Poeci angielscy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Tytuł Poeci angielscy
Podtytuł Wybór poezyi
Redaktor Jan Kasprowicz
Wydawca Księgarnia H. Antenberga
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POECI ANGIELSCY
(WYBÓR POEZYI)
W PRZEKŁADZIE
JANA KASPROWICZA


LWÓW
KSIĘGARNIA H. ALTENBERGA
WARSZAWA — E. WENDE I SPÓŁKA
1907

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SP.





GEOFFREY CHAUCER.
 

«Magna Charta języka angielskiego», «the first finder of our fair language» (pierwszy odkrywca naszego pięknego języka — zdanie ucznia Chaucera, Occlerc’a), «chief poete of Britayne» (Lydgate), który «made first to distil and rain

The gold dew-drops of speech and eloquence
into our tonguè through his excellencu»,

«the pure well of English undefiled» (Spenser), Geoffrey Chaucer, urodził się pomiędzy r. 1340 a 45; odbył studya uniwersyteckie w Oxfordzie lub Cambridge, znał Dantego, Petrarkę i Boccacia, zdaje się, w oryginale (Dantego nazywa «the grete poete of Ytàille»), którymi osładzał sobie zawód urzędnika celnego.
Jego Canterbury Tales, których urywki podaję w przekładzie, należą do najwspanialszych zjawisk poezji średniowiecznej i niemal przez dwieście lat były jedynem wielkiej miary dziełem poezji angielskiej.
Zamieszany w zamach stanu Ryszarda II, stracił posadę i umarł w biedzie 25 października 1400 r.
Poza «Powieściami Kantorberyjskiemi» tłumaczył starofrancuski romans o Róży, napisał długi poemat epicki «Troilus i Cressida», «Parlament ptaków», «Księga księżniczki», «Dom chwały», «Legendę o dobrych kobietach», jemu też przypisują autorstwo alegorycznej epopei «Kwiat i liść».



POWIEŚCI KANTORBERYJSKIE.
 
I. PROLOG.
Poeta przedstawia grono pielgrzymów, idących do Canterbury, z których każdy ma opowiedzieć jakąś historyjkę.

Rycerz był godnym i szacownym mężem.
Od pierwszej chwili, gdy wyszedł z orężem,
Serce mu biło dla rycerskiej sprawy,
Wolności, prawdy, dworności i sławy.
Wielce był czczony w wojsku swego księcia
I na wojenne chadzał przedsięwzięcia
W ziemice chrześcian i między pogany,
Wszędzie z odwagi oraz siły znany.
Widział upadek Aleksandryi;[1] w kole
Rycerskich mężów siadywał przy stole
Na pierwszem miejscu w krainie Prusaków;
Był pośród ruskich i litewskich szlaków —
O wiele częściej, niż inni rycerze;
W Grenadzie walił Algeziry[2] wieże,
Walczył pod Lajas,[3] Belmarją[4] zdobywał
I pod Satalją[5] chwałą się okrywał,
Nawet na wodzie dokazywał cudów —
Na Wielkiem Morzu[6] śród znoju i trudów.
W piętnastu krwawych a rycerskich bitwach
I na rycerskich trzykrotnie gonitwach —

Pod Tramisseną[7] — bronił chrześcian sławy,
Z władzcą Palacyi[8] urządzał wyprawy
Przeciwko innym tam, w Turczech, niewiernym:
Plon jego męstwa był zawsze niezmiernym.
Mimo tej chwały, był człekiem rozumnym
I, jak dziewica, łagodnym, nie dumnym,
Zawsze wybredną była jego mowa,
Nigdy grubego nie użył on słowa
Przeciw nikomu: był to w każdej porze
Rycerz szlachetny, jak tylko być może.
Coś o rynsztunku powiedzieć należy;
Na dzielnym koniu, sam w skromnej odzieży,
Z zwykłej kuczbai miał kubrak wytarty,
Stary, zbrudzony, rdzą kolczugi zżarty.
W drogę na odpust, nie czekając dłużej,
Wybrał się, właśnie wróciwszy z podróży.

A był z nim także junak urodziwy,
Syn jego, młodzian wesoły, kochliwy:
Gęsto miał krętych, jak palonych, loczków,
I liczył sobie ze dwadzieścia roczków.
Z figury smukły, wytworny, wysoki,
Wielką miał siłę, chyże stawiał kroki;
Służąc przy jeździe, walczył z poczty swymi
W Flandryi, Artoa, w pikardyjskiej ziemi,
A takie zdobył imię, chociaż młody,
Że się spodziewał już u dam nagrody.

Zawsze się stroił, niby łączka w lecie,
W przeróżne — białe i czerwone — kwiecie.
Świstał i śpiewał, gdzie tylko się zjawił,
W zdrowej świeżości, jak ten maj, się pławił,
Kubrak miał krótki, szerokie rękawy,
Na koniu jeździł zręcznie, pełen wprawy;
Umiał malować, pisać, wiersze składać
I deklamować, szyku w tańcu zadać;
Na złość słowikom umiał czuwać w nocy:
Takiej gorącej był w kochaniu mocy!
Lecz zawsze skromny, usłużną miał wolę,
Kąski dla ojca zwykł krajać przy stole.

Giermek to jego towarzysz jedyny —
W drodze liczniejszej nie lubił drużyny —;
Był w kapeluszu, zielonym kaftanie,
Pęk strzał świecących nosił w swym kołczanie,
Pięknie pawiemi ozdobionych pióry,
A zawsze zręcznie trzymanych do góry,
By się piórami na dół nie spuszczały.
W ręku łuk dzierżył, potężny, wspaniały.
Ciemny na twarzy, włos miał krągło ścięty —
Był to myśliwy od czubka do pięty.
Miał w zarękawia lśniące uzbrojony
Łokieć; miał tarczę i miecz z jednej strony,
Z drugiego boku gładki nóż się mieści
O ostrzu dzidy, pięknej rękojeści;
Święty się Krzysztof[9] w srebrnej błyszczał krasie

Na jego piersiach, a zaś róg przy pasie
Wisiał zielonym; wyglądał z postaci
Na leśniczego.

Do pątniczej braci
Także się mniszka, przeorysza, liczy.
Uprzejma, pełna prostoty dziewiczej.
Cną Eglantyną zwala się ta pani,
A święty Ludwik był wezwaniem dla niej,
Ilekroć ręce do przysięgi złoży.
Nie było nad nią lepszej w służbie bożej:
Przez nos śpiewała mile nad pojęcie;
Francuskim ślicznie mówiła — w akcencie,
Jaki w Stratfordzie wbijają do głowy,
Paryskiej bowiem nie znała wymowy.
Wiedziała, jak się zachować przy stole:
Nigdy paluszka nie moczy w rosole,
A każdy kąsek tak podnosi składnie,
Że ani krzta jej z gęby nie wypadnie,
Ani na piersi nie spłynie kropelka;
Dworski obyczaj to jej troska wielka.
Wargę też górną tak zawsze obciera,
Że na kielichu, jeśli chęć ją zbiera
Napić się czego, ni ślad nie zostaje
Żadnej tłustości: gładkie obyczaje
Umie przy całej zachować biesiadzie;

Zawsze starała się o wdzięk w układzie,
Zawsze wesoła, nigdy w złym humorze,
Mile widziana była w każdej porze;
Zawsze dworskiemi przejęta maniery,
Szacunek k’sobie rozbudzała szczery.
Pytacie teraz, jak tam z jej sumieniem?
Litości była ożywiona tchnieniem,
Wielce łagodna, miłosierna w duszy.
Nieraz, bywało, do łez ją poruszy
Myszka w pułapce, ranna lub zabita;
Nieraz widziano, jak psinki do syta
Mlekiem, pieczenią, kromką chleba raczy.
A zdechła która, to była w rozpaczy;
Ba! gdy kto psince nieco bolu sprawi,
Już się jej serce litościwie krwawi.
Nadzwyczaj wdzięcznie miała welon spięty,
Oczy szarawe, nosek wyciągnięty,
Usteczka małe, różowe, łagodne,
Czoło przed wszystkiem piękne a swobodne —
Na piędź szeroką miała skroń nadobną;
Wogóle w wzroście swym nie była drobną.
W chędogiej wielce chodziła sukience,
Z parą różańców z korali na ręce,
Poprzekładanych tu ówdzie zielenią,
Z złotem zamknięciem, na którem się mienią
Pod A, wyrytem u góry z koroną,
Słowa, że «Amor vincit omnia».
Z oną
Szła przeoryszą jeszcze mniszka druga
I ich kapelan, ksiądz, ołtarza sługa.

Był i mnich także, wielce urodziwy,
Szykowny jeździec, namiętny myśliwy;
Męskiej postawy, a godnej opata!
Miał nie jednego w swej stajni bachmata;
A kiedy pędził, jak szalony, błonią,
Tak uździenice na wietrze mu dzwonią,
Jak gdyby były dzwonkami w kościele,
Przy którym pan ten miał w zarządzie cele.[10]
Na Benedykta świętego regułę
Czy też Maurusa miał serce nieczułe;
Sprawy to stare, a on stare sprawy
Zawsze zostawiał w spokoju, łaskawy;
Za to hołdować nowym prądom raczył:
U niego przepis nie wiele tam znaczył,
Jeśli łowiectwo między grzechy składa;
A już za słowo, które wręcz powiada,
Że mnich, jak ryba bez wody, się stawa,
Jeśli odbiegnie od mniszego prawa —
To jest, gdy nie chce wciąż siedzieć za kratą, —
Pusta łupina byłaby dlań stratą.
I słusznie myślał. Cóż? Jak oszalały
Miał się zagrzebać w klasztorne szpargały?
Miał się mozolić, jak gdyby najęty,
By od tej pracy — jak Augustyn święty
Radzi nam ludziom — aż dostać pęcherzy?
I światu jakiś wzgląd się przynależy —
I cóż natenczas ze światem się stanie?
Haruj, kto lubi takie harowanie!

Tak to był z niego junak nad junaki!
Chart jego gonił, niby ptak, przez szlaki;
Wyprawiać harce, w polu szczwać zwierzynę —
To dlań jest rozkosz, to szczęście jedyne!
Najcudowniejsze w kraju popielice
Miał u rękawów; pod brodą kapicę
Złocistą szpilką zawsze spinał sobie;
Węzeł miłości nosił ku ozdobie[11];
Głowę miał łysą, szklącą jak zwierciadło.
I na policzkach tak się szkliło sadło,
Jak gdyby były maczane w oleju,
I brzuch tłuściuchny był na dobrodzieju;
Z gęby mu para buchała, jak z pieca,
Źrenica w głębi, z pod skroni, prześwieca.
Koń w pięknym rzędzie, eleganckie buty —
Ksiądz to, w istocie, jak gdyby wykuty:
Ot, męczennikiem nie był w żadnym względzie;
Najbardziej lubił pieczone łabędzie.
Koń jego ciemny, jak w lesie jagoda.

Był tam braciszek, filut, paliwoda,
Kwestarz, zapewne najlepszy z kwestarzy.
Nie wiem, czy w czterech zakonach się zdarzy
Mąż równie gładkiej i pięknej wymowy.
W wielkich go łaskach miały białogłowy;
Przezeń niejedna ślub zawarła para,
Zakon lepszego nie posiadł filara.
Na okolicę — pomiędzy włościany[12])
Był on ogółem bardzo dobrze znany —

I w mieście znały go niejedne panie:
W konfesyonale miał on zaufanie
Większe, jak sam to zwykł mawiać przed światem,
Od wikarego[13], gdyż licencyatem
Był w swym zakonie. Nikt go nie wyprzedzi
W uprzejmem wielce słuchaniu spowiedzi:
Nikt też od niego grzeczniej nie rozgrzeszy.
A już gdy grzesznik z jałmużną pospieszy,
To i nie wielką pokutę odbiera,
Bo jużci taki, co ubóstwo wspiera,
Nie może wiele na sumieniu nosić.
Z tej on przyczyny mógł już naprzód głosić:
Grzechów żałuje zawsze ten, kto daje;
Gdyż człek niejeden, choć się serce kraje,
Płakać nie umie — i to jest boleśniej!
Stąd mu też płacze i pobożne pieśni
Zastąpi srebro dla braci ubogiej.
W kołnierzu zawsze nosił zapas mnogi
Miłych drobnostek; śpileczki, nożyki
Któremi piękne obdarzał podwiki.
Głos miał przyjemny i dźwięczny, grał ładnie
I zacnie śpiewał, a jeśli wypadnie
Coś opowiadać, nikt go nie pobije.
Karku białego, jak szczere lilije,
Mógł był swej siły wojakom użyczyć!
A w każdem mieście umiał ci wyliczyć
Szynki, znał wokół kiprów i szafarzy
Lepiej, niż ślepych i chromych nędzarzy;
Zresztą — przystoi-ż wielebnej osobie

Częściej, niż można uniknąć w złej dobie,
Walać się w takiem towarzystwie brzydkiem?
To nie zaszczytnie ani też z pożytkiem!
Lepszy już zawsze, ma biedna hołota,
Ten komu w worku nie zabraknie złota.
Wszędzie, gdzie skutek widział pożyteczny,
Odrazu bywał pokorny i grzeczny.
Pośród braciszków — w nikim cnota taka —
Za najlepszego uchodził żebraka.
Czynsz klasztorowi, bywało, wciąż płaci,
By mu w okręgu nie żebrał nikt z braci.
Choć biednej wdowie nie stało trzewika,
Swem «in principio» tak jej w duszę wnika,
Że grosz ostatni daje mu niezwłocznie —
Więcej, niż z pensyi, miał z tych targów rocznie.
Jak psiak, tak szczekał, gdy był rozsierdzony;
Stąd powaśnione umiał godzić strony;
Przy takich sprawach któż w nim poznał wtedy
Tego braciszka, żebrzącego z biedy?
Istny kanonik, papież oczywisty,
Ornat na siebie brał gruby, wełnisty,
Sterczący wokół niby dzwon — prawdziwie!
Coś też pod nosem mruczał pożądliwie, —
Tak, że w nim były te angielskie dźwięki
Szczególnie słodkie. A gdy brał do ręki
Harfę po śpiewie, zwykł przymrużać oczy,
Jak drgają gwiazdy śród zimowej mroczy.
Hubertus zwał się ten mnich przewielebny.

Nie brakło również poczciwej kobiety
Z pod Bath, a tylko coś głuchej, niestety!

Fabryką sukna był jej dom, miał sławę,
Cypr swym towarem obsyłał, Gandawę.
Żadna w parafii na mszę białogłowa
Nie śmie iść przed nią; a gdy pójść gotowa,
Wnet ona z gniewu tak się trzęsła cała,
Że o mszy w złości tej zapominała.
W czepcu jej było nadzwyczaj wspaniale:
Pewnie z funt jaki ważył, nie mniej wcale,
A zwłaszcza czepiec, noszony od święta.
Pończoszka na niej szkarłatna, opięta,
I nowy bucik jak ulany, leży.
Kolor jej liczka rumiany i świeży,
Wzrok rezolutny. Wszystkie dni żywota
Tak się sprawiała, jak nam każe cnota.
Z pięciu mężami szła już do ołtarza,
A jak, bywało, żyć się jej wydarza
W latach młodości, powiem, w innej dobie.
Trzykrotnie była już przy Świętym Grobie,
Nieraz rzek obcych przepłynęła tonie,
I Rzym widziała święty i Bolonię,
W tumie bolońskim i w Sankt Jago była
I niejednego w drodze doświadczyła.
Lecz, prawdę mówiąc, lubiła łakocie[14],
Na koniu dobrze jeździła, w istocie,
I lekko — w pięknym welonie. Szeroki,
Jak tarczę, miała kapelusz, a boki
Płaszcz jej okrywał dostatni; u nogi,
Jednej i drugiej, nosiła ostrogi.

Zaledwie ją kto pozdrowił, w tej chwili
Zaraz szczebioce, śmieje się i mili,
Jak to się napój sporządza miłosny, —
Sztukę tę znała jeszcze z lat swych wiosny.

Był tam i młynarz, chłop krzepki i zdarny,
O tęgich kościach, jędrny, muskularny,
Siłę w niejednym udowodnił czasie:
Skopa w nagrodę w każdym brał zapasie.
Krótki a gruby, barczysty okrutnie,
Z wielką łatwością mógł wysadzić wrótnie,
Albo też łbem je rozbijał na wiory.
Brodę miał rudą, a jak u maciory,
Twardą, szeroko niby rydel ściętą,
Na czubku nosa krostę, porośniętą
Kilkoma włosy, równymi szczecinie,
Z jaką na uszach paradują świnie;
Nozdrza miał czarne i dzikie: u boku
Tarcz i miecz nosił, pyskował co kroku,
A przytem gębę, niby piec rozdziawiał;
W cnotę się, grzesznik, wcale nie zabawiał.
Brał po trzy garnce, kradł zboże z ochotą,
A jednak rękę miał czystą, jak złotą[15].
W niebieskiej czapce a w białym kaftanie
Chodził, do kobzy miał zamiłowanie,

Tylko że nieraz tą swoją muzyką
W nas wszystkich razem budził wściekłość dziką.





II. Z OPOWIADANIA ZAKONNIKA.
w. 6961—7232.

Kat, wyjechawszy, zobaczył z daleka
Konno pod lasem jadącego człeka —
Coś niby giermek: w zielonym kaftanie,
Miał łuk i strzały błyszczące w kołczanie,
Kapelusz z czarną frendzelką dokoła.
«Hej! pomyślności!» tak nań kat zawoła.
«Szczęścia życzliwym!» ów giermek odrzecze,
«Kędyż tym lasem zielonym człowiecze?
Czy może we świat? w dalszą drogę może?»
Na te mu słowa odrzekł kat: «Broń Boże,
Jadę w pobliże, zamierzam tej pory
Pościągać wszystkie zaległe pobory,
Nikt memu panu płacić ich nie raczy».
«A więc poborcą jesteś?› «Nie inaczej».
Przez wstyd brudnego nie chciał wyrzec słowa,
Nie chciał się przyznać, że w nim kat się chowa.
«De par dieu! zatem widzę brata w tobie!
Bo masz poborcę i w mojej osobie.
Po okolicy tej nieznany gonię,
Więc mi przyjazne zechciej podać dłonie,
Bądźmy — jak bracia, bardzo proszę o to:
Mam w swojej skrzyni i srebro i złoto;
Jeśli cię do nas zawiodą podróże,
Czego zapragniesz, wszystkiem ci usłużę».
«Grand merci» — rzecze kat — «przyjmij podziękę».

I tak na miejscu, kładąc ręka w rękę,
Wieczne braterstwo sobie ślubowali,
Potem z kopyta, pośród żartów, dalej.
Kat, co, jak srokosz robactwa w swem ciele,
Miał w sobie kiepskich pomysłów za wiele
I za pytaniem wciąż stawiał pytanie,
Rzecze: «A powiedz gdzie masz swe mieszkanie?
Może się kiedy u ciebie pojawię».
Na to mu lennik odrzeknie łaskawie:
«O, stąd daleko, na północy, bracie!
Lecz mam nadzieję ujrzeć cię w mej chacie;
Wiesz, na rozjezdnem, najpewniejszą drogę —
Tak, że nie błądzisz — pokazać ci mogę!»
«Mam jeszcze jedną prośbę» — kat wyrzecze — :
«Jesteś poborcą, jak i ja, więc, człecze,
Podczas tej jazdy opowiedz mi szczerze,
Jakichże sztuczek używasz w tej mierze,
By też coś zyskać na naszym zawodzie;
Jeśliś w czemkolwiek z sumieniem w niezgodzie,
To nic! opowiedz, co czynić wypada».
«A więc uważaj» — tak giermek powiada; —
«Mówię-ć uczciwie, niby brat do brata:
Za wielkie znoje skromniutka zapłata,
Pan mój surowy, nikt mu nie dogodzi,
A człowiek w służbie, niby w jarzmie, chodzi,
Więc też ze zdzierstwa trzeba żyć w tym trudzie
I brać to wszystko, co mi dają ludzie.
Tak więc podstępem i gwałtem, prawdziwie,
Z roku się na rok, jako mogę, żywię.
Taką to sobie, widzisz, drogą radzę».
«I ja», kat rzecze, «ten żywot prowadzę
I, Bóg to widzi, biorę, co się zdarzy —

To, co udźwignę i co mnie nie sparzy.
Jeśli pocichu coś znajdzie się w domu,
To nie tłómaczę się z tego nikomu.
Wiem, że bez zdzierstwa to się człowiek biedzi —
Zdzieram, lecz z tego nie czynię spowiedzi.
Nic mnie nie gniecie w sumieniu ni w brzuchu:
Trap spowiednika, jeśli chcesz, zły duchu!
O na świętego Jakóba! Na Boga!
Dobrze, że tak nas złączyła ta droga.
Ale, braciszku — kim jesteś z nazwiska?»
Uśmiech na wargi giermka się przeciska:
«Jak się nazywam? chcesz wiedzieć, mój panie?
Jam czart» — odrzecze —, «mam w piekle mieszkanie.
Dziś za zarobkiem wyjechałem sobie,
To moim zyskiem, widzisz, co zarobię,
Baczę, gdzie ręce me coś chwycić mogą.
I ty tą samą postępujesz drogą,
Jak tam zdobywasz, mało cię to gniecie,
Mnie też nie boli. Dziś będę po świecie
Jeździł, aż sobie nie wyjeżdżę czego».
«Cóż wy mówicie? Boże chroń od złego!»
Rzekł kat — «jać we was giermka przypuszczałem,
Bo taki człowiek jesteście swem ciałem,
Jak ja, zupełnie! Tam, u siebie, macie
Zapewne swoje właściwe postacie?»
«Nie» — tak mu powie; — «lecz gdy trzeba kiedy,
Mieć je możemy bez najmniejszej biedy;
Wam się jawimy tu, na waszej górze,
W kształcie człowieka lub w małpiej posturze.
Umiem też latać, jak anioł, bez trudu;
Ale w tem niema zbyt wielkiego cudu,
Toć lada kuglarz, widzisz, otumani

Ciebie swą sztuką; znam się dobrze na niej».
«Czemu», — kat rzecze — «powiedz-że mi szczerze,
Raz ten, raz inny kształt z was każdy bierze?»
«W takiej się» — powie — «jawimy postaci,
Która się zawsze najlepiej opłaci».
«Lecz cóż was skłania, powiedz, mój jedyny,
Do tej mitręgi?» «Ha, różne przyczyny.
Lecz każda sprawa ma swój czas; dzień krótki,
Pryma minęła, a mej jazdy skutki
Dotychczas liche; wyjechałem w celu,
By coś zarobić, a nie, przyjacielu,
Ażeby z tobą rozprawy prowadzić.
Za słaby mózg twój, by mógł sobie radzić
W tych oto rzeczach; dotąd on nie sięga.
Lecz jeśli pytasz, poco ta mitręga:
Nieraz się sprawa tak, widzisz, ułoży,
Że się narzędziem stajem woli bożej
W niejednym celu i w różnej postawie,
Jak Bóg stworzeniem zarządzi łaskawie.
Bez niego bowiem — jeśli on przeszkadza —
Staje się niczem wszelka nasza władza.
U jednych tylko ciała nam pozwala
Męczyć, a każe być od duszy zdala.
Tak było z Jobem, co zniósł przez nas tyle!
Lecz innym razem mamy w swojej sile
Jedno i drugie — i ciało i duszę.
U innych znowu możemy katusze
Zadawać tylko duchowi, bez cienia
Władzy do ciała — wszystko dla zbawienia!
Ten, kto się oprze pokusie, bezpieczny:
Albowiem dojdzie szczęśliwości wiecznej,
Choć my go zbawić nie mamy w zamiarze,

A tylko oddać potępienia karze.
I ludziom służyć mamy też zadanie,
Tak i ja byłem w służbie przy Dunstanie,
Biskupie świętym, i u apostoła».
«Teraz mi powiedz jasno» — kat zawoła, —
«Czy sobie nowe ciała przyrządzacie
Ze świeżej gliny?» «O nie! te postacie,
To nieraz puste mamidła, my, wiécie,
W ciałach umarłych nowe mamy życie.,
A tak rozumne wychodzą z nas słowa,
Jak ongi z wieszczką Samuela mowa,
O którym wątpić dziś niejeden raczy. —
Bo cóż tam wasza teologia znaczy!
Ale to jedno powiem ci bez żartów:
Pytasz się, jaka jest postać u czartów?
Sam ty wnet zajdziesz tam, gdzie ci nie będzie
Potrzeba mojej nauki w tym względzie:
Sam z doświadczenia będziesz mógł w tej chwili
Wykładać o tem lepiej, niż Wergili,
Zanim go jeszcze w grobie pochowali,
A także Dante. Ale jedźmy dalej,
Chcę, byśmy jeszcze byli razem oba,
Aż ci się druha porzucić spodoba».
«O nie!» — kat rzecze — «wiedzą o tem wszyscy,
Co zacz jest ze mnie, dalecy i blizcy;
Moja uczciwość wszędzie dobrze znana:
Chociażbyś nawet był czartem Szatana,
Dotrzymam słowa, jakom przysiągł sobie,
A ty mnie również, że w wszelakiej dobie
Będziem, jak bracia, wspierali się w zgodzie,
Gdyż pracujemy w jednakim zawodzie.
Ty bierz, co-ć dają, ja zabiorę swoje

I tak żyć będziem, nie wiedząc, co znoje.
A jeśli który nieco więcej zbierze,
Jak bracia, dzielić się będziemy szczerze».
«Owszem» — czart rzecze — «moje słowo daję».
Tak przejechali jedno, drugie staje.
A gdy już byli w pobliżu mieściny —
Podróży kata cel dzisiaj jedyny —
Furę ze sianem spostrzegło ich oko,
Przy niej parobka. Koła się głęboko
Zaryły w ziemię, ruszyć się nie dały.
Chłop bił i wrzeszczał, jakby oszalały:
«A wiśta, hejta! cóż dla was kamienie!
Niech czort was bierze i wasze nasienie!
Na to was szkapsko wylęgło, widzicie,
Aby się człowiek trapił całe życie!
Niech czort was bierze, wóz, konie i siano»
«Tu», kat powiada, «coś nam zyskać dano».
Niby niechcący, otrze się o licho
I tak do ucha poszepce mu cicho:
«Słyszysz braciszku, co ten chłop powiada?
Bierz-że co prędzej! wszystko tobie składa —
I wóz i siano i wszystkie trzy konie».
Na to czart rzecze: «Wyciągać tu dłonie
Byłoby darmo; wierz mi, jesteś w błędzie.
Ujrzysz za chwilę, co to z tego będzie,
Tylko zostawmy go nieco przy furze.
Parobek szkapy swe lunął po skórze,
I te od razu skręciły, o dziwy!
I dalej naprzód! «Hejta! Miłościwy
Niechże wam będzie Pan Jezus na niebie —
Wam i wszystkiemu stworzeniu w potrzebie.
Dobrze ruszyły, dobrze siwek bierze —

Sam Ludwik święty i Bóg niech cię strzeże!
Furzysko z jamy wydobyte ładnie».
«Com ci powiedział?» — tak go czart zagadnie;
«Teraz, mój bracie, widzisz sam wyraźnie,
Że wcale inna była chęć w tym błaźnie,
Dlatego myślę — chodźmy swoją drogą,
Z takiego wozu zyski być nie mogą».
Ledwie że wyszli z miasteczka, kat druha
Ciągnie ku sobie i szepce do ucha:
«Tutaj, braciszku, mieszka pudło stare:
Raczej-ci zniesie szubieniczną karę,
Niż choć grosz jeden da wydusić z siebie,
Lecz ja z niej dzisiaj dwanaście wygrzebię,
A nie, to wraz ją pozwiem do urzędu,
Chociaż żadnego nie jest winna błędu:
Lecz weź to sobie za przykład czem prędzej,
Inak nie dojdziesz nigdy do pieniędzy».
I kat zapukał do mieszkania wdowy:
«A wyłaż-że raz, ty grzybie morowy!
Ha! ponoś mnich tu czy ksiądz na kwaterze?»
«O nieba!» krzyknie — «któż tam bije w dźwierze?
Czegoż, panowie, chcecie? Bóg was wspieraj».
«Mam tutaj pozew na ciebie — otwieraj!»
Klątwą jej grozi, jeśli jutro ona
Nie będzie w sądzie archidyakona,
Gdzie na niejedno odpowie pytanie.
«Tak mi dopomóż, Jezu Chryste Panie!
To być nie może! dawna to już pora
Jak na tem łóżku leżę ciężko chora;
Nie mogę jechać ani zrobić kroku —
Umrę na miejscu, tak mnie kłuje w boku.
Może na piśmie podacie mi sprawę?

Oddam obrońcy, aby zasiadł ławę
I odpowiadał na wasze zarzuty».
«Ha! zobaczymy! — kat odpowie kuty.
«Dwanaście groszy, a uwolnić da się:
Mój profit bardzo w tem mały, a zasię
Pan mój największy ma z tego pożytek.
Dwanaście groszy! śpiesz-że się! nasz wszytek
Czas wymierzony! bądź-że nieco prędsza!»
«Dwanaście groszy! Maryjo najświętsza!
Tak mnie od grzechów wybaw i od nędzy!
Nie wiedziałabym, skąd tyle pieniędzy
Wziąć, choćby chciano obdarzyć mnie światem!
Stara-m i biedna! Nie bądźcie mym katem,
Okażcie litość, jam litości warta!»
«Nie! raczej pójdę» — rzecze kat — «do czarta,
Niż ci przebaczę, choćbyś umrzeć miała»
«Bóg mi jest świadkiem, żem niewinna cała!»
«Dawaj pieniądze! lub, na świętą Florę!
Wnet ci tę nową patelnię zabiorę
Za dług z tej nocy, wiesz, aniele drogi,
Kiedyś mężowi przyprawiała rogi;
Grzywnę za ciebie wyłożyłem wtedy».
«Niech Bóg mnie chroni od wieczystej biedy!
Czy jako żona czy wdowa ni razu
Przed wasz trybunał nie miałam rozkazu,
Ani mi na myśl te czyny bezwstydne
Nigdy nie przyszły! Twe ciało ohydne
Daję z patelnią wraz do rąk szatana!»
Widząc, jak baba, padłszy na kolana,
Przeklina kata, czart do niej tak powie:
«Czy rzeczywista prawda w waszem słowie? —
Powiedzcie, matko Maryanno, szczerze».

«A niech go szatan żywego zabierze —
Jeśli mu nie żal — wraz z patelnią moją!
«Et! stara korowo, mnie się nie zaroją
Nigdy te myśli,» rzecze kat, «bym w porę
Jaką żałował tego, co-ć zabiorę,
Choćby to były wszystkie twe manatki».
«Ha!» czart powiada — «targ, mój druhu, gładki:
Moim-ś z patelnią razem! baba rzekła,
Dziś w nocy zejdziesz wraz ze mną do piekła;
Tam nasze sprawy poznasz lepiej zgoła,
Niż wszyscy mędrcy waszego kościoła».
To powiedziawszy, czart dłużej nie czeka,
Tylko go z duszą i ciałem zawleka
Tam, gdzie siedzibę mają wszyscy kaci.
Bóg, co nas stworzył według swej postaci,
Niech nas prowadzi, strzeże w każdym względzie
I temu katu niech miłościw będzie.
Mógłbym wam więcej powiedzieć, panowie,
(Gdyby mi kat ten nie przerywał w mowie) —
Rzecze braciszek — według Chrysta pana,
Według słów Pawła i świętego Jana
I innych mężów o piekieł katuszy,
Żebyście wszyscy zadrżeli w swej duszy...




FILIP SIDNEY.
 

Jedna z najpiękniejszych postaci szesnastego stulecia, ur. 1554 r. kształcił się w Oksfordzie i Cambridge; był posłem królowej Elżbiety na dworze cesarza Rudolfa II. Szlachetność i rycerskość jego zyskała ma u współczesnych przydomek «President of nobleness and chivalry». Zmarł w 32 roku życia 1586, na skutek rany, otrzymanej pod Zhetphen, w bitwie Holendrów przeciw Francuzom.
Z dzieł najgłówniejsze: «Defence of Poesie» (obrona Poezyi) prozą, wydana 1581, oraz «The Countess of Pembroke’s Arcadia» (Arkadia hrabiny Pembroke), rzecz napisana na cześć siostry pod wpływem znanych wówczas romansów Hiszpana Montemayora «La Diana» i Włocha Sannazaro «Arcadia». Dzieło to zawiera sporo sonetów, które utrwaliły sławę poetycką Sidney’a.



DO KSIĘŻYCA.
 

Jakże spokojnie twoje widmo kroczy
I z jakim smutkiem, o księżycu biały,
Pośród niebiosów! Rzuca-li swe strzały
Ten skrzętny Łucznik i śród gwiazd roztoczy?

Jeśli się mogą rozkochane oczy
Skarżyć na miłość, w twej twarzy zbolałej
Czytam, że mąk tych, które mnie złamały,
Wyczerpujący trud i ciebie tłoczy!

Więc, towarzyszu cierpień, powiedz, żali
I tam się głupstwem wieczna Miłość zowie?
Czyż i tam Piękność pyszni się i chwali?

Czyż na szyderstwo muszą kochankowie
I tam oddawać swe serca? Czyż miano
Cnoty i u was niewdzięczności dano?...




EDMUND SPENSER.
 

Urodzony w Londynie 1552. roku, kształcił się na wszechnicy w Cambridge; był pierwszym z poetów angielskich. który otrzymał tytuł «Poet Laureate» z pensyą 50 funtów rocznie, otrzymywaną od królowej Elżbiety.
Pierwszym jego utworem był t. z. Kalendarz pasterski (The Shepherds Calendar 1579), napisany pod wpływem pasterskiego romansu hiszpańskiego poety Montemayora («Diana»), który na smak ówczesnej Europy wpływ wywarł rozstrzygający.
Na cześć swej żony Elźbiety, Irlandki, którą poznał na dworze królowej, napisał jeden z najszczerszych poematów owego czasu p. t. «Epithalamion» (1587). Spenser jest twórcą cyklu sonetów (około stu), «Czterech hymnów» — An hymne in honour of Love (Hymn na cześć miłości), An hymne in honour of Beautie (na cześć piękności), An hymne o heavenly Love (na cześć piękności niebieskiej), An hymne of heavenly Beautie (na cześć piękności niebieskiej).
Poza «Prosopopoia» albo «Opowieść matki Hubbard» i poza utworami drobniejszymi (pomiędzy innymi Ruiny czasu, Ruiny Rzymu, Wizja Petrarki, Widzenie próżności świata, Daphnaida, Astrophel itd.), napisał wielki poemat epicki The Faerie Queene (Królowa wieszczek), stworzywszy osobną formę wiersza. t. z. Stancę spenserowską (ababbcbcc), kombinacyę ośmiowierszowej stancy Ariosta i siedmiowierszowej stancy Chaucera (z powieści kantorberyjskich The man of Lawes tales — Opowiadanie sędziego). Królowa wieszczek — ostatnia angielska allegoryczna opowieść rycerska — napisaną została w Irlandji. Stąd podczas powstania 1598. przeniósł się Spenser, straciwszy całe mienie, do Londynu i tutaj też umarł, podobno w nędzy, dnia 16. stycznia 1599 r.



SONET.
 

Zwierciadło serca mego, piękne oczy!
Tych waszych spojrzeń dziwna jest osnowa:
W niej i kształt chmurnej śmierci i uroczy
Obraz żywota jednako się chowa.

Dusza ma życiem i miłością zdrowa,
Gdy się łagodność lśni w waszej przezroczy,
Lecz jak piorunem rażona ma głowa,
Kiedy się gniewnie wzrok wasz na mnie boczy.

Ale że człowiek chętniej w życie kroczy,
Niźli ku śmierci, przeto niech miłośnie
Blask się wasz z ogniem mej piersi jednoczy —
Niechaj to życie ku czci waszej rośnie,
A śmierć niech stłumi jego żarne jaśnie
Wówczas, gdy żar wasz na wieki zagaśnie.



KRÓLOWA WIESZCZEK.
 

W obszernym tym poemacie, niewykończonym zresztą w całości, przedstawia autor cały szereg dzieł bohaterskich, jakich się podjęli rycerze dworu Gloryany (która, prócz allegorycznego swego znaczenia: «Sława», ma zarazem być wcieleniem królowej angielskiej Elżbiety) na jej życzenie. Były to przygody takież, o jakich mówią romanse rycerskie wieków średnich: walki ze smokami, czarownikami, furyami, wdzierania się do jaskiń, w których demony więżą pochwyconą przez siebie dziewicę — a to wszystko ku czci lub obronie piękności, ubóstwianej przez bohatera. Z licznych tych przygód wybieramy jedną z księgi I.
Rycerz Czerwonego Krzyża (królewicz Artur, potomek królów saksońskich, ale po urodzeniu zamieniony przez elfa i uprowadzony do kraju wieszczek) poznaje na dworze królowej wieszczek, Gloryany («Sławy») damę, nazwiskiem Una («Prawda»), córę królewską, która go prosi, aby od potwornego smoka («Grzechu») wybawił jej rodziców. Otrzymawszy w tym celu od Gloryany zbroję, odpowiednią dla chrześcijańskiego rycerza, udaje się w towarzystwie Uny na ową wyprawę:

Szlachetny rycerz pomyka po błoni,
Z srebrnym puklerzem i w pancerz odziany,
Na którym ślady wojennych pogoni
Niby głębokie pozostały rany —
Lecz on w tę zbroję pierwszy raz ubrany.
Rumak wędzidło gryzie niecierpliwie,
Jakby go ciężkie więziły kajdany.
Rycerz to piękny, stworzony prawdziwie,
By z wrogiem się spotykać na najkrwawszej niwie.

Na piersiach, w pamięć onej śmierci świętej
Naszego Zbawcy, krzyż mu się czerwieni:
Nosi to godło, czcią k’ Niemu przejęty —
W czci dla spraw jego nigdy się nie leni.
I na puklerzu takiż znak się mieni,
Bo w jego pomoc przednią ma nadzieję.
Z czynem i słowem zawsze prawdę żeni,
Surowa godność w twarzy mu widnieje,
Drżą przed nim, on przed niczem w świecie nie truchleje.

Na wielką spieszy on wyprawę ninie
Dla Gloryany: wszystko spełni dla niej,
Dla tej królowej we wieszczek krainie;
Z tego, co tylko świat nam niesie w dani,

Najpożądańsze mu względy tej pani;
Jedzie, a żądzy powstrzymać nie może,
Aby spróbować sił swych jak najraniej —
W potężnym boju, w jak najprędszej porze —
Na wrogu jej, na smoku, straszliwym potworze.

Przy nim niewiasta słodka, a nadobna;
Oślica pod nią niby śnieżek biały,
A nawet bielsza. Ją samą żałobna
Kryje zasłona i z postaci całej
Czarnej się sukni fałdy pozwieszały.
Na swem zwierzęciu siedzi, jak w żałobie
Jakiej najcięższej, widać, że niemały
Trapi ją smutek i troska w tej dobie.
Na sznurku mleczne jagnię prowadzi przy sobie.

Dziewka, by jagnię, czysta i niewinna,
W każdym żywota swojego zawodzie,
A z pochodzenia swego wielce słynna,
Bo miała królów i królowe w rodzie,
Co na Zachodzie władli i na Wschodzie,
Co wszystek świat ten w mocy posiadali,
Aż ich gnieżdżący się na piekieł spodzie
Czarci z ich własnych dzierżaw nie wygnali;
By pomścić ich, rycerza tego wiedzie z dali.

A w tyle karzeł po za nimi kroczy
Zwolna: snać pośpiech nigdy mu nie służy,
Lub może tłumok zbyt mu plecy tłoczy:
Dźwiga przybory, niezbędne w podróży.
Jadą — wtem naraz niebo się zachmurzy

I Jowisz deszczu wyleje strumienie
Na łono swojej kochanki. W tej burzy
Pragnie się ukryć wszelakie stworzenie:
I piękna para rada znaleść gdzie schronienie.

Gdy się na wszystkie rozglądają strony,
Dokądby uciec w nawałnicy czasie,
Ujrzą w pobliżu gęsty las zielony,
Którego drzewa, lśniące w lata krasie,
Tak rozłożyste i zbite, że, zda się,
Człek tu się z niebios promieniem nie spotka.
Mnóstwo szerokich alei w tej masie
Drzew oraz krzewów prowadzi do środka:
Zwabiła podróżników ta ustroń przesłodka.

Śpieszą, a rozkosz coraz większa rośnie
W sercu, wsłuchanem w dźwięczne ptasząt chóry,
Co przed szarugą bezpieczne, rozgłośnie
Zdają się szydzić z nieb, odzianych w chmury,
Lub wielbią drzewa, pnące się do góry:
Świerk, na maszt zdatny, wiąz, winem opięty,
Topól nieschnącą i cyprys ponury
I króla lasów, ten dąb nieugięty,
I smukły cedr i gibkie osikowe pręty;

Wawrzyn, tak piękny, gdy poetów skronie
I bohaterskich zwycięzców okoli;
Wierzbę, co we łzach po kochanku tonie;
Cis, co łucznika poddaje się woli,
Mirrę, kojącą, kiedy rana boli,
Jesion i jawor, owoc oliwkowy,
Więzożołd[16], sosnę, pełną melancholii,

I buk postaci jak gdyby bojowej,
Brzezinę i klon, rzadko w swojem wnętrzu zdrowy.


:Jadąc przez las, spostrzegają olbrzymią skałę, a w niej jaskinię, gniazdo smoka («Grzechu»). Towarzyszka rycerza, przestraszona, nie pozwala mu się zbliżać do niebezpiecznej groty — lecz:

— Pełen ognia i odwagi chyżej,
Na miejscu rycerz młody nie ustoi,
A ku jaskini czarnej się przybliży
I do jej wnętrza zajrzeć się nie boi.
Wnet też zobaczy przy błysku swej zbroi
Rozsiadłe kształty potwornego dziwa:
W jednej podobna do wężowych zwoi,
W drugiej połowie znać kobieta żywa —
Postać była cuchnąca, wstrętna, obrzydliwa.

Kiedy tak gnuśnie spoczywa na ziemi,
Długi jej ogon plącze się i wije
W rozliczne kłęby i splotami swemi —
Zakończon żądłem — całą jamę kryje,
Jej płód tysiączny u jej piersi pije
Ciecz jadowitą; każde z tych jej dzieci
Inak wygląda, lecz wszystko, co żyje,
Ohydne z kształtu; a gdy loch rozświeci
Blask tarczy, tak wraz wszystko do jej paszczy wleci.

Ruszy się mać ich, czując przerażenie,
I nad łbem wstrętnym zwinie w krąg swój smoczy,
Potworny ogon, potem te pierścienie
Już przed jaskinią straszliwie roztoczy.
Ale zbrojnego rycerza gdy zoczy,
Chce się na nowo schronić w swojej norze,
Albowiem światła nie znoszą jej oczy:

W pustych, samotnych ciemnościach ma łoże —
Tam żyje, bo tam nikt jej zobaczyć nie może.

Zaledwie ujrzy mężny Elf potwora,
Tak się na niego bez namysłu rzuci,
Jak lew na zdobycz, co w ucieczce skora;
Zajdzie mu drogę, od jamy zawróci,
Że ten, przerażon, ciszę rykiem skłóci,
Ku walecznemu swój ogon wymierzy,
By weń zatopić żądło, pełne truci,
Lecz ostrym mieczem ten pierwszy z rycerzy,
Aż łeb w ramiona skryje, tak smoka uderzy.

Potwór od razu jakby stracił zmysły,
Tak go oślepi cios ten i oniemi,
Lecz wnet zeń iskry wściekłości znów trysły:
Zwierzęce cielsko podniesie ze ziemi,
Wypręży w górę, siły zdwojonemi
Ku jego tarczy gniewnie się wypuszy
I ciało ujmie sploty wężowemi,
Że rycerz nogą ni ręką nie ruszy:
Pomagaj, Boże, grzechem opętanej duszy.

«Pokaż, czem jesteś! wiarę w tej potrzebie
Miej w swoje siły, nie ustępuj zgoła!
Zduś go, inaczej on udusi ciebie!»
Tak na rycerza pani jego woła,
Widząc, jak potwór oplótł go dokoła
I żółć w nim kipi i w walce nie spocznie
I jedną rękę oswobodzić zdoła,
Schwyci za gardziel i tak gnieść ją pocznie,
Że smok z zabójczych objęć puści go niezwłocznie.


A wraz z obrzydłych rzygnie on wnętrzności
Potokiem brudnej jadowitej wody,
Pełnej odpadków ścierwa oraz kości,
A tak cuchnącej, że aż rycerz młody
Dech wstrzymał w sobie na te straszne smrody.
Księgi-ś tam widział, papieru kawały,
Oślepłe żaby i ropuchy — płody,
Co się po zielskach rozpełzły: oblały
Naokół całe miejsce tych wymiocin kały.

Tak to, gdy ojciec Nil, w swych porach zmienny,
Zaczyna rosnąć, niczem nie wstrzymany,
Z fal jego tłustych muł powstaje plenny
I na egipskie rozlewa się łany.
A gdy opadać zaczną wód bałwany,
Muł brzeg zaściela i płód z siebie rodzi —
Samców, samice — tysiączny, nieznany,
Ohydnych płazów lęg, że w tej powodzi
Nie zgadnie nikt, skąd tłum tych kreatur pochodzi.

Dech rycerzowi stłumił zaduch zgniły —
Osłabł, snąć strasznej nie przemoże zmory,
Tak go już wszystkie opuszczają siły.
To też smok, widząc, że mu te odory
Zabrały męstwo, wykrztusi tej pory
Ze swego wnętrza kloaki przeklętej
Rój drobnych wężów: obmierzłe potwory
Oślizłe, czarne jak inkaustu męty,
U nóg się jego wiją i chcą kąsać w pięty.

Lecz jako pasterz, w podwieczornym czasie,
Gdy Feb czerwony na zachodzie pada,

Spogląda z wzgórza, jak się stado pasie,
Jak smacznie swoją wieczerzę zajada,
A w tem go obłok komarów obsiada,
By nikłem żądłem nie szczędzić mu męki —
Więc on, by pierzchła natrętów gromada,
Niszczy im skrzydła machnięciem swej ręki
Z igraszki i tak stłumia ich nieznośne brzęki:

Tak on odtrąca roje żmij... I raczej
Z wstydu, niż trwogi, rzuci się, jak w szale,
Na swego wroga: na to w duchu baczy,
Ażeby zginąć w sromocie lub w chwale
Wielkiej zwyciężyć, a nie spocząć wcale!
Z nadludzką siłą ugodzi więc smoka,
Tak, że od cielska skąpanego w kale,
Grzechu, odetnie wstrętny łeb; posoka,
By węgiel czarna, trysła, jak rzeka szeroka.

Rozpierzchłe gady, rodne smocze plemię,
Skoro zobaczą rodzicielkę swoją
Upadającą śród stęku na ziemię,
Wnet się naokół jej cielska zaroją,
Albowiem sądzą, że się uspokoją
Z strachu w jej paszczy, znajdą w niej ukrycie.
Lecz dziś daremnie! Więc się krwią jej poją,
Raną swej matki karmią się obficie,
Z jej straty zyski mają, a z jej śmierci życie!

Widok ten wzbudzi wstręt w rycerzu wielki:
Oto przez Boga przeklęte stworzenia
Żrą własną macierz! Lecz gdy karmicielki
Krwią napełniły toń swego pragnienia,

Pękły im brzuchy, wzdęte z przesycenia,
Aż im wnętrzności wyszły! Koniec, godny
Tych, co się żywią własnego plemienia
Życiem... Rycerza mozół już bezpłodny;
Sam sobie śmierć zgotował wrogów płód wyrodny.

Zbliży się k’niemu pani, co z oddali
Na bój patrzała i powie: «Szczęśliwa
Snać ci się gwiazda, mój rycerzu, pali!
Wart jesteś zbroi, która cię okrywa,
Jakoś nie spoczął, aż odwaga żywa
Przemogła wroga. Wielką-ś zdobył sławę!
To pierwsza walka; lecz niejedna-ć wzywa
Jeszcze przygoda, trudy równie krwawe:
Zwycięstwem bodajś każdą zakończył wyprawę!»


Odniósłszy to pierwsze zwycięstwo, jedzie rycerz z towarzyszką swoją w dalszą drogę. W lesie spotykają pustelnika, który ich zaprasza do swojej siedziby:

Stoi maleńka pustelnika chata
Na skraju lasu, w cichutkiej dolinie,
Zdala od zgiełku i od wrzasku świata,
Który śród wiru walk i trudów ginie.
Jest i kapliczka święta przy chacinie:
Tutaj pustelnik szepce swe pacierze
Codzień — w poranku i zmroku godzinie;
Obok strumyczek, co swe wody bierze
Z źródełka ukrytego, w słodkim ciecze szmerze.

Przybywszy tutaj, ledwie się zmieścili
W ciasnej izdebce; żadna też biesiada

Nie czeka na nich, spoczynek w tej chwili
Ucztą najsłodszą. Przyjemnie nielada
Zeszedł im wieczór: dusza słuchać rada
Dawnych powieści, które, jak szkło gładki
Mający język, mnich im opowiada,
Z życia papieży i świętych wypadki
Modłami przeplatając do Najświętszej Matki.


Atoli pobożny pustelnik okazuje się strasznym czarnoksiężnikiem (Archimagus), czyhającym na nieskalany honor chrześcijańskiego rycerza. Rozmaitemi zaklęciami spowodowuje Archimagus króla sennych mar, Morfeusza, panującego w nieprzebytych mrokach, że tenże wysyła do śpiącego rycerza swoje duchy (sny, mary), ażeby go kusić.
Słudzy Morfeusza:

do dzieła co tchu się zabiorą:
I jedna z mar tych u głowy mu stanie
I sen mu podda tą spoczynku porą:
Rycerz śni rajskie, urocze kochanie —
Wydaje mu się, że widzi swą panią —
Nie stopią-ż serca te grzeszne mamidła?! —
Jako się przy nim kładzie na posłanie
Z skargą, że owo chłopię, strojne w skrzydła,
Jej czyste zmusza serce pójść w Rozkoszy sidła.

Wydaje mu się, że piękności hoża
Władczyni, Wenus, sama mu to dziecię
Przyprowadziła tej chwili do łoża —
Tę towarzyszkę, którą miał za kwiecie
Najniewinniejsze z wszystkich ziół na świecie,
Tę córę króla, dziś sługę niecnoty,
W występnych uciech zawikłaną siecie;

Że Gracye nucą, śród tańca ochoty,
«Jo hymen!» a zaś Flora z bluszczu wije sploty.

Czy to z niezwykłej rozkoszy czy z trwogi,
Jaką spełnianie grzechu ludzi darzy,
Zrywa się rycerz: posądza ten błogi
Widok, że w sobie kryje podstęp wraży.
Hej! jego pani schyla się ku twarzy,
A wędkę chowa w ciemnej sukni zwoje;
Chce go całować, lico jej się żarzy,
Z oczu miłosne, słodkie biją zdroje,
Jak u tej, co kochanka rwie w objęcia swoje.

Niezwykły widok wszystką krew w nim skłóci;
Na ten jej bezwstyd wielkim gniewem spłonie
I jak szalony snać się na nią rzuci,
Aby ją zabić, ale w jej obronie
Stanie cierpliwość i wstrzyma mu dłonie.
I rycerz bada swe zmysły, czy sprośny
Sen to czy jawa? Wtem ona w łzach tonie,
Prosi i błaga, aby był litosny
Dla krwi jej przeszlachetnej i dla lat jej wiosny.

A tak mu powie; «Władco mój i panie!
Czyż mi oskarżać wrogie przeznaczenie
I przyczyn w niebie potężnych władanie,
Czy też ślepego bożka, że to wrzenie,
Zamiast miłości, złość i potępienie
Ściąga dziś na mnie? Lecz tak czynić muszę,
Albo też umrę! W tobie me zbawienie!
W twych ręku śmierć ma lub życie! Niech wzruszę
Mą prośbą twoje serce: ukoj me katusze!


«Dla ciebiem ojca królestwo rzuciła»...
Tutaj zamilknie, strugą łez zdławiona.
W wezbraniu serca snać mowę straciła.
Ale niebawem znów rozpocznie ona:
«Przed kaźnią losów w tobie jest obrona
Moich lat młodych... O niech mi nie ginie
Dusza w tęsknocie, niech w tych łzach nie kona!
A on jej powie: «Cóż cię trapi ninie?
Wszak zawsześ mnie krzepiła w utrapień godzinie?»

«Miłość ku tobie sypiać mi nie daje» —
Rzecze mu na to — «gdy ja nieszczęśliwa
Z tęsknej boleści, co mi serce kraje,
Ty spisz spokojnie: noc tobie upływa
Bez żadnej troski»...

Rycerz jednak stawia mężny opór tej «Pokusie» i ponownie odniósłszy zwycięstwo, ratuje swój nieskalany honor.




KRZYSZTOF MARLOWE.
 

O dwa miesiące młodszy od Szekspira, urodzony w Canterbury w lutym 1564 r., syn szewca, bakałarz i magister nauk wyzwolonych na wszechnicy w Cambridge, największy, obok twórcy Hamleta, dramatopisarz angielski, jest autorem pięciu dramatów, z których «Faust» najbardziej jest znany. Przez purytańskich teologów okrzyczany za ateistę, zginął młodo (w czerwcu 1595) od sztyletu współzawodnika w miłości.
Pierwszy w dramacie scenicznym użył białego wiersza (w «Tamburlain the Great» Tamerlan Wielki), oświadczywszy w przedmowie, że porzucając «puste rymotwórstwo», chce wprowadzić «czynnik bohaterski».
Bodźcem do «Tragicznej historyi» doktora Fausta (napisanej r. 1588 lub 89), był mu angielski przekład dzieła niemca dra Jana Spiessa o Fauście (wyd. w Frankfurcie 1587).
Prócz dwóch powyższych napisał «Żyd z Malty» (1589 lub 90) «Rzeź w Paryżu» (The massacre ot Paris 1592), do czego posłużyła mu za temat noc św. Bartłomieja w Paryżu, «Edward II» (1592 lub 93).
Wiersz biały stał się od czasów Marlowe’a wyłączną niemal formą w dramacie angielskim.
Z lirycznych utworów najładniejszy jest «The passionate sheperd to his mistress», który w poniższym podaję przekładzie.



ZAKOCHANY PASTERZ DO SWOJEJ PANI.
(THE PASSIONATE SHEPPERD TO HIS MISTRESS).
 

Chodź, kochaj mnie, o chodź, żyj ze mną,
Rozkosz będziemy pić wzajemną —
Pić ją będziemy z wonnych kruż
Śród dolin, łąk i pól i wzgórz.

Miękkie ci łoże tu zaścielę,
Rozsypię na niem świeże ziele,
Czepeczek dam ci, strojny w kwiaty,
I w liście mirtu płaszcz bogaty.

Tu patrzeć będziem z skał rubieży
Na stada owiec, na pasterzy,
Słuchać, jak siklaw mknie ulewa,
Której do wtóru ptactwo śpiewa.

Wieniec juhasów rozśpiewany
Dla ciebie tutaj pójdzie w tany:
Jeżli-ć ta rozkosz jest przyjemną,
Chodź, kochaj mnie, o chodź, żyj ze mną.




WILLIAM SHAKESPEARE.
 

Urodzony 1564. r. 23 kwietnia w Stratford nad Avonem, tam też umarł w 52 lat później (23 kwietnia 1616). Na nagrobku widnieje napis, z jego pochodzący ręki:

Good friend, for Jesus sake forbeare
To digg the dust enclosed heare:
Bleste be the man that spare the stones,
And curst be he that moves my bones.

(Cny przyjacielu! przez miłość Jezusa, nie wydobywaj pogrzebanych tutaj popiołów; błogosławion ten, co da spokój głazom, przeklęty, kto ruszy me kości).

Usłuchano tego, kości zostawiono w Stratfordzie, a w opactwie Westminsterskiem, w «kącie poetów», lichy wzniesiono mu posąg.
Do 37 dramatów, stworzonych przez największego geniusza Anglii, dodać trzeba szereg sonetów, pieśni, poematów «Venus i Adonis» i «Lukrecia».
Sonety pojawiły się po raz pierwszy w roku 1609.



ŚPIEW PACHOLĘCIA
(z komedyi «Miarka za miarkę»[17]).
 

Odwróć, odwróć usta swoje,
Co tak słodko mi kłamały,
I te oczy, blasków zdroje,
Jutrznie, śniące dzień wspaniały,
Me całunki zwróć jedynie,
Zwróć jedynie,
Próżno dane w tej godzinie,
W tej godzinie!




ŚPIEW BALTAZARA
(z «Wiele hałasu o nic»[18]).
 

Przestańcie szlochać, miłe panie,
Bo chłopiec zawsze niestały;
Ledwie na lądzie nogą stanie,
A już go wody zabrały!
Płakać to grzech!
Niech go tam! niech!
A wy się bawcie do rana;
Przemieńcie ból na szczery śmiech,
Na «danaż moja! oj dana»!

Na co ta łezka, twarz ta blada?
I na co śpiew ten żałosny?

Jednaką była chłopców zdrada
Zawsze — od pierwszej już wiosny.
Płakać to grzech!
Niech ją tam! niech!
A wy się bawcie do rana;
Przemieńcie ból na szczery śmiech,
Na «danaż moja! oj dana»!




HERO LEŻY W TEJ MOGILE.
(Z «Wiele hałasu o nic»).
 

Hero leży w tej mogile,
Życie wziął jej podły kłam;
Za doznanej hańby tyle
Ma dziś wieczną sławę tam!
Tak, co zgasło tu w sromocie,
Żyje w bożej chwały złocie...

Przebacz, nocy, w smutku chwili
Tym, co dziecię to zabili,
Tym, co krążąc przy tym grobie,
Nucą pienia w łez żałobie.
Północy, wysłuchaj nas
I płacz tu z nami wraz
Boleśnie! boleśnie!
Umarli, wstańcie i wy!
Podzielcie nasze łzy —
Boleśnie! boleśnie!..




PROLOG.
(Z «Romeo i Julia»).
 

Dwa rody, jasne jednako i sławne,
Tam, gdzie się rzecz ta rozgrywa, w Weronie,
Do nowej zbrodni pchają złości dawne,
Plamiąc szlachetną krwią szlachetne dłonie.

Z łez dwu tych wrogów wzięło bowiem życie,
Pod najstraszliwszą z gwiazd, kochanków dwoje;
Po pełnym przygód nieszczęśliwych bycie
Śmierć ich stłumiła rodzicielskie boje.

Tej ich miłości przebieg zbyt bolesny
I jak się ojców nienawiść nie zmienia,
Aż ją zakończy dzieci zgon przedwczesny,

Dwugodzinnego treścią przedstawienia,
Które otoczcie cierpliwymi względy:
Jest w niem co złego, my usuniem błędy.




CHÓR.
(Z «Romeo i Julia»).
 

Dawna namiętność już w całunach leży,
W jej miejscu władnie siła żądzy nowej;
Piękną przestała być przy Julii świeżej
Piękność, dla której umrzeć był gotowy.


Dziś jest Romeo kochany i kocha,
W oczach obojga żar jednaki płonie;
Lecz on, w niej wroga przypuszczając, szlocha,
A ona miłość z wędki grozy chłonie.

On się nie zbliży i przed nią nie złoży
Przysiąg serdecznych, uważan za wroga:
I jej, choć w sercu namiętność się sroży,
Zejścia się z lubym zamkniętą jest droga.
Lecz w żądzy siła: po wielkich katuszach
Wielką im radość czas zgotuje w duszach.




Z SONETÓW
 
I.
(Sonet 60).

Jak szumne fale do morskiego brzegu,
Tak do swych kresów płyną nasze chwile;
Niema przystanku w tym mknącym szeregu:
Jedna przed drugą w równej dąży sile.

Wszystko, co wyszło ze światłości łona,
Dojrzewa, w blaskach coraz większych rośnie,
Aż ich promienie ciemna noc pokona:
Czas swoje dary niszczy bezlitośnie.

Czas kosą swoją młode ścina kwiaty,
Czas bruzdy ryje na piękności czole,

Cuda przyrody zmienia w swe objaty,
Żadne się przed nim nie ostoi pole:
Mych pieśni jednak, które sławią ciebie,
Dłoń jego krwawa w mrokach nie pogrzebie.


II.
(Sonet 67).

Znużon tem wszystkiem, tęsknię li do skonu!
Widzę, jak cnocie dają kij żebraczy
I jak się nicość dmie na wyżach tronu,
Jak zdrada wszędzie swoje ślady znaczy —

I jak się bezwstyd czci koroną mieni
I jak zdeptano niewinność dziewiczą
I w jakiej hańbie żyją zasłużeni,
Jak moc prawdziwą między słabość liczą,

Jak władza sztukę poniża do błota
I jak nad wiedzą pieczę mają błaźni
I jak za głupstwo uchodzi prostota,
Jak zło zamyka wszelkie dobro w kaźni:
Znużon tem wszystkiem, chciałbym odejść w ciemnię,
Tylko że miłość zmarłaby bezemnie.


III.
(Sonet 154).

Pewnego razu zasnął bożek mały
Z swoją płomienną pochodnią u boku:
Nadbiegły nimfy, które ślubowały
Czystość, i oto najpiękniejsza w tłoku


Tych pięknych dziewic, wyciągnie mu z dłoni
Żagwię, od której świat się wokrąg pali —
Wódz żądz gorących pozostał bez broni!
A nimfa, ogień zanurzywszy w fali,

Wraz ją rozgrzewa i w kąpiele zmienia
Uzdrawiające zimny zdrój: Przez wieki
Zdążają k’niemu chore pokolenia,
Lecz ja tu darmo przyszedłem po leki,
Bo miłość wodę do waru pobudzi,
Ale miłości woda nie ostudzi.


IV.
(Sonet 123).

Nie ujrzysz, Czasie, we mnie zmian! Budowy
Twoich piramid, choć je z taką mocą
Wznosisz, to dla mnie widok już nie nowy:
Świeże się tylko bielidła migocą

Na dawnych kształtach... Drogę my nie długą
Mamy, tak wielbim świeżość w tem, co stare,
I chcąc, by było naszej żądzy sługą,
Że nie jest nowe, któżby z nas dał wiarę!

Lecz twe świadectwa wraz z tobą są niczem
Dla mnie, nie dziwi mnie twe dziś ni wczora,
Albowiem wszystko lichem i zwodniczem,
Co stwarza dłoń twa, do pospiechu skora.
Jedno ślubuję: forytuj odmianę,
Ja wbrew twej kosie wiernym pozostanę.


V.
(Sonet 15).

Jeśli pomyślę, że dni doskonałość
Trwa nazbyt krótko we wszystkiem, co żywie,
Że złudą globu olbrzymiego całość,
W gwiazd tajemniczym pogrążona wpływie —

Jeśli rozważę, iż ludzi i zioła
To samo niebo stroi w swe ozdoby,
By wraz je zabrać, że młodość, wesoła
Sokami życia, kroczy tam, gdzie groby,

Odarte z wspomnień, wówczas to, bogata
W promienną młodość, stajesz przed mem okiem,
Patrzącem właśnie, jak Czas i Zatrata
Walczą, by ciemnym ogarnąć cię mrokiem.
I wówczas w tobie miłość ma ocala
To, co Czas w innych w sypki gruz rozwala.


VI.
(Sonet 18).

Mam cię li równać z letnim dniem? Twe wdzięki
Wzdyć nadobniejsze i mniej jesteś zmienna.
Majowe burze niszczą rozkwit miękki
I krócej trwają lata błogie lenna.

Czasem źrenice niebios zbyt jaskrawe,
Nieraz je całkiem zaćmi mgła ponura,
Zniszczenie z piękna czyni sobie strawę,
Kras je pozbawia niestała Natura.


Twe nieśmiertelne lato się nie zmienia
I twa uroda to nie płonne wiano,
Śmierć się nie może chełpić z swego cienia,
Gdy pójść ci w wieczność będzie rozkazano:
Dopóki jeszcze dech się w ludziach kryje,
Ty w mojej pieśni, pieśń ma w tobie żyje.


VII.
(Sonet 55).

Marmur ni złote książąt monumenty
Mojej potężnej nie przeżyją pieśni;
Blask twój promienny, w jej zwrotkach zaklęty,
Lśnistszy od głazów, które czas opleśni.

Gdy statuy straszna podruzgoce wojna,
Gdy się rozpadną w gruz dzieła rzeźbiarzy,
Ni Mars swym mieczem, ni waśń niespokojna
Nie stłumią ognia, co się w tobie jarzy.

Na przekór śmierci i wbrew niepamięci
Żyć będziesz dalej; cześć twą uwydatni
Oko potomnych, w których świat ten święci
Tryumf zniszczenia aż po Dzień Ostatni.
Tak aż do Sądu, co wskrzesi twe kości,
Stawić cię będą czciciele miłości.


VIII.
(Sonet 130).

Nie są jak słońce oczy mojej damy,
Od ust jej żywsza jest czerwień korali,

Jest-li śnieg biały, piersi jej dwie plamy,
Jest-li włos z drutu, włos jej z czarnej stali.

Widziałem róże białe i czerwone,
Lecz na jej licach niema takiej róży,
Milszą są wonią kwiaty nasycone,
Niżeli zapach, który w tchu jej płuży...

Lubię, gdy mówi, lecz muzyka słodziej
Łechce mi serce melodjami swemi,
Nigdym nie widział, jak bogini chodzi,
Ona gdy stąpa, to stąpa po ziemi.
Jednak, niż wszystkich złych porównań próba,
Stokroć wybrańszą będzie moja luba.


IX.
(Sonet 29).

Gdy, pastwa ludzkich ócz i wrogich losów,
Płaczę samotny nad nieszczęsną dolą,
Gdy krzyk daremny szlę pod strop niebiosów,
Złorzecząc klęskom, które mnie tak bolą;

Kiedy, zazdroszcząc bogatszym w otuchę,
W piękniejsze kształty, w dobór przyjacieli,
W sztukę i sławę, czekam, czy mnie kruche
Szczęście choć cząstką dóbr swych nie obdzieli,

Sam ja pogardę czuję dla swej żądzy!
Lecz gdy pomyślę o tobie, w skowronka
Zmieniam się wówczas, który u wrzeciądzy
Śpiewa niebieskich hymn o wschodzie słonka:

Takiem bogactwem twa miłość mnie darzy,
Że niczem skarby największych mocarzy.


X.
(Sonet 22).

Że jestem stary, lustro mi nie powie,
Dopóki młodość moja równa twojej;
Lecz gdy siwiznę ujrzę na twej głowie,
Niech się przed śmiercią dzień mój nie ostoi.

Wszystka twa piękność jest li szatą drogą
Mojego serca, które mieszka w tobie,
Jak twoje we mnie. Czyż starsze być mogą
Dni me od twoich? Czyż się złożę w grobie,

Kiedy ty żyjesz?... Przeto ci polecę:
Czuwaj nad sobą, jak ja! W takiej mierze
Zamknąłem serce twoje w swej opiece,
Jak czuła niańka niemowlęcia strzeże.
Nie chełp się swojem, gdy mego nie stanie,
Wszak mi je dałaś nie na odebranie.


XI.
(Sonet 100).

Gdzie jesteś, Muzo, że już tak oddawna
Przemilczasz o tem, w czem twa moc się mieści?
Czyż, w opieśnianiu rzeczy lichych sprawna,
Chcesz im swym blaskiem większej dodać cześci?


Wróć się, o Muzo, wróć i jak najwcześniej
Daj okup za to, coś tak roztrwoniła!
Zaśpiewaj uszom, chętnym twojej pieśni,
Niech się w niej ozwie dobitność i siła.

W lica mej lubej spojrzyj, niebios córo,
Czy ich nie zmarszczył wrogi Czas, a jeśli
Znać jego ślady, skarć go, niech twe pióro
Zabójczą wzgardę Czasowi nakreśli.
Sławy mej lubej niezmarłe odgłosy
Niechaj przeżyją ostrze jego kosy.


XII.
(Sonet 71).

O nie płacz po mnie, gdy umrę, gdy dzwony
Będą dla świata posępnym wyrazem,
Że już zeszedłem z niego umęczony,
Aby zamieszkać z najnędzniejszym płazem.

Czytając pieśń tę, zapomnij o ręce,
Co ją pisała; wolę w twej pamięci
Zgasnąć, niż myśleć, że utoniesz w męce,
Że się w łzach twoich me wspomnienie święci.

O tak, na rym ten patrząc, niech twa dusza,
Kiedy już będę porównany glinie,
Mego imienia z grobu nie porusza,
Niech miłość twoja wraz z mem życiem zginie.
Nie chcę, by świat ten, słysząc twoje skargi,
Szydem i drwiną wypełniał swe wargi.


XIII.
(Sonet 98).

Nie byłem z tobą, gdy hojna dłoń kwietnia,
W pysznej, wiosennej kroczącego krasie,
Duchem młodości wszelki twór uświetnia,
Którym się Saturn w dniach zimowych pasie.

Lecz ani ptasząt śpiew, brzmiący po świecie,
Ni ziół przeróżnych kolory i wonie
Nie przynosiły mi wieści o lecie,
Co się tak dumnie rozsiadło w ich łonie.

Nie podziwiałem purpurowej róży,
Anim uwielbiał białą lilji szatę:
Za wzór im wszystkim twoja piękność służy,
Wątłem odbiciem są, choć tak bogate.
Lecz choć bez ciebie są mi zbyt zimnemi,
Jak z twoim cieniem, tak pogwarzę z niemi.


XIV.
(Sonet 99).

A więc, fijołku — rzeknę, — ty mój miły,
Słodki złodzieju, swe zapachy świeże
Skradłeś oddechom mej lubej; — jej żyły
Źrodłem, skąd lico twe purpurę bierze.

Lilije zganię za twej ręki jaśnię,
A majeranek za twój włos; rumieni
Jedna się róża z wstydu, druga gaśnie,
Biednie z rozpaczy; trzecia, ni w czerwieni


Ani białości, obie je okradła
I twojem tchnieniem zwiększa swe zdobycze.
Za to w jej pąku szuka sobie jadła
Mściwy robaczek. Snać wszystkich nie zliczę
Kwiatów, lecz każdy zbyt jest — widzę — skory
Kraść ci twe wonie i twoje kolory.


XV.
(Sonet 106).

Czytając czasów zapomnianych księgi,
Gdzie rzeczy dwornych opisanie mamy,
Gdzie rym świetniejszej nabiera potęgi,
Wielbiąc rycerzy i pomarłe damy,

Widzę, że pióro kronik, sławiąc lica,
Ręce czy stopy, skronie czy też oczy,
Chciało dać obraz, który mnie zachwyca
W tobie, gdzie urok z czarem się jednoczy:

Wieszczbą li było tej dzisiejszej chwili;
Lecz przeczuwając ciebie, na pochwały
Próżno się sztuka najprzedniejsza sili:
Nam, co możemy widzieć wdzięk twój cały,
Z wielkich podziwów oko się zamyka;
By godnie sławić, braknie nam języka.


XVI.
(Sonet 109).

Nie mów, że fałsz mam w sercu, choć inaczej
Ma nieobecność świadczy o miłości —:

Odszedłbym siebie, to albowiem znaczy
Odejść swą duszę, co w piersi twej gości.

Choćbym żeglował najmylniejszą drogą,
Do tej przystani wracać będę zawsze,
Przypadki czasu zmienić mnie nie mogą,
Zdrój chowam w sobie, aby choć najkrwawsze

Zmazać przewiny!.. Grzechów lik, prawdziwie,
Oblega dzisiaj moje żyły wrzące,
Ale błąd taki w wnętrzu mem nie żywie,
Bym dla niczego rzucił dóbr tysiące.
Wszystko, co spotkam, jest dla mnie bez treści,
W tobie, ma różo, mój wszechświat się mieści.


XVII.
(Sonet 97).

Od ciebie zdala żyłem w ciągłej zimie,
O ty słoneczne zmiennych pór wesele!
Śniegi i lody i mroki olbrzymie
Nagi mi grudzień naokoło ściele!

A kiedy czar ten przed latem się chowa,
Kiedy, ciężarna posiewami wiosny,
Ni to po zmarłym mężu piękna wdowa,
Dojrzała jesień rodzi, bezradosny

Zda mi się płód jej; wszystkie jej owoce
Są jak bez ojca; letnich dni ponęta
Jest li przez ciebie; wszak nawet sieroce,
Gdyś nieobecna, milkną mi ptaszęta,

A jeśli nucą, pieśni ich ponure,
Że liść aż więdnie: zimy widzą chmurę.


XVIII.
(Sonet 96).

Błąd twój młodością jest, tak mówią jedni,
Że rani wdziękiem młodość twa, chcą inni,
A to i tamto rzecz miłości przedniej,
Gdyż wdzięk twój każdą z przywar uniewinni.

Jak choć najlichszy klejnot na królowej
Palcu na czestne zasługuje względy,
Tak, patrząc w ciebie, rzecze widz surowy,
Ile się w cnotę zmieniają twe błędy.

Gdy wilk krwiożerczy zwiódł niejedno jagnię,
Choć wzrok jagnięcy łatwo przybrać umie:
Któż się przed twymi powaby nie nagnie,
Gdy przed nim staniesz w całej swojej dumie?
Lecz ty tak nie czyń — na mą miłość prawą!
Twa dobra sława jest mą dobrą sławą!


XIX.
(Sonet 80).

Pisząc o tobie, jakżeż jestem słaby!
Wiem, że duch inny, silniejszy odemnie,
Godniej opieśni cześć twą i powaby,
Gdy ja się na to wytężam daremnie.


Lecz gdy na sławy twojej oceanie
Płyną najlichsze i największe żagle,
I moja barka na twem morzu stanie,
I ją, choć wątłą, do tych gonów znaglę.

Gdy tamten dumny pomknie z fal powodzią,
I mnie utrzymasz na głębi: jeżeli
Wraz się rozbiję, lichą byłem łodzią,
On zaś był wielkim statkiem na topieli.
Gdy ja utonę, a on zmógł się z próbą,
Najgorsza w tem jest, iż miłość mą zgubą!


XX.
(Sonet 81).

Albo żyć będę, by wznieść pomnik tobie,
Albo ty przetrwasz, gdy ja legnę, zmarły.
Pamięć twej sławy nie zginie w mym grobie,
Choć wszystkie ślady po mnie się zatarły.

Imię twe zyszcze nieśmiertelną siłę,
Choć mnie dla świata nikt już nie obudzi;
Dla mnie li ziemia wspólną da mogiłę,
Ty zasię spoczniesz na widoku ludzi.

Nagrobkiem twoim będzie pieśń ma wzniosła;
Ród nie dzisiejszy powtarza jej hasła;
Cześć twa na ludzkich językach wyrosła:
Póki ostatnia iskra tchu nie zgasła.
Tak już na wieki — potęgą mej pieśni —
Imię się twoje z ludzkim tchem zrówieśni...



JÓZEF ADDISON.
 

Urodzony 1672 roku, twórca nowożytnego dziennikarstwa, wydawał do spółki z przyjacielem Robertem Steelem tygodniki «Tattler» (Bajczarz) i «Spectator». Umarł w roku 1719.



ODA.
 

Rozniebieszczone te błękity,
Ten strop, w promienne mże spowity,
Te nieb bezmiary przewspaniałe
Wieczną Praźródła głoszą chwałę.
Niewyczerpany ogień słońca
Swojego Stwórcę czci bez końca
I z wieścią spieszy na okręgi
O wielkich sprawach Wszechpotęgi.

A wieczór mrok swój gdy rozleje,
Księżyc przedziwne chwyta dzieje
I z zasłuchaną ziemią gwarzy
O narodzinach swych miraży.
Planet mu lśnisty zastęp wtórzy,
Gwiazdy, w nadziemnej swej podróży
Przebiegające firmamenty,
Dają świadectwo Prawdzie świętej.

Chociaż naokół ziemskiej kuli,
Którą noc w ciemny płaszcz swój tuli,
Krążą w milczeniu, choć dla ucha,
Zda się, naokół przestrzeń głucha,
Serce w tej wiecznej, gwiezdnej ciszy
Głos nieustanny ciągle słyszy —
Od nieb rozłoga do rozłoga
Brzmi: «Nas posiała ręka Boga!»




TOMASZ CHATTERTON.
 

Urodził się 20 listopada 1752 w Bristolu. Syn ubogich rodziców, dojrzał wcześnie, albowiem, mając zaledwo lat dziesięć, napisał piękny wiersz «Christ coming to Judgment» (Chrystus schodzący na Sądy). Za przykładem Macphersona, wielkiego odkrywcy poezyi Ossiana, wydał Chatterton szereg utworów, przypisanych przezeń mnichowi z wieku XIV, Rowley’owi, w których umiał naśladować język staroangielski i przez to wprowadził w błąd wielu znawców. Do najznakomitszych tego rodzaju «falsyfikatów» należy podana poniżej «ballada bristolska», trzymana w tonie ludowych ballad staroangielskich, a należąca do najprzedniejszych rzeczy Chattertona. Nie znalazłszy w Londynie utrzymania, wielki ten poeta otruł się z głodu, mając lat 17 (24 sierpnia 1770). Pochowano go na cmentarzu ubogich, pod płotem, w kąciku samobójców. W rodzinnem mieście Bristolu wzniesiono mu wspaniały pomnik.



TRAGEDYA BRISTOLSKA
CZYLI ŚMIERĆ PANA KAROLA BAWDINA.
 

Pierzasty śpiewak, wczesny kur,
Uderzył już w swój róg;
Zbudził się wieśniak, ranny blask
Świeci śród niebios smug.

Król Edward widzi: czerwień zórz
Pochłania nocny cień;
Dzień klęski wieści stado wron,
Przeznaczeń straszny dzień.

«O tak!» — rzekł król — «Przez żywy Bóg,
Co ma tam w górze tron,
Dziś Karol Bawdin przestał żyć,
Krwawy go czeka skon».

Zmilkli rycerze; z rąk do rąk
Krąży kamienny dzban:
«Idź, zanieś zdrajcy wieść, że dziś
Rzuci swój ziemski stan».

Pan Canterlone pochylił skroń,
W sercu ma gorzki ból,
Lecz do zamkowych spieszy bram,
Jak mu przykazał król.

Płaczą dziecięta, żona w płacz
W ten gorzki, krwawy czas:
«Jakże być może, aby dziś
Miał już opuścić nas!»


«Mości Karolu» — poseł rzekł —
«Płoną ci niosę wieść!»
«Mów!» — powie Bawdin — «czego chce
Zdradziecka króla cześć?»

«Ciężko mi rzec, lecz pan i król
Przysiągł na honor swój,
Że umrzeć masz, nim ciemna noc
Słoneczny zgasi zdrój».

«Umrzemy wszyscy» — Bawdin rzekł —
Najmniejszy to mój żal,
Za to, ma duszo, dzięki złóż,
Chrystusa Pana chwal!

Lecz król niech słowa mego treść
Z twoich usłyszy warg,
Że wolę paść, niż wiecznie żyć,
W jarzmie zginając kark».

I Canterlone w te tropy w gród —
Szedł burmistrzowi rzec,
By w pogotowiu wszystko miał
Na ten śmiertelny wiec.

Zasię pan Canynge błagać jął
I na kolana kląkł:
«Przyszedłem» — mówi — «żebrać łask
Z twoich królewskich rąk».

A na to król: «Proś, o co chcesz,
Jam tobie druh, nie wróg;

Cokolwiek żądasz, śmiało mów,
Sprawię, co będę mógł».

«Szlachetny władco! Błagam cię:
Cnego rycerza zbaw!
Chocia źle czynił, zawsze-ć on
Nie chciał obrazić praw;

Ma dzieci, żonę — wszystko z nim
Zginie na wieków wiek,
Jeśliby dziś, jak tego chcesz,
Pan Karol Bawdin legł...»

«Milcz o Bawdinie!» — krzyknie król —
Miota nim złość i gniew: —
«Nim wieczór przyjdzie z blaskiem gwiazd,
Da gardło zdrajcy siew.

Sprawiedliwości ten-ci głos
Do mych uderza bram —
Mów, panie Canynge, czego chcesz,
Wszystko-ć ci inne dam».

«Niech sprawiedliwym będzie Bóg,
Ty, królu, koj, nie siecz;
Gałąź oliwną weź do rąk,
Żelazny zostaw miecz.

Gdy w serca nasze wejrzy Pan,
Znajdzie tam grzechów w bród,
Boży namiestnik tylko sam
Wzorem jest wszelkich cnót.


Rozpocznij, królu, władztwo swe
Od miłosiernych łask,
A w pokolenia pójdzie cześć,
Twojego rodu blask.

Lecz jeśli, królu, straszny mord
Splami twój młody tron,
Korony zbawisz dzieci twe,
Wczesny ich czeka skon!»

«Precz, mości Canynge! Zdrajca ten
Z mej władzy podle drwił,
Jak możesz błagać łaski mej?
Na łaskę brak mi sił!»

«Szlachetny panie! Zacny człek
Wzdyć uzna męski hart,
Wroga on uczci, jeśli wróg
Czci jego będzie wart!»

«Precz, Canynge, precz! Jak żywot mam
Od Boga, władcy nieb,
Póki pan Bawdin jeszcze żyw,
Nie zaznam, co to chleb!

Na Matkę Bożą tu się klnę,
Że nadszedł jego kres.» —
I odszedł Canynge: ból mu z ócz
Wycieka strugą łez.

W pana Bawdina poszedł dom,
Na krześle smutny siadł,

A łzy mu gorzkie cieką wciąż,
Od wielkich żalów zbladł.

«Nie płacz! Pomrzemy wszyscy wraz» —
Tak mu pan Bawdin rzekł:
«Czy dziś, czy jutro, to i cóż?
Śmiertelny każdy człek...

Powiedz mi, druhu, czemu z ócz
Płyną ci łzy? Ja w dal
Idę spokojny! Cóż mi śmierć?!
Rzuć ten dziecinny żal!»

Odpowie Canynge: «Przeto mi
Ten gorzki płynie zdrój,
Iż rzucasz dzieci, żonę swą,
Że krótki żywot twój!...»

«Nie! osusz łzy, ciekące z ócz,
Uśmierz ten krwawy ból,
W pogardzie u mnie jest dziś śmierć
I Edward, zdradny król.

Wiem, że gdy dzisiaj życia mnie
Pozbawia groźny wróg,
Żonę i synów będzie miał
W swej świętej pieczy Bóg...

Nimem słoneczny ujrzał blask,
Taki już był mój los;
Jakżeby mógł śmiertelny człek
Odpierać boży cios?


Nieraz jam straszny widział bój —
Tysiące marły wkrąg,
Ziemia chłonęła ciepłą krew,
Świat drżał od głośnych mąk.

Wówczas niejeden pocisk mógł
— Cóż tu poradzi człek?! —
Przeszyć me serce, oczy me
Zamknąć na wieków wiek!

Mamże więc dziś uczuwać lęk,
Ma-ż mnie przerażać skon?
Nie! precz, ty trwogo, z duszy mej,
Precz z wszystkich ludzkich łon!

Prawy Henryku! Niechaj Bóg
Ma nad twoimi straż,
A gdy nie zechce, jakąż ty
Na to poradę masz?

Żem służył Bogu, księciam czcił,
To mój jedyny błąd —
Dziś to poświadczy moja śmierć,
Niebu zostawmy sąd.

W Londyniem ujrzał światło dnia,
Szlachetny jest mój ród,
W herbową ojca mego tarcz
Sławy się wieniec wplótł.

Ojciec mój poszedł tam, gdzie ja
Dzisiaj się udać mam,

Gdzie spokój, szczęście mają schron,
Życie bez łez i plam.

On to mnie uczył prawo czcić,
Mieć litość w sercu swem
I jak odróżniać sprawę cną
Od tego, co jest złem.

On to mnie uczył, ojciec mój,
Nakarmiać głodny lud
I nie odpędzać głodnych rzesz
Od mego zamku wrót.

Nie powie świat, że w życiu mem
Inak działała dłoń;
Rachunek sprawiam z czynów swych,
Nim do snu złożę skroń.

Mam żonę, spytaj żony mej,
Czy wiernym był jej mąż;
Mam króla, nigdy w wnętrzu mem
Nie pałał zdrady wąż.

Zdala od mięsa był mój stół
W wszelaki święty post,
Więc też bez trwogi rzucam dziś
Ten padół łez i chłost.

O, że nie patrzę na twój skon,
Henryku, jestem rad;
Za twoją świętą, słuszną rzecz,
Porzucam chętnie świat.


O słaby ludu, ziemio klęsk!
Póki Ryszarda ród
Będzie powstawał, ciepła krew
Popłynie śród twych wód.

Zbrzydł ci, Henryku, spokój, zbrzydł,
Wolisz zamieszek siew,
Wolisz spokojnie mieniać dni
Na trud i znój i krew?

Cóż, że na męki wsadzą mnie,
Że zginę z kata rąk,
Zdradziecką władzą gardzę dziś,
Pogardzam groźbą mąk.

Cóż, że me kości będą gnić,
Wbite na straszny pal,
Że mnie nie uczci dumny spiż,
Imię nie zabrzmi w dal?

Za to w niebiesiech, w księdze tej,
Której nie zniszczy czas,
Jać, sługa pański, będę żył,
Ma dusza jest bez skaz.

Witam cię, śmierci! żywot ten
Za żywot wieczny dam:
O świecie! dzieci! żono ma:
Szlę pożegnanie wam!

Już się rozkoszna zbliża śmierć,
Jak ten wiosenny maj;

Nie chcę już żyć — o żono ma,
W daleki spieszę kraj!»

Rzekł Canynge na to: «Dobrze jest
Gotowym być na skon,
Od cierpień świata, trosk i mąk
Znaleść u Boga schron».

Dzwony już dzwonią, słychać już
Rozgłośne grzmoty trąb,
Od kopyt końskich tętni łan,
Zadrżał zamkowy zrąb.

Zjawia się żona, zjawia wprzód,
Nim weszli kaci w dom:
Oczy jej pełne gorzkich śloz
Na ten nieszczęsny srom.

«O droga Florens! Zginąć chcę
W spokoju, przestań łkać;
Módl się, by marła tak, jak ja,
Wszelka pobożna brać.

O droga Florens! przecz te łzy?!
Chcesz-li mnie zbawić sił?
Radbym-ci jeszcze z tobą żyć,
Radbym twą miłość pił.

Jeden-li droga potrwa dzień
W ten kraj, gdzie nie ma łez?
Wierny całunek przyjąć racz
W mojego życia kres».


I wśród rozpacznych drżeń i mąk,
Zapłacze żona w głos:
«Krwawy Edwardzie! W serce me
Straszny-ś wymierzył cios!

Drogi małżonku! Maszli sam,
Bez żony twej, iść w grób?
Chcę od topora paść i ja,
Paść chcę u twoich stóp».

I weszli kaci, by go wziąć
Jużci-ć na wieków wiek;
On się ku żonie zwrócił swej
I w te jej słowa rzekł:

«Na życie idę, nie na śmierć!
Ty ufność w panu miej!
Bojaźni bożej synów ucz,
Miłość w ich serca lej!

Niech zawsze kroczą drogą mą;
O Florens, pełna kras,
Gdy śmierć cię spotka, żegnaj mi!
Oprawcy! nam już czas!»

I biedna Florens szarpie włos,
Jakby ją dotknął szał;
«Nie odchodź, mężu! życie me!»
Łzy w oczach Bawdin miał.

Potem ją rzucił głośny ból
O twardą, głaźną ziem!

Pan Bawdin zebrał siły swe,
Mężnym je zebrał tchem.

I na śmiertelne sanie wsiadł;
Dumny był jego wzrok;
Takiego żaru czystych ócz
Ludzki nie zaznał tłok.

Przodem radziecki sunie rząd
W krasie szkarłatnych szat;
W słońcu złociste kwiaty lśnią,
Blask dzienny przy nich zbladł.

Tuż za rajcami idzie w krok
Augustynianów rój;
Jako przystało, mnisza brać,
Strojna w brunatny strój.

Krocząc szeregiem, godny psalm
Nuci ten księży chór;
Przy dźwiękach lutni słychać wraz
Sześciu minstrelów wiór.

Łuczników zaś dwadzieścia pięć:
Każdy ma sprawny łuk,
By Henrykowych druhów tłum
Mężnie odeprzeć mógł.

Na saniach, krytych suknem, siadł
Pan Bawdin, dumny lew;
Dwa siwe konie ciągną go,
Kity porusza wiew.

Łuczników znów dwadzieścia pięć —
Rycerzy, mężny rząd,
Z łukami w ręku, kroczy w ślad
Na straszny, krwawy sąd.

Za nimi, godny nucąc psalm,
Cnych Jakobitów chór,
Przy dźwięku lutni słychać wraz
Sześciu minstrelów wtór.

Potem z ławniki burmistrz szedł —
Szkarłat i złoty szych:
Jak władcy Wschodu, orszak ten
Miał strojnych paziów swych.

Za nimi falą płynął tłum —
Rozlał się miejski lud,
I w oknach pełno głów, gdzie tor
Na miejsce śmierci wiódł.

Gdy pod wysoki przyszli krzyż,
Pan Bawdin, cny i praw,
Rzekł: «Ty, coś od grzechów zbawił świat,
I moją duszę zbaw!»

W katedry wielkiem oknie król
Ze swoją świtą siadł —
Patrzy, jak Bawdin, jego wróg,
Po los swój jedzie rad.

A gdy się zbliżył tak, że król
Dosłyszał słowa treść,

Pan Bawdin podniósł się i rzekł,
Bijąc w Edwarda cześć:

«Nikczemny zdrajco! Pragniesz mnie
Pogrążyć w srom i wstyd,
Alem ja większy jest, niż ty,
Wszelkiej podłości syt.

Koronę-ć zdobył nędzny czyn,
Zdrada i mord i krew,
I dziś skazałeś mnie na śmierć,
Prawu i cnocie wbrew.

Mniemasz, że umrę chwilą tą;
Jam zmarły był, nie żyw,
Dziś pocznę żyć w koronie cnej
Pośród niebieskich niw.

Ty władać będziesz krótki czas.
Od sądu ty się chroń,
Gdy kraj zobaczy, czem jest król,
A czem tyrana dłoń.

Zdrajco! Bezprawną władzę swą
Nie długo będziesz niósł!» —
I po tych słowach stracił król
Z oczu katowski wóz.

Duma z Edwarda płonie ócz —
I, odwróciwszy twarz,
Rzekł do Glostera, brata: «Hej
Znasz-li równego? znasz?


Choć śmierć straszliwa, niczem dlań
Śmierci jest lęk i ból,
Spojrzyj na niego! prawdę rzekł:
On większy jest, niż król!»

«Więc niechaj umrze!» — Ryszard rzekł;
«Wszelki nasz wróg, jak on,
Niechaj pod topór kładzie kark,
Niech będzie karmią wron!»

A konie wloką się, krok w krok
Aż do wysokich wzgórz;
Wnet się przeleje zacna krew,
Błysnął katowski nóż.

Bawdin na szafot dumnie szedł,
Jak na zwycięzki wóz,
Który w zamęty krwawych bitw
Waleczne wodze niósł.

I tak do ludu ozwie się:
Pod topór kładę kark,
Bom władcy memu wiernym był,
Z zdrajcą nie wszedłem w targ.

Póki tu będzie panem wam
On, Edward, pełen win,
Potoki wasze spłyną krwią,
Padnie wasz mąż i syn.

Opuszczon przez was prawy król,
Dola nań przyszła zła;

Jak ja, tak brońcie jego praw,
Gińcie tak zań, jak ja!»

I na kolana z księdzem padł,
I modlił się, by Bóg
Tę jego duszę przyjąć chciał
Za swój niebieski próg.

A potem klęcząc, głowę swą
Na pniu położył rad,
I od tułowia jednym tchem
Odciął ją zręczny kat.

I krew poczęła strugą siec,
Oblała wokół pień,
Lecz popłynęło dosyć łez,
Ażeby zmyć ją zeń.

I piękne ciało pociął kat,
A każdą zwłok tych ćwierć
Na pal zatknięto z głową wraz
Na przeraźliwą żerdź.

Na Kynwulfijskiem wzgórzu część,
Część ma na tumie schron,
Trzecia u zamku wisi bram,
Pastwą jest głodnych wron.

Czwarta zaś strzeże — zgrozo ty!
Świętego Pawła wrót,
Głowę wysoki dźwiga krzyż,
Gdzie się gromadzi lud.


Ten ci Bawdina koniec był:
Króla błogosław Bóg,
Iżby z rycerza duszą cną
W niebie się spotkać mógł.




WILLIAM BLAKE.
 

Jedna z najbardziej interesujących postaci twórczych, malarz i poeta, który przez życie przeszedł niemal bez uznania i dopiero w ostatnich czasach dla swoich ksiąg mistycznych zapalonych znalazł i znajduje zwolenników.
Urodzony 28 listop. 1757 w Londynie. Pierwsze wydanie jego poezji («Poetical Sketches» — Szkice poetyckie) pojawiło się w 1783 w jednym tomie; w cztery lata później ogłosił «Pieśni o Niewinności» (Songs of Innocence), następnie The Book of Thel (księga w Thelu — 1789), The Marriage of Heaven and Hell (małżeństwo nieba i piekła 1790), The French revolution (Rewolucya francuska) księga I (1791); w r. 1793 For Children (mała symboliczna książka dla dzieci), The gates of Paradise (Bramy Raju), Visions of the Daughters of Albion (Widzenie córek Albionu) i America, a Prophecy (Prorocza księga o Ameryce); 1794 Europe, a Prophecy i the Book of Urizen cz. I, 1795 the Song ot Los, the Book of Ahania. W kilka lat później (1803) ogłosił ostatnie swe pienia prorocze. Jeruzalem, the Emanation of the Giant Albion i Milton, poemat w 2 częściach; w 1822 wyszedł The Ghost of Abel. Umarł ten najdziwniejszy z twórców 12 sierpnia 1827 r.
Wybór poezji: «The poetical works of William Blake» (staraniem Williama Michała Rossettiego) Londyn George Bell and Sons 1905.



PIEŚŃ.
 

Jedwabne, kosztowne stroje,
Me śmiechy wesołe i pieśnie
Miłość mi wzięła, jak swoje;
Rozpaczy ręka zbyt wcześnie
Cisami już grób mi osłania;
Taki jest koniec kochania!

Twarz jego piękna jak nieba,
Gdy kwiat rozwija się młody;
Trzeba-ż uroków tych, trzeba
Temu, co zimny, jak lody?
Miłości-ć on grobem; tam rzesza
Miłości pielgrzymi spieszą.

Tu rydel mój i motyka,
Śmiertelna tu moja koszula;
Gdy dół mój gotów, niech dzika,
Straszna się burza rozhula!
Zimna położę się w grobie:
Już, wieczna miłości, po tobie!




PIOSNKA.
 

Taneczny lubię tok,
Łagodny, miły śpiew,
Gdzie lśni się dziewcząt wzrok,
Gdzie szepcą usta dziew;

Lubię dolinny śmiech,
Radości słodki miód
I wzgórza, pełne ech,
Wesołych pełne trzód.

Lubię obejścia chat
I ogród, syty kras,
Gdzie rośnie wonny kwiat,
Gdzie owoc czeka nas.

Dębowy lubię stół
Pośród dębowych pni,
Kędy siadają wkół
Mieszkańcy naszej wsi.

Każdego druhem zwę,
Lubię sąsiadów rój,
Lecz ciebie tylko chcę,
Dziewczę, ty skarbie mój...




SZALONY ŚPIEW.
 

Jęczą wichury,
Noc zimna, jak lód;
Chodź, śnie ponury,
Osłoń mój trud.
Lecz już od wschodniej strony
Lśni ranek rozogniony,

Rosa kroplami drżącemi
Ucieka z ziemi.

Tam, gdzie nademną
Niebieskie szczyty,
Mknie głos mój, w ciemną
Troskę spowity.
Do uszu nocy się wlewa
Źrenicę dnia przyćmiewa,
W szalone wichrów rozpacze
Miesza swe płacze.

Jak szatan w chmurze,
Wyjąc z boleści,
W noc się zanurzę,
Niech noc mnie pieści!
Zwrócę się ku porankowi,
Skąd serce pociechę łowi,
A światłość na mą duszę
Sypie katusze.




PIĘKNA ELEONOR.
 

Wybiła północ; zadrży cicha wieża,
Z mogił powstają umarli; ku bramie
Spieszy zamkowej piękna Eleanor,
Zajrzy do wnętrza: głuchy jęk wśród sklepień.

Z straszliwym krzykiem upadłszy na ziemię,
Do głazów tuli pobladłe policzki.
Niby z grobowca płynie zaduch śmierci;
Naokół cisza, tylko jęk śród sklepień.

Śmierć wypuściła jej rękę; powstawszy
Wśród przerażenia, kroczy, niby upiór,
Szeregiem ciasnych krużganków, rękami
Macając wilgne, lodowate ściany.

Znowu majaki: oto kości wstają
Przed jej oczyma, szczerzące się czaszki
I śmierć w całunie; i znów słyszy jęki
I duchy widzi, błądzące w zamczysku.

Wreszcie nie złuda, tylko rzeczywistość
Chwyta jej duszę: słyszy szelest kroków,
Jakby uciekał ktoś: I Ellen staje,
Zmieniona z trwogi w zimny, głaźny posąg.

Zbrodniarz się zbliża, krzycząc: Już się stało!
Weź to i oddaj, komu to masz oddać;
To moje życie — oddaj je Ellenie —
On już nie żyje; w krwawym umarł jęku!

«Weź to» — tak woła; i chustkę wilgotną
Rzuca jej w ręce; potem zaszeleści
Znowu krokami. Ona, z Śmiercią bladą
W swoich objęciach, mknie na skrzydłach trwogi.

Hyżo zewnętrzną mija bramę; zbrodniarz
Wyjąc, zeskoczył z wału w ciemną fosę,

I ugrzązł na dnie. Na moście usłyszy
Nadobna Ellen głos: Więc już się stało?

Jak zwierz raniony, biegła Eleanor
Pustym rozłogiem; jak pocisk, wyrzucon
W nocy, śród gęstych trafia mroków, w strasznej
Tak biegła trwodze ku swemu domowi.

Na łoże padła, na łoże rozkoszy,
Gdzie ongi brał ją w objęcia małżonek.
«Trwogo niewieścia!» krzyczy; «groźny książę!»
Drogi małżonku! O nieszczęsna Ellen!

Mąż mój był jako kwiat na skroniach wiosny!
Życie jest wątłe jako kwiat! O Śmierci,
Upiorna Śmierci! weź-że precz tę rękę!
Szukasz-li kwiatów dla swych strasznych świątyń?

Mąż mój był jako gwiazda na niebiesiech,
Którą ściągnęły z góry złość i czary!
Mąż mój był jako dnia rozwarte oko,
Gdy wiatr zachodni muska wonne kwiaty.

Mrok go ogarnął, jak letnie południe
Zaćmiewa chmura; padł jak dąb podcięty;
Niebiosów tchnienie mieszka w jego licach!
O Eleonor, przepełna boleści!»

To powiedziawszy, w górę wzniesie głowę
I obok siebie krwawą ujrzy chustę.
I w stokroć większej jeszcze ujrzy trwodze,
Że się ta chusta rozwinęła sama.


Wzrok jej osłupiał: oto przed nią leży
Straszliwa głowa zabitego męża,
Ociekająca krwią, upiornie blada.
I usta zmarłe taki jęk wydadzą:

«O Eleanor, spojrzyj: głowa męża!
Gdy w śnie spoczywał na głazach tej wieży,
Wraz go pozbawił życia nędzny książę!
Najemny zbrodniarz sen mój w śmierć przemienił.

Strzeż się nędznego księcia, Eleanor!
Nie daj mu ręki, dziś, gdy ja nie żyję!
Chciał twej miłości, tchórz, co kazał w nocy
Najemnikowi pozbawić mnie życia!»

Jak głaz tak siedzi: zmartwiały jej członki;
Skrwawioną głowę bierze w swe objęcia;
Całuje sine wargi; łzy jej wyschły;
Skronie do piersi tuli z głuchym jękiem.




TIRIEL.
 
I.

Sędziwy Tiriel stanął w bramie swych pięknych pałaców,
Wraz z Myrataną, ongi królową dziedzin zachodnich;
Lecz mrok mu dziś zakrył oczy, a żona umierająca.
Stali przed ongi radosnym pałacem; i taki się podniósł
Głos starca Tiriela, by go słyszeli synowie:


«Przeklęty rodzie Tiriela! Spojrzyjcie na swego ojca;
Wyjdźcie! Spojrzyjcie na tego, który was wypiastował.
Na moich słabych ramionach przyniosłem tu mrącą matkę;
Wyjdźcie, synowie klątwy, patrzcie na śmierć Myratany».

Synowie, od bram swych przybiegłszy, ujrzeli sędziwe ojce.
I syn najstarszy Tiriela potężnym zagrzmi głosem:

«Starcze! niegodny zwać się ojcem dzieci Tirielowych,
Albowiem każda twa zmarszczka i każdy włos twój siwy
Srogie były, jak śmierć, i twarde, jak grób, co cię pożre.
Cóż mnie obchodzą twe klątwy, cóż? ty przeklęty człowieku!
Rabami byliśmy twoimi, nimeśmy ten bunt podnieśli.
Któżby się troszczył dzisiaj o straszną klątwę Tiriela?
Błogosławieństwo twe klątwą, klątwa błogosławieństwem!»

Skończył. Sędziwy starzec podniósł prawicę ku niebu,
Lewą trzymając Myratanę, wijącą się w bolach śmierci.
Rozwarł szerokie kręgi źrenic i takim żorował głosem:
«Nie syny jesteście, lecz żmije, pełzające po kościach Tiriela,
Robactwem śmierci, co się żywi ciałem sędziwych ojców.
Słuchajcie jęków waszej matki! Już nie piastuje przeklętych
Synów, nie jęczy, nie krzyczy, rodząc Heuxosia i Yuve’a.
Słuchajcie, żmije! Jęk śmierci! O tak, straszliwy jęk śmierci!
Karmione jej mlekiem, żmije! karmione jej łzą i troską!

Spojrzyjcie na oczy me ślepe, jako u czaszki śród głazów!
Spojrzyjcie na łysą mą głowę! Słuchajcie żmije, słuchajcie!
Co? Myratano?! ma żono!.. O duchu! O duszo! O ogniu!
Co? Myratano?! Co?! Zmarłaś!? Żmije, Spojrzyjcie! spojrzyjcie!

Żmije odpadły od piersi, wyssawszy ją do suchości.
Przekleństwo na wasze głowy! Sam jej wykopię mogiłę».

To powiedziawszy, jął kopać grób powiędłemi rękoma.
Lecz Heuxos kazał przyjść synom Zazela i kopać grób matki.

«Przestań już, krwawy tyranie, my dla niej grób wykopiemy!
Wzdyć odpychałeś naszą miłość, naszą-ś odpychał strawę,
Gardziłeś suknią, naszem łożem i w naszym domu przytułkiem,
Jak syn Zazela, wolisz błądzić między skałami pustemi!
Cóż twe przekleństwo?! Czyż ono nie spada dziś na twą głowę?
Synów Zazela kto ujarzmił? I oni są przeklęci!
Dziś czujesz to!.. Kop mogiłę i daj nam pogrzebać matkę!»

«Weźcie ją, syny przeklęte! Niech padnie na was gniew boży,
Jak gęsta mgła północy, niech was zadusi na śmierć!
Byście leżeli tu, jak matka! Jak pomiot psi byście legli!
Woń waszych ścierwów niech odgania od was i człeka i zwierzę!
Niech kości wasze bieleją na wieczną, straszną pamiątkę.

Nie! wasza pamięć niech zginie; gdy wasze ścierwa legną,
Cuchnące na okrąg ziemi, niech wicher się zerwie ze wschodu
I niech po synach Tiriela nie pozostawi ni kości.
Grzebcie swą mać! Ja nie mogę pogrzebać klątw Tiriela!!»

Skończył i ślepy w dal poszedł bezludną drogą śród gór...



II.

Wędrował dnie i noce i noc i dzień są dlań mrokiem.
Odczuwał promień słońca, lecz księżyc martwym był globem.
Górami i dolinami wędrował sędziwy ślepiec,
Aż Ten, co wszystko prowadzi, wwiódł go w dolinę Hara.

A Har i Heva siedzieli, jak dwoje dzieci, pod dębem.

Przyjęła go Mnetha wiekowa, przyniosła mu karm i suknie.
Lecz tamci byli jak cień Hara, byli jak dni zapomniane,
Czas na igraszkach spędzali z kwiatami i goniąc ptactwo,
A w nocy sen ich radował, sen niedorosłych dzieci.

Zaledwie ślepy wędrowiec wszedł do ogrodu Hara,
W objęcia Mnethy uciekli, jak dzieci, trzęsące się z trwogi.
Ślepiec to odczuł i rzecze: «Pokój otwartym bramom!
Nie trwóżcie się, ślepy Tiriel sobie li krzywdę czyni.
Powiedzcie mi, przyjaciele, gdzie jestem i w jakiej dziedzinie?»

«Jesteś w dolinie Hara,» odrzecze Mnetha, «a to są
Namioty Hara. Kto jesteś, ślepy wędrowcze, że zwiesz się
Tiriel? Królem wszechdziedzictw zachodu był Tiriel... Jam Mnetha;
To zasię są Har i Heva, jak dzieci, tak trzęsą się przy mnie»

«Wiem, iże królem Zachodu jest Tiriel i żyje tu w szczęściu.
Nie pytaj, Mnetha, kim jestem. Lecz masz-li jaką karmię,
Daj mi, gdyż ustać nie mogę; daleką odbyłem podróż».

«O matko moja, Mnetho!» rzekł Har; «nie zbliżaj się k’niemu,
To król jest gnijących lasów, to król piszczeli Śmierci;

Wędruje ślepooki, przebija mury i bramy.
O nie bij matki mej, Mnethy, ty ślepooki mężu!»

«Wędrowiec-li jestem i żebrzę. Widzicie: płakać nie mogę.
Precz kij ten odrzucam od siebie, mej doli towarzysza,
I klękam, byście widzieli, żem człowiek jest niewinny».

Ukląkł. A Mnetha rzecze: «Powstańcie, Harze i Hevo,
To człowiek jest niewinny i głodny jest w tym znoju».

I powstał Har i położył rękę na skroń Tiriela:
«Błogosław Bóg twą łysinę, twe puste jamy oczne,
Błogosław Bóg twą brodę zwichrzoną i zmarszczki twej skroni!
Już nie masz zębów, ty starcze! Całuję twoje czoło!
Pocałuj, Hevo, to czoło, on nas nie skrzywdzi, Hevo!»

I Heva, zbliżywszy się, wzięła w ramiona skroń Tiriela:

«Błogosław Bóg twe oczy! błogosław starego ojca Tiriela.
Tyś stary mój ojciec, Tirielu! Poznaję cię po zmarszczkach.
Albowiem masz zapach figi, dojrzałej zapach figi!
Jakżeś utracił wzrok, Tirielu? Błogosław Bog twoje zmarszczki!!!

Mnetha zaś powie: «Wędrowcze, wejdź, wyjaw swe nazwisko!
Poco masz kryć się przed tymi, którzy są z twego ciała?»

«Jam nie jest z tej dziedziny», odrzecze Tiriel obłudnie;
«Sędziwy ja wędrowiec i niegdyś ojciec rodu
W dalekich krajach Północy, lecz ród mój zginął, zniszczał,
A mnie, jego ojca, wygnano... Wypowiedziałem wszystko,
Przestańcie pytać o więcej; ból mnie pozbawił wzroku».

«Panie!» wyrzecze Mnetha: — «Ja drżę! Czyż więcej jest ludzi,
Więcej jest w świecie rodów poza synami Hara?»

«Niema już, powie Tiriel; «jam jeden został na ziemi;
Zostałem jako wygnaniec... Nie masz-li dać mi co pić?»

I Mnetha przyniosła owoców i mleka i siedli razem.



III.

Zasiedli razem i jedli, a Har i Heva uśmiechem
Darzyli Tiriela... «Prawdziwie! O stary jesteś, stary,...
Ale jam starszy od ciebie. Przecz ci tak włos wyszedł z głowy?
Przecz tak zwietrzało-ć oblicze? Mnetha by niezliczyła
Twych zmarszczek! Boże błogosław twe lice, mój Tirielu!»

«Raz tylkom widział Tiriela... Siedziałem z nim razem i jadłem.
Wesoły to był królewic i sprawił mi biesiadę.
Nie długom był w jego zamku, bom zmuszon jest wędrować».

«Co? pragniesz nas opuścić? Nie rzucaj nas», rzecze Heva,
«Pokażem-ć niejedną zabawkę, pieśń zaśpiewamy-ć niejedną,
A po obiedzie pójdziemy w piękny zwierzyniec Hara;
Pomożesz nam chwytać ptaki i zbierać wiśnie dojrzałe —
Niech imię twe będzie Tiriel i nigdy nas nie porzucaj!

«Gdybyś miał odejść, rzekł Har, oby twe oczy patrzały
Na twe szaleństwo... Me dzieci precz mnie odbiegły, a twoje
Czy także rzuciły ciebie? Zbyt krwawy los to, zbyt krwawy!»

«Czcigodny mężu, nie pytaj», rzekł Tiriel, «bo serce mi krwawisz,
Me dzieci twym niepodobne, a gorsze. Nie pytaj — odejdę».


«Nie pójdziesz», odrzecze Heva, dopóki nie usłyszysz
Śpiewania naszych ptasząt i śpiewu Hara w Zwierzyńcu.
Zostań! Tak jesteś podobny do Tiriela, że kocham
Twe lice, choć pomarszczone, jak ziemia od letniej spiekoty!

Podniósł się Tiriel i powie: «Błogosław Bóg twój namiot!
Ma droga śród dzikich turnic, a nie wskroś pięknych dolin;
Nie spać mi ani spoczywać, szaleństwo i lęk mnie pogania!

A Mnetha rzecze: «Nie odchodź, taki samotny ślepiec,
Ale pozostań z nami, my będziem twemi oczyma;
Będę cię, starcze, żywiła, aż cię odwoła stąd śmierć».

Powie jej Tiriel gniewnie: «Żali wam nie mówiłem,
Że lęk i szaleństwo więzi serce starego ślepca,
Wędrowca, który w lasy idzie, oparty na kiju?»

I Mnetha, strwożona gniewem, otwarła mu drzwi namiotu,
Dała mu kij, błogosławiąc. I on się zwrócił ku puszczy.

Lecz Har i Heva, powstawszy, powiedli go aż ku puszczy,
Potem wróciwszy, płakali; lecz w rychłe łez zapomnieli



IV.

Powoli szedł ślepiec górami swoją samotną drogą.
I dzień i noc mu były jednaka pustką i ciemnią.
Ale nie uszedł daleko, gdy Ijim wychylił się z lasów
I spotkał go u wejścia, na ciemnej, samotnej drodze.

«Ktoś jest, ty ślepy chłystku, że lwu zachodzisz drogę?
Ijim zgruchoce twe kości, nie kuś groźnego Ijima!

Masz, widzę, postać Tiriela, lecz ja cię znam aż nadto!
Zejdź-że mi z drogi, ty licho; czyż to najmniejszy z twych grzechów,
By tak obłudnie stać tu w postaci ślepca-żebraka?»

Ślepiec usłyszał głos brata i upadł na kolana:
«O bracie mój Ijimie, jeśli twój głos to przemawia —
Nie pędź-że brata Tiriela, choć ci mój żywot ciężarem.
Wygnali mnie właśni synowie i, jeśli ty mnie wypędzisz,
Klątwa, co spadła na nich, i na twą spadnie głowę.
Lat właśnie siedem minęło, gdym widział cię w mym zamku!

Chodź tu, ty ciemny szatanie! Wiedz, że się Ijim wzdryga
Wypędzić cię w tej bezwładzy, w tem ślepem opuszczeniu.
Wstań! Jam cię dobrze poznał, znam dobrze twój język mowny;
Chodź, ja cię poprowadzę, będziesz mi pośmiewiskiem».

«O bracie mój, Ijmie! Widziałeś nędzarza Tiriela,
Poratuj mnie, mój bracie, i powiedź dalej w drogę».

«Nie! nie! podstępny szatanie! Ja cię powiodę, gdzie zechcesz.
Milcz, albo cię zwiążę zieloną wikliną zponad rzeki.
Odkryłem ja twój podstęp; będziesz mi niewolnikiem».

Tiriel, słysząc te słowa Ijima, nie odpowiadał;
Wiedział, że słowa Ijima są głosem Przeznaczenia.

I szli tak obaj wirchami, i szli przez leśne równie,
Ślepi na wzroku rozkosze, głusi na świergot ptaków.

I szli tak dni i noce pod promieniami księżyca,
Wędrując ku Zachodowi, aż Tiriel padał w tej drodze.

«Strudzony jestem, Ijimie, kolana moje już nie chcą
Ponieść mnie dalej! Pozwól wypocząć w tej podróży.
Drobinę wypoczynku, drobinę wody z potoku,
Albo się wraz ukaże, iż człowiek ze mnie śmiertelny,
I ty utracisz Tiriela, któregoś tak ongi kochał».

«Bezwstydne licho!» rzekł Ijim; «powściągnij swój łatwy język;
Tiriel królem, ty zasię kusiciel jesteś Ijima.
Napij się z tego potoku, a ja cię poniosę na barkach».

Napił się, a potem Ijim wziął go i poniósł na barkach.
Tak go niósł w dzień, a gdy wieczór spuścił swą lśniącą zasłonę,
Wszedł do pałacu Tiriela, stanął i głośno zawołał:

«Heuxosie! wyjdźże! Przyniosłem czarta, co niepokoi
Ijima! Żali poznajesz cośkolwiek z tych ślepych oczu?»

Heuxos i Lotho, wybiegłszy na grzmiący głos Ijima,
Ujrzeli, jak na swych potężnych barkach przydźwigał im ojca.
Skołczał im język wymowny, zatrzęsły się im kości,
Walka z Ijimem daremna... korni, czekali w milczeniu.

«Przywołaj ojca, Heuxosie! Bo z nim poigram tej nocy!
Obłudnik, który czasem udaje straszliwy ryk lwa!
Lecz jam zgruchotał mu kości i ścierwom zostawił w lesie,
By żerem był, dla ptactwa... Ale zaledwiem odszedł,
Rzucił się na mnie, jak tygrys; pogruchotałem mu kości.
A potem chciał mnie, jak potok, wciągnąć do głębi wód,
Lecz jam zagroblił rzekę; zasię przemienił się w obłok
Z mieczami błyskawicznymi, jam stłumił jego mściwość.
A potem chciał mnie owinąć, jak wąż, naokół szyji

I żądło wpuścić w śpiącego, jam zdławił zatrutą duszę.
A potem, jak ropucha lub jaszczur, chciał wpełznąć mi w ucho,
Lub stawał na mej drodze, jak turnia lub krzew jadowity...
W końcu go pochwyciłem w postaci ślepego Tiriela
I tum go przyniósł. Zabierzcie ojca wraz z Myrataną».

Stali wzdyć pomieszani, a Tiriel głos podniósł srebrny:

«Przecz, węże, nie synowie, stoicie?... Weźcie Tiriela,
Zabierzcie Myratanę, uczyńcie z nich krotochwilę.
Powrócił ślepy Tiriel i jego nieszczęsna głowa
Czeka na wasze szyderstwo! Chodźcie, przeklęci synowie!»

Tymczasem zbiegli się inni synowie Tiriela,
Straszliwą mocą Ijima wskróś przerażeni. Wiedzieli,
Że miecz i puklerz daremne, że na nic pancerz żelazny,
Gdy Ijim wyciągnie ramię; odbije się odeń strzała,
I ostry miecz się pokruszy w tem jego nagiem ciele.

«Zali to prawda, Heuxosie, żeś ojca starego obrócił
Na wiatrów zimnych igrzysko?» rzekł Ijim: «Zali to prawda?
A jeśli on jest szatanem, wy zasię obłudnikami!
Zali to dom Tiriela? Zali on fałszem, jak Matha
I mrokiem, jak pustka Orku? Precz, precz, odemnie, szatani,
Bo Ijim nie chce wyciągnąć ramienia przeciwko wam»...

To rzekłszy, zwrócił się Ijim ponury i szedł milczący
Ku tajniom boru, tak całą szedł noc bezludną drogą.



V.

I stał tak Tiriel i rzecze: «Gdzież drzemie potężny piorun?
Gdzież kryje swą straszną głowę i swe ogniste, hyże córki?
Gdzież one tulą swe skrzydła ogniste i grozy swej głowy?
Ziemio! ja depcę twe piersi! Wywiedź trzęsienia z twych wnętrzy,
Niech ciemnem, płomiennem swem licem wyrosną nad tem miejscem,
Niech swemi podważą ramiony te zamki! Niech psy jej ogniste
Żygną tu pożogami i czarnym gęstym dymem!
Gdzie jesteś, ty Zarazo, w zgniłych skąpana wodach?
Podnieś swe członki leniwe i niech ociekają jady
Z twych sukien, w których stąpasz ni w żółtych, ciężkich chmurach.
Zaszydź i zarzechotaj z przeklętych synów Tiriela!
Piorunie! Ogniu! Zarazo! Słyszycie Tirielową klątwę?»

Skończył: Kłęby obłoków jęły się wskroś przewalać
I zasypywać wieżyce grzmotami na klątwę ojca.
Ziemia zadrżała i ogniem żygnęły ziejące czeluście,
A gdy ustało trzęsienie, mgła owładnęła ziemią.

Krzyk wszczął się w zamku Tiriela. Pięć jego córek przybiegło
I, sukien się jego chwyciwszy, płakało gorzką boleścią.

«Czujecie teraz klątwę? Oby wam uszy ogłuchły,
Jak uszy Tirielowe, z tej niesłychanej męczarni!
Oby wam nigdy nie lśniły gwiazdy ni słońca ni księżyc,
A tylko niech mgła wieczysta zaleje te wasze przybytki!

Helo, najmłodsza ma córko, wywiedź mnie z tego miejsca,
Na resztę niech spadnie klątwa, niech je pochłonie społem!»

Skończył. Wywiodła go Hela z tego strasznego miejsca.
W pospiechu uciekali, albowiem wszyscy synowie
I córki Tiriela w uwięzi gęstych mroków
Straszliwe zawodzili żale i jęki noc całą.
Nad ranem zaś, o biada! sto bytów legło trupem
Z czterema wraz córkami na marmurowej posadzce,
Niemi, pobici zarazą, reszta szalona z trwogi.
I wszystkie dzieci w swych łożach zginęły tej jednej nocy,
Trzydziestu synów Tiriela zostało, by więdnąć w tym zamku,
Samotni, zbawieni zmysłów, na czarną śmierć czekający.



VI.

I Hela wiodła rodzica śród wielkiej ciszy nocy,
Z przerażeń oniemiała, aże wystrzelił poranek.

«Z rozkoszą teraz pójdę, zamieszkam z Harem i Hevą,
Teraz, gdy klątwa pożera moich zbrodniczych synów.
Droga to prawowita, poznaję ją po odgłosach
Tych naszych kroków. Pamiętaj, żem cię wybawił od śmierci.
Posłuszną bądź woli ojca, gdyż klątwa spadła na nich.
Mieszkałem z Myrataną pięć lat w pustynnych skałach;
Przez cały ten czas czekaliśmy, czy ogień nie spadnie z nieba,
Lub czy się z mórz nie obrócą rzeki, aby ich zalać.
Lecz teraz ma żona umarła, przeminął dzień radości.
Widzicie klątwę ojca! Teraz mnie wiedź, gdziem rozkazał.


«O sprzymierzeńcze złych duchów, przeklęty mężu grzechu!
Jam twoją niewolnicą — któż każe-ć mi zbawiać od śmierci?
Dla ciebiem to uczyniła, gdyż jesteś odarty z wzroku.»

«Prawda, że to jest puszcza wszystkich, krwią srogich bytów.
Czyż Tiriel srogi, Helo? Patrz! Jego córka najmłodsza
Śmieje się z gniewu, raduje z buntu i szydzi z miłości.
Przez dwa dni nic nie jadłem; wiedź mnie do Hara i Hevy;
Lub cię obarczę tak strasznem przekleństwem rodziciela,
Że się robactwo rozpełznie po twych śmiertelnych członkach.
Teraz mnie prowadź! ja-ć każę, prowadź do Hara i Hevy»

«O srogi burzycielu! o pożeraczu mściwy!
Zawiodę-ć do Hara i Hevy — niechaj cię oni przeklną —
Niech przeklną, jak tyś przeklinał, lecz oni są inni, niż ty!
Święci, przebaczający, pełni litośnej miłości,
Zapominają krzywdy najoporniejszych dzieci —
A ty obyś był umarł, nimeś swe dzieci przeklął».

Spojrz w moje oczy, Helo! — i patrz (albowiem masz oczy),
Jak z tych kamiennych fontan cieką mi łzy; czemu płaczę?
Dlaczego te ślepe doły nie puszczą żądeł w ciebie?
Śmiej się, ty żmijo! najmłodszy ty płazie Tiriela!
Śmiej się, gdyż ojciec twój Tiriel dostarczy-ć powodu do śmiechu,
Albo mnie prowadź w namioty Hara, ty dziecię klątwy».

«Niech zmilknie twój język szatański, morderco bezwładnych dzieci!
Zawiodę-ć w namiot Hara, nie bym się bała twej klątwy,
Lecz czuję, że oni cię przeklną i kości twoje wstrząsną

Konaniem i w każdej zmarszczce położą-ć robactwo śmierci,
Ażeby poucztowało na twym klątewnym języku».

«Helo, ma córko, słuchaj! Tyś córką Tiriela,
Twój ojciec cię wzywa, twój ojciec podnosi rękę ku niebu,
Albowiem z łez mych się śmiałaś i klęłaś siwego ojca.
Niech węże wypełzną z twych włosów i niechaj szydzą w ich splotach».

Skończył. Jej czarne włosy stanęły dębem, gdyż węże
Oplotły szalone jej czoło: Tiriel od krzyku jej pobladł...
«Cóżem uczynił, ma córko?!.. Trwoży cię teraz klątwa?
Albo dla czego krzyczysz? Nieszczęsna, przeklinać ojca!
Wiedź mnie do Hara i Hevy, opuści cię klątwa Tiriela.
A jeśli chcesz być krnąbrna, wyj w tych pustynnych górach».



VII.

Wyjąc, górami go wiodła i wskroś straszliwe doliny,
Aż się pod wieczór zbliżyli ku domom jaskinnym Zazela.

I stary Zazel z synami wybiegł z jaskini, spostrzegłszy
Swego ślepego tyrana razem z wiodącą go córką.

Śmiali się z nich i szydzili, ktoś na nich rzucał błotem,
Sypnęły się kamienie, ale gdy Tiriel podniósł
Swe groźne oblicze, uciekli, lecz Zazel stał i tak począł:

«Łysy tyranie, posłuchaj, jak brzęczą więzy Zazela...
Tyś okuł brata Zazela! Gdzie się podziały twe oczy?
Krzycz, piękna córko Tiriela — uroczy będzie twój śpiew!
Dokąd idziecie? Zjedzcie korzonków, napijcie się wody.


Łysa twa skroń, stary człeku; słońce ci mózg wysuszy,
I wskroś tak oszalejesz, jak brat twój Zazel oszalał».

Słyszał to ślepy starzec i bił się w piersi i drżący
Szedł naprzód... A tamci rzucali błoto i głazy, dopóki
Nie wwiodła go dziewczyna w głąb puszczy, gdzie z leż swych zerwały
Dzikie się bestje. Atoli na krzyk jej uciekły tygrysy.
Lasem tak szli w ciemniach nocy, a kiedy słońce wzeszło,
Wkroczyli w góry Hara. W południe namioty szczęścia
Zadrżały od krzyków złowieszczych Heli, wyjącej śród gór.

Lecz Har i Heva spali, jak dzieci, tuląc się k’sobie.
Mnetha, zbudzona, pobiegła ku drzwiom namiotu i widzi,
Jak stary się zbliża wędrowiec... Łuk naciągnęła i strzały
Wybrawszy, szła na spotkanie tej groźnej, strasznej pary.



VIII.

I Mnetha u bram ich spotkała, u bram ogrodu miłości:
«Stańcie, lub z mego łuku spotka was śmierć uskrzydlona!»

I Tiriel stanął i rzecze: «Przecz słodki głos tak grozi?
Wiedź mnie do Hara i Hevy! Jam Tiriel, król Zachodu».

Mnetha powiodła ich w namiot; Har i Heva wybiegli
Ku bramie. Gdy Tiriel poczuł dłonie starego Hara,
Rzekł: «Słaby, omylny ojcze praw pozbawionych dzieci!
Twe prawa i mądrość Tiriela znalazły kres swój w klątwie..
Dla czego równe są prawa dla lwa i wołów cierpliwych?
Przecz człowiek pod sklepem niebios pełza w postaci płazu?
Pełza przez zim sześćdziesiąt po mgłą zalanej ziemi.

Dziecię wychodzi z łona; ojciec urabia mu głowę,
Gdy matka na posłaniu bawi się bez troski, z psiną.
Pierś niemowlęcia zimna, gdyż brak jej pokarmu matki;
Odjęto mleko ustom, płaczącym z bolu i znoju.
Drobne powieki wzniesione, otwarte drobne nozdrza...
Bat kręci ojciec, by budzić do czynu leniwe zmysły,
Batem wygania puste majaki niemowlęcia
I potem słaba dziecina uczy się liczyć w piasku
Ślady stóp; a gdy truteń wyrośnie, że może się czołgać,
Czarne jagody naokół gotują mu jad... Tym był Tiriel,
Zmuszon wbrew woli się modlić, poniżać nieśmiertelnego ducha
Aże stałem się chytry, jako ten w Raju wąż,
Pożerający wszystko, kwiaty, owoce, owady
I świergocące ptactwo; a teraz Raj mój przepadł.
A groźna, piaszczysta pustynia, obraca syk ginącego
Z pragnienia w klątwę na ciebie, O Harze, ty ojcze omylny
Praw pozbawionych dzieci!... Przebrzmiały już moje słowa».

Skończył i śmiercią czcigodną legł u stóp Hara i Hevy.




ROBERT BURNS.
 

Syn biednych rodziców chłopskich ze wsi Alloway, niedaleko miasteczka Ayr, w Szkocyi (cfr. wiersz: «U pięknych wybrzeży Ayru»), ur. 25 stycznia 1759, wychowany w szkole ludowej, z łaciny znający jeden frazes «Amor omnia vincit», wyrósł, mimo przykrych warunków, na pierwszorzędnego twórcę. Bodźcem mu była miłość, jej też, obok ojczystego krajobrazu i bohaterskich podań szkockich, poświęca przeważającą część swych poezyi. Wydany w roku 1786. pierwszy zbiorek jego piosnek zwrócił na niego uwagę znawców. Pochlebne sprawozdania sprowadziły go do Edymburga, gdzie znalazł wstęp do — salonów, w których poznał się bardzo prędko z obłudą i głupotą ówczesnych tzw. ster uprzywilejowanych. Wyraz swym zapatrywaniom na ten świat «dżentelmenów» dał w wierszu «For A’That and A’That» (cfr. «No bo i cóż?»). Zniechęcony do wypudrowanych «ziomków», wrócił do wsi rodzinnej i jął się na nowo pługa. Drugi zbiorek poezyi rozsławił nazwisko jego po całej Szkocyi, a nawet pokup ich przyniósł mu sumę 500 funtów. Niektóre jednak niepowodzenia w rolnictwie zmusiły go — dla ratowania żony i dzieci od nędzy — do przyjęcia lichej posady dozorcy celnego w Dumpier. Tutaj też umarł 31 lipca 1796.
Burns należy do najznakomitszych poetów świata, liryki jego są najbezpośredniejszym wyrazem duszy szlachetnej, palącej się do wszystkiego, co piękne, do miłości, swobody i bohaterstwa.



ME SERCE JEST W GÓRACH.
 

Me serce jest w górach, nie dla mnie tu świat!
Me serce jest w górach, za zwierzem mknie w ślad;
Za dziką zwierzyną, za sarną mój bieg;
Me serce jest w górach, gdziekolwiekbym legł.

O żegnaj, Północy, ty kraju mych gór,
Skąd siły i męstwa wywodzi się wtór;
Gdziekolwiek się udam, gdzie zwrócić się mam,
Li ciebie ja kocham, li ciebie ja znam.

Hej! żegnam was, szczyty — śnieg pokrył wam skroń!
Wąwozy me żegnam i kwietną mą błoń!
Żegnajcie mi knieje i lesie ty mój,
Gdzie huczą siklawy, gdzie głośny grzmi zdrój.

Me serce jest w górach, nie dla mnie tu świat!
Me serce jest w górach, za zwierzem mknie w ślad;
Za dziką zwierzyną, za sarną mój bieg;
Me serce jest w górach, gdziekolwiek bym legł.




U PIĘKNYCH WYBRZEŻY AYRU.
 

Szybko się wali noc ponura,
Dzika, szalona dmie wichura,
Tam ciemny obłok, dżdżem pijany,
Za chwilę deszczem zrosi łany.

Strzelec z moczarów zeszedł skory,
Stado się spieszy do obory,
Ja z troską, co mi w sercu leży,
U Eru błąkam się wybrzeży.

Jesień rozpacza przy swem ziarnie,
Że je przedwczesna zima zgarnie,
Na cichym niebios swym lazurze
Widzi ciągnące chmurne burze;
Krew mi się w żyłach mroźnie ścina
Na myśl, że zbliża się godzina,
Gdy groza w duszę mą uderzy
Zdala od Eru mych wybrzeży.

To nie rosnącej poszum fali,
To nie zabójczy brzeg ten w dali —
Śmierć w jakiejkolwiek mknie postaci,
Człek nieszczęśliwy nic nie traci;
To serce gniotą mi łańcuchy,
To ból je szarpie straszny, głuchy,
Krwawi je raną troski świeżej,
Że mam od Eru pójść wybrzeży.

Żegnajcie wzgórza Coili starej,
Równie, wąwozy i moczary,
Gdzie przeszłość przędła swoje dziwa,
Błądziła miłość nieszczęśliwa!
Wy, moje druhy! Wy, me wrogi!
Posiądźcie miłość, spokój błogi!
Mnie łza do oczu gorzka bieży,
Że mam od Eru pójść wybrzeży...




NADOBNA DZIEWKA Z INVERNESS.
 

Nadobnej dziewce z Inverness
Żadnych rozkoszy nie da świat;
Na jej obliczu strugi łez,
Promień jej oczu smutnie zbladł:
O dniu Drumossie, tyś mój kat!
Tyś mi radosny zabrał śmiech!
W dniu tym mój ojciec drogi padł
I moich braci padło trzech!...

Glina całunny dla nich płat,
Zieloną trawą zarósł grób;
Najdroższy młodzian w kwiecie lat
Usnął na wieki u ich stóp.
O Panie! znam cię: groźnyś król!
Ludzkim męczarniom jesteś rad;
Tak mnie zesmagał dziś twój bat.




O GDYBYŚ STAŁA GDZIEŚ ŚRÓD PÓL!
 

O gdybyś stała gdzieś śród pól,
Gdzie wichry dmą, gdzie wichry dmą,
Jaćbym otulił płaszczem swym
Tę postać twą, tę postać twą.
Gdyby się zerwał strasznych klęsk
Burzliwy gon, burzliwy gon,

Ma pierś zmieniłaby się w tarcz,
By dać ci schron, by dać ci schron.

Gdyby mnie w pustkę zagnał los,
Śród nagich skał, śród nagich skał,
Z tobą nie smutny, tęskny świat,
Lecz rajbym miał, ach! rajbym miał!
Gdybym był jako król i pan
Na ziemski krąg, na ziemski krąg,
Najdroższy klejnot z skarbców mych
Wzięłabyś z rąk, z tych moich rąk.




MÓJ SKARBIE DROGI, O!
 

Gdy pierwsza z gwiazd nad brzegiem gór
Sen rzuci na rozłogi, — lubię to! —
Gdy z ornych pól wracają w dom
Zmęczone moje nogi, O!
Tam, gdzie ten zdrój, gdzie rzędy brzóz
Kąpią swój liść przemnogi, — lubię to —
Tam schron spotkania błogi,
Mój skarbie drogi, O!

Przez ciemny jar, w posępną noc,
Radośnie a bez trwogi, O!
Pospieszę ja ku tobie w lot,
Mój skarbie drogi, O!

W posępną noc, przez ciemny jar
Zdążą zmęczone nogi — O! —
Na czas spotkania błogi,
Mój skarbie drogi, O!

Myśliwiec rad za zwierzem w gon
W porannych zórz pożogi, — lubię to —
W południa żar rybaka łódź
Rzeczne porzuca progi, — lubię to, —
Mnie zasię zmrok, ten szary zmierzch,
Serce uwalnia z trwogi — O!
Na czas spotkania błogi,
Mój skarbie drogi! O!




NO BO I CÓŻ?
 

Chociaż cię w biedę wpędził los,
Noś dumnie skroń, — bo cóż?
Że się tam podlec zaprze w głos,
Ty nie wstydź się, bo cóż?
No bo i cóż, no bo i cóż,
Że znosisz trud — to cóż?
Urząd i godność stemplem jest,
Zaś złotem mąż, więc cóż?!

Cóż, żeś na obiad skromnie jadł,
Masz stary płaszcz, to cóż?
Niech winka spija głupi świat,
Co mąż to mąż! więc cóż?!

No bo i cóż, no bo i cóż,
Że jest gdzieś szych, to cóż?
Uczciwy człek, choć biednym on,
Wzdyć jest jak król — więc cóż?

Że ten tam smyk to jasny pan,
Że puszy się, to cóż?
Choć mu czapkuje cały klan,
Zawszeć to kiep, bo cóż,
No bo i cóż, no bo i cóż,
Że order ma — więc cóż?
Człek niezależny, mądry człek
Drwi sobie z głupstw, bo cóż?...

Że król przypasze komuś miecz,
Szlachectwo da — to cóż?
Nadać szlachetność trudna rzecz,
A cóż po nad nią, cóż?
No bo i cóż, no bo i cóż
Wszelkie zaszczyty, cóż?
Umysł to moc, dusza to cześć.
A inna godność cóż?...

Więc módlmy się po wszystkie dnie
— Że ciężko dziś, to cóż? —,
Aby się świat stał cnocie brat
I godnie żył — bo cóż?
No bo i cóż, no bo i cóż,
Choć dziś tak źle — to cóż?
Jutro przy druhu stanie druh,
A cóż jest nadto, cóż?




RAZ TYLKO DAJ SIĘ POCAŁOWAĆ.
 

Raz tylko daj się pocałować,
Potem mnie, Boże, w pustkę prowadź!
Łez mi i bolu już nie stanie
Na tę rozłąkę, na żegnanie!
Któż na swe losy się pożali,
Gdy się nadzieja jeszcze pali?
Mnie już zagasły wszystkie słońca,
Noc pozostała, noc bez końca.

Serce wyrzutów się nie boi,
Któżby się oparł dziewce mojej!
Raz ją ujrzawszy, pokochałem
Żarem mej duszy, serca szałem.
Miłość to była ślepa, głucha,
Żadnych upomnień już nie słucha!
Nigdy nie poznać, lub na wieki
Nie iść złamany w kraj daleki!

Żegnaj! najdroższaś i jedyna,
Najukochańsza ma dziewczyna!
Miłość i rozkosz i wesele
Niechaj przypadną ci w udziele!
Raz tylko daj się pocałować,
Potem mnie, Boże, w pustkę prowadź!
Łez mi i bolu już nie stanie
Na tę rozłąkę, na żegnanie!




SKARGA RYCERZA.
 

I znowu ptaszęta w drzew nucą zieleni,
Szumiących potoków jaśnieją znów tonie,
W skrach rosy porannej krzak głogu się mieni
I dzikie pierwiosnki okryły znów błonie.
Lecz rozkosz i światło cóż we mnie dziś wleje?
Gdy krok mój pod troską rozpaczną się chwieje?
Ni drzewo, co pęka, ni ptasząt piosenka
W mej duszy zbolałej obudzi nadzieję!...

Zasłużył-li czyn mój na los ten ponury?
Jam ojca i króla chciał zbawić od sromu!
Wszak jego są władztwem te równie i góry,
Gdzie schron ma zwierz dziki, ja zasie bez domu!
Lecz żal mój nie o to, że cierpię tak wiele,
Nad wami boleję, o cni przyjaciele:
W krwawicy i znoju staliście w tym boju —
Czyż wrócę wam kiedy stracone wesele?




DŻON ANDERSON, TY MÓJ!
 

Dżon Anderson, mój drogi Dżon!
Kiedyśmy się poznali,
Ty jeszcze kruczy miałeś włos
I prosty grzbiet, ze stali.
Dziś się pochylił już mój Dżon,
Śnieżny ma włosów zwój —

Błogosław Bóg twój mroźny szron,
Dżon Anderson, ty mój!

Dżon Anderson, mój drogi Dżon!
Pięliśmy się w granity;
Niejeden słodki dzień, o Dżon,
Był dla nas w blask spowity!
Dziś schodźmy razem w dół, o Dżon!
Wspólny nas przygniótł znój:
Razem ostatni znajdziem schron,
Dżon Anderson, ty mój!




MA LUBA MARYJA.
 

Staw mi na stole wina dzban,
Do drogiej racz mi nalać szklanki,
Nim pójdę w świat, wychylę ją
Na zdrowie lubej mej kochanki!
U tamy Leithy czeka łódź,
Dziko się zrywa wichr i wyje,
Statek Berwicku rzuca brzeg,
Czas lubą żegnać już Maryję!

Już podźwięk surm wydzwania szturm,
Już gęste błyszczą się oszczepy;
Wojenny czas w dal wzywa nas,
Gdzie dyszy krwawy bój i ślepy.
Lecz nie krzyk burz z lądów i mórz
Sprawia, że jeszcze tutaj żyję,

Ni wojny czas, co wzywa nas,
Lecz to, iż żegnam już Maryję...




ZŁOCISTOWŁOSA HANNA.
 

Wczoraj ci-m dobroć wina miał —
Rozkoszy nieustanna,
Gdy we mnie słodki budzi szał
Złocistowłosa Hanna!
W puszczy karmiła żydów ród
Zesłana z niebios manna,
Lecz droższą nad nią ust tych miód,
Którym mnie darzy Hanna.

Dzierżcie, królowie, świata krąg
Od Indu do Savannah,
Cóż to, gdy w splocie moich rąk
Spoczywa smukła Hanna!
Cóż mi księżniczek wdzięk i czar,
Cesarska cóż mi panna!
Niczem uścisków waszych dar,
Gdy przy mnie moja Hanna.

Niech zblaknie księżyc, zgaśnie dzień,
Niech jutrznia mrze poranna,
Niech blaski gwiazd pokryje cień,
Gdzie czeka na mnie Hanna!
Precz wszelki światła jasny twór,
Przyjdź nocy ty otchłanna!

Pieśń mi anielski pisze chór —
Luba ją przyjmie Hanna.




MARYJA Z GÓR.
 

O brzegi rzek, o szczyty gór
Wzdłuż zamku Montgomery!
Świeży wasz las, piękny wasz kwiat,
Blask waszych głębin szczery.
Tu lata cud najpierwej lśni
I tu najdłużej żyje,
Bom żegnał tu ostatni raz
Mą słodką z gór Maryję,

O jak tu drżał liść białych brzóz,
Jak kwitła tarń zielona,
Gdy w woniach tych, ukryty w cień,
Tuliłem ją do łona.
Mknął złoty czas i jej i mnie,
Gdym jasną oplótł szyję,
Boć ponad jaśń, nad życia czar
Wolałem z gór Maryję.

Śród przysiąg, łez, śród splotu warg
Czuleśmy się żegnali,
Wierząc, iż znów spotkamy się
Na życia błogiej fali.

Lecz śmierci mróz przedwcześnie spadł
I dziś na wieki kryje
Ten chłodny grób, ta świeża ruń,
Mą słodką z gór Maryję.

Dziś zwiądł już kwiat różanych ust,
Skąd żar me usta piły,
I promień zgasł ognistych ócz,
Źródła rozkosznej siły.
Już serce w proch rozpada się,
Lecz w sercu mojem żyje
Ten drogi skarb, bom kochał ją,
Tę moją z gór Maryję.




BRUCE’A ODEZWA DO WOJSK POD
BANNOCKBURN.
 

Szkoci, coście lali krew
Na Uollesa[19] mężny zew,
Dziś was wzywa Brus: jak lew
Niechaj walczy każdy z was!

Oto chwila, oto dzień,
Aby wroga wyciąć w pień:
Edward ciągnie, z nim, jak cień,
I niewoli idzie czas!


Któżby chętny był do zdrad?
Któżby w nędzny grób się kładł?
Któż kajdanom będzie rad?
Tchórzu! zdrajco! rzućcie nas!

Kto za kraj i króla rzecz
Gotów ostry wyjąć miecz,
Ten mi druhem, inni precz!
Władni męże! ze mną wraz!

Na ciemięstwa ból i trud!
Na ginący w jarzmie lud!
Lejmy krew i dziś, jak wprzód!
Wolnym nie chce być li płaz!

Niech zuchwały ginie wróg!
Z nim się tyran wali z nóg!
Wolnym ten, kto wroga zmógł:
Wawrzyn brać, lub paść, jak las!




DO MARYJKI W NIEBIE.
 

Pobladła jutrznio, słabym tchem
Obwieszczająca wschodu czar,
Znów mnie znajomisz dzisiaj z dniem,
W którym Maryjki promień zgasł.
Maryjo, drogi cieniu mój:
Gdzie szczęśliwości twojej dal?


Widzisz, jak zgiął mnie ciężki znój?
Mojego serca słyszysz żal?
Ach! czyż zapomnąć mógłby człek
Tę świętą chwilę, święty gaj,
Gdyśmy nad Eru poszli brzeg,
By dzień żegnania zmienić w Raj?
Może-ż w zapomnień wieczną toń
Paść ten radosny, słodki szał,
Gdym raz ostatni ściskał dłoń,
Gdym miód ostatni z ust twych brał?

Er swe całunki brzegom niósł,
Nad nim zielony, głuchy bór;
Krzewiny głogu, gęstwie brzóz
Tuliły zwierzeń naszych wtór.
Łoże nam słały kwiaty łąk,
Brzmiał śpiewem ptasząt każdy liść,
Ale ognisty rzekł nam krąg,
Że dzień już od nas musi iść.

Chwil tych ma pamięć wieczny stróż,
Troska obfitszy wciąż ma żer,
Coraz mi głębiej wciska nóż —
Tak swe koryto żłobi Er.
Maryjo, drogi cieniu mój!
Gdzie szczęśliwości twojej dal?
Widzisz, jak zgiął mnie ciężki znój?
Mojego serca słyszysz żal?




TOMASZ MOORE.
 

Urodzony w Dublinie 1779, rozpoczął zawód poetycki od przekładów i naśladownictwa Anakreonta (tomik wierszy tych wyszedł r. 1800). Poetycką sławę zdobył sobie i ugruntował «Melodjami iriandzkiemi» («Irish Melodies»), które w rozmaitych okresach czasu wychodziły aż do roku 1843, a w których zawarł miłość swej nieszczęśliwej ojczyzny. Wydał też wielki poemat epicki, oparty na podaniach wschodnich p. t. Lala Rookh. Probował też sił — i to z niemałym skutkiem — w satyrze: wierszowany zbiór listów p. t. «The Fudge Family in Paris» oraz «Intercepter letters or the tvopennypostbag» tryskają humorem. Wystąpił też ostro przeciw Leigh Hunta pamfletowi na Byrona. Umarł 1852 roku.



IRINIE![20] TWÓJ UŚMIECH I ŁZA W TWOJEM OKU.
 

Irinie! twój uśmiech i łza w twojem oku
Są jako ta tęcza, zawisła w obłoku!
Jasność w tych smutkach się pleni,
Twa radość pełna jest cieni,
Twe słońca pośród promieni
Płaczą na niebios stoku.

Irinie! Nie zmniejszy się łza twego znoju,
Nie wzmoże się fala uśmiechów twych zdroju,
Póki, jak w tęczy tej bożej,
Barwa się z barwą nie złoży
I pośród górnych przestworzy
Nie zalśni łukiem pokoju.




O CUDZIE, GDY BŁĘKITY.
 

O cudzie, gdy błękity,
Lśniąc w zorzy złotolitej,
Rzucają blaski
Na miecze, kaski,
Na piór rozwiane kity.
Gdy serce w łonie rośnie,
Gdy surmy grzmią rozgłośnie.

I rzeszę młodą
Ku śmierci wiodą
W gardzącej tchórzem wiośnie.
O cudzie, gdy błękity,
Lśniąc w zorzy złotolitej,
Rzucają blaski
Na miecze, kaski,
Na piór rozwiane kity.

Lecz to nie pióropusze
Tak wam porwały duszę,
Ni kaski lśniące,
Że was tysiące
Gwarem napełnia głuszę;
Służalec pójdzie lichy
Za marny blichtr i szychy,
Gdzie mu rozkaże
To hasło wraże,
By znosił jarzmo, cichy.
Miecz tarcz i hełm przebodzie,
Skruszą się głazy w grodzie,
Serca odwaga
To broń jest naga,
Co daje żyć swobodzie,
O cudzie, gdy błękity,
Lśniąc w zorzy złotolitej,
Rzucają blaski
Na miecze, kaski
Wolności niespożytej.




HYMN WIECZORNY PŁYNIE ZDALA.
 

Hymn wieczorny płynie zdala
Nad powierzchnią cichych wód;
Już przynosi nam go fala,
Już swe tony z nami splótł:
Jubilate, Amen.
I już znowu się oddala
Hymn, co dźwięk swój z nami splótł:
Jubilate, Amen.

Jak promienny blask miesiąca,
Cicho łamie się o brzeg;
Teraz, niby toń rosnąca,
Z wielkim szumem, z hukiem legł:
Jubilate, Amen.
Cyt! i znów, jak blask miesiąca,
Cicho łamie się o brzeg:
Jubilate, Amen.




JAK DROGĄ DLA MNIE CHWILA.
 

Jak drogą dla mnie chwila, gdy dzień gaśnie,
Gdy blask swój stapia z cichą mórz głębiną,
Przeszłość się wówczas ściele na te jaśnie,
W sennym wieczorze jej westchnienia giną.


Patrząc na bezmiar wody, co się pali
Łagodną smugą zachodniego złota,
Czuję, że gdzieś tam kryje się w oddali
Wyspa spokoju, ma cicha tęsknota.




HARFA, CO ONGI W ZAMKU TARY.
 

Harfa, co ongi w zamku Tary
Dźwięk przelewała w głuszę,
Dzisiaj umilkła z swymi czary,
Jakby straciła duszę.
Tak śpią dni przeszłych dumne siły,
Tak sława dawna zgasła,
Serca, co niegdyś górnie biły,
Dziś już nie mają hasła.

Już harfa Tary nie zadźwięczy
Zastępom dam, rycerzy,
Struna-li, rwąc się nocą, jęczy
Pieśń rozwalonej wieży.
Tak się od czasu wolność budzi
I tak jej serce bije,
Patrząc, jak zrywa się gniew ludzi,
Że wolność jeszcze żyje.




ŻYJE ZDALA OD ZIEMI[21].
 

Żyje zdala od ziemi, gdzie na wieki legł on,
Naokół niej kwiecie młodzieży:
Ona chłodem ich darzy, tak ją spalił ten skon,
W tym grobie tam serce jej leży.

Śpiewa dziką melodyę, pieśń ojczystych swych pól,
Którą ongi z nim razem nuciła,
Zalotnicy nie wiedzą, jaki straszny w niej ból,
Gdy pieśniarza już kryje mogiła.

Żył dla drogiej kochanki, dla ojczyzny swej padł,
To jej szczęściem i czarem żywota;
Po nim płacze ojczyzna, po nim smuci się świat,
A ją k’niemu prowadzi tęsknota.

Hej, mogiłę jej grzebcie, gdzie słonecznych grób łask,
Gdzie zapowiedź poranku się mieści,
Blask już sen jej rozświeca; od zachodu to blask,
Od ojczystej jej wyspy boleści.




POMNIJ, IRINIE, NA DAWNY TWÓJ CZAS.
 

O pomnij, Irinie, na dawny twój czas,
Gdy zdradąć nie były twe dzieci,

Gdy król twój, Malachi, spinał złoty pas,
Śród krwawej zdobyty zamieci;
Gdy zastęp rycerzy w zwycięski szedł bój,
Gdy sztandar powiewał zielony,
A drogi twój klejnot, skarb ojczysty twój,
Nie płonął śród obcej korony.
Jak rybak, z pod Loch-Neh, płynący gdzieś w dal
W te zimne, słoneczne zachody,
Prastare zamczyska ogląda śród fal,
Śród lśniącej ogląda je wody,
Tak twoje wspomnienie, spowite we śnie,
Po czasów ubiegłych głębinie
Ku onym przesławnym godzinom niech mknie,
Ku chwale, co w mroku gdzieś ginie.




OSTATNIA RÓŻA LATA.
 

Ostatniej róży lata
Samotny płonie kwiat;
Odeszły ją towarzyszki,
Zagasł ich wdzięk i zbladł.
Żadna się nie nachyli,
By ją całować w skroń,
Zrumienić się jej rumieńcem,
Oddać jej woń za woń.

Nie będzie schnął w pustkowiu
Twój krzew samotny ten!

Gdy inne już posnęły,
I ty zapadnij w sen!
Pozrywam ja twe listki,
Rozrzucę je na ścieg,
Gdzie drogich przyjaciółek
Zwarzony pokos legł.

I ja tak niechaj zginę,
Gdy przyjaźń znajdzie kres,
Gdy jasny krąg miłości
Zmieni się w krople łez;
Gdy wierne serce zamrze,
A słodkie pójdzie już,
Któż chciałby jeszcze zostać
W tym świecie mgieł i burz?...




IDŹ, SPIESZ NA POLE CHWAŁY.
 

Idź, spiesz na pole chwały,
Lecz dumny i wspaniały,
O! nie zapomnij mnie.
Gdy sława cię opieśni,
Dank złożą ci rówieśni,
O! nie zapomnij mnie.
Niech inne tam ramiona
Przytulą cię do łona,
Śród wiernych druhów grona
Słodkie niech płyną-ć dnie:

Lecz choć śród przyjacieli
Rozkoszniej i weselej,
O! nie zapomnij mnie.

Chodzący po wieczorze,
Gdy gwiazdy lśnią w przestworze,
O! nie zapomnij mnie.
Pomyśl: w ojczystej stronie
Kochana gwiazdka płonie —
O! nie zapomnij mnie.
A gdy na schyłku lata
Twe oko się pobrata
Z różą, co, w woń bogata,
Ostatkiem życia tchnie,
Pomyśl, kto cię na świecie
Uczył kochać to kwiecie:
O! nie zapomnij mnie.

Gdy ci jesienne liście
Obwieszczą zimy przyjście,
O! nie zapomnij mnie.
Gdy noc na ziemię spływa,
Przy jasnych skrach łuczywa,
O! nie zapomnij mnie.
W samotnej, cichej głuszy,
Płynąca ci do duszy
Gdy cię muzyka wzruszy
I z ócz wyciśnie łzę,
Pamiętaj o piosence,
Którąć me grały ręce —
O! nie zapomnij mnie!




ZRANIONA MA ŁANIO.
 

Zraniona ma łanio, śród innych ty łon
Nie szukaj spoczynku, tu przy mnie twój skon.
Odbiegło cię stado, nie tęsknij już doń,
Mój uśmiech ci został, me serce i dłoń.

Nie wiecznie-ż trwa miłość — któż głosi jej kres?
W sromocie czy w sławie, śród uciech czy łez!?
Nie badam, nie pytam, czyś pełna jest zdrad,
Wiem jedno, że kocham, niech wali się świat!

Aniołem mnie zwałaś w radości swej dniach,
Aniołem zostanęć, gdyś w smutku i łzach.
Za tobą bez trwogi w ognisty iść piec,
Osłaniać chce ciebie, przy tobie chcę ledz!




ZŁUDĄ-LI ŚWIAT JEST.
 

Złudą-li świat jest i bez treści
Ten żywot nasz ludzki płynie,
W śmiechu rozkoszy, w łzach boleści
Płony się tylko pozór mieści,
Prawdą niebiosa jedynie.

Fałszem jest sławy blask skrzydlaty,
Jak żar w wieczornej godzinie.

Miłość, nadzieja, piękna kwiaty
Oto dla mogił łup bogaty,
Jaśnią niebiosa jedynie.

O wędrownicy pośród burzy:
Jak fala za falą ginie!
Uczucie, rozum w tej podróży
Nikłem li światłem dla was służy,
Ciszą niebiosa jedynie.




WILLIAM WORDSWORTH.
 

Urodzony 1770 roku, był jednym z trzech twórców t. z. «Szkoły jezior», znanej choćby z walki, jaką z nimi prowadził Byron, a nazwę swą — po angielsku the Lakists — noszącej od bogatej w jeziora Anglii północnej (Cumberland), gdzie Wordsworth, Southey i Coleridge przepędzili większą część życia. Zasadniczym momentem, odróżniającym ich od innych, współczesnych im poetów angielskich, było pojmowanie miłości, którą traktowali nie jako płomienne uczucie, ale jako coś w rodzaju instytucji społecznej, potrzebnej do utrzymania gatunku.
Wordsworth umarł 1850 roku. Główne jego dzieła: Lyrical Ballads (w przedmowie do tomu tego wyłuszczył główne zasady Lakistów), wydane w roku 1798, The Excursion (1814), The white doe of Rylstone, Peter Bell i The Waggener.



JAK OBŁOK PONAD PASMEM GÓR.
 

Jak obłok ponad pasmem gór,
Idąc samotny brzegiem wód,
Widzę wiosennych uciech wzór,
Złocistych jaskrów widzę ród:
Nad szkłem jeziora, w cieniu drzew
W tan je poruszał lekki wiew.

By gwiazd na niebie lśnisty rój,
By skrawe pasma mlecznych dróg,
Tak one leją połysk swój
Na świeżą darń pobrzeżnych smug,
A wciąż wesoło — widzę znów —
Tańczy naokół tysiąc głów.

Wraz z niemi tańczy jasna toń,
Lecz czem jest przy nich radość fal?
Pieśniarz rozchmurza swoją skroń,
W kole ich traci smętek, żal,
Oszołomiony wlepia wzrok
W ten złotych jaskrów raźny tłok.

I nieraz, w pustce, kiedy czuł,
Że jest z swą troską sam na sam,
Rozweselonych obraz ziół,
Jak błysk, u duszy staje bram
I tak go wabi blaskiem plam,
Że serce idzie z niemi w tan.




JEST NAS SIEDMIORO GŁÓW.

— Mała dziecina,
Co nie zna życia burz,
Co młodość czuje w członkach swych,
Cóż wie o śmierci, cóż?

Spotkałem dziewczę ośmiu lat,
Gdzie wiejska kwitnie błoń.
Na szyji włos się gruby kładł,
Splotem owijał skroń.

Snać ją wychował świeży las:
Dziki z niej bije czar,
Rumiane lico, pełne kras,
W oczach młodości żar.

«Ileż ty, dziewczę, braci masz?
Ile siostrzyczek? mów!»
Rzecze mi, z dziwem patrząc w twarz:
«Jest nas siedmioro głów!»

«Gdzież są?» zapytam. — «Jest nas rząd,
Chcesz mieć o każdym słuch?
Dwóch mieszka w Convay, blisko stąd,
Na morze poszło dwóch.

Dwoje, brat z siostrą, leży tam,
Gdzie tego drzewa chłód,
A ja z mateczką domek mam
Tuż u cmentarnych wrót».


«Dwóch mieszka w Convay, blisko stąd,
Dwóch morski znęcił szlak
I jest was, mówisz, cały rząd,
Jak to być może, jak?»

Odpowie dźwięcznie, niby zdrój:
«Jak sobie chcesz, tak mów!
Dwoje ma własny grobik swój,
Jest nas siedmioro głów».

«Omyłka, dziewczę, w słowie twem:
Pięcioro! — otom zgadł! —
Gdy pod cmentarnym legli mchem
Siostrzyczka twa i brat».

«Stąd kilka stóp przy grobie grób,
Porósł je miękki perz!
Pełno jest wkół zielonych ziół,
Chodź ze mną, jeśli chcesz!

Nieraz tam idę w chłodny cień,
Pod te gałęzie drzew,
Siadam i szyję, cały dzień
Rozlega się mój śpiew.

Nieraz pod wieczór, widzi pan,
Gdy zorza świeci z nieb,
Biorę swą łyżkę, biorę dzban,
I tutaj jem swój chleb.

Pierwsza Janusia poszła precz,
Z matczynych poszła rąk;

Ból, tak mówili, straszna rzecz,
Bóg ją wybawił z mąk.

I tu złożono ją w ten dół,
A pokąd lato trwa,
Myśmy bawili tu się współ,
Janek, mój brat, i ja.

Lecz kiedy przyszły zimne dnie,
Gdy biały upadł śnieg,
I mój braciszek rzucił mnie
I tu przy siostrze legł».

«Więc jeśli dwoje w niebie już,
Ileż was? dziewczę, mów!»
«Cóż się pytacie, panie, cóż?
Jest nas siedmioro głów!»

«Za niebios próg już wziął ich Bóg!
No, co? to samo znów?»
Darmo tłómaczę, wchodzę w targ,
Jedno wciąż brzmiało z dziecka warg:
«Jest nas siedmioro głów!»




SAMUEL TAYLOR COLERIDGE.
 

Najgłośniejszy i najszczerszy z Lakistów, urodzony 1772 roku, napisał «The Ancient Mariner» (Pieśń o starym żeglarzu 1797) «Christabel», «Zapolya», tragedyę «Remorse» (wyrzuty sumienia), dramat historyczny «Upadek Robespierra» i stokilkadziesiąt utworów drobniejszych, sonetów, ód, elegij i t. d. — Umarł 1834.



PIEŚŃ O STARYM ŻEGLARZU
(W SIEDMIU CZĘŚCIACH).
 
Facile credo, plures esse Naturas invisibiles quam visibiles in rerum universitate. Sed horum omnium familiam quis nobis enarrabit? et gradus et cognationes et discrimina et singulorum munera? Quid agunt? quae loca habitant? Harum rerum notitiam semper ambivit ingenium humanum, numquam attigit. Juvat, interea, non diffiteor, quandoque in animo, tamquam in Tabula, majoris et melioris mundi imaginem contemplari: ne mens assuefacta hodiernae vitae minutiis se contrahat nimis, et tota subsidat in pusillas cogitationes. Sed veritati interea invigilandum est, modusque servandus, ut certa ab incertis, diem a nocte distinguamus. — T. Burnet, Archaeol. Phil. p. 68.
CZĘŚĆ PIERWSZA.

Powstrzymał krok jednego z nich,
Powstrzymał żeglarz stary.
«Na siwy włos twój! czego chcesz?
Czego chcą ócz twych żary!


Stary żeglarz, spotkawszy trzech na uroczystość weselną zaproszonych młodzieńców, zatrzymuje jednego z nich.

«Na oścież, patrz, drzwi rozwarł swe —
Otworzył dom pan młody:
Ma gości rój ten krewniak mój,
Weselne sprawia gody».


Położył nań swą chudą dłoń
I «był raz okręt» — rzecze...
«Precz starcze! precz z tą ręką twą!
Puść mnie, szalony człecze!»


Puścił, lecz wlepił weń swój wzrok.
I na tę moc żeglarza

Weselny gość, pod wpływem oczu starego podróżnika morskiego, zmuszony jest słuchać jego opowieści.

Weselny gość na głazie siadł
I musi bez odwłoki
Słuchać, co mówi stary człek
Żeglarz płomieniooki:


«Okrętu przód pruł bezmiar wód,
Niemasz jak na głębinie!
Znikł kościół już, szczyt góry znikł,
Latarnia morska ginie.


Po lewej hen! z odmętu fal
Wznosi się słonko boże
I pnie się, pnie i blaski swe
Z prawej zatapia w morze.


Stary żeglarz opowiada, jak, dobry mając wiatr i toń sprzyjającą, okręt płynie ku południowi, aż dosięga równika.

I pnie się, pnie, w południa czas
Nad masztem lśniąc najświetniej» —
Ma starca dość weselny gość:
Usłyszał granie fletni.


Weselny gość słyszy muzykę weselną, atoli żeglarz opowiada mu dalej.

Jak róży kwiat, w świąteczny dom
Oblubienica wchodzi,
Wesoło przed nią głowy swe
Chylą grajkowie młodzi!


Ma już go dość weselny gość,
Lecz musi bez odwłoki
Słuchać, co mówi stary człek,
Żeglarz płomieniooki:


«Lecz potem wichr rozpoczął dąć,
A wichr to był szalony,
Walił skrzydłami w okręt nasz,
W południa pędził strony.


Okręt, zapędzony burzą do bieguna południowego

Z masztami wskos, w pianach po brzeg,
Jak niby on ścigany człek
Na wroga cień, gdy pędząc, wbiegł,
Przed się schyliwszy głowę,
Tak okręt mknął, a wicher dął
Na wody południowe.


I przyszedł śnieg, i straszne mgły,
I mróz jął wstrząsać nami,
Nad masztu szczyt zielony lód
Przypływał k’nam falami.


I śnieżny zwał bladawe siał
Promienie przez szczeliny:
I wzdłuż i w szerz ni człek ni zwierz,
A tylko lód był siny.


dotarł do kraju lodów i głosów straszliwych, gdzie żadnego nie było żywego stworzenia.

Gdzie padnie wzrok, tam lodu tłok,
Zrąb piętrzy się na zrębie,
Za złomem złom, z hukiem, jak grom,
Krajał te morskie głębie.


W tem wzbił się ptak na górny szlak,
Na mgliste hen! niebiosa:
Jakby to był żyjący człek,
Witamy albatrosa.


Wtem wielki ptak morski, zwany albatrosem, przedarł się przez męty i śnieżne zamiecie; przyjęto go z wielką uciechą i gościnnością.

By druh czy brat, on z rąk nam jadł,
Wciąż krążył nad okrętem.
I rozpękł lód i statku przód
Morzem popłynął wzdętem.


Na tyłach wiatr z południa wiał,
Nad nami ptak się waży
I codzień w mig na majtka krzyk
Zlatuje do żeglarzy.


I oto albatros okazał się ptakiem dobrej wróżby i towarzyszył okrętowi, śród zamieci i olbrzymich kier lodowych płynącemu już w kierunku północnym.

Na masztach on swój miewał schron
Przez mglistych dziewięć nocy,
A z poza gór skłębionych chmur
Lśnił księżyc w białej mocy».


«Skąd taki wzrok? żeglarzu mów!
Niech strzegą cię niebiosa»
«Ukarz mnie Bóg! Do ręki łuk —
Zabiłem albatrosa»


Stary żeglarz wbrew prawom gościnności zabił zbożnego ptaka, który z dobrą przyleciał wróżbą.




CZĘŚĆ DRUGA.

«Po prawej już z odmętu fal
Wstawało słonko boże,
I poprzez mgły chyliło się,
By z lewej zapaść w morze.


Na tyłach wiatr z południa wiał,
Lecz ptak się już nie waży,

Na majtka krzyk nie leci w mig
Po jadło z rąk żeglarzy.


Piekielny-m ja popełnił czyn,
Druhowie złorzeczyli,
Że zginął ptak, co na nasz szlak
Dał dobry wiatr w złej chwili.
«Tyś łotr i cham! On przywiódł nam
Szczęśliwy wiatr w złej chwili».


Drużyna okrętowa powstaje przeciwko żeglarzowi, że zabił ptaka, który im przyniósł szczęście.

Nad morza toń, jak boża skroń
Jawi się słońce złote:
«Padł z rąk twych ptak, co na nasz szlak
Zwiał» — rzekli — «mgłę i słotę.
Wygodził nam, że zabił sam
Ptaka, co przyniósł słotę».


Ale gdy mgły się rozwiały, byli takimi samymi, jak on, i stali się wspólnikami jego zbrodni.

Wiatr dobry dmie, w pian srebrnej mgle
Swobodnie okręt płynie;
My z ludzi snać pierwsza tu brać
Na cichej tej głębinie.


Wiatr przyjazny wieje dalej. Okręt wypływa na Ocean Spokojny, żeglując w kierunku północnym, dosięga równika.

Wiatr przestał dąć: ha! smutno wkrąg,
I żagle smutnie wiszą:
«Mówże ty, mów! Trzeba nam słów,
Bo strach z tą morską ciszą».


Naraz okręt ogarnia cisza.

Niebieski strop, jak w żarach miedź,
A słońca twarz płonąca
Rozkrwawia się nad masztem wprost,
Nie większa od miesiąca.


Tak dzień po dniu bez wiatrów tchu,
Bez ruchu myśmy stali,
Jak malowany statku wzór
Na malowanej fali.


Gdzie wzrok twój padł, tam wody świat,
A łódź się w ogień zmienia —
Wody był świat, gdzie wzrok twój padł,
A człowiek marł z pragnienia.


Następuje pomszczenie albatrosa.

I morza głąb’ snać gniła już!
O, Chryste! cóż się stanie?
Mulisty płaz leniwie lazł
Po mulnym oceanie.


A wśród tych mąk, gdzieś spojrzał, wkrąg
Ognie umarłych płoną:
Widziałeś toń, jak olej wiedźm,
Niebieska, białą, zieloną.


A w naszych snach, nieszczęścia duch
Głuchemi straszył słowy,
Że nas na dziewięć sążni w głąb
Od strefy gna śniegowej.


Towarzyszył im jakiś duch; jeden z tych niewidzialnych mieszkańców naszego planety, nie pochodzących ani od dusz ani od aniołów; o czem dowiedzieć się można u Żydowina Józefa i u konstantynopolskiego platończyka Michała Psellusa. Duchów tych jest mnoga liczba i niema lądu ani morza, gdzieby nie było z nich jednego lub więcej.

U wszystkich nas wyschnięta krtań,
I język już bez władzy,
Zamarł już głos, jakby nam kto
Nasypał w gardziel sadzy.


Ach! co za wzrok mi każdy śle
I jak się do mnie zbliża!

W rozpaczy swej załoga okrętowa chce całą winę zwalić na starego żeglarza i na znak tego zawiesza mu na szyi zabitego albatrosa.

I na mym karku zawisł wraz
Albatros, zamiast krzyża».






CZĘŚĆ TRZECIA.

«Przeminął długi, długi czas!
Krtań wyschła, szklą się oczy!
Ach! jakiż długi, długi czas —
Jak szklą się wszystkim oczy!
W tem, na zachodni patrząc strop,
Wzrok mój coś w dali zoczy.



Wprzód niby coś, jak plamki cień,
Potem, jak mgiełka szczera,
A potem wciąż ruszając się
Jakowyś kształt przybiera.


Stary żeglarz spostrzega na dalekim morzu jakieś zjawisko.

Cień plamki, mgła i jakiś kształt,
A ku nam ciągle dąży:
Jakby igrało z duchem wód,
Nurza się, wije, krąży.


Spiekota warg, ni łez, ni skarg
Pośród ginącej rzeszy!
Zgłuchł wszelki zew, wtem — boży gniew! —
Wgryzę się w ramię, wyssę krew
I krzyknę: «Okręt śpieszy!»


Gdy się przybliżyło, wydaje mu się być okrętem; drogim okupem uwalnia więc język swój z więzów pragnienia.

Spiekota warg, ni łez ni skarg!
Zdumienie ich ogarnia!

Błysk radości.

Na licach mrze radosny śmiech
Jakby pić chcieli, tak chłoną dech —
Straszliwa to męczarnia!


Hej! — wołam — hej! spokojnie łódź
Z zbawieniem ku nam płynie!
Bez wiatrów tchu, bez szumu fal
Toczy się po głębinie.


Przychodzi przerażenie. Bo czyż może być okrętem to, co płynie bez wiatru i fali?

Zachodnią głąb spłomienił żar,
Dobiegał dzień do końca!
Ogniami lśni zachodnia głąb,
Pali się okrąg słońca!
W tem jakiś kształt oddzielił nas
Od płonącego słońca.


I słońce plam pokrajał rząd,
(O boska chroń Dziewico!),
Patrzało k’nam, jak z poza krat,
Płomienne jego lico.


Wydaje mu się być tylko szkieletem okrętu.

Ha! jak mi serce w łonie drży!
Łódź mknie coraz to prędzej.
Jej-li to żagle w słońcu lśnią,
Jak biel pajęczej przędzy?


Przez jej to żebra słońca twarz
Przeziera z blasków wieńcem?
Jedna kobieta jest li tam?
Czy jest ich dwoje? Mór to sam?...
Mór-że jej oblubieńcem?


Żebra tego szkieletu wyglądają jak kraty na obliczu zachodzącego słońca. Na szkielecie okrętu niema nikogo, prócz Upiorzycy i Moru, jej oblubieńca.

Czelny jej wzrok, a złota cud
Jej włos, na ustach spieka,
Skóra jak biały trądu wrzód —
To Upiorzyca, ta, co w lód
Przemienia krew człowieka.


Jaki statek, taka załoga! —

Zrównał się z naszym statku zrąb —
Ci w kości grają!... Piekła!...
«Skończona gra! Wygrałam ja!» —
Z trzykrotnym gwizdem rzekła.


Mór i Upiorzyca rzucają kości o załogę okrętu. Upiorzyca wygrywa starego żeglarza.

Zgasł słońca żar, już gwiazdy drżą,
Już ciemna noc przychodzi,
Z cichym szelestem sunie w dal
Widmo tej strasznej łodzi.


Niema zmierzchu w obrębie słonecznego dworca.

Słuchamy wciąż, szukamy w mgłach!
Jak wino z czary, tak mi strach
Pił z łona krew żywota.
Spotężniał mrok, gwiazd przygasł rój;
Przy lampie blady sternik mój —
Skryta nim rozpacz miota.
Z żagli ściekają krople ros,
Księżyc swój srebrny rozwiał włos,
Przy nim lśni gwiazda złota.


Gdy księżyc się pokazał

I wszystek lud w oblasku tym
W mą stronę wzrokiem toczy:
Upiorny strach na twarzach siadł,
Przekleństwo ślą mi w oczy.


Majtkowie

Ni głośny żal, ni głośny jęk,
A tylko smutek szczery:


jeden po drugim, padają nieżywi

Z głuchym łoskotem padło ich
Pięćdziesiąt razy cztery.


Ulatywały dusze z ciał
Na los zły lub szczęśliwy,
Każda z szelestem obok mnie,
Jak mojej świst cięciwy».


Upiorzyca rozpoczyna natomiast swe dzieła na starym żeglarzu.




CZĘŚĆ CZWARTA.

«Stary żeglarzu, boję się,
Boję się ócz twych blasku!
Długiś i smukły i ciemnyś ty,
Jak skiby morskiego piasku[22].


Weselny gość w przestrachu, myśli że duch przemawia do niego.

Boję się żaru twoich ócz,
Chudej się ręki boję»...
«Weselny gościu, nie bój się!
Nie zmarło ciało moje.


Stary żeglarz zapewnia go jednak, że jest żyjącym człowiekiem

Sam byłem, sam! ach! strasznie sam
Na tej bezmiernej fali —
Nie wspiera duszy mojej Bóg,
Nikt nad nią się nie żali.


i opowiada dalej o swojej strasznej pokucie.

Tylu ich było, dzielny lud!
A dziś pomiędzy zmarłymi!
Żył-li bagiennych płazów rój,
Ach! i ja żyłem z nimi.


Z pogardą wyraża się o stworzeniach spokojnych.

Spojrzę na bezmiar zgniłych wód
I wzrok odwrócę od toni!
Spojrzę na zgniły pokład nasz,
A tutaj leżą oni!


I zazdrości im, że żyją, a ludzi tylu pomarło.

Spojrzę ku niebu — modłów chcę —,
Warga się ledwie rusza:
Szept jeno zdrożny wyszedł z niej,
Wyschła już moja dusza.


Zamknę powieki, lecz, jak puls,
Źrenice w nie uderzą:
Gniecie je niebios wielki grób,
Gniecie je morze, a u stóp —
U stóp mych trupy leżą.


Nie tknął ich rozkład, z martwych ciał
Pot lodowaty spływa,
We mnie wlepiony wszystkich wzrok,
Źrenica jakby żywa.


Atoli przekleństwo żyje dla niego w oczach tych pomarłych ludzi.

Klątwa sieroty może nas
W piekielne strącić ciemnie:
Ale przekleństwo trupich ócz
Straszniej się wpiło we mnie!
Dni, nocy siedm patrzałem w nie
I marłem nadaremnie!


I znów się cichy księżyc wzniósł
Nad moje to pustkowie,
Przy nim zaledwie kilka gwiazd! —
Któż smutek mój wypowie!


W swem osamotnieniu i wytrwałości zwraca się z żalem ku błądzącemu księżycowi i gwiazdom, które, w coraz to większej zjawiając się liczbie, poruszają się naprzód; należy do nich błękit całych niebios, tu one mają swą przystań, swoją ojczyznę, swoje własne naturalne schronisko, do którego wchodzą bez poprzedniego zawiadomienia, jak wielcy panowie, których się spodziewano, a których przybycie cichą sprawia radość.

Na fale księżyc blask swój siał,
Niby kwietniowe szrony,
Lecz gdzie okrętu leżał cień,
Tam na głębinie, w noc i dzień
Mienił się żar czerwony.


W ciemni okrętu miałem raz
Zjawisko morskich węży:
Śnieżny za niemi błyszczał ślad,
Lub w płatkach spadał blask, gdy gad
W górę swój grzbiet wypręży.


Przy świetle księżyca przygląda się wielkiemu spokojowi stworzeń bożych,

W ciemni okrętu jakże lśnił
Bogaty czar ich skóry!
Śród aksamitno-czarnych prąg
Błękit i zieleń, a zaś wkrąg —
Ich śladem — łysk purpury.


Szczęsne stworzenia! Gdzież ten człek,
Coby ich czar wyjawił!
Miłość trysnęła w łonie mem
I jam je błogosławił!
Bóg mi okazał litość swą
I jam je błogosławił...


ich piękności i ich szczęściu. Błogosławi im.

W tej samej chwili mogłem już
Do modłów złożyć dłonie:
I z szyi mej albatros sam
Gdzieś w morskie upadł tonie.


Uroki zaczynają pierzchać.




CZĘŚĆ PIĄTA.

O śnie! rozkoszny, drogi śnie
Po wszystkie krańce ziemi!
Królowo Niebios, dzięki ci!
Sen mi po klęsce strasznych dni
Zjednałaś prośby swemi!


Śniłem, że naszych wiader rząd
— A było ich niemało —
Wodą wypełnił się po brzeg...
Gdym zbudził się, padało.


Za łaską Matki Najświętszej stary żeglarz doznaje ochłody w deszczu.

Zwilżone-m wargi miał i krtań!
Wilgotne szaty moje!
Snać we śnie-m pił i jeszcze wciąż
Spragnione wnętrze poję.


Wstałem — zaledwiem kości czuł!
Ach! co za lekkość błoga!
Snać we śniem zmarł i jestem już
Duchem u Pana Boga.


A w tem usłyszę dziki świst!
To wicher zawył nagle!

Słyszy szumy i dziwne spostrzega zjawiska i poruszenia na niebie i wodzie.

W oddali wiał, lecz w szumie tym
Trzęsły się maszt i żagle.


Górą, w powietrzu, życie wre!
Sto flag ognistych płonie!
Wskroś zygzakami przestwór tną,
A pośród wstęg ich gwiazdy lśnią,
W wyblakłej lśnią koronie.


Coraz to bliżej wicher dmie,
Żagle, jak trzcina szumiąca;
Z ponurych chmurzysk leje deszcz,
A w chmurach skraw miesiąca.


Rozdarł się chmur posępny kłąb,
Wypłynął blask księżyca,
A, jak ze szczytu stromych skał
Huczącej wody spada wał,
Lała się błyskawica.


Nie sięgnął statku głośny wichr,
A statek się porusza!
Pośród błyskawic słychać jęk...
Ach! jak się lęka dusza!


Ciała załogi okrętowej zaczynają się ożywiać i okręt się porusza.

To zmarli wstają! Język ich
Niemy i nieme oczy!
Choćby to sen był — co za strach,
Gdy człek umarłych zoczy!


Wichr nie pogania: płynie łódź,
Sternik przy swoim sterze;

Jak zwykł to czynić, majtków tłum
Do swoich lin się bierze.
Bezwolnym ruchem każdy z nich
Rzucał swe martwe leże.


Przy mnie bratanka stanął trup —
Kolano przy kolanie!
Jedną ciągniemy linę wraz —
On milczy!... Chryste Panie!»


«Stary żeglarzu! boję się!»
«Nie bój się, gościu luby!
Nie potępieńców był to ród:
Okręt mój wiedli wskróś tych wód
Wolni od wiecznej zguby.


ale nie dzięki duszom ludzkim albo demonom ziemi czy przestrzeni, lecz dzięki błogosławionemu orszakowi duchów anielskich, zesłanych po wezwaniu na pomoc świętej Opiekunki.

Gdy nadszedł świt, bezwładnie maszt
Objęły ich ramiona,
I popłynęła pieśń im z ust,
Pieśń słodka i natchniona.


Płynął im z łon przedziwny ton
Do wschodzącego słońca,
I wracał znów, to sam, to współ,
I cudnie brzmiał bez końca.


Raz mi się zdało, że to hen
Trele skowronka płyną,
To znów, że cały ptasząt rój
Zagrał w przestworach pean swój,
Wzbiwszy się nad głębiną.


Raz niby-m słyszał jakiś chór,
To znowu fletni głosy,
Lub też anioła rajski śpiew,
Że milczą w krąg niebiosy.


Ścichło... Lecz w żaglach grała wciąż
Tych słodkich brzmień ulewa —
Aż do południa, jak ten zdrój,
Co skrył się między drzewa
I w noc czerwcową, cichą noc,
Lasem swe pieśni śpiewa.


Aż do południa statek nasz
Śród ciszy mknął łagodnej;
Żaden go wiatr nie pędził w dal
Po tej przestrzeni wodnej.


Spodem, na dziewięć sążni w głąb,
Ukrył się duch z dziedziny
Śniegu i mgieł, i on to parł
Nasz okręt — on jedyny.
W południe w żaglach zmilkła pieśń,
Przestały dźwięczeć liny.


Samotny duch prowadzi okręt od bieguna południowego aż do Równika, posłuszny hufowi anielskiemu, ale wciąż dyszący żądzą zemsty.

I okręt stanął... Z góry wprost
Z nad masztu, w wód przeźroczy
Uwięzło słońce, w morza toń
Wlepiło swoje oczy...
A potem — nagle — wprzód i wstecz
W dziki się tan potoczy.


I, jak spłoszony, potem koń,
Skok czyni karkołomny:


Krwi-m uderzenie uczuł wraz
I padłem nieprzytomny.


Nie powiem ci, jak długom tak
W półmartwym leżał stanie,
Lecz, nim się jeszcze zbudził duch,
Rychłom usłyszał głosów dwóch
Przedziwne gdzieś wołanie.


Demoni, towarzysze Ducha polarnego, zamieszkujący morze, biorą udział w uczuciu krzywdy; która go spotkała, dwóch z nich o opowiada sobie, że długa i ciężka pokuta starego żeglarza była zgodną z wolą Ducha polarnego, który się zwrócił ku południowi.

«Powiedz!» — tak wołał jeden z nich —
«Na Zbawcę! Na niebiosa!
Czy to ten wróg, którego łuk
Uśmiercił albatrosa?


Duch, mieszkający w strefach mgieł
I śniegu, żywił serce
Dla tego ptaka, a sam ptak
Miłował swego mordercę»


A drugi głos łagodny był —
Słodkie, jak miód, orędzie!
«On» — rzekł — «pokutę spełnił już
I jeszcze spełniać będzie!» —






CZĘŚĆ SZÓSTA.
GŁOS PIERWSZY.

«Mów bracie mów! Niech język twój
Przemawiać się nie wzbrania:

Powiedz, co robi morze to?
Kto okręt ten pogania?»


GŁOS DRUGI.

«Jak w służbie człek przed panem swym,
Tak morza toń milcząca
Rozwartem okiem patrzy wciąż
W srebrzystą twarz miesiąca.


A on czyż wie, gdzie wieść je ma —
Boć on kieruje morzem!
Odwróć się doń, patrz, jak on toń
Spojrzeniem pieści bożem».


GŁOS PIERWSZY.

«Lecz powiedz mi, jak okręt ten
Bez wiatru mknie i fali?»


Żeglarz zapadł w letarg, albowiem moce anielskie kazały okrętowi spieszyć prędzej, aniżeliby to ludzkie życie wytrzymać mogło.
GŁOS DRUGI.

«Za nim obcina się ich prąd,
Nie idzie przed nim dalej.


Hej, bracie, hej! Do wyży swej
Uchodźmy — zwłoka szkodzi!
Gdy żeglarz ten swój prześni sen,
Zwolnieje bieg tej łodzi!»


Zbudziłem się. Płyniemy snać
Na sprzyjającej toni
Księżyca moc rozprasza noc,
A przy mnie stoją — oni!


Zwolniał ruch nadprzyrodzony; żeglarz się budzi i rozpoczyna swą pokutę na nowo.

Tak! na pokładzie stoją wciąż,
Zamiast spoczywać w trumnie!
W blasku miesięcznym blask ich ócz
Ciągle się zwraca ku mnie.


Klątwa i ból śmiertelnych chwil
Wciąż im się w oczach szkliły:
Chciałem się cofnąć, modlić się,
Ale mi zbrakło siły...


Pierzchły uroki... Oto znów
Spojrzałem po głębinie,
Lecz, co zobaczył wprzód mój wzrok,
Tylem też widział ninie.


Klątwa została ostatecznie odpokutowaną.

Byłem, jak człek, co biegnie gdzieś
Odludziem, zdjęty trwogą:
Spojrzał raz wstecz i oczy już
Odwrócić się nie mogą,
Spostrzegłszy — ach! —, że straszny wróg
Podąża za nim drogą!


W tem zawiał wiatr... Łagodny wiatr
Dotknął się mojej skroni;
Nad morzem szedł, nie krając wód,
Nie marszcząc gładkiej toni.


Podnosił włos, głaskał mi twarz,
Jak słodkie tchnienie wiosny;
Zdawał się igrać z trwogą mą,
A spokój niósł radosny.


Chyżo, chyżo okręt mknął
Lekką się pianą zlewał;
Cicho, cicho wicher wiał,
A ku mnie wciąż zawiewał.


O śnie rozkoszny! Czyż to blask
Tej naszej morskiej wieży?
Kościół to mój na wzgórzu tam?
Moich to pas wybrzeży?


I stary żeglarz spostrzega ziemię rodzinną.

Wjeżdżamy w port... O Boże mój,
Nie skąp mi swej opieki!
Spraw, bym się zaraz zbudzić mógł,
Albo niech śpię na wieki!


Śród ciszy wkrąg zatoki toń
Lustrzane miała lica:
To księżyc legł na wody śnieg,
To leżał cień księżyca.


Lśnił skały szczyt i kościół lśnił,
Co na tym szczycie leży,
W miesięcznych blasków cichych skrach
Kąpał się kur na wieży.


W miesięcznych skrach zatoki toń,
W tem z głębi jej, ku górze,
Jakichś się cieniów podniósł huf,
A każdy był w purpurze.


Aniołowie porzucają umarłe ciała, zjawiając się już w własnych, świetlistych postaciach.

Tuż przy mym statku stały wraz
Te cienie płomieniste!

Zwróciłem znów na pokład wzrok —
I cóżem ujrzał?!... Chryste!


Pokotem trup przy trupie legł,
A zaś, — o Krzyżu Święty! —
Nad każdym lśnił anielski duch,
Serafin wniebowzięty.


Cicho, bez słów anielski huf —
Wabi mnie, wzniósłszy dłonie,
A każdy z nich, jak zbawczy znak,
Od lądu w ogniach płonie.


Cichy, bez słów, anielski huf —
I z miejsca się nie ruszy,
Lecz, jak muzyka, tak mi szła,
Ta cisza do mej duszy!


A w tem retmana słyszę głos
I pluskające wiosła:
Odwrócę głowę — ach, to łódź,
Łódź ku mnie woda niosła,


To retman, tak! i jego syn!
Zaraz się do mnie zwrócą!
O jaka rozkosz! Tej mi już
Zmarli snać nie zakłócą.


Jest i ktoś trzeci — słyszę go...
To nasz pustelnik! Chwali
Stwórcę tą pieśnią, którą sam
Wysnuł w swej leśnej dali.


On z rąk mi ptaka zmyje krew!
On duszę mi ocali! —






CZĘŚĆ SIÓDMA.

Pustelnik on ma w puszczy schron,
Nad morzem schron ma błogi.
Pieśń jego zbożna idzie w świat;
On nas, żeglarzy, wita rad,
Powracających z drogi.


Pustelnik leśny

Do modłów klęka w noc i dzień
W zielonej swej dąbrowie;
Mchami porosły dębu pień
To jego jest wezgłowie.


Zbliża się łódź... «Ha! dziwna rzecz!»
— Tak, słyszę, mówią oni —
«Gdzie się podziały światła te,
Ten znak na morskiej toni?


Tam uszy — mówi święty mąż —
Są na nasz okrzyk głuche!
Lecz patrz na zeschłe dyle te,
Patrz na te żagle suche!
Cóż podobnego widział kto?
Chyba, że w zawieruchę.


zbliża się zdumiony do okrętu.

Szkielety drzew, co w puszczy mej
Chylą się nad mą wodę,


Gdy sowy huk napełnia bór,
Dla wycia wilka godny wtór,
Żrącego wilczę młode».


«Panie!» — rzekł retman — «boję się!
Tam licho nas przywita!»
«Płyń naprzód, płyń! Bez trwogi płyń!»
Odpowie eremita.


Coraz to bliżej sunie łódź —
Lecz jam był skamieniały!
Już się ze statkiem równa łódź —
W tem grzmoty-ż to zagrzmiały?!»


Z pod wody szedł ten straszny trzask,
Coraz to głośniej, dalej:
Dosięgnął statku, rozdarł toń —
Statek się zapadł w fali.


Okręt nagle idzie na dno.

Ogłuszon hukiem, który snać
W niebo i morze godzi,
Byłem, jak on topielca trup,
Miotany w fal powodzi,
A w tem się naraz, niby w śnie,
Ujrzę w retmana łodzi.


Stary żeglarz znalazł ocalenie w łodzi retmana.

Śród wiru, pian, gdzie okręt znikł,
Łódź krąży, łódź się nurza...
Ucichło wszystko, tylko wieść
O huku szła od wzgórza.


Ruszyłem usty; retman w krzyk —
Wraz go zabiła trwoga!

Pustelnik oczy w górę wzniósł
I modlił się do Boga!


Ja wiosła w dłoń! Retmana syn
— Do dziś szalony zgoła —
Zaśmiał się w głos i, dzikich ócz
Ciskając skry dokoła,
«Ha! ha!» — jął krzyczeć «teraz wiem,
Jak czart wiosłować zdoła!»


Potem uczułem stały ląd —
Ojczysty kraju miły!
Pustelnik, łódź rzuciwszy swą
Zaledwie stać miał siły.


«Daj rozgrzeszenie, księże, daj!»
On, jakby chciał mieć pieczę,
Wprzód się przeżegnał, potem rzekł:
«Powiedz, kim jesteś, człecze?»


Stary żeglarz błaga pustelnika, aby go rozgrzeszył.

I ciało moje przebiegł dreszcz
I zdjął mnie ból złowrogi:
Opowiedziałem dzieje swe
I byłem już bez trwogi.


I pozbywa się swej kary.

Od tego czasu nieraz, ach!
Ten ból się na mnie wali —
I opowiadam powieść swą,
Bo mi się serce spali.


Atoli mimo to ból jakiś zmusza go do wędrówki od kraju do kraju

I z kraju w kraj, jak ciemna noc,
Tak ja podążać muszę;

A komu z lic wyczytam wieść,
Że może żal mój ciężki znieść,
Temu otwieram duszę...


Hałas się wzmógł, weselny próg
Zalewa fala żywa,
W ogrodzie brzmi poślubna pieśń,
W przestworach się rozpływa,
A tam wieczorny dzwoni dzwon,
Co mnie do modłów wzywa.


Samotną była dusza ta
Wśród bezmiernego morza,
Tak, że nie mogła prawie czuć,
Czy jest gdzie Istność boża.


Dla mnie — weselny gościu, wierz —
Nad wszystko jest wesele,
Gdy do kościoła mogę iść,
Gdzie lud się kornie ściele.


Gdy do kościoła mogę iść
I padać na kolana —
Gdzie wszyscy, starcy, dzieci, młódź
Jedyną tylko żywią chuć,
Aby uwielbiać Pana!


Bądź zdrów! bądź zdrów i pomny słów,
Że ten się modli szczerze,
Kto szczerze kocha wszelki płód —
Człowieka, ptaka, zwierzę.


i do rozbudzania swym własnym przykładem miłości ku wszystkiemu, co Pan Bóg stworzył i kocha.

Kto szczerze kocha wszelki płód,
Ten modli się najprościej:
Bóg, co nas kocha, stworzył świat
I ma go w swej miłości!»


Oddalił się ten siwy człek,
Żeglarz płomieniooki,
A za nim w ślad weselny gość
Do domu zwrócił kroki.


W głębokiej wskróś zadumie szedł
Od ucztujących ludzi:
Jutro się z rana mędrszym on
I posępniejszym zbudzi.




JERZY BYRON.
 

Jerzy Gordon Byron (po śmierci dziada stryjecznego, zm. 1798 lord Byron) ur. 22 stycznia 1788 w Dover; chował się w Aberdeen, Harrow i na wszechnicy w Cambridge. Pierwsze młodzieńcze utwory pojawiły się w r. 1807 (Hours of Idleness); w Edinburgh Review skrytykował je lord Brougham bardzo surowo. Poeta odpowiedział na krytykę ciętą satyrą «Poeci angielscy i szkoccy recenzenci» (1809); trzyletnia podróż (1809, 1810 i 1811) po Portugalii, Hiszpanii, na Maltę i do Grecyi natchnęła go do wydania dwóch pierwszych pieśni «Wędrówek Childe Harolda» (1812); dwie przecież następne, piękniejsze od tamtych, powstałych ośm lat później.
W tym samym roku powstało sześć pieśni, poświęconych nieznanej kochance — pieśni do «Thyrzy», w roku 1813 wyszły Giaur, Narzeczona z Abydos i Korsarz; w r. 1814 Lara, Melodje hebrajskie i Oda do Napoleona, — w roku 1815 «Oblężenie Koryntu», w 1816 «Paryzyna» i «Więzień z Chillonu», «Manfred» i «Mrok» (Darkness); w roku 1817 «Beppo», ostatnia (4.) «Pieśń wędrówek Harolda»; w roku 1818 «Mazeppa», pierwsze pieśni Don Juana (1818—1819), 1820 Proroctwo Dantego, Marino Falieri, 1821 Foscari, Sardanapal, Kain, Niebo i ziemia, Werner, Widzenie sądu i t. d., pomiędzy 1819—23 powstały dalsze pieśni Don Juana.
W roku 1823 wyjechał do Grecyi, aby wziąść udział w walce o wolność; umarł z przeziębienia 19. kwietnia 1824 pod Missolongi; duchowieństwo angielskie odmówiło mu grobu w Katedrze Westminsterskiej, tak samo w Kościele św. Pawła; pochowano go w wiejskim kościele w Hucknall Torkard, w sąsiedztwie dawnej siedziby Byronów Newstead-Abbey.



ΖΩΗ ΜΟΥ, ΣΑΣ ΑΓΑΠΩ.
 

Dziewczę z Aten, czeka łódź:
Ty mi serce moje zwróć!
Albo weź mi wszystko już,
Co zostało z życia burz.
Nim odpłynę, słuchaj — o!:
Ζώη μοῦ, σάς ἀγαπῶ.

Na rozwiany, sypki włos,
Pieszczon wiewem morskich ros,
Na tych powiek ciemny skraj,
Całujący lic twych maj,
Na tych sarnich źrenic szkło,
Ζώη μοῦ, σάς ἀγαπῶ.

Na tęsknotę żarnych warg,
Na ten wzrost, na smukły kark,
Na to, co nam mówił kwiat
W słowach, których nie zna świat,
Na miłości raj i zło,
Ζώη μοῦ, σάς ἀγαπῶ.

Dziewczę z Aten! Czas mi, czas!
Cóż rozdzielić może nas?
Do stambulskich spieszę bram,
Lecz tu serce swoje mam!
Kto mi cię zabierze, kto?
Ζώη μοῦ, σάς ἀγαπῶ.




POŻEGNANIE.
 

Bądź mi zdrowa, bądź mi zdrowa,
Już na wieczny żegnaj czas!
Serce wiary ci dochowa,
Choć twa wzgarda dzieli nas.

Gdybyś wnikła w łono moje,
Gdzie ci snu łagodna dłoń
Kładła włosów miękkie zwoje,
Kładła białą, ciepłą skroń —

Gdybyś wnikła mi do łona,
W którem szczera bije krew,
Ujrzałabyś, zapłoniona,
Jak niesłusznym był twój gniew.

Cóż, że chwalby ci wypowie
Z cudzych cierpień drwiący świat?
Wszak obrazy kryje w słowie
Ten, co ludzkim łzom jest rad.

Jeśli żywot mój skalany,
Czyż tu niema innych rąk,
By mi krwawe zadać rany,
By przysporzyć gorzkich mąk?

Lecz ty nie łudź się! Powoli
Niszczy miłość wrogi los!
Nagła krzywda duszę boli,
Serc nie złamie nagły cios.


Twe nie umrze i me serce
Będzie żyło, mimo krwi,
Tylko w wielkiej my rozterce,
Że minęły wspólne dni!

Ach! smutniejsza, niż łza ludzi,
Zraszająca śmierci łów,
Myśl ta codzień nas obudzi
Z wdowich łoży, z ciężkich snów.

Masz-li wolę ukojenia
Szukać w dziecku? Chęć-li masz
Uczyć ojca go imienia,
Choć mu wzięłaś ojca straż?

Pomnij, lube pieszcząc dziecię,
Z warg mu słodkie pijąc tchy,
Że cię kocha ktoś tam w świecie,
Że kochałaś go i ty!

Odzwierciedlą jego lice
Moje rysy, wówczas, wiem,
Serce-ć wyzna tajemnicę,
Żem ja jeszcze w sercu twem.

Znane ci są moje błędy,
Ale obcy-ć jest mój szał;
Ma nadzieja pójdzie wszędy,
Gdzie iść krok twój będzie chciał.

Cios twój krwawe wyrył znamię
W mych uczuciach! Pani burz,
Duma, już się dzisiaj łamie,
Snać i duszę tracę już!...


Lecz się stało! Nadaremną
Dzisiaj wszelka słów mych treść!
Tylko myśl ma pójdzie ze mną,
Ona żal mój będzie nieść...

Żegnaj! Żegnaj! W tej rozłące,
Co serdeczny niszczy ślub,
Schnie mi, gaśnie serce wrzące,
Lecz nie schodzi w zimny grób.




DO INEZY.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»[23]).
 

Do troski mej ty nie śmiej się,
Wszak już uśmiechu niema we mnie,
A niechaj nieba bronią cię,
Iżbyś się miała śmiać daremnie.

Cóż za ukryte bole żrą
Radości me i młodość moją,
Że troski tej, co szarpie mną,
I twe zabiegi nie ukoją?

Nie miłość to ni zawiść zła,
Ani prostaczy głód zaszczytu

Dziś mnie do wzgardy serca pcha
Wraz z tem, com cenił tak śród bytu.

To przesyt jest, co wszędzie ckni,
Gdzie zwrócę ucho swe lub oczy;
Piękność nie sprawia szczęścia mi,
Ani też wzrok twój, tak uroczy!

Wieczysty, ciągły jest to ból,
Którym Żyd-Wieczny-Tułacz dyszy:
Od zagrobowych ujść chce pól,
A tutaj już nie znajdzie ciszy.

Uciec przed sobą byłbym rad
I w jak najdalsze mknąć ukrycia,
A cicho, cicho spieszy w ślad
Myśl demon, klątwa mego życia.

Z wielką lubością inny ach!
Używa tego, com ja rzucił!
Bodaj, w rozkosznych tonąc snach,
Nigdy, jak ja, się nie ocucił!

Mój los śród różnych błądzić ziem
I po za siebie siać przekleństwo;
A mą pociechą to, iż wiem,
Że już najgorsze-m zbył męczeństwo.

«Jakto najgorsze?» Chęć swą złam!
Przez litość nie chciej badać dalej!
Śmiej się! do serca mego bram
Nie pukaj: tam się piekło pali.




TANIEC SULIOTÓW.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Twój bęben, doboszu, doboszu ty mój!
To radość walecznych, to rozkaz na bój!
Na znak twój od razu ślą synów, jak mur,
Chimarya, Illirya i Suli z swych gór.

Od wszystkich mężniejszy suljocki jest człek,
W tej guni włosistej, w koszuli, jak śnieg;
Już wilkom i sępom swe stado on zdał
I pędzi w doliny, jak potok ze skał.

Czyż wrogom przebaczy Chimaryi syn,
Gdy druhom zapomnieć nie może ich win?
Hej! strzelbo nie chybiasz, gdy mścić się ty chcesz,
Pierś wroga to cel jest najlepszy, więc mierz!

Macedonii dziatwa niezwalczon to huf:
Jaskinie swe rzucił i rzucił swój łów!
Na szarfach czerwonych czerwieńsza tam ciecz,
A wojny nie koniec, a w ręku drży miecz!

A korsarz pargijski, co uczy wśród mórz
Płód Franków, jak miłym zbójecki jest nóż,
Porzuca na brzegu swe wiosło i pram
I łupy zdobyte zaciąga do jam.

Rozkoszne bogactwo — nie wzdycham ja doń,
Co chłystek kupuje, zdobywa ma broń;
Zdobywa dziewicę, co długi ma włos,
Z rąk matki odbija, płaczącej na los.


Hej! kocham ja liczko urocze tych dziew:
Pieszczota ich uśpi, ugłaska ich śpiew;
Mej lubej rozkażę gęśliczkę tu znieść,
O ojca jej zgonie niech zabrzmi nam wieść.

Pomnicie Prewizę, jak upadł jej gród?
Jak szalał zwycięzca, jak jęczał tam lud?
Z pod dachów płonących braliśmy nasz łup,
Gotując raj dziewkom, bogaczom zaś grób!

Nie mówię, co litość, nie mówię, co strach!
Kto sługą Wezyra, nie kąpie się w łzach:
Od czasu, jak księżyc Proroka jest znan,
Niż Ali, nasz basza, gdzie większy był pan?

Syn Muchtar, ten czarny, nad Dunaj dziś w lot,
Giaur płowy buńczucznych przerazi się rot;
Gdy krwawi Delhowie przeprawią się w pław,
Niewierni zajęczą: ty Boże, nas zbaw!

Wyciągnij kord baszy, mieczniku ty mój!
Doboszu, twój bęben to rozkaz na bój:
Wy góry, skąd śpieszym ku brzegom tych mórz,
Ujrzycie zwycięzców, lub nie wrócim już!




KLASZTOR ZICA.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Klasztorna Zico! mały lecz uroczy
Kawałku ziemi! wejść na twe krawędzie,

A naokoło, gdzie zwrócimy oczy,
Tęczowych blasków rajski czar się przędzie:
Skały i rzeki, lasy, góry wszędzie!
Z tem wszystkiem błękit w harmonię się składa.
Tam dołem potok w głośnym szumi pędzie:
Jak on z tych urwisk znów na głaz ten spada!
On duszę twą upoi, lecz i strachu zada!

Przez gaj, wieńczący wzgórze, skryte w krzaki,
Co, gdyby przed niem nie pięły się zbliska
Dumniejsze odeń różnych gór zygzaki,
Byłoby godne dumnego nazwiska,
Klasztor swych białych murów blask przeciska.
Mnich tutaj mieszka, mniej skąpy dla gości
I mniej surowy; u jego ogniska
Przybysz jest miły; a niechaj z tych włości
Nie wraca, nie zażywszy natury piękności.

Niech tu wypocznie w największej spiekocie:
Świeżą jest zieleń odwiecznego drzewa,
Tu go ochłodzi wiatr w najlżejszym locie —
Od samych niebios powiew ten zawiewa —,
Przed nim dolina! niech tu rozkosz miewa,
Dopóki może; ostry promień wcale
Tu niedociera, chorób nie rozlewa;
Wzrok tu niech pielgrzym, rozłożon niedbale,
Topi w rana, w południa, w wieczoru krysztale.

Tutaj się ciągnie, olbrzymi i mgławy,
Amfiteatru wulkanicznem kołem
Łańcuch Chimary od lewej do prawej.
Niżej dolina wre życiem wesołem:

Szum drzew, bek stada, huk potoków, czołem
Chwiejące świerki! Tu Acheront ciemną
Wije się falą, ongi—grobu dołem!
Jest-li to piekłem, co błyszczy przedemną,
Plutonie! to Raj dla mnie żądzą jest daremną.

Czar ten nieskłócon żadnych miast widokiem.
Nawet Janina, choć tak niedaleka,
Gdzieś za pagórki skryła się przed okiem.
Chaty tu rzadkie, rzadko ujrzysz człeka;
Po skałach trawkę, którą zjadła spieka,
Kóz dogryzają gromady; w kapocie
Białej pastuszek stad rozpierzchłych czeka,
O głaz oparłszy swoje członki kocie,
Lub kryje się przed burzą krótkotrwałą w grocie.

Ach! gdzież, Dodono, twoich gajów cisza?
Prorocze źródła i wyroczni głosy?
Gdzie drżała echem odpowiedź Jowisza?
Gdzie ołtarz tego, co gromem niebiosy
Wstrząsał i ziemię?... Straszne! straszne ciosy!
Płaczesz, że kruche życia twego zręby?
Głupcze! twym losem są i bogów losy!
Chciałżebyś przeżyć marmury i dęby,
Gdy ludy, mowy, światy niszczą czasu zęby?...




DRACHENFELS.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Z skał Drachenfelsu zamek dumny
Spogląda chmurnie w Renu wody;
Pieni swe nurty strumień szumny,
Winne obsiadły brzeg ogrody,
Wzgórza kwitnący las porasta,
Pola obfite wróżą płody,
Licznie rozsiane wokół miasta
Pośród słonecznej lśnią pogody:
Podwójna rozkosz w tym widoku,
Gdybyś ty była przy mym boku!

Tłum wiochn z modremi tutaj oczy,
W ręku trzymając bukiet świeży,
Po rajskich niwach z śmiechem kroczy;
Nademną baszty gniazd rycerzy
W zielonych liściach kryją mury,
Niejedna skała w przepaść bieży.
Łuk się niejeden pnie do góry,
A tu winnica u stóp leży —
Tu, gdzie czarują Renu wdzięki,
Brak mi niestety twojej ręki.

Dano mi lilie, ślę-ć te kwiaty;
Nim się dostaną do twej dłoni,
Wiem, że utracą czar bogaty;
Ty nie gardź nimi, choć bez woni!
Pieszczotą zlałem je do koła,
Wiedząc, że na nie wzrok swój rzucisz,

I, że na schnące patrząc zioła,
Ku mojej duszy swoją zwrócisz:
Rwane, gdzie toczy Ren swe zdroje,
Twemu je sercu niesie moje.

Pędzi w szumiących fal odmętach
Strumień, tej ziemi cud prawdziwy,
I wciąż w tysiącznych swych zakrętach
Odsłania nowe, piękne niwy;
Choć najdumniejsza pierś, tu przecie
Mogłaby stanąć z życiem w zgodzie,
I czyż się znajdzie kąt na świecie,
Mnie równie drogi i Przyrodzie?
Twojej źrenicy tu potrzeba,
By kraj ten milszym był od nieba.




WENECJA.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Na moście westchnień, we weneckim grodzie,
Stałem, tu pałac mając, tu więzienie:
Z fal wyrastają gmachy, lśniące w wodzie,
Jak na czarownej różdżki uderzenie;
Lat tysiąc skrzydeł swych roztacza cienie,
A uśmiech sławy, mrąc, ku dniom ulata,
Gdy kraj niejeden, ujarzmion, spojrzenie
Wznosił, gdzie z głazu postać lwa skrzydlata,
Gdy władła na stu wyspach Wenecja bogata.


Majestatycznie ta Cybela morza,
Strojna w tyarę pysznych wież na skroni,
W dal powietrznego spogląda przestworza,
Królowa fali, pani morskiej toni.
A taką była! Łup narodów trwoni
Na wiano cór swych; płomienne klejnoty
Wschód dla niej sypał z nieprzebranej dłoni;
Lśniła purpurą, królów stół jej złoty
Ściągał, dumnych, że uczt jej dzielili ochoty.

Zmilkły w Wenecji już echa Tassowe,
Niemi wiosłują dzisiaj gondoljerzy;
Pałace starą pochyliły głowę
I ucho rzadko muzyka uderzy.
Dni te ubiegły — piękność jeszcze leży,
Sztuki zginęły — natura nie pada,
Pamięta ona czar Wenecji świeży,
Gdy tu biesiadę goniła biesiada.
Gdy szalał tu bal świata, Włochów maskarada.

Lecz dla nas jest tu coś, co więcej znaczy,
Niźli jej imię, które w dziejach słynie,
Niż szereg widm tych, jęczących z rozpaczy,
Że znikła świetność w tej dożów dziedzinie!
My tutaj pomnik mamy, co nie zginie
Razem z Rialtem! — murzyna, Szajloka
I Piotra, węgły tych łuków! Przeminie
Wszystko, brzeg cisza zalegnie głęboka,
Oni znów go zaludnią dla naszego oka.

Bo twory ducha nie z gliny pochodzą;
W nieśmiertelności suknię przyodziane,

Jaśniejszy promień w naszem wnętrzu płodzą
I dni gotują bardziej ukochane;
To, co nam życie, przez los skrępowane
Ziemską niewolą, w brudne skrywa szmaty,
Wnet usunąwszy, te duchy wybrane
Serca, co pierwsze utraciły kwiaty,
Zraszają, by w ich pustce wzrósł ogród bogaty.

Młody i stary ma u nich oparcie:
Tamten, że wierzy, ten, że mu się toczy
Życie śród próżni; na niejednej karcie
Pełno tych uczuć, i moje się oczy
Ku nim zwracają; lecz nad kraj uroczy
Marzeń cudniejszą rzeczywistość bywa;
W czar ona kształty i barwy jednoczy
Nad nieba rojeń, ponad gwiazd tych dziwa,
Któremi pusty świat ten muza naokrywa.

Jam o tych dziwach śnił, lub patrzał na nie:
Przyszły, jak prawda, przeszły, jak sen hoży.
Czemkolwiek były, dziś już ich nie stanie!
I dziś, gdy zechcę, duch mój formy stworzy,
Wyglądające od tych widm nie gorzej,
Które jam gonił i znalazł na chwilę.
Lecz cóż mi po nich! Baczny ci wyłoży
Rozum, że w nikłym przepadają pyle!
Dziś innych kształtów głosy nęcą mnie w swej sile...

Obce znam mowy i obcym źrenicom
Nie jestem cudzy; żadne też przemiany
Duszy, że zawsze sobą, nie zachwycą...
Nie trudno wcale nowe znaleść łany —

Kraj, gdzie są ludzie, i niezamieszkany...
Jam się urodził w ziemi, z której dzieci
Dumne — i słusznie; i choć z nieskalanej
Uszedłem wyspy, której wolność świeci,
Na krańce gdzieś dalekie choć mój okręt leci,

Możem ją kochał; i jeżeli kości
W ziemi, co nie jest moja, kiedy złożę,
Duch mój powróci do ojczystych włości,
Jeżeli schron swój duch wybierać może.
Z tej ja nadziei wieniec sobie tworzę,
Iż w mej rodzinnej ziemi będą pieśni
Moje wspominać; lecz jeśli nie w sporze
Z szczęściem ma sława, jeśli tak się prześni,
Jak ono, — wystrzeliwszy, pogrzebie się w pleśni,

Jeśli me imię wyrzucą z kościoła,
Gdzie lud czci zmarłe — duch mój nic nie powie!
Wawrzyn niech wieńczy znakomite czoła,
Ma cześć w nagrobku spartańskiego słowie:
«Bywali w Sparcie zacniejsi synowie»
Nie chcę współczucia, kolce z tego drzewa
Ranią mnie dzisiaj, co się moim zowie
Posiewem; serce dziś się krwią zalewa:
Wiedziałem, że człek zbiera to, co sam zasiewa.

Dziś wdowa Hadria łzy po mężu leje
I do corocznych ślubów się nie stroi;
Nie naprawiany Bucentaur próchnieje,
On jej wdowieństwa dziś już nie ukoi;
Ma święty Marek swego lwa: on stoi
Gdzie stał, lecz, widać sam urąga sobie

I temu miejscu, gdzie się cesarz w swojej
Uginał pysze, króle w przeszłej dobie
Zazdrosny wzrok topili w Wenecyi ozdobie.

Gdzie Szwab się korzył, Austryi dziś obuchy;
Gdzie cesarz klękał, na kark cesarz siada;
Prowincyami królestwa, łańcuchy
Krępują miasta, co berło nielada
Ongi dzierżyły! Narodów gromada
Ze słonecznego swej potęgi pola,
Jako lawina z szczytów gór, tak pada;
Niech choć na chwilę ślepego Dandola,
Byzancium zdobywcy, zawładnie tu wola!

Przed świętym Markiem spiżowe rumaki
Palą się w słońcu grzywy złocistemi;
Nie sprawdziły się Doryi groźne znaki?
Nie w jarzmie one i Wenecja z niemi?
Trzynaście wieków jej swobody z ziemi
Znikło, jak rogóż, co w tem miejscu ginie,
W którem nad wody wzrosła błękitnemi.
Nie lepiej skończyć w zniszczenia głębinie,
Niż gnuśnieć w jarzmie wrogów, w niewoli godzinie?

Z młodu, Tyr nowy, wszystka była sławą;
Z zwycięstw przydomek dały jej narody —
Pianta-leone, — bo lwa swego krwawą
Dzierżyła mocą nad lądy i wody;
Wolna, choć brała niejednym swobody,
Twierdza Europy przeciwko Osmanom:
Rywalki Troi, Kandii świadczą grody,

I ty, Lepanto z nieśmiertelną pianą —
Imiona, co się czasom oprą i tyranom...

Jak statuy ze szkła, strzaskane na szczęty,
Tak szereg dożów dziś na popiół starty,
Lecz ich pałaców przepych niepojęty
To wspaniałości dawnej głośne karty;
Złamane berła, miecz ich, rdzą przeżarty,
Dziś w rękach obcych. Gmachów puste mury,
Próżne ulice, cudzoziemskie warty,
Świadcząc, kto w dole tu, a kto u góry,
Wenecyę piękną w obłok ubrały ponury.




WODOSPAD TERNI.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Ryk wód! To, na dół z skalnych lecąc złomów,
Welino czeluść wrzącą falą ryje!
Spad wód! Śród huku, ze szybkością gromów
Piana gdzieś w bezdniach o granity bije!
Żar wód! To piekło, które syczy, wyje
I wre w torturach bez końca! Agonji
Pot — ten Flegeton płomienisty — myje
Czarniawe skały, co wokół tej toni
Usiadły z bezlitośną groźbą na swej skroni —,

Strzela ku chmurom, potem znowu ścieka
Smugami deszczu, rzuciwszy obłoki:

Ta bezustannych mgławic dżdżysta rzeka
Jest wiecznym kwietniem w tej bezdni, opoki
Zdobiącym w szmaragd... Jak ten żleb głęboki!
Z grani na granie, urągając zwłoce,
Olbrzymi żywioł szalonymi skoki
Rwie się i głazy naokół druzgoce,
Strąca je w przepaść, aż fal straszne moce

Wyżłobią sobie drogę: ten słup wody
Podobien raczej do morza-dzieciny,
Co z gór wnętrzności wyszło, gdy porody
Świat nowy spełniał, by jednej godziny
Być ojcem rzek tych, co krają doliny,
Wijąc się wężem i szumiąc! Za siebie
Spojrz!... Tam! snać wieczność rzuca swe dziedziny
I wszystko wokół w swem łożysku grzebie
I wzrok ci każe topić w groźnych czarów niebie —

To katarakta, piękna przeraźliwie!
Lecz nad brzegami ranne błysły zorze! —
Zasiadła Iris w wód piekielnych spływie —
Nadzieja siada tak na śmierci łoże —,
Nic jej kolorów zniweczyć nie może!
Choć wściekła woda wszystko wokół bierze,
Ona niezmienna, strojna w blaski hoże:
Śród walk żywiołu jej oblicze świeże
Podobne do miłości, co szaleństwa strzeże..




RZYM.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Romo! ojczyzno ma! grodzie mej duszy!
Sieroce serca niech się k’tobie garną,
Matko, umarłych królestw! Niech się ruszy
Pierś, niechaj pozna, jak nędza jej marną —
Bo czem są nasze bole?.., Spojrz na czarną
Szatę cyprysów, przejdź świątyń ruinę,
Potęgą czasu zwalczone bezkarną!
Wy, których męka trwa dzień, w tę godzinę
Stopami świat depcecie, równą waszej glinę...

Nioba ludów, stoi — nie w koronie
I bez swych dzieci — śród niemej boleści!
Urnę trzymają powiędłe jej dłonie,
Ale już dawno pozbawioną treści.
Grób Scypiona popiołów nie mieści;
Gdzie proch z tych mogił, gdzie legli hetmany?
O stary Tybrze! pocóż tak szeleści
Nurt twój śród pustki, marmurem zasianej?
Wstań i nędzę tę zakryj żółtymi bałwany!

Got, chrześcianin, czas, bój, ogień, fala
Dali się miastu siedmiu wzgórz we znaki;
Patrzało ono, jak mu się przepala
Gwiazda za gwiazdą. Kapitolu szlaki —
Drogę zwycięzców — zbił swymi rumaki
Huf barbarzyńskich monarchów. Zagłada
Zmiotła świątynie i twierdze. Gdzież taki

Człek, co w tych blaskach księżycowych zbada
Ich miejsce? Dziś tu wszędzie noc podwójna włada...

Tak! noc podwójna — wieków i tej zmroku
Córy, głupoty, wszystko wokół skrywa,
I my czujemy, że błądzim co kroku!
Ma swoją mapę przestrzeń migotliwa
Gwiazd oraz morza — rozwija ją żywa
Wiedza przed nami; Rzym tylko ugorem,
Gdzie, zawadzając wciąż o nowe dziwa,
Klaszczemy w dłonie, krzyczymy z ferworem:
Eureka! omamieni złudnych gruzów borem.

Ach! dumny grodzie! Gdzież tryumfów trzysta,
Które odniosłeś? Gdzież godzina owa,
Gdy nóż Brutusa — cześć nań wiekuista
Spadła — zwycięzców miecze w ziemi chowa!?
Pieśń Wergilego i Marka wymowa
I Liwiusza gdzież malowne dzieje?
Ztąd jednak doba zmartwychwstanie-ć nowa!
Ach! już tej ziemi blask nie zajaśnieje,
Jak ten, gdy Rzym wolnością znaczył swe koleje!...

Z blasków rozbitych, leżących po skałach,
Małą nadziei barkę sobie złożę,
Aby po wzdętych oceanu wałach
Walczyć z fal wyciem, które wrzące morze
O brzeg rozbija samotny, to łoże,
Gdzie wszystko legło, com ukochał sobie!
Lecz choć z tych szczątków łódź surową stworzę,
Gdzież mam skierować ster w dzisiejszej dobie,
W której życie, nadzieję i dom widzę — w grobie?


Niechaj więc świszczą wiatry! Ich muzyka
Oto melodya dla mojego ucha!
Niech ją łagodzi nocny wrzask puszczyka,
Ptaka ciemności, co huczy i słucha,
Jak tam brać jego w bladem świetle puha,
I z nią rozmowy wiedzie tajemnicze
Nad Palatynem, skrami z oczu bucha
I bije skrzydłem!... Ludzkich cierpień bicze
Czem są przy tym ołtarzu?... Swoich już nie liczę!

Cyprysy, bluszcze, mirt i rozchodniki,
W jeden kłąb zrosłe, połamane łuki,
Zbite sklepienia, zwalone portyki,
Kolumny w drobne potrzaskane sztuki,
Freski, obmokłe od cyprysów, huki
Sów, jakby w nocy — — cóż to? gmach nielada!
Łaźnia? Świątynia? Spytaj się nauki!
«To mur!» tak ona, zbadawszy, powiada.
Na wzgórze spójrz cesarskie! Tak potęga pada!

I ten jest morał wszystkich dziejów człeka —
A co raz było, ciągle się powtarza:
Wolność i sława, a gdy ta ucieka,
Zbytek, zepsucie, w końcu dzikość wraża:
Choć wciąż Historya ksiąg sobie przysparza,
Ma tylko jedną kartę: tu ją czytać,
Tu, gdzie tyrania, strojna w płaszcz cesarza,
Zebrała wszystko, o co może pytać
Oko, ucho! Lecz w słowach prawda nie wykwita-ć.

Podziwiać, gardzić, śmiać się, płakać — treści
Dla wszystkich uczuć tutaj ci nie zbędzie,

Człecze, wahadło między łzą boleści,
A między śmiechem... Patrz! tu w jednym rzędzie
Wieki i ludy! Góry tej krawędzie,
Dzisiaj rozpadłe, dźwigały przed laty
Państw piramidę! Sława w swoim pędzie
Blichtrem syciła słońca żar bogaty,
Gdzież gmachy i ich twórców jakież dziś zapłaty?

Tulliusz od ciebie mniejszą miał wymowę,
O ty kolumny bezimiennej złomie!
Czem laur, co wieńczył skronie Cezarowe?
Bluszcz, co mnie zdobi, wzrósł na jego domie!
Któż stawiał łuk ten, widny w swym ogromie?
Tytus czy Trajan? Nie! on twym, o czasie!
Łuki, filary w twoich szyderstw sromie,
A apostołów statuy gniotą zasię
Te urny, których prochy cesarskie śpią w krasie

Rzymskiego nieba, w tym powietrznym grobie,
Pod gwiazd tych strażą! Tu i duch ten drzemie,
Który to miejsce upodobał sobie,
Ostatni z silnych, co dzierżyli ziemię
Całą, glob rzymski! Po nim marne plemię
Puściło dawną zdobycz! On wzrósł wyżej
Nad Aleksandra: cnót królewskich brzemię
Dźwiga, krwią gardzi i wina nie zbliży
Do warg! Trajana wielbić jakże duch nas chyży!

Gdzież ta tryumfu skała, gdzie półbogi
Swoje Rzymianin ściskał? Gdzież opoki
Tarpejskiej ściana, ten godny, choć srogi
Kres wszelkiej zdrady? Góra, z której skoki

Leczyły pychę zdrajców? Czyż tu tłoki
Zwycięzców łup swój niosły? Tak! tam dalej
Tysiąc lat stronnictw padło w sen głęboki —
Forum! tu dotąd w tej powietrza fali
Swym duchem nieśmiertelnym Cycero się pali!

Pole wolności, stronnictw, krwi i sławy!
Tu żądze ludu miały swe łożyska,
Gdy pierwsze państwa wzniosły swe podstawy,
Aż gdy już nowych zwycięstw chęć nie błyska.
Lecz nim swobody zagasły ogniska,
Przybrał się tutaj bezrząd w swoje godła,
Tu się bezprawny potem żołdak wciska,
Przed nim senatu drżała zgraja podła,
Lub gorszych najemników ciżba rej tu wiodła...




W KOLOSEUM.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Łuki na łukach, jakby Rzym tu stary,
Zebrawszy razem wszystkie swe trofeje,
W jednym kościele zamknął zwycięstw dary —
To Koloseum! Księżyc blaski sieje:
Własną pochodnię mają w nim te dzieje:
Bo tu niech pada tylko światło boże
Na kontemplacyi zdrój, co stąd się leje,
Niewyczerpany... Lazurowe morze
Nocy włoskiej, co w niebios głębokiem przestworze


Czerpie swe barwy, aby ich językiem
Niebo nam głosić, mroki chwały snuje
Nad tym przedziwnym, olbrzymim pomnikiem.
Tu ziemskiej glinie dan jest duch, co czuje;
Tu, gdzie dłoń czasu nad gruzem panuje,
Choć wyszczerbiła swą kosę, potęga
Mieści się wielka, która nas czaruje:
Pałac dzisiejszy żaden jej nie sięga —
Czekać musi, aż mury czas mu porozprzęga.

Ty, co upiększasz nawet śmierć, co w krasie
Przedstawiasz gruzy zwalone, co soki
Świeże do rannych wlewasz serc, o czasie,
Co nasze błędne poprawiasz wyroki!
Probierzu prawdy! Jedyny, głęboki
Mędrcu, gdy wszystko wokół to mędrkosze!
Co nie przepuszczasz win, nie skąpiąc zwłoki,
Czasie, mścicielu! Ku tobie dziś wznoszę
Swe oczy, ręce, serce i o jedno proszę:

Pośród tych zwalisk, gdzieś wzniósł swe ołtarze,
Kościół samotny, lecz tem bardziej święty,
Do większych ofiar weź i moją w darze:
Lat, pełnych troski, acz nie mnogich, szczęty!
Nie słuchaj ty mnie, gdym był zbyt nadęty,
Lecz jeślim szczęście znosił ze spokojem,
A w dumie broń miał przeciwko zawziętej
Złości: żelazo, skryte w wnętrzu mojem,
Niech, godząc, ból wywoła i między ich rojem!

A ty, Nemezis wielka, co na szali
Ważyłaś zawsze wszystkie ludzkie winy:

Tu, gdzie ci długo starzy cześć składali,
Gdzie wywodziłaś furye z ich głębiny,
Aby Oresta, z sykiem, jak gadziny,
Za jego zemstę ścigały wyrodną —
Słuszną, lecz z ręki innego, z krainy
Twojej cię wzywam! Nie będziesz mi chłodną,
Posłuchu swego duszę mą uczynisz godną!

Moje to grzechy, które samem spłodził,
I błędy ojców zadały mi rany!
I sprawiedliwy gdyby miecz ugodził
We mnie, ten strumień ciekłby niewstrzymany;
Lecz dzisiaj dość już mojej krwi wylanej
Teraz ją tobie poświęcam! Mej doli
Ty bądź mścicielką! Przez cię wyszukany
Niech będzie środek, któregom ich gwoli
Nie użył... Ja spać idę... Niech ciebie to boli!

Lecz gdyby mi się wyrwał krzyk, to zgoła
Nie z tej przyczyny, że mnie ból przygniata;
Kto kiedy widział, abym nagiął czoła,
Lub że cierpienie z słabością mnie brata?
Lecz pamięć tego niech się w pieśń tę wplata!
Głos mój daremnie nie przebrzmi w przestrzeni,
Choć będę prochem! Nadejdzie zapłata!
W prawdę proroctwo tych zwrotek się zmieni
I ludzie klątw mych górą zostaną zgnieceni.

A przebaczeniem me klątwy! Niebiosy!
Ziemio! ty matko moja i obrono!
Nie dość walczyłem tutaj z mymi losy?
Nie dość cierpiałem, by mi przebaczono?

Nie spalon mózg mój? Nie rozdarte łono?
Gdzież me nadzieje? imię? życie życia?
A jeślim w rozpacz nie wpadł, to ztąd pono,
Że wśród innego duch mój jest spowicia,
Niż błoto, co w ich wnętrzach szerzy zapach gnicia.

Żalim nie widział, czem nas świat ten darzy —
Od wielkiej krzywdy aż do drobnej zdrady?
Od wyć rozgłośnych spienionej potwarzy
Aż do tych ryków, gdy pełzliwe gady
Bryzgają na cię subtelnymi jady?
Czym się nie spotkał z Janusów spojrzeniem,
Co bez słów kłamią, chcąc pozorne ślady
Prawdy zachować śród głupców — milczeniem?
Fałsz swój szerzą wzdrygnięciem ramion lub westchnieniem.

Ale ja żyłem, żyłem nie daremnie!
Duch mój niech moc swą, krew niech straci żary,
Ból zgryzie ciało — przecież coś jest we mnie,
O co się stępią czas i tortur kary,
A co nie umrze, choć pójdę na mary;
Coś nieziemskiego — zmilkłej lutni dźwięki
Niezapomniane... Ci nie dadzą wiary:
Jednak w ich duszy, od ich tonów miękkiej,
Obudzi wtedy miłość swych wyrzutów lęki.

Pieczęć już dana... Witaj, groźna mocy,
Tak wszechpotężna, choć nie masz imienia!
Ty, co tu krocząc wśród cieniów północy,
Wstrząsasz, nie budzisz jednak przerażenia!
Tu twój przybytek, gdzie grób rozprzestrzenia
Swój płaszcz bluszczowy! Tej świętej przystani

Tyle nadajesz głębokiego tchnienia,
Że się czujemy z przeszłością związani,
Że tu widzimy wszystko, sami niewidziani!

Tu się w gorączce tłumiły narody
Z szeptem litości, albo bijąc brawa,
Gdy człek z człowieka zbójcze czynił gody!
Dlaczego czynił? Ztąd, że tego krwawa,
A mądra cyrku żądała ustawa,
Że z tego rozkosz Cezarów się tworzy,
Aby z nas była dla robactwa strawa...
Czy paść na scenie, czy w boju — gdzież gorzej?
I tu i tam jest teatr, gdzie giną aktorzy!...

Przedemną, widzę, gladyator leży:
Zgadza się czoło, oparte na dłoni,
Z śmiercią, choć dumnie z jej bolem się mierzy...
Coraz to niżej głowa mu się kłoni,
A w boku rana krew ostatnią roni
Kropla za kroplą, jak te pierwsze deszcze,
Gdy grom ma wypaść z chmurnej niebios toni.
Scenę mu w oczach tulą mgły złowieszcze —
Zakończył, a zwycięzcy oklaski brzmią jeszcze.

On-ci je słyszał, lecz na nie nie baczył:
Oczy za sercem w drogę słał daleką!
Co mu już żywot i co poklask znaczył?
On widział chatkę nad Dunaju rzeką,
Tam, gdzie pod dackiej swej matki opieką
Młodych barbarów gronko się ochoci,
Gdy tu Rzymianom słodkie chwile cieką

Razem z krwią jego! Czyż zgon mu ozłoci
Nadzieja waszej zemsty? O powstańcie, Goci!...

Tu, gdzie mord buchał wyziewem posoki,
Gdzie tłum się cisnął śród szmeru lub wrzasku,
Jak potok górski, lecący z opoki
Lub po kamiennym wijący się piasku;
Tu, gdzie w naganie Rzymian lub oklasku
Życie, bywało, albo śmierć spoczywa —
Tutaj brzmi głos mój, a w gwiazd słabym blasku
Pusta arena swe gruzy odkrywa:
Śród niej mych kroków echo głośno się odzywa.

Oto zwaliska! Lecz jakie! Z ich złomów
Wzniesiono zamki, pałace, półmiasta!
Ale, przechodząc obok tych ogromów,
Dziwić się trzeba, skąd ten łup wyrasta:
Czy tu rabuje człeka dłoń żylasta,
Czy gruz uprząta?... Przed twemi oczyma
Staje dopiero ruina strzępiasta,
Gdy się przybliżysz... Skier dnia nie wytrzyma:
W nich widać, jak człek z czasem obdarli olbrzyma.

Lecz gdy się zacznie wspinać miesiąc siny
Na łuk najwyższy i spocznie u góry,
Gdy gwiazdy mrugną przez czasu szczeliny,
A wiatr pomuska leciutkiemi pióry
Po drzew koronie, wieńczącej te mury —
Jak na pierwszego cezara łysinie
Laur; gdy blask spływa bez żarów purpury,
Zmarli do życia wstają w tej ruinie —
Szermierze, których prochy tutaj depcesz ninie.


«Gdy Koloseum stoi, Rzym stać będzie,
Gdy ono padnie, i Rzym się powali,
A z Rzymem legnie i świat w jednym rzędzie!»
Tak tutaj nasi pielgrzymi wołali
W czasach saksońskich, którym myśmy dali
Nazwisko starych... Oparły się przecie
Trzy śmiertelności bijącej w nie fali:
Rzym i Ruina, chociaż czas ją gniecie,
I świat, złodziei nora, lub jak zwać go chcecie...




OCEAN.
(Z «Wędrówek Childe Harolda»).
 

Tocz fale wód swych, oceanie siny!
Bicz flot tysiąca darmo cię rozpienia!
Na lądzie śladem człowieka: ruiny,
Tu u twych brzegów kres jego niszczenia!
Ty sam druzgocesz tu statki! Ni cienia
Tu nie zostawia człowiek, gniewem zdjęty,
Chyba ślad jeden: piany krótkie wrzenia,
Gdy, jak dżdżu kropla, padnie w twe odmęty
Bez dzwonów, bez pogrzebu, w trumnie niezamknięty.

Smug twój nie na to, aby go łupiły
Ręce człowieka... Spiąwszy się do góry,
Strącisz go z siebie... Ty szydzisz z tej siły,
Którą on ziemi zadaje tortury —
Ze swojej piersi podrzucisz go w chmury,

Albo o ziemię twa moc nim uderzy,
Śród fal wyjących igraszki ponurej,
W jakiejś zatoce, u jakichś wybrzeży,
W porcie jego nadziei: tam niech sobie leży!

Te pancerniki, co gromami biją
W twierdze skaliste, tak, że drżą narody,
Że się w stolicach władze z strachu wiją —
Dębowych smoków tak olbrzymie kłody,
Że się ich twórców marne, pyszne trzody
Zwią wojn panami i twego obszaru,
To twa zabawka!... Wszak padły w twe wody,
Jak śnieżne pyłki spienionego waru,
Owa duma Armady i łup Trafalgaru.

Państwa twych brzegów — czem są dzisiaj one?
Rzym, Kartagina, Assyrya, Hellada!
Zmyły ich wolność twe fale spienione,
Lecz i tyranów... Dziś nad niemi włada
Obcy, służalec, ciemięzca... Zagłada
W puszcze zmieniła dzierżawy, twe skronie
Zawsze te same! Czas im bruzd nie zada!
Jak w dniu stworzenia, tak i dzisiaj płonie
Ten lazur, co okrywa igrające tonie.

Chwalebne lustro, gdzie się nawet w burzy
Ogląda Wszechmoc! ty — cichyś czy wrzący,
Czy wiew cię muska, czy cię orkan chmurzy,
Czyś pod biegunem, czy w strefie gorącej —
Zawsze-ś wspaniały, granic nie znający!
Niewidzialnego tronie! Pierwowzorze
Wieczności! berło wszystkich stref dzierżący!

Z twych mułów płód ten, co w tobie ma łoże,
Bezdenny i samotny strasznych wód przestworze!

Jam umiłował ciebie, Oceanie!
I szczytem uciech w mej młodości lecie
Było jak bąbel płynąć po twej pianie!
Od dziecka-m przywykł do twych fal! Na grzbiecie
Twoim spoczywać to rozkosz! Zamiecie
Burz twych jam kochał, choć wnętrze człowieka
Przejmują grozą: ufałem, twe dziecię,
Twoim odmętom z bliska i zdaleka,
Jak dziś, gładziłem włos twój, co zdrojami ścieka!...




PERCY BYSSHE SHELLEY.
 

Przed laty kilkudziesięciu na wspomnienie nazwiska tego żegnał się każdy dżentelmen. Dzisiaj w Shelley’u cały świat, mający poczucie poezyi, widzi największego liryka Anglii. który, jak u nas Słowacki, z ojczystej mowy swej uczynił najdźwięczniejsze narzędzie muzyczne. Sam powiedział o sobie, że jest ἄθεος δημοκράτικός τε — ateusz i demokrata; zdanie, które w rzeczywistości nie wiele zawiera prawdy: odrzucał Boga Biblii, widząc w nim brutalne uzmysłowienie wszelkiej tyranji, natomiast z nieopisanym zapałem śpiewał cześć bóstwa, wypełniającego wszechświat — był najpoetyczniejszym wyobrazicielem panteizmu, wierzącym w nieśmiertelność pierwiastków duchowych; demokratą zaś był o tyle, że szczęścia, zawartego przedewszystkiem w swobodzie, pragnął dla wszystkich.
Życie miał niewesołe. Urodzony w 1792. 4 kwietnia w Field Place w hrabstwie Sussex jako syn majętnych, szlacheckich rodziców, wychowywał się w Eton College i w Oxfordzie. Mała broszurka «o potrzebie ateizmu» spowodowała zatarg ośmnastoletniego młodzieńca nietylko z ziomkami, ale i z najbliższą jego rodziną, zatarg, który się jeszcze zaostrzył wskutek ożenku z biedną dziewczyną. Rzucił ją po kilku latach, przekonawszy się, «że jej nie kocha», ażeby w Mary Godwin, córce powieściopisarza Williama G. odpowiednią, wierną znaleść towarzyszkę. Kanclerz Eldon odmówił mu prawa wychowania dwojga dzieci z pierwszego małżeństwa; oburzyło to poetę, ale, wzmocniwszy w nim nienawiść do tyranii, nie odebrało mu wiary w lepszą, na miłości i sprawiedliwości opartą przyszłość ludzkości.
Utonął w 1822 r. w Lerici, we Włoszech: ciało jego kazał Byron spalić i pochować na cmentarzu protestanckim, u stóp piramidy Cestiusza, w Rzymie. Na płycie grobowej widnieje napis «Cor Cordium», — serce serc, — napis słuszny, gdyż jest streszczeniem serafickiej miłości Shelleya. Według opowiadania naocznych świadków, płomienie serca tego nie tknęły.
Dzieła: Królowa wróżek (Queen Mab.), rozmowa duszy z fantastyczną Królową wróżek na temat Boga, nieśmiertelności, królów, księży, szczęścia ziemskiego etc.
Alastor (1815); Rokosz islamu (1818), Julian i Maddolo (1818), wiersze o wzgórzach enganejskich (1818), Mimoza (1820), Epipsychidion (1821), Adonais (1821), szereg przepięknych utworów drobnych (pomiędzy innemi Oda do wiatru zachodniego, Obłok, Skowronek etc.).
Dramaty: Prometeusz rozpętany (przekład polski Feliksa Jezierskiego) i Rodzina Cencich (przekład Jana Kasprowicza), od czasów Szekspira najbardziej wstrząsający, najbardziej tragiczny dramat, jaki się pojawił w Anglii.



ANGLIA W ROKU 1819.
 

Król, stary ślepiec, szaleniec wzgardzony,
Książęta, szczepu zgniłego odpadki,
Cuchną i brudzą naród rozjątrzony;

Sternicy państwa — pijawki; ostatki
Krwi ludzkiej chłonąc, głusi na stłumiony
Jęk, czynią rozbój pośród drogi gładkiej;

Lud, który z głodu w pustem polu ginie;
Żołnierz, dławiciel cnej wolności sprawy,
Miecz obosieczny dla wszystkich, co ninie

W zdrój krwi i w złoto zmieniają ustawy;
Wiara, wznosząca bez Boga świątynie,
I zbeszczeszczone prawodawców ławy —

Oto mogiły, z których niech w godzinie
Burzy ognisty dla nas blask wypłynie!




ODA DO WIATRU ZACHODNIEGO.
 

I.

Zachodni wietrze, tchu jesiennej Pory,
Przed którym pierzcha, gdy mkniesz niewidziany,
Jak przed zaklęciem ulatują zmory,


Liść zżółkły, ogniem suchotniczym zlany
I pada, martwy; ty, co oziminę,
Wiedziesz na łoże śnieżyste, gdzie łany

Wypoczywają, niby trupy sine
W grobach, bezwładne, aż w swój róg uderzy
Wiosna, twa siostra, w lazurów godzinę

I w ową ziemię, co uśpiona leży —
Do żeru ptactwo zbudziwszy po niebie —
Wleje swą barwę i swój zapach świeży:

Duchu wszechbytny, którego dłoń grzebie
I wskrzesza z mogił — słuchaj: wzywam ciebie!



II.

O ty, którego prąd, pośród przestworza
Zrywa, jak liście, szmaty chmurnych mgławic
Z chwiejnych gałęzi niebiosów i morza —

Są to anioły deszczu i błyskawic:
Na jasnem licu twej powietrznej fali,
Jak włos, rozczochran nad czołem tych krwawic,

Menad — gdy skroń ich płomieniem się pali —,
Rozwiewa burza, krocząc, bujne sploty,
Że giną hen! aż w zenitowej dali!

Ty skargo roku, co z swymi obroty
W grobie tej nocy dzisiejszej się grzebie —
Z mgieł i wyziewów rozpięte namioty

Ponad nim w deszcz się rozpękną na niebie,
W grom i błyskanie — słuchaj, wzywam ciebie!



III.

Ty, co Śródziemne budzisz morze, we śnie
Tulące letnim spienione swe moce
Przy szumie wałów, nucące mu pieśnie

Pośród pumeksów w bajońskiej zatoce —
Morze, co patrzy, jak gród stary, w szczyty
Pałaców strojny, w dniu tych fal migoce,

Mchem lazurowym i kwiatem pokryty,
Jakiego żadne rojenia nie znały —
Ty, pod którego stopami błękity

Atlantykowe łamią się w kawały,
Kiedy las błota który chłonie w siebie
Zwiędły kwiat morski, na głos twój drży cały,

Drży i bieleje z przestrachu i grzebie
Piany w swem wnętrzu — słuchaj: wzywam ciebie!



IV.

Gdybym był listkiem, igraszką twej dłoni;
Gdybym był chmurką, mknącą drogi twemi;
Falą, co czuje i dzieli wśród toni

Morskiej twą władzę, tylko mniej rwącemi
Obdarzon skrzydły, o niepowściągniony!
Gdybym, jak ongi w dzieciństwie, mógł z ziemi

Wznieść się ku tobie w te niebieskie strony
I spieszyć razem, jak wówczas, gdy niczem
Zdawało mi się prześcignąć twe gony,

Nie łkałbym tutaj z bolesnem obliczem!
Jak liść mnie zabierz, jak falę, jak chmurę!
Kończę pod życia ciernistego biczem!

Ciężar chwil ziemskich przełamał naturę,
Tak jak ty, dumną i rwącą się w górę.



V.

Niech się w twą harfę, jak ten las, przemienię,
Choć liść się ze mnie, jak z niego pozrywa...
Twoich melodyj przepotężne drżenie

Jesienny dźwięk nam obu z serc dobywa,
Słodki, choć smutny! Niekiełznany duchu,
Bądź moim duchem! Bądź mną, siło żywa!

W świat myśl mą zmarłą ponieś nakształt puchu
Tych liści zwiędłych, wieszczących radośne
Dni zmartwychwstania... W rozpieśnionym ruchu

Roztrząś, jak popiół i skry ognionośne,
Te moje słowa!... Niechaj się rozszerza
Nad senną ziemią me proroctwo, głośne


Jak odgłos surmy! Gdy się zima zbliża,
Czy nie podąża za nią wiosna chyża?!...




ALASTOR CZYLI DUCH SAMOTNOŚCI[24] .
 
PRZEDMOWA.
Nondum amabam et amare amabam, quaerebam, quid amarem amans amare.
(Confess. Sti Augustini).

Poemat, zatytułowany «Alastorem», można uważać za allegoryczny obraz jednego z najbardziej interesujących stanów duszy ludzkiej. Przedstawia on młodzieńca o niezepsutych uczuciach, o duchu awanturniczym, którego wyobraźnia, podniecana i oczyszczana ścisłym stosunkiem z wszelką doskonałością i wzniosłością, prowadzi ku zgłębianiu wszechświata. Pełnymi hausty pije on ze źródeł wiedzy, a jednak pragnienie jego nieugaszone. Majestat i urok świata zewnętrznego głębokie ryje piętno w jego myślach, modyfikacyom ich niewyczerpaną nadając rozmaitość. Dopóki żądza jego zwraca się ku przedmiotom tak nieskończonym i bezmiernym, jest wesół, spokojny i panuje nad sobą. Ale nadchodzi okres, kiedy mu przedmioty te nie wystarczają. Wreszcie duch jego nagle się budzi i pragnie spotkać się z takim samym, jak on, bytem. W wyobraźni stwarza sobie istotę, którą kocha. Ponieważ zajmuje się spekulacyami najwznioślejszemi i najdoskonalszemi, wizya, wcielająca twory jego własnej wyobraźni, łączy w sobie wszystko, co jest przedziwne, mądre lub piękne, a co mógłby odmalować, jako poeta, myśliciel, kochanek. Zdolności umysłowe, wyobraźnia, praca zmysłów, domagają się współczucia odpowiednich czynników w innych istotach ludzkich. W utworze niniejszym poeta zlewa te wymagania i w jednym przedstawia je obrazie. Daremnie szuka pierwowzoru swojej koncepcyi. Złamany rozczarowaniem, do przedwczesnej schodzi mogiły.
Malowidło niniejsze nie jest pozbawione wskazówki dla człowieka rzeczywistego. — To ześrodkowane w sobie osamotnienie poety pomściły furye nieprzepartej namiętności, ku niechybnej wiodąc go ruinie. Ale potęga, która świeczniki tego świata nagle gasi i niszczy, pobudzając w nich zbytnią skłonność do ulegania jej wpływom, skazuje na powolny, jadowity upadek duchy pośledniejsze, ośmielające się wyłamywać z pod jej władzy. Los ich tem jest podlejszy i haniebniejszy, im szkodliwszą i pogardy godniejszą jest ich przewina. Na tych, którzy żadnemu szlachetniejszemu nie dadzą się porwać obłędowi, których nie podnieca żądza wątpień pełnej wiedzy, których nie uwodzą świetlane majaki złudzeń, którzy na ziemi nie ukochali niczego i niczego nie spodziewają się poza jej obrębem, na niechcących współczuwać z bliźnimi, nie radujących się radością, ani smucących się smutkiem innych — na tych wszystkich i im podobnych zasłużona spada klątwa. Cierpią, ponieważ nikt nie poczuwa się do współżycia z nimi. Są zabici moralnie. Nie są ani przyjaciółmi, ani kochankami, ani ojcami, ani obywatelami świata, ani dobroczyńcami swojej ojczyzny. Byty czyste i szlachetne muszą ginąć wskutek namiętnej żądzy współżycia z innymi, skoro duch ich uświadomi sobie swoje osamotnienie wśród tych, którzy pragną żyć poza wspólnotą ludzką.
Wszyscy inni, samolubni, zaślepieni i zatwardziali, należą do ciżby stworzeń, oglądających się tylko na dzisiaj; wśród nich szukać należy źródła wszelkiej niedoli i osamotnienia świata. Ludzie, nie kochający swych współbraci, żyją życiem bezowocnem i starości swojej haniebną gotują mogiłę.

Szlachetni umierają młodo,
A ci o sercu suchem, jako piasek,
Spłoną do szczętu.
Shelley.




Powietrze, ziemio, morze, bracia moi!
Jeśli mi w duszę wlała Macierz wasza
Choć odrobinę dziecięcej pokory,
Ażebym miłość waszą odczuł sercem
l dar ten własną okupił miłością;
Jeślim ukochał rosę porankową,
Wonne południe i szkarłat zachodu
I te północy uroczystą ciszę;
Jeśli mi były drogiemi westchnienia
Lasów jesiennych i zima, zdobiąca
Całunem śniegu i lodów brylantem
Nagie konary i trawy powiędłe;
Jeślim się kiedy upajał pierwszymi

Całunki wiosny pośród drżeń rozkosznych;
Jeślim przenigdy nie obraził ptaka
Ani owadu świadomie, lecz zawsze
Kochał serdecznie, jako ród pokrewny;
O, wówczas, bracia najdrożsi, przebaczcie
To samochwalstwo i dzisiaj mą duszę
Raczcie obdarzyć swoją dawną łaską.


∗             ∗

Podniosła matko niezgłębionych światów,
Błogosław pieśń tę! Zawszem ja cię kochał,
Ciebie jedynie! Zawszeć ja pragnąłem
Kroczyc pomrocznym cieniem twojej drogi
I zawszem serca zatapiał źrenice
W głębinie twoich tajemnic. Jam szukał
W trumnach i lochach grobowych posłania,
O, tam, gdzie godła swych zwycięstw, o matko,
Wydartych tobie, śmierć w długim przywykła
Składać szeregu, i byłem przepełnion
Błogą nadzieją, że mą niewstrzymaną
Nasycę żądzę, aby się dowiedzieć,
Czemże ty jesteś i czem dzieci twoje;
Że samotnego zmuszę tam upiora,
Aby mi, poseł, przez ciebie wysłany,
Objawił, kto my i czem my jesteśmy.
W osamotnionych i milczących chwilach,
Gdy noc swą ciszę w tajne zmienia dźwięki,
Jam, rozpacznemu rówien alchymiście,
Który w natchnienia szale gotów oddać
Cały swój żywot za mroczną nadzieję,
Zamieniał korne wyrazy z niewinną

Oblubienicą mą i pytających
Tylem zamieniał spojrzeń, aże dziwne
Łzy i całunki, w jeden zlane potok,
Takie potężne jęły tworzyć czary,
Że noc zdradzała tajniki swych zwierzeń.
A choć mi jeszcze do dzisiejszej doby
Nie odsłoniłaś wnętrza swej świątnicy,
W niewysłowionych snach, w rojeniach świtu
I w dnia białego głębokiej zadumie
Jam wniknął w ciebie i odtąd pogodny
O, i spokojny, podobien tej harfie,
Która od wieków wisi zapomniana
Gdzieś w tajemniczym, a pustym kościele,
Czekam, o matko wszechmocna, na siłę
Twego natchnienia, ażeby pieśń moja
Brzmiała dziś zgodnie z powiewem tych wiatrów,
Z szelestem lasu i z szumem fal morskich,
Zgodnie z głosami wszystkiego, co żyje,
Z połączonymi hymny dnia i nocy
I ze serc ludzkich głębokiemi tętny.


∗             ∗

Żył niegdyś piewca, któremu kurhanu
Nie usypała ludzka dłoń, wiedziona
Zbożnym szacunkiem, a tylko mogilną
Z liści mu zwiędłych wzniosły piramidę
W dzikiem pustkowiu jesienne tumany.
Nadobny młodzian; ze skargą żałosną
Nie przyszła żadna z uroczych krasawic,
By snu wiecznego samotną łożnicę
Uwieńczyć smutną cyprysu koroną,

I dań mu złożyć ze zroszonych kwiatów.
Choć był łagodny, mężny i szlachetny,
Przecież nad ciemną przeznaczeń mogiłą
Żaden mu gęślarz nie zanucił pieśni.
On żył i śpiewał i umarł samotny.
Obcy płakali, słysząc jego hymny.
A gdy przechodził, nieznany nikomu,
Drżały dziewice i więdły z tęsknoty
Za jego żarnem, namiętnem spojrzeniem.
Dzisiaj już zagasł ten ich blask cudowny,
Zasię milczenie, rozkochane w jego
Przedziwnej pieśni, niemą ich melodyę
Na wieki w swojej zamknęło mogile.

Dziecięciem karmił się czarem srebrzystych
Snów i fantazyj; widokiem ogromu
Ziemskiego kręgu i głębi powietrznej
Nastrajał serce, by pieśń jego żyła
Echem czci dla nich; spragnionemi usty
Czerpał ze źródeł boskiej filozofji;
Wszystko, co wielkie, piękne i szlachetne,
Wszystko, cokolwiek w baśni albo życiu
Święta zamknęła przeszłość, on odczuwał,
I znał to wszystko... Wyrósłszy w młodzieńca,
Porzucił zimne ognisko i łany
Rzucił rodzinne, odtąd już dlań obce.
I szedł w nieznane kraje szukać prawdy.
Odważną stopą przebiegał niejedne
Dzikie rozłogi i puszczy niejednej
Błędne ustronia. Łagodnem spojrzeniem
I czułem słowem zdobywał przytułek
I karm u dzikich. Na przetajemnicze

Szlaki przyrody kierował swe kroki —
Szedł, niby cień jej, gdzie gór wulkanicznych
Dym się iskrzący nad śniegu i lodu
Unosi szczyty; gdzie w mrocznych kotlinach
Leniwe fale łamią się o wyspy
Nagie i czarne; gdzie jaskiń zakręty
Wiją się, w gęste zasnute pomroki,
Pośród trujących i ognistych źródlisk,
I, niedostępne chciwości i pysze,
Gwiazdziste tworzą kopuły ze złota
I dyamentów ponad rozlicznymi
Grot ogromami o wnękach, żłobionych
W perłowej jaśni, o chryzolitowych
Tronach i kolumn kryształowym rzędzie.
Ale i widok, wspanialszy nad przepych,
Bijący z złota i drogich kamieni —
Zielona ziemia ze zmiennym namiotem
Niebios — nie stracił w jego sercu wdzięcznych
Praw do zachwytu i miłości. Chętnie
Pośród samotnych przemieszkiwał dolin
I w dzikich puszczach; tu, czarem łagodnych
Spojrzeń wabione, wiewiórka i gołąb
Ufnie bezkrwawą karm brały mu z ręki;
I antylopa, drżąca już ze strachu,
Gdy zwiędłe w gęstwiach zaszeleszczą liście,
Wstrzymuje kroki lękliwe, ażeby
Wpatrzyć się w obraz, piękniejszy, niżeli
Smukłe jej kształty...

Posłuszny swym górnym,
Natchnionym myślom, odwiedził czcigodne
Minionych czasów zwaliska: Ateny

I Tyr i Balbek, pustynne obszary,
Gdzie ongi święte stało Jeruzalem;
I Babilonu rozpadłe wieżyce,
Teby i Memfis. Patrzał na odwiecznych
Szereg piramid, na wszystko, cokolwiek,
Przedziwnej pieśni urokiem owiane,
Chowają wzgórza ciemnych Etiopów
Na alabastrem lsniących obeliskach
I w jaspisowych grobach i w skażonym
Obrazie sfinksa. Tutaj to, samotny
Pod rozwalonych świątnic olbrzymimi
Chodził słupami, tu, gdzie fantastyczne
Sterczą postacie o kształtach nadludzkich,
Gdzie zodyaku spiżowych tajemnic
Strzegą demony, kowane w marmurze,
I gdzie w kamiennych murów niemej ścianie
Myśl swą milczącą uwięzili zmarli.
I tak upalne, długie dni trawiący
Nad kronikami pierwszych chwil tej ziemi,
W martwe się, niemy, wpatrywał obrazy,
A i naonczas nie rzucał tych dziwów,
Gdy księżyc błędne jął wprowadzać cienie
W te tajemnicze przybytki, lecz wiecznie
Śledził i badał, aż wiedza, jak przebłysk
Natchnień, wniknęła w rozmarzony umysł,
Aż przejmującą ujrzał tajemnicę
Narodzin czasu...

A jedna z arabskich
Dziewczyn przynosi mu codzień z namiotu
Ojca swój obiad i własny swój tapczan
Ściele pod głowę, rzucając spoczynek

I swe zajęcie ukradkiem, by baczyć
Na jego kroki. Miłuje młodzieńca,
Lecz czcią przejęta głęboką, miłości
Nie ma odwagi mu wyznać. Nie sypia,
Tylko, czuwając nad nim, wlepia oczy
W usta, niewinnych marzeń równomiernem
Rozwarte tchnieniem. A gdy miesiąc blady
Coraz to bardziej blednie w ogniach wschodu,
Wraca w swe progi wzburzona i drżąca.

Natchniony pieśniarz, ziemią szedł arabską,
Krainą Persów, Kermańskiem pustkowiem
I grzbietem szczytów, tam, gdzie Ind i Oksus
Radośnie z jaskiń wybiega lodowych,
Aż hen daleko, w najcichszem ustroniu
Kaszmirskiej równi, gdzie w głębi rozpadlisk
Skał wonne krzewy w cieniste altany
Splatają liść swój, nad brzegiem strumienia
Legł szemrzącego... I tutaj zjawiska
Czar nim owładnął — sen, pełen nadziei,
Jakie mu nigdy a nigdy poprzednio
Nie okrasiły wybladłego lica.
Zdawało mu się, że przy nim w osłonie
Jakaś dziewica siadła i tonami
Uroczystymi przemawia do niego.
Głos jej był jako odgłos jego duszy,
Słyszany nieraz w ciszy własnych myśli.
Muzyka słów jej — fale rzeki, zlane
Z falami wiatru — oprzędła mu serce
Włóknami barwnej, migotliwej sieci.
O prawdzie mówi i wiedzy, o cnocie
I o podniosłych nadziejach wolności,

O wszystkich jego najdroższych marzeniach,
O pieśni, sama natchniona pieśniarka.
I uroczysty ten nastrój jej duszy
Żar przejmujący obudził w jej członkach:
Dzikie zerwały się rytmy i w drżących
Łkaniach swą własną tłumiły się mocą.
Jej obnażone ręce wyciskały
Z przedziwnej harfy przedziwne symfonie,
W rozgałęzionych, krwią nabrzmiałych żyłach
Pieśń niewymowną grała krew wymowna.
I słychać było, jak serca jej bicie
Wypełnia przerwy w melodyi, jak w przerwach
Śpiewu faluje namiętny jej oddech.
Naraz się zerwie — widać już nie może
Unieść ciężaru niecierpliwe serce.
On się odwrócił na dźwięk i zobaczył,
Jak w płomienistych odblaskach, płonących
Z wnętrza jej własnej istoty, za mgławą
Przesłoną wiatru pali się jej postać.
Nagie ramiona wzniesione do góry;
Ciemnych jej włosów faliste kędziory
Rozwiewa oddech nocy; w dół spuściła
Promienne oczy, a wargi jej blade
Drżą, w półrozwarte z namiętnej tęsknoty.
Kruszyło mu się z nadmiaru miłości
I więdło serce, acz silne; członkami
Dreszcz począł wstrząsać, tamując mu oddech.
I rozkrzyżował ramiona, ażeby
Zamknąć jej piersi wezbrane; nasamprzód
Wstecz się cofnęła, lecz w tej samej chwili,
Przezwyciężona nieprzepartym szałem,
Porwie go z krótkim, przytłumionym krzykiem

W swe bezcielesne objęcia. I oto
Mrok mu ogarnął obłędne źrenice
I widmo znikło w mżach otchłannej nocy.
I jako fale czarnego potoku,
Wstrzymane w biegu, sen zwalił się znowu
Swoim ciężarem na mózg jego płony.
Lecz, uderzony potęgą wstrząśnienia,
Zbudził się nagle z uroczej zadumy.
Naokół niego światło porankowe,
Białe i chłodne; w dali, na zachodzie,
Pobladły miesiąc, iskrzące korony
Gór i odległe doliny i głuche,
Umilkłe lasy. O gdzież to się ukrył
Ten błękit niebios, co jeszcze wczorajszej
Nocy swym cudnym otulał namiotem
Jego łożnicę? O gdzieżeś ty, dźwięku,
Coś go kołysał do snu? O gdzie jesteś,
Ty tajemniczy majestacie ziemi?
Gdzież ten wczorajszy urok? Gdzież ten zachwyt?
Jako ten miesiąc z wód morskich spogląda
Ku miesiącowi na niebie, zdrętwiałą
Tak i on patrzał w pustkowie źrenicą.
Oto nadobny duch ziemskiej miłości
Sennymi olśnił obrazami człeka,
Co wzgardził jego najprzedniejszym darem.
Bez wytchnień ściga to lotne zjawisko
Poza snów krajem, przebiegając wszystkie
Granice przeszkód — O biada mu! biada!
Czyliż zdradzieckim złączyły się węzłem
I kształt zewnętrzny i dusza i tchnienie?
Ach! już na wieki, na wieki zginęła
W snów nieprzebytej ponurej i pustej

Krainie postać czarowna! Czyż śmierci
Posępne wrota wiodą nas w tajemny,
O śnie, twych rajskich rozkoszy ogrojec?
Czyliż przejasny obraz gór i tęczy,
Patrzących w jeziór spokojne zwierciadła,
W czarną wód tylko prowadzi kotlinę,
Podczas gdy śmierci błękitne sklepienie,
W odrażających skąpane oparach —
Tam, gdzie z grobowców butwiejącej nory
Wyrosłe widma kryją się przed świtu
Znienawidzoną źrenicą —, przed nami,
O śnie, otwiera raj twoich rozkoszy?...
I fala zwątpień objęła mu serce
I rozbudzona, niesyta nadzieja
Mocą rozpaczną podżega mu ducha.

Dopóki jasny dzień na niebie płonie,
Poeta z cichą swą duszą prowadzi
Niemy rozhowor. Lecz nocą straszliwa
Zjawia się żądza, jak demon, w rojeniach
Zrodzon febrycznych, ze snu go rozbudza
I pędzi w pomrok. Jak orzeł, opasan
Zielonym węża pierścieniem, żar jadu
Uczuwszy w piersi, oszalały z bolu,
I dniem, i nocą bezkreśnem powietrza
Goni pustkowiem i w ślepym rozpędzie
Roztrąca burzę, ciszę i obłoki,
Tak i poeta, ścigany świetlanem
Snu swego widmem, przy zimnych samotnej
I cichej nocy odblaskach stromymi
Biegł parowami i gąszczem bagnistym,
Nieopatrznemi naruszając stopy

Gada, lśniącego w promieniach miesiąca.
I czerwień zorzy porannej nad jego
Zalśni ucieczką i, jakby dla szydu,
Barwami życia zleje mu zmartwiałe,
Znojne oblicze. Tak biegł znowu dalej,
Aż ujrzał z Petry spadzistych wierzchołków,
Jak gdzieś na niebios odległej krawędzi
Olbrzymim sterczy Aornos obłokiem.
Potem przez Balk szedł i tam, gdzie królewskie
Partów grobowce na wolę wszechwiatrów
Pył rozpraszają ruinny. Dzień za dniem
Biegi oszalały, ponurem pustkowiem
Godzin, swą troskę wlokąc poza sobą,
Co żre mu życia gasnące płomienie.
Ciało wychudłe, a włosy rozwiane,
Dziwnego smętku spalone jesienią,
Śród wichrów pieśni zawodzą żałobne.
Bezwładne ręce wiszą jak piszczele
W obwisłej skórze tylko w ciemnych oczach
Pali się jeszcze, jak ogień, w kominie
Tlejący tajnie, to życie i żar ten,
Który go trawi. Wieśniak, co, wiedziony
Ludzka litością, sycił jego ludzki
Głód, ze zdumieniem i trwogą spoglądał
Za niespokojnym swoim gościem. Juhas,
Spostrzegłszy blade, grobowe zjawisko
Ponad krawędzią przepastnego żlebu,
Mniemał, że w swoim wypoczywa locie
Demon nawałnic o tchnieniu duszącem.
O błyskawicznej źrenicy, o stopach
Lekkich, że w śnieżnych nie ugrzęzną zaspach.
Dziecię twarz kryje z lękiem w sukniach matki,

Strwożone żarem tej dziwnej źrenicy,
Aby się potem jeszcze nieraz spotkać
W snach i marzeniach z jej blaskiem niezwykłym.
Lecz, pouczone naturą dziewczyny,
Na pół pojąwszy trawiącą go boleść,
Fałszywie bratem zwały go i druhem,
Odchodzącemu marmurową, bladą
Ściskały rękę i ze łzami w oczach
Śledziły ścieżkę, po której opuszczał
Próg ich ojcowski.

Na odludnym wreszcie
Wstrzymał się krańcu Chorasmji, gdzie zgniłych
Ciągnie się bagnisk posępne pustkowie.
Dziwna go jakaś ku morskim wybrzeżom
Gnała potęga. Tu łabędź w sitowiu
Gościł wysokiem nad wodą leniwą,
A gdy on k’niemu się zbliżył, na silnych
Uniósł się skrzydłach w niebiosy i puchem
Błyszczał srebrzystym nad bezmiarem morza.
Wzrokiem lot jego śledził: «O szczęśliwy
Ptaku! Ojczyznę masz i mkniesz ku gniazdu,
Tam, gdzie do twojej luba towarzyszka
Tuli swą szyję przemiękką, gdy wracasz,
Rozradowanem witając spojrzeniem.
Czemże ja jestem, że miałbym tu zostać,
Ja, obdarzony głosem, stokroć słodszym
Od twojej mrącej pieśni, ja, od ciebie
Duch potężniejszy, ja, co cię przewyższam
Harmonią kształtów — czemże ja tu jestem,
Że miałbym tracić moc swą wobec ziemi,
Która jest ślepą, i wobec powietrza,

Które jest głuchem, i nieba, co nigdy
Tym myślom moim echem nie odpowie!?»
Na bladych ustach zadrżał mu bolesny
Uśmiech rozpacznych nadziei. On wiedział,
Że sen mu w srogich pochłonął objęciach
Tę drogą zdobycz, że i śmierć milcząca,
Może tak samo, jak i sen, zdradliwa,
Nikłymi tylko przywabia go czary,
Z powabu własnych swych cudów dwuznacznym
Szydząc uśmiechem.

Swą własną przerażon
Myślą, rozgląda się wokół, lecz nigdzie
Ani pięknego nie ujrzy demona
Ani tez żadnych nie usłyszy dźwięków,
Oprócz li głosów i zjawisk w głębinie
Swojego wnętrza... W tem błędną źrenicą
Małą zobaczy łódkę u wybrzeży.
Dawno rzucona, ponieważ niejedną
Świeciły boki szczeliną, a w wirze
Burzliwej fali trzeszczały jej żebra.
Jakowyś popęd pcha go niespokojny
Ku temu czółnu, by z śmiercią samotną
Śród oceanu spotkać się bezmiarów.
Albowiem wiedział, że ten cień wszechmocny
Rad przemieszkuje w błotnistych jaskiniach
Tych ludnych głębin.

Dzień był piękny, jasny.
Niebo i morze piły jego twórcze,
Złociste ognie, a wicher gwałtownie
Wiał od wybrzeży i czernił bałwany...

Wędrowiec, wiedzion płomienną tęsknicą,
Wskoczył do łodzi i, płaszcz swój na pustym
Rozpiąwszy maszcie, samotne i ciche
Zajął siedlisko i uczuł, jak czółno,
Podobne chmurze, nawałnicą gnanej,
Strzałą przecina wód spokojne smugi.

Jak srebrne widmo, woniejących wiatrów
Gnane powiewem, śród świecących, jasnych
Płynie obłoków, tak po pian girlandach
Sunie łódź jego śród pochmurnej fali.
Dzika ją pędzi nawałnic potęga
I po wydętych miota nią bałwanach
Gniewnego morza, zoranego w białe
Skiby i bruzdy. Głębina, orkanów
Smagana biczem, wciąż wyżej a wyżej
Grzbiet swój najeża, jak żmija, gdy w szpony
Sęp ją pochwyci. Śród tych walk straszliwych,
Gdy wał się łamie o wały, gdy burza
Rwie się za burzą, gdy w wirów szalonych
Ciemną się przepaść rzuca fala czarna,
Poeta, wiosło ująwszy oburącz,
W pogodnym siedział spokoju — snać głębin
Wiodą go duchy ku światłu tych oczu,
Które gorąco, gorąco ukochał.
Zawitał wieczór; bryzg pian, co się w zmnienne
Zlewa sklepienie nad jego samotną
Drogą śród głębin morza, w barwy tęczy
Stroją ostatnie, zachodnie promienie.
A zaś od wschodu zwolna mrok się zbliża,
Aby ciemniejszym wieńcem swych kędziorów
Skroń dnia przysłonić pogodną i jego

Płonące oczy. W płaszczu gwiazd nadeszła
Noc... I do walki straszliwej w szalonym
Grzmotów rokoszu zrywa się z górzystej
Pustyni morza niezliczona mnogość
Szumnych siklawic, szydzących z spokoju
Gwiaździstych niebios. Mała łódź ucieka
Przed nawałnicą; ucieka, jak piana,
Zimowym śniegiem nabrzmiałych potoków,
Ze szczytu bystrą lecących kaskadą.
Oto w tej chwili — patrzaj! — mknie obrzeżem
Rozbitych wałów, a w tej oto chwili
Pozostawiła już za sobą bałwan,
W bryzg roztrzaskany — zatrzęsło się morze
Na jego łoskot. Lecz barka swym ściegiem
Sunie wciąż naprzód, jak gdyby nie wątłą
Postać człowieka, lecz boga żywiołów
Mieściła na dnie.

Około północy
Zjawił się miesiąc i — patrzaj! — w te tropy
Niebotycznymi strzelił w górę szczyty
Kaukaz i w gwiazdach błyszczy się, jak słońce,
Lodowym grzbietem; u stóp rozpadlistych
Wrą mu odwiecznym, rozszalałym boju
Wiry i fale... Gdzie jest dlań ratunek?!
Śród fal kipiących mknie barka... Nad morzem
Zawisły góry: czarne, poszarpane
Zygzaki wirchów groźnemi ponad nim
Sterczą ramiony; i łódka daleko
Poza ludzkimi ślady z coraz dzikszą
Płynie potęgą gładkiem, ślizłem zboczem
Wściekłych odmętów... Tutaj przeraźliwa

Ziała jaskinia, w swych krętych czeluściach
Chłonąca morze huczące... Wciąż naprzód
Niepowstrzymana pędzi łódź... «O Wizjo
I ty Miłości!» zawoła poeta —
«Jam widział drogę, którąście zniknęły.
O, już niedługo sen i śmierć oddzielać
Będą mnie od was!»

Zakrętami groty
Pędziła barka. Nareszcie dzień biały
Spłynął na morza ponure bałwany.
Tam, gdzie bój wałów szalał najzawziętszy,
Nastała cisza i statek powoli
Po niezgłębionym mknie teraz strumieniu.
Tam, gdzie ta groźna, poszarpana góra
Błękitom niebios otwierała czarną,
Głęboką czeluść, nim jeszcze z rozhukiem
Piorunnych grzmotów, pod którym wieczyste
Trzęsły się zręby, dotarł kłąb olbrzymi
Wód rozszalałych do podstaw Kaukazu,
Teraz tę otchłań zalał ogrom wirów.
W bezmiernych kręgach piętrzyła się fala
Jedna nad drugą, aby, opadając
W wzajemnej walce nieustannych bryzgów,
Łamać swą siłę o grube wykroty
Tych drzew potężnych, co w pomroku nocy
Rozpościerały nad nią swe ramiona.
W pośrodku staw był posępny, co w gładkiej,
Ale zdradzieckiej ciszy swej odbijał
Wszelaki obłok, szpecąc jego kształty.
Łódka, porwana wzrastających wirów
Szalonym prądem, wije się i wije,

Aż, drżąc, zawiśnie na najstromszem zboczu
Tych strasznych kręgów, tam, gdzie się kłąb wody
Przez skał otwarte przeciska rozpadle
I gdzie w pośrodku rozhukanych wałów
Spokojne drzemie zwierciadło... Czyż w przepaść
Spadnie bezdenną?... Czyż porwie ją fala
Prądów przeciwnych i w paszczy pochłonie?
Czyż się zatopi? W przelotnym podmuchu
Zachodnich wiatrów nabrzmiewa rozpięty
Żagiel i — patrzaj!... łódka cicho płynie
Wzdłuż mchem porosłych wybrzeży, po cichej
Głębi strumienia, pod gęstwiną gaju,
A — słuchaj! — szumy dalekie tych groźnych,
Dzikich bałwanów, zlewają się słodko
Z melodyjnymi szelestami lasu.
Tam, gdzie cieniste ustępują krzewy,
Aby zieloną osłonić polanę,
Zatokę wązkie zamykają brzegi;
Żółte tam kwiaty patrzą w swoje własne,
Spuszczone oczy, odbite w kryształu
Przedziwnej ciszy; plusk fali, krajanej
Łodzią, przerywa dzisiaj ich zadumę,
Którą li dotąd kłócił ptak przelotny,
Wiew pieszczotliwy, łamiąca się trzcina,
Lub skon ich własny. Poeta zapragnął
Blaskiem ich barwy okrasić swe zwiędłe,
Spalone włosy, lecz w serce wróciła
Znowu samotność i chęć tę wyparła.
Ale niespełnił jeszcze swego dzieła
Szał, gorejący w wypiekach oblicza,
W spuszczonych oczach i w nikłej postawie;
Nad jego życiem zawisł, jak błysk gromu.

Co jest już w chmurze, nim jeszcze zabłyśnie,
Zanim się nad nim zamkną fale mroku.
Słońce południa lśni teraz nad lasem,
Nad tym potwornie zolbrzymiałym cieniem,
Którego ciemno-brunatną wspaniałość
Ramieniem swojem wązki objął wąwóz.
Jamy, żłobione w pomrocznych przystopach
Skał niebotycznych, w nieustannem echu
Szumiąc i hucząc, szydzą z skargi boru.
Bujne liściwie wraz z gęstwią gałęzi
Plotło tkań zmierzchu nad drogą poety,
Którego miłość, sen czy jakieś bóstwo
Czy potężniejsza od nich śmierć prowadzą
Ku przenajdroższej przystani natury,
Ku jej kolebce, a swojej mogile.
Coraz się ciemniej cień za cieniem ściele.
Tu jasną zieleń brzeziny olbrzymi
Dąb w swe sękate zamyka konary,
Tam piramidy smukłych cedrów w górne
Pomiędzy sobą łączą się kopuły,
A zaś pod niemi, niby te obłoki,
Pod szmaragdowem zawieszone niebem,
Z drżeniem i lękiem zwieszają się liście
Bladych akacyj i osik... Naokół,
Jak niespokojne węże, lśniące tęczą
I ogniem, gęste zwoje pasożytów,
Osiane kwiecia tysiącznemi gwiazdy,
Pnie oplatają szare i, jak promień
Oczu dziecięcych owija pogodą
Niewinnych myśli i wdzięcznych wybiegów
Serca kochanych osób, tak i one
Pną się naokół wzajem zaślubionych,

Wiotkich gałęzi, wzmacniając ich węzły.
Z ciemno-błękitnych jaśni dnia, z głębokich
Blasków południa przędzie tkankę mroków
Gęste liściwie, zmienną, jak czarowne
Widma obłoków. Pod ich sklepieniami
Ścielą się miękkie, pulchne mchów kobierce,
Pełne traw wonnych, patrzące oczami
Kwiatów przepięknych, acz nikłych. Z głębiny
Mrocznych wąwozów, gdzie róże piżmowe
Krzewią się wspólnie z krzewami jaśminu,
Płyną zapachy, by, duszę wędrowca
Oszołomiwszy, do błoższych go jeszcze
Nęcić tajemnic. Tu zmierzch i milczenie
Straż południową pełnią nad doliną,
Dwie siostry bliźnie, mknące pośród cieni,
Jak kształty mgławe, zaledwie widziane.
A dalej ciemne, kryształowe źródło,
Które odbija każdy liść i każdy
Przezierający skrawek lazurowych
Niebios. Obrazów w tem płynnem zwierciedle
Nic tu nie zmąci, chyba migotliwa
Gwiazda, błysnąwszy poprzez gąszcz zieleni
Lub krasopióry ptak, drzemiący w srebrnych
Blaskach księżyca, lub owad tęczowy,
Co tutaj zawisł bez ruchu, nim z światłem
Poznał się dziennem, nim oku południa
Ukazał lśniste bogactwo swych skrzydeł.

Tutaj to nadszedł poeta... I tutaj,
W tej ciemnej głębi cichego źródliska
Ujrzał wśród włosu odbitych kędziorów
Swe zblakłe oczy — tak serce człowiecze,

Patrzące we śnie wskróś ciemnego grobu,
Widzi w nim własny swój obraz zdradliwy —
I tutaj słyszy szum liści i szelest
Traw, przerażony i blady, jak gdyby
Uczuł niezwykłe przy sobie zjawisko,
Jakby szept słyszał potoku, płynący
Z tajemnych głębin tej mrocznej krynicy.
Zdawało mu się, że duch jakiś stanął
Przy nim, tuż obok, naodzian nie płaszczem
Z srebrnawych cieni utkanym, ni światłem,
Wypożyczonem od istot widzialnych,
Które po ziemi chodzą w majestacie,
W uroku piękna, albo tajemnicy —:
Rozkołysane fale boru, ciche
Żródło i strumyk szemrzący, zachodni
Zmierzch, który cienie pogłębia wieczorne —
Takim przemawia do niego językiem
Owo zjawisko, jakby on i ono
Snać jedynemi byli istotami
W okręgu stworzeń — lecz, gdy w natężeniu
Myśli, wzrok jego podniósł się do góry,
Dwoje gwiaździstych spostrzegł ócz, uwięzłych
W głębi zadumy, wabiących go ciszą
Swych lazurowych uśmiechów...

Posłuszny
Onemu światłu, co w duszy mu płonie,
Szedł za doliny wijącą się wstęgą.
Swawolny strumień niejeden przepłynął
Parów, ukryty wśród leśnej zieleni.
Czasem ten ruczaj z poważną, głęboką
I uroczyście tłumioną melodyą

W mchy się zapadał, to znowu po gładkich
Skakał kamieniach i śmiał się, jak dziecko,
Albo spokojnie czołgał się polaną,
Odzwierciedlając każdą główkę kwiatu,
Zwisłą nad jego ciszą... «O strumieniu,
Co z bezdennego wypływasz źródliska,
Dokąd ty spieszysz w tajemniczym biegu?
Wszak tyś mojego życia wizerunkiem:
Ponury spokój, igrające fale,
Głuche, a głośne zatoki tajemny
Mają swój wyraz we mnie! To rozległe,
Dalekie niebo, to morze bezmierne
Prędzej mi zdradzi, jakie zamulone
Pieszczą cię groty, jakie wodę twoją
Całują chmury przelotne, niżeli
Powie mi wszechświat, gdzie kiedyś te żywe
Zagoszczą myśli, gdy na twoich kwiatów
Miękkiej pościeli, butwiejące kości
Będą mi wiatry bieliły!»

Szedł dalej
Zielonym brzegiem wązkiego strumienia;
Na mchach wyciskał ślady kroków, drżących
Od tego żaru, co mu członki trawił.
Szedł niby człowiek, co w szałów febrycznych
Palącym ogniu wyskakuje z łoża;
Lecz, jak ów chory, nie przepomniał grobu,
W który zejść musi, gdy się spalą wątłe
Płomienie jego radości... Szybkimi
Dążył krokami w cieniu drzew wzdłuż brzegów
Rozśpiewanego potoku. W wieczornych
Nieb jednostajnej, błękitnej głębinie

Tonęły teraz uroczyste tumy
Świętego boru. Z pośród mchów powiędłych
Szare wyjrzały głazy, powstrzymując
Bieg wartkiej rzeki. Smukłe pręty chwoszczów
Rzucają cienie na szorstkie urwiska,
A twardą ziemię trzymają w uwięzi
Tylko żylaste korzenie odwiecznych
Szkieletów jodeł, ztrzaskanych piorunem.
Powolna tutaj, ale groźna zmiana!
Jako się bowiem z biegiem lat zmarszczkami
Gładkie pokrywa czoło, jak bieleją
I rzedną włosy, jak w miejscu, gdzie ongi
Blaskiem ros świeżych płonęły źrenice,
Dzisiaj kamienne patrzy osłupienie,
Tak z drogi jego uciekały jaśnie
Młodzieńczych kwiatów i cienie urocze
Zielonych gajów wraz z wonnym powiewem
I melodyjnem drżeniem. On, spokojny,
Szedł za potokiem, co już potężniejszą
Przelewał falę śród krętej doliny,
Tor sobie ryjąc poprzez spad wąwozu
Mocą, zimowym nasyconą śniegiem.
Po obu stronach wystrzeliły turnie,
Gubiąc swe czarne, obnażone szczyty
W świetle wieczoru. Grzbiet ich, poszarpany,
Otulający potok w gęste mrocze,
Pełen rozpadlin, żlebów i przepaści,
Ponurych graźni i ciemnych rumowisk,
Odbrzmiewał hukom wody tysiącami
Huczących głosów. Patrzaj! tam, gdzie wąwóz
Kamienną zieje gardzielą, spadzista
Stacza się góra, jakby nawałnicą

Swych urwisk strasznych pragnęła zawisnąć
Nad całym światem. W zachodzącem bowiem
Świetle księżyca, w gwiazd mdlejących blaskach
Ścielą się pod nią morza o stu wyspach,
Błękitne wirchy, potężne strumienie,
Pustynne pola, odziane w posępny
Żar ołowianych zachodów, a w dali,
Na krańcach skłonu, promieniste wzgórza
Zlewają ognie swe z zmierzchem. Na przedzie
Był jakby kontrast wszechświata. Jedlina,
Uwięzła w twardem opoczysku, chwiejne
Wznosi ramiona poprzed pustką, jękiem
Odpowiadając jednym i tym samym
Na uderzenia wiatru, uroczystą
Pieśń swoją łącząc w krewnych taktach z wyciem,
Grzmotem i rykiem bezdomnych potoków.
A zaś szeroki strumień, rozpryskując
Swe dzikie piany po głaźnem łożysku
I do bezdennej wpadając czeluści,
Na wiatr rozwiewa swoich wód mgławice.

Nie sama tylko była tutaj przepaść,
Ni uroczysta jodła, ni sam potok:
Cichy zakątek był tutaj, na krańcu
Tej pustej góry; z pośród skał rumowisk,
Z pośród wykrotów pogodnym spoglądał
Wzrokiem na mroczną ziemię, na gwiaździste,
Rozpięte nad nim sklepienie. Zaciszna,
Spokojna ustroń, słodko uśmiechnięta
Nawet w objęciach grozy. Tutaj bluszcze,
Oplatające giętkiemi ramiony
Zwietrzałe głazy, w wiekuistą zieleń

Liści i jagód pociemniałe blaski
Stroją to błonie dziewicze; tu dzieci
Wichrów jesiennych w swawolnej igraszce
Znoszą swe jasne liście, co, umarłszy,
Czerwone, żółte i przejrzyście blade,
Przepychem swoim mogą iść w zawody
Z krasami lata. Tu cicha jest przystań
Wszelkich łagodnych wiewów, co swem tchnieniem
Tę dziką puszczę uczą kochać spokój.
Tu jeden tylko ze śmiertelnych przerwał
Ciszę odludnej samotni; głos jeden
Zbudził tu echa, ten głos, co tu spłynął
Na skrzydłach burzy i najczarowniejszą
Z ludzkich postaci przywiódł, by w ich pustej
Złożyła schroni wszystek wdzięk i piękność,
Okrywające jej ruchy, królewski
Ten swój majestat; ażeby w bezwdźwięczne
Wiatry swą rajską przelała muzykę;
By zwiędłym liściom i wilgotnym grotom,
Tym żywicielkom bujnych mchów i wonnych,
Tęczowych kwiatów, powierzyła zmienne
Barwy lic swoich, śnieżnej piersi swojej
I swej głębokiej, przymglonej źrenicy.
Ciemny, dwurogi księżyc zawisł dołem
Tuż ponad krańcem nieboskłonu, lejąc
Morze światłości na te wzgórza. Żółte
Mgły niezmierzony napełniły przestwór,
Aż do przesytu pijąc blask miesięczny.
Żadna nie lśniła tu gwiazda, żadnego
Nie było słychać odgłosu; i wichry,
Niebezpieczeństwa druhowie, drzemały
Nad tą przepaścią, zamknięte w jej uścisk.

«O burzo śmierci, której niewidzialny
Rozpęd przecina pomrok nocy — słuchaj!
I ty olbrzymi Szkielecie, co w swojej
Wszechniweczącej potędze prowadzisz
Niepowstrzymany jej rydwan, tyś królem
Nikłego świata! Od krwawych pól bitew,
Od zakażonych szpitali, od świętych
Leż patryotów i od niewinności
Śnieżnych wezgłowi, od królewskich tronów
I od szafotów możny głos cię woła!
Śmierć, siostrę swoją, przyzywa zniszczenie.
Świat przebiegając w krwiożerczej gonitwie,
Łup zgotowała ci rzadki, królewski!
Nasyć się drogą zdobyczą i spocznij!
Ludzie niech schodzą do mogił, jak kwiaty,
Jak pełzające robactwo, i niechaj
Przed twym ponurym ołtarzem daremnych
Nie czynią ofiar ze swych serc złamanych.

Próg przestąpiwszy zielonej samotni,
Wiedział wędrowiec, że śmierć już zawisła
Nad jego głową. Lecz zanim uleciał
Duch jego święty i górny, jął tonąć
W szczytnych obrazach przeszłości, co teraz
Bolesne jego owiewały wnętrze
Słodką melodyą powiewów, dzwoniących
W zakratowanej, posępnej komnacie.
Blady, wychudły, złożył dłoń na szorstkim
Pniu starej jodły. Na głaz, opleciony
Zwojami bluszczu, skłonił ciężką głowę,
Bezwładne członki spoczęły na skraju
Zalanej mrokiem czeluści; tak leży,

A siły życia niknące w ostatnich
Uchodzą tętnach. Krwawe dręczycielki,
Rozpacz z Nadzieją, zasnęły; spokoju
Żadna mu ludzka nie zakłóci boleść
Ni żadna trwoga; tylko to, co ongi
Karmiło zmysły, byt jego, dziś zbawion
Od wszelkich cierpień, podsycało słabo
Zdrój jego myśli, aż w końcu z łagodnym
Ledwie oddychał uśmiechem. Ostatnie
Jego spojrzenie padło na ogromny
Księżyc, co róg swój potężny zawiesił
Ponad zachodnim krańcem bezmiernego
Świata i ciemne swe promienie zlewał
Z pomrokiem nocy... Teraz wypoczywa
Na poszarpanych szczytach owych wzgórzy,
A w miarę tego, jak się w głąb zapadał
Wielki meteor, tak też coraz słabszem
Uderza tętnem piewcy krew, co zawsze
W mistycznej biła jedności z przypływem
Oraz odpływem natury. A kiedy
Coraz to mniejsze dwa punkty świetlane
Lśniły śród mroku, dech jego miarowy
Ledwie się zdołał przecisnąć ku cichej
Nocy; lecz chociaż zgasł ostatni promień,
Nie zmarło jeszcze tętno jego serca.
Zmilkło i znowu drgnęło. Lecz gdy w okrąg
Ściemniało niebo, sposępniałe cienie
Otulą postać zimną i bezwładną,
Jak ta milcząca ziemia i to głuche,
Nieme powietrze... Ta postać przedziwna
Była w tej chwili ni mgła, którą wprzódy
Złociste słońca wykarmiły blaski,

Zanim ją zachód omroczył... Bez czucia,
Bez ruchu, władzy, bez boskości — wątła
Harfa: dech niebios wydobywał ongi
Dziwne melodye z jej strun rozegranych;
Cudowny potok, co się ongi żywił
Tysiącogłosą falą; sen młodości,
Który stłumiły czas i noc, dziś zmarły,
Żałobny, niemy i już zapomniany.

Bodaj Medei był tu czarnoksięski
Płyn, który, padłszy gdziekolwiek na ziemię,
Wraz ją okrywa tęczowymi kwiaty
I z nagich, zimą powarzonych łodyg
Świeży wyciska zapach ziół wiosennych!
Bodajże zechciał Bóg, szafarz trucizny,
Podać ów kielich, z którego li jeden
Żywy pił człowiek, on, co jest naczyniem
Wiecznego gniewu, niewolnik, co pustej
Nie szuka pychy w klątwie, którą dźwiga
Na swoich barkach sam jeden, on, wieczny
Po łanach świata wędrowiec, samotne
Wcielenie śmierci!... Sen czarnoksiężnika,
Który w tajemnej swej jaskini, drżący,
Zanikiem śmierci dotkniętą prawicą
Grzebie w popiele tygla, poszukując
Życia i władzy, bodaj był jedynem,
Istotnem prawem tego tak słodkiego,
Ukochanego świata!... Lecz tyś poszedł,
Tyś nam przeminął, jak ten opar słaby,
Który poranek ozłocił swym blaskiem —
Już nam zniknąłeś, ty dzielny, szlachetny,
Ty geniusza i piękności synu!

Bezduszne czyny spełniają się w świecie,
Żyją zwierzęta, owady i ludzie,
Od miast, od mórz, od gór i od pustkowi
Rozbrzmiewa ziemia uroczystym głosem
Hymnów nieszpornych lub modłów radosnych,
A ty odszedłeś!... O ty już nie możesz
Znać ani kochać kształtów i postaci
Tej fantastycznej widowni, co ongi
Wiernie-ć służyły, co są tam, gdzie ciebie
Niema już dzisiaj!... Na te wargi zbladłe,
Tak jeszcze piękne, choć nieme, na oczy,
Co z śmierci czynią obraz snu, na członki,
Nienaruszone dotąd przez robactwo,
Niech — ani w myślach — żadna łza nie spłynie!
Choć zgasły barwy, choć lice niebiańskie,
Jedzone wiatrem, żyje tylko w rytmach
Tej pieśni skromnej, niech nad tem, co przeszło,
Wspaniałe strofy nie zawodzą żalu!
O niechaj nad tem w lodowej niemocy
Sił swych nie trwonią szczytne malowidła,
Ani marmuru skamieniała boleść!
Albowiem sztuka, wymowa i wszystko,
Co światby spłodził, nie może opłakać
Godnie tej straty, która w pomrok zmienia
Wszystkie ich blaski. Ból to «zbyt głęboki
Dla łez», gdy wszystko utracą odrazu,
Jeśli potężny duch, co swymi blaski
Świat opromieniał, żadnego sierotom
Nie pozostawił jęku ni westchnienia
Ni buntowniczej nadziei, a tylko
Rozpacz i spokój lodowy, Natury

Olbrzymie ramy, rzeczy ludzkich przędzę,
Grób i kolebkę, co nie są, czem były...




ADONAIS.
ELEGIA NA ŚMIERĆ JANA KEATSA, AUTORA «HYPERIONA»,
«ENDYMIONA» ETC.
 

Ἀστὴο πρὶν μὲν ἔλαμπες ἐνὶ ζώοισιν ἱῶος,
Νῦν δὲ, ϑανῶν, λάμπεις ἕσϰερος ἐν φϑιμένοις.

Plato.
PRZEDMOWA.

Φάρμαϰον ἦλδε, Βίων, ποτί σόν στόμα, φάρμαϰον εἶδες.
Πῶς τευ τοῖς χείλεσσι ποτέδραμε, ϰοὐϰ έγλυϰάνϑη;
Τίς δὲ βροτὀς τοσσοῦτον ἀνάμερος, ἢ ϰεράσαι τοι,
Ἤ δοῦναι λαλέοντι τὀ φάρμαϰον; ἔϰφυγεν ᾠδάν.

Moschus, Epitaph. Bion.

Do londyńskiego wydania niniejszego poematu pragnę dołączyć kilka uwag krytycznych, dotyczących opłakiwanego w nim przedmiotu, o ile ma prawo być zaliczonym w poczet najwznioślejszych geniuszów, będących ozdobą naszego wieku.
Znany mój wstręt do tych ciasnych zasad smaku, na których wzorowaną była większa część jego poematów, co najmniej świadczy o tem, że jestem sędzią bezstronnym. Uważam fragment «Hyperiona» za utwór, któremu nie dorówna żaden inny z utworów, jakie w tych samych napisano czasach.
Jan Keats umarł w Rzymie, na suchoty, w dwudziestym czwartym roku życia, dnia 27. grudnia 1820. i pochowany został na romantycznym i samotnym cmentarzu protestantów tego miasta, u stóp piramidy, będacej grobem Cestiusza, w pobliżu murów i baszt, obecnie rozpadłych, a które ongi okalały Rzym starożytny.
Cmentarz jest wśród otoczenia ruin miejscem otwartem, w zimie pokrytem fiołkami i stokrotkami.
Możnaby się nieomal zakochać w Śmierci na myśl, że zwłoki nasze na tak uroczem spoczną miejscu.
Duch opłakiwanej istoty, której pamięci te niegodne poświęciłem wiersze, był niemniej delikatnym i wiotkim, jak pięknym; gdzie zaś istnieje obfitość robactwa, cóż dziwnego, że robak kwiecie młode podgryzł jeszcze w zawiązku?
Surowa krytyka jego «Endymiona», wydrukowana w «Quarterly Rewiew», wpłynęła w sposób najgwałtowniejszy na jego umysł wrażliwy, a spowodowane przez nią wstrząśnienie skończyło się tem, że pękło mu w płucach jedno z naczyń krwionośnych; szybko wywiązały się suchoty, a późniejsze ze strony krytyków sprawiedliwszych uznanie prawdziwej wielkości sił jego ducha nie zdołało uleczyć już blizny, tak lekkomyślnie zadanej. Możnaby słusznie powiedzieć, że nieszczęśliwi ci ludzie nie wiedzą, co czynią. Rozsiewają obelgi i plotki, nie zważając wcale, azali grot zatruty nie ugodzi w serce, stwardniałe od mnogości otrzymanych razów, albo, jak u Keatsa, z przenikliwszej stworzone materyi.
Jeden z ich wspólników należy, jak to wiem z pewnością, do najpodlejszych i najbardziej zasad pozbawionych oszczerców.
Co do «Endymiona», był-li to poemat, z którym, jakiekolwiek posiada on wady, można się było obejść pogardliwie tym ludziom, którzy najrozmaitszymi stopniami pochwał i penegiryków sławili «Parysa», «Kobietę», «Opowieść syryjską» i panią Lefanu i p. Barret i pana Howarda Paynea i cały długi szereg niemniej znakomitych nicości?
Sąż-to ci sami ludzie, którzy w swej sprzedajnej dobroduszności odważyli się porównać wielebnego o. Milmana z lordem Byronem?
Jakimże to oni w danym wypadku dławili się komarem, połknąwszy poprzednio wszystkie owe wielbłądy?
Na którąż to na wiarołomstwie pochwyconą kobietę odważa się pierwszy między temi rozpustnikami rzucić swój kamień zgorszenia?
Nieszczęsny! ty, jeden z najpodlejszych, zeszpeciłeś najhaniebniej jeden z najszlachetniejszych okazów dzieła bożego!
I to ci może służyć za wymówkę, że, będąc mordercą, przemawiałeś tylko sztyletami, ale nie użyłeś żadnego.
Okoliczności, towarzyszących ostatniej chwili życia biednego Keatsa, nie znałem, gdy Elegia gotową była do druku.
Opowiadano mi, że ranę, którą czuły jego duch otrzymał od krytyka «Endymiona», do najwyższego rozjętrzyło stopnia gorzkie uczucie niewdzięcznością opłacanych dobrodziejstw; nieszczęśliwego wygwizdali nie jako ze sceny życia zarówno ci, dla których dobra zmarnował pierwiosnki swego geniuszu, jak i ci, których szczodrze obsypał swem mieniem i których swoją darzył opieką.
Do Rzymu towarzyszył mu i podczas ostatniej choroby czuwał nad nim p. Severn, młody, jak najświetniejsze nadzieje rokujący artysta, który, jak mi mówiono, prawie własne naraził życie i wszystkie swe poświęcił widoki, aby niezmordowanie czuwać nad umierającym przyjacielem.
Gdybym był wiedział o okolicznościach tych przed ukończeniem poematu, byłbym może uległ był pokusie i do tej słabej daniny oklasku dołączył nagrodę trwalszą, tę mianowicie, jaką człowiek cnotliwy znajduje we wspomnieniu o pobudkach, które nim kierowały.
P. Severn może się obejść bez nagrody z «materyi, z której sny powstają».
Postępowanie jego złote rokuje mu powodzenie w przyszłej jego karyerze, niechaj niezgasły duch sławnego jego przyjaciela ożywia utwory jego ołówka i niechaj od zapomnienia zbawia jego nazwisko.

Shelley.

I.

Po Adonaisie płaczę — on nie żyje!
Po Adonaisie niechaj łzy wam płyną,
Choć nie roztopią lodu, co już kryje
Tę skroń w swych więzach!... Żałobna godzino!
Z wieków wybrana, by z nami jedyną
Z strat opłakiwać, tłuszczę sióstr swych ciemną
Obudź i rzeknij im, gdy z smutku giną:
Światłem i echem przetrwa, choć zmarł ze mną,
Dopóki przyszłość będzie przeszłości wzajemną.



II.

Gdy syn twój kładł się, Uranio, w grobie,
Kiedy od strzały, lecącej w omroczy,

Legł Adonais, gdzieś była?... W żałobie
Siadłaś w swym Raju z zakrytemi oczy,
A naokoło ciżba Ech się tłoczy,
Kiedy Byt jeden zgasłe tony wzywa
I niby kwiatem, co na mogił zboczy
Z ciał szydzi zmarłych, zdobi i okrywa
Tę śmierć, co idzie, w mgławe zasnuta przędziwa.



III.

Po Adonaisie płaczcie — już go niéma!
Stroskana Matko, wstań i lej łez zdroje!...
Ale dlaczego? Utul, ty z oczyma
Rozpalonemi, wrzące niepokoje
W płomiennem łożu; niechaj serce twoje
Ujmie sen cichy, wszak wzięły go fale,
Śród których giną czystych bytów roje!
Głąb go nie zwróci w miłosnym zapale:
Śmierć słucha jego pieśni, depcąc nasze żale!...



IV.

Płacz, najśpiewniejsza z żałobnic! Strumienie
Łez lej, Uranio! Zmarł ten, co był panem
Strun nieśmiertelnych! Ślepy, uszedł w cienie,
Stary, samotny, gdy wespół z kapłanem
Chciał wróg swobody, tchórz z cielskiem, skalanem
Krwią i rozpustą, pogrzebać śród śmieci
Cześć jego ziemi!... Bez trwogi w nieznanem
Utonął morzu śmierci i dziś, trzeci[25]
Śród synów światła, duchem ponad ziemią świeci.



V.

Płacz, najśpiewniejsza! Nie wszyscy zdołali
Wpiąć się na taką wyżynę przejasną!
Oto szczęśliwi, co szczęście poznali,
By w nocy czasu, w której słońca gasną,
Świecić jak gwiazdy. A ci, których drasną
Zawiścią swoją ludzie albo bogi,
Że młodo schodzą w głąb mogiły ciasną,
Jeszcze są więksi... Ale w sławy progi
Wciąż jeszcze kilku kroczy śród ciernistej drogi.



VI.

Dziś z nich najmłodszy, najdroższy nie żyje!
Pieszczota twego wdowieństwa! Pobladły
Kwiat, co dziewicze łzy miłości pije,
Które na niego, zamiast rosy, padły!...
Płacz, najśpiewniejsza! Nikłemi widziadły
Twe najcudniejsze stały się nadzieje!
Wszak kwiat z korony burze już okradły,
Tak, że przenigdy w owoc nie dojrzeje:
Lilia padła złamana - orkan nie szaleje...



VII.

W stolicę poszedł, tam, gdzie śmierć króluje
Pośród powiędłej swoich ofiar świty!
Za przenajczystszych cenę tchnień gotuje
Grób on dla siebie, gdzie wieczności szczyty!

Spieszcie, gdzie nad nim italskie błękity
Tworzą mogilne sklepienie! gdzie w ciszy
Spoczął, jak gdyby w słodki sen spowity!
Chęcią zbudzenia niech wam pierś nie dyszy:
W zapomnień zginął głębi, nic on już nie słyszy!



VIII.

Przenigdy w nim już nie zbudzi się życie!
Blady sen śmierci przesuwa się w mroku
Jego grobowca, a u bramy skrycie
Czycha już Rozkład, by przy jego boku
W drodze ostatniej dotrzymać mu kroku!
Prze Głód go wieczny, lecz niepowściągnioną
Wstrzymują Żądzę Żal i Cześć: obroku
Mieć zeń nie będzie, nim go mgły pochłoną,
Nim prawo zmian śmiertelną okryje zasłoną.



IX.

Po Adonaisie płaczcie! Marzeń roje,
Namiętnej myśli sługi ogniopióre,
Podobne stadom, które świeże zdroje
Tej jego duszy poiły i które
Karmił muzyką swej miłości, w górę
Już się nie wznoszą, już nie przenikają
Mózgu za mózgiem... Boleści ponure
Łamią je w locie; z żalu opadają
Na serca lód, gdzie ulgi słodkiej już nie mają.



X.

A tam Byt jakiś skrzydłami miesiąca
Skroń jego chłodzi i w te szepce głosy:
Nasza nadzieja, troska, miłość wrząca
Jeszcze nam żyje! Jedwabniste włosy
Tych jego powiek, jak kwiat senny w rosy,
Ubrał sen jakiś w łzę, co z duszy płynie!
Anioł upadły, co rzucił niebiosy —
Raj utracony!... Ach! on nie wie ninie,
Że zeń jest łza, co, czysta, jak mgławica, ginie.



XI.

Tam jakaś postać niby z urny złotej
Leje mu balsam na te wargi szklane!
Tam byt mu inny wiąże swoje sploty,
W łzach lodowatych, by w perłach, skąpane,
W skrzący dyadem; tam znów inne, ranę
Nieukojoną mając w sercu, strzały
I łuk swój łamią, jakby przekonane,
Że większą boleść mniejszą pokonały,
I tłumią skry, co ogniem zimne lica zlały...



XII.

I jeszcze jeden blask na usta spływa,
Z których oddechu czerpał niegdyś siłę,
Aby przeniknąć rozumu przędziwa
I przeszyć serce, pragnieniem opiłe,

Jak błyskawica albo dźwięk... Dziś miłe
Gasi całunki Śmierć na wardze z lodu:
Jak w noc miesięczną pada w mgieł mogiłę
Meteor w chwili swojego porodu,
Tak one, przelatując, mrą w objęciach Chłodu.



XIII.

I jeszcze idą: Modły i Pragnienia,
Ukryte Losy, Mgły i Światła spieszą;
Przekonywania, omroczne Wcielenia, —
Strach i Nadzieja; Złudy, co nas cieszą
Światłem niepewnem; Troska z Jęków rzeszą;
Radość, oślepła z ciężkich łez, przy boku
Mrącego Śmiechu — skier z niej nie wykrzeszą
Żadne już moce — suną, jak z potoku
Jesiennych wód zrodzone mgławisko obłoku...



XIV.

Barwa, Dźwięk, Zapach... to, co, jak kochanek,
Odziewał w kształty, w żałobnej muzyce
Adonaisa opłakują... Ranek
Z rozwianym włosem pnie się na strażnicę
Wschodu i łzami, w które stroił lice
Pól, dzisiaj gasi swoich ócz zarzewie,
Miast je rozpalić w jasną błyskawicę;
Tu jak utulić ból, ocean nie wie,
Tam gromki grzmot, tu wiatry jęczą w dzikim śpiewie.



XV.

Ostatnie Echo w niemych górach siedzi,
Dla swego żalu karm wspomnień dobywa;
Nie ma dla wiatrów ni wód odpowiedzi,
Ni dzwonków stada, gdy dzień dogorywa,
Ni dla ptaszyny, co się z drzew odzywa,
Ani dla rogów myśliwskich: Nie może
Słyszeć warg, droższych nad tę, co, wzgardliwa,
W pustych je dźwięków stawiła rozgworze:
Dziś skargom tylko głuchy szept wtóruje w borze.



XVI.

Jak Jesień zwiędłe liście, tak dziś wrogą
Rozrzuca dłonią Wiosna swoje pęki...
Kiedy jej Radość umarła, dla kogo
Mają znów budzić smutny rok jej dźwięki?
Feba ukochał zbyt Hyacynt miękki,
A siebie Narcyz, lecz większa w nich gości
Miłość ku tobie! Bez świeżej sukienki
Gdy stają w gronie druhów swej młodości,
W łzę rosa się przemienia, zapach w jęk żałości.



XVII.

Brat twego ducha, słowik opuszczony,
Tak nad niewierną dźwięcznych skarg nie wszczyna:
Orzeł, co rwie się, jak ty, w niebios strony
I spędza młodość tam, gdzie słońc dziedzina,

Tak nad zburzonem gniazdem nie przerzyna
Chmur narzekaniem, krążąc wciąż dokoła,
Jak Albjon płacze nad tobą: Kaina
Niechaj przekleństwo spadnie na te czoła,
Co z ziemi wypędziły bożego anioła.



XVIII.

Biada! nadeszła zima i minęła,
A powrót roku żalu nie ukróca;
Wiatrów i jezior znów się pieśń poczęła,
Jaskółka wraca, pszczoła się ocuca,
Łan całunowy kwieciem się obrzuca,
Ptak zakochany domek z mchów uwija
Z każdego krzewu świeży hymn zanuca;
Jaszczur zielony i złocista żmija,
Jak płomień, z zimowego znów się snu wybija...



XIX.

Nowe się życie z serca ziemi rodzi
Śród lasów, jezior, pól i gór i morza,
Jak niegdyś w przemian i ruchów powodzi —
Onego rana, kiedy postać boża
Ponad chaosu wzniosła się przestworza.
W falach się kąpią gwiazd niebieskich twarze
I w niższe twory chęć żywota, hoża
I święta, wnika, że w miłości żarze
Tej mocy odrodzonej niosą radość w darze.



XX.

W przewonne kwiaty ciało się rozpada,
Gdy je ogarnie to tchnienie wiosenne;
By w woń zmienionych gwiazd błękitne stada,
Tak one sypią swe blaski promienne
Na śmierć, robactwo wyganiając plenne.
Z tego, co znamy, nic tu nie umiera!
Przecz ma znający być jak ostrze cenne,
Które od pochwy zdala grom pożera?...
Nad iskrą, lśniącą chwilkę, znów się mrok zawiera...



XXI.

Ach! że też wszystko, cośmy w nim kochali,
Paść ma bez śladu! Do grobu się złoży
Nawet nasz smutek!... Skąd my — wielcy, mali.
I czem jesteśmy... Widze czy aktorzy?
I jakiej sceny?... Ach! mój duch się trwoży!
Wszyscy musimy zejść się z wierzycielem
Życia, ze Skonem!... Póki śród przestworzy
Blask będzie blaskiem, ziele póki zielem,
Dzień za dniem żyć nam trzeba męką, nie weselem.



XXII.

Nic go do życia, nic już nie poruszy!
«Sieroca Matko, wstań!» Tak Ból zawoła! —
«Zbudź się i ranę zgaś płomienną w duszy,
Nawet łza jego palić tak nie zdoła!»

I «wstań!» powtórzą wszystkie sny dokoła,
Co strzegły źrenic Uranji, i roje
Ech, dotąd zmilkłe, podniosą swe czoła.
I blask się zerwie — prą go niepokoje,
Jak myśl, gdy gad przypomnień wbił w nią żądło swoje.



XXIII.

Jak noc jesienna, gdy, wstawszy ponura
Od strony Wschodu, mknie w ślad Dnia złocisty,
Co, w nieśmiertelne przystrojony pióra.
By wyzwolony ze zwłok duch wieczysty,
Trupa tej ziemi rzuca, promienisty,
Tak się zerwała Uranja... Zgryzota
I Boleść w welon okryły ją mglisty,
Podobny niebu, gdy się Burza miota —:
Podąża, gdzie Adonais, światłość jej żywota.



XXIV.

Z rajskiej ustroni szybką spieszy drogą
Śród miast i grodów, okolonych głazem;
Po ludzkich sercach mknie, co, gdy nie mogą
Ominąć stóp jej, ranią jak żelazem;
Precz po językach ostrych i zarazem
Po onych myślach, co tę Postać hożą
Szarpią, nie mogąc wstrzymać swym rozkazem;
I jak z majowych łez, z wiosenną zorzą,
Z jej krwi wieczyste kwiaty w tej się drodze mnożą.



XXV.

I w swym przybytku Śmierć aż do nicości
Wnet się na zbladłej zawstydziła twarzy,
Gdy przy niej siła tak żywa zagości!...
I dech wystąpił na wargi i żarzy
Blask się żywota w niej i tak ją darzy
Późną rozkoszą... I rzecze Uranja:
«O nie zostawiaj mnie, jak noc bez straży
Gwiazd płomienistych błysk gromu!» I słania
Śmierć się ku niej i płonnych całowań nie wzbrania.



XXVI.

«O zostań! przemów! nachyl swoje usta!
Całuj, dopóki trwać całunek może!
Ten mózg, co płonie, tę pierś, co jest pusta,
Niechaj całunek, to słowo, w obrożę
Przesmutnych wspomnień zakute, w swe łoże
Odtąd zamieni! Niech myśli przeżyje,
Jakby twą cząstką był, — o zgasłe zorze,
Adonaisie!... Mnie kaźń czasu kryje,
Ach! czemuż się z tych więzów, jak ty nie wybiję?!...



XXVII.

Przecz się, bywało, o ty dziecię dobre,
Z utartym szlakiem krok twój nie sprzymierza?
Dłoń mając słabą, chociaż serce chrobre,
Przecz obudziłoś ohydnego zwierza?

Zwierciadlanego czemuż ci puklerza
Nie dała mądrość, a oszczepu w dłonie
Dumna pogarda? Dla czego uderza
Duch twój, nim pełnią światłości zapłonie?
Na dziki gon potworów miałby wówczas bronie.



XXVIII.

«Do ujadania skłonne wilków tłumy;
Kruki, co kraczą nad zmarłemi ciały;
Sępy, co z skrzydeł strząsając deszcz dżumy
Lecą po zdobycz, gdzie już przeszedł cały
Pochód zniszczenia, jakżeż uciekały,
Kiedy za naszych dni Apolin drugi
Ze swego łuku słał za niemi strzały!
Już się rabusiów tych nie zerwą cugi:
U stóp, które ich kopią, wyją — nędzne sługi...



XXIX.

«Gdy słońce wzejdzie, robactwo się rodzi,
A gdy zagaśnie, ten płód jednodniowy
W pomroki śmierci na zawsze już schodzi —
W tem błysną gwiazdy... Tej losów osnowy
I w świecie ludzkim szukać bądź gotowy:
Powstał duch boży i płomieni mocą
Rozświeca przestwór; gdy zagasł, tłum nowy,
Skrą jego żywion, pożegna się z nocą,
By z drogi zejść światłościom, co pełniej migocą».



XXX.

To rzekłszy, zmilkła... I z gór wysokości
Schodzą pasterze, strojni w zwiędłe wieńce...
I oto idzie on, Pielgrzym wieczności![26]
Sława mu ramion otwiera pierścieńce,
Chyląc się nad nim, jak niebo... Rumieńce
Jego peanów zgasły z bolu; dalej
Kroczy Irlandyi syn[27] z swą gęślą w ręce,
Najsłodszy piewca jej krzywd; w dźwięków fali,
Płynących z jego lutni, cna się miłość żali.



XXXI.

A w gronie lichszych[28] niby widmo kroczy
Duch, osamotnion, podobien do chmury
Zamierającej burzy, gdy się stoczy
Jej dzwon pogrzebny, grzmot ostatni, z góry;
Snać, jak Akteon, zobaczył Natury
Czar obnażony i dziś chwiejne nogi
Zwrócił, uchodząc, w świata jar ponury;
Za nim, jak sfora, myśli natłok srogi
Gna, szarpiąc swego ojca śród ciernistej drogi.



XXXII.

Duch jak pantera, hyży i nadobny;
Maską boleści Miłość przysłoniona;

Siła w objęciach słabości, żałobnej
Jarzma godziny nie udźwignie ona!
Nikła dżdżu kropla; lampa, która kona;
Wał, co się kruszy; czyż on w słów tych chwili
Już się nie rozpadł? Wszak kwiatu korona
Ginie od słońca, co się do niej mili,
Krew tryska z lic, choć serce żyć się darmo sili! —



XXXIII.

Skroń mu powiędłe okalają zioła,
Blade fiołki, macoszki niknące;
Włócznię, w bluszczowy zwój strojną dokoła,
Szyszką cyprysu zakończoną, w lśniące
Spowitą rosy, dzierżą pałce drżące...
I drży ta włócznia, jak dłoń, co nią włada,
Od serca bicia... W to grono spieszące
Przyszedł samotny — jeleń, co opada
Z sił, ranny, od wspólnego oderwany stada.



XXXIV.

Stali zdaleka, patrząc nań z uśmiechem,
W którym się chował ból; wiedzieli oni,
Że jego męka śpiewna jest li echem
Cudzych katuszy... I teraz zadzwoni
Pieśnią, płynącą jakby z obcej błoni...
Uranja spojrzy nań z trwogą i rzecze:
«Ktoś ty?» On, milcząc, swe czoło odsłoni,
Z którego strumień krwi palący ciecze —
Kaina czy Chrystusa skroń... O losy człecze!...



XXXV.

Czyj to nad zmarłym zamarł głos w tej chwili?
Czyjąż osłania skroń ten szmat kirowy?
Nad łożem śmierci jakaż to się chyli
Postać żałobna, jak kamień grobowy
Na ciężkie serce waląc ciężar nowy?
On to, najlepszy pomiędzy mędrcami,
Co go czcił, uczył, pieścił swemi słowy.
O, szarpiącymi nie skłócę jękami
Przecichej tej ofiary! niech zostaną sami!...



XXXVI.

Jadu się napił Adonais — biada!
Jakaż to żmija w kielich młodociany
Wlała truciznę?! Dziś byłaby rada
Skryć się na zawsze ni to płaz nieznany!
Czuje, że zamilkł hymn ten rozegrany,
Co dusze z złego wyrywał obieży
I, oprócz jednej piersi, w swe kajdany
Zamykał wszystko —: Dziś już nie uderzy
Mistrz w struny swe, dziś z zimną on już ręką leży.



XXXVII.

Żyj! a twa hańba niech nie będzie-ć sławą!
Oto ma klątwa! niechaj cię nie mija!
Sam bezimienny, plamą bądź plugawą, —
Na czci imieniu! Bądź, czemś jest, ty — żmija!

Niech cię obryzga, gdy ci szczęście sprzyja,
Jad ten, co złożył Adonajsa w grobie!
Gardź samym sobą! Niech ci krew wypija
Wyrzut! niech czoło wstyd wypali tobie!
Jak pies, którego biją, drżyj, jak drżysz w tej dobie!



XXXVIII.

Przestańmy płakać, że zdala od sfory,
Spragnionej żeru, Zachwyt nasz ulata:
Śród nieśmiertelnych czuwa on tej pory!
Twój byt poziomy z nim się tam nie zbrata!
Idź, proch do prochu! Cnych duchów zapłata,
Że powracają do płomiennej rzeki,
Z której wytrysły: Bez zmian, w żar bogata.
Cząstka wieczności lśnić będzie na wieki,
Ty w popiół się zamienisz, w hańby brudne ścieki!



XXXIX.

Cicho!... on żyje! on nie umarł wcale!
On się z ciężkiego zbudził snu żywota!
Nasz to duch pragnie w bezwładnym zapale
Dosięgnąć ostrzem swojego brzeszczota,
Gdy nami burza płonnych złudzeń miota,
To nic, którego nie zranić! My — trupy,
Żyjemy pośród gnijącego błota:
Ból nami szarpie; robak ścierwa kupy,
A tu nadzieje toczą naszych ciał skorupy...



XL.

Mgły naszej nocy nad nim się nie wznoszą:
Zawiść i potwarz i ból chorej duszy —
Owy niepokój, który swą rozkoszą
Już mu skwapliwych nie zada katuszy, —
Troska, co trawi świat, już go nie wzruszy...
Że włos mu zbielał, już się nie poskarży —
Że serce zziębło w pustych dążeń głuszy,
I że do urny, gdy się duch nie żarzy,
Popioły złożył zimne bez płaczących straży.



XLI.

On żyje! czuwa! W grobie śmierć się grzebie,
Nie on! Precz z łzami! W blaski promieniste
Przemień swe rosy, ty świcie na niebie!
Duch ten przy tobie, po którym łzy czyste
Ronisz! Zmilknijcie, jaskinie lesiste!
Nie płaczcie, kwiaty, zdroje! Ty powietrze,
Co na twarz ziemi kiry rzucasz mgliste,
Niechaj żałoba twa dla gwiazd się przetrze,
By żar ich nam okrasił lica coraz bledsze...



XLII.

On stał się jednem z Naturą! On wnika
W jej wszystkie dźwięki swym głosem! Jest w grzmocie
I w czarującej melodyi słowika!
Czuć go i widać w cieniach, w światła złocie;

Wciela się w głazy, w najmniejsze paprocie —
Wszystko, gdzie tylko ta siła panuje,
Z którą się dzisiaj zlał w bytu ochocie,
Co światem wieczną miłością kieruje,
Co z góry go zapala, dołem podtrzymuje.



XLIII.

Jest częścią Piękna, które sam przetworzył
O! i w piękniejsze jeszcze odział puchy;
On z twórczym bytem w jedną moc się złożył
I zmusza wszechświat, leniwy i głuchy,
Aby się wiązał w nowych form łańcuchy.
Uporna glina, na jego wskazanie
Rychło przyjąwszy podobne mu ruchy,
Pnie się, gdy czasem i mocą się stanie
W drzewie, człeku, zwierzęciu, gdzie nieba zaranie.



XLIV.

Nie gasną światła na czasów sklepisku,
Choć w mrok się tulą. Do przeznaczeń szczytu
Pójdą, jak gwiazdy o promiennym błysku.
Śmierć-mgła jasnego nie gasi błękitu,
Tylko przyćmiewa... Gdy nad poziom bytu
Serce się wzniesie, a o ziemskim losie
Rozstrzyga Miłość z Życiem, u zenitu
Spotka umarłych, co — żyją: jak w rosie
Blask, jak iskry w burz płomiennym włosie.



XLV.

Schodzą dziedzice niespełnionej sławy
Z tronów, wzniesionych z daleka od roju
Myśli śmiertelnych: Wybladły i łzawy
Chatterton z piętnem podniosłego znoju;
Sydney, jak walczył i jak upadł w boju,
Duch przełagodny i bez żadnej skazy;
Lukan, co śmierć swą w szczytnym zniósł spokoju —
Wszyscy ci schodzą, a zapomnień płazy
Znikają, jakby ciężkie otrzymały razy.



XLVI.

I inni schodzą, choć w mgle ich nazwiska,
Lecz których odblask nie będzie w zatracie:
Wszak ogień żyje, choć już skra nie błyska,
Co go wznieciła, — w nieśmiertelnej szacie
Schodzą, witając: «Dawno czeka na cię
Gwiazda, co dotąd kryje się bez pana
W tych niedostępnych zmroków majestacie;
Śród nieb dźwięczących w pieśń nierozśpiewana!
Hesperze! tron obejmij!» — woła brać wybrana.



XLVII.

Któż jeszcze płacze?... Odejdź, nędzne plemię!
Poznaj się z własną i z jego istotą;
Bijącem sercem ogarniaj tę ziemię,
Blaski twej duszy niech wszechświat oplotą,

Pókąd swą siłą nie wypełnią złotą
Pustych przestworzy. Potem niech z nich będzie
Blask jeden w nocy jak i w dniu! Ochotą
Napełnij serce, byś nie padł, gdy w pędzie
Nadzieje na najstromsze porwą cię krawędzie.



XLVIII.

Lub spiesz do Romy! Idź, gdzie nie on w grobie,
Lecz gdzie pod darnią pochowano świeżą
Nasze wesele! Cóż, że tam w żałobie
Wieki, religja, państwa w gruzach leżą!
Z tych, których sławę wargi świata szerzą,
Blask nań nie spłynie: on im będzie chwałą,
On, jeden z władców, co moc ducha dzierżą,
Co ze zniszczeniem przeszli walkę całą
I żyją, choć z przeszłości nic już nie zostało!



XLIX.

Do tego raju spiesz, o spiesz do Romy,
Do tej pustyni, miasta i mogiły,
Gdzie szczyty ruin sterczą, jak gór złomy:
Gdzie dla Zniszczenia obnażonej siły
Przewonne krzewy bujny wian uwiły;
Spiesz, aż duch miejsca twoje stopy drżące
Wstrzyma, gdzie ogród przywita cię miły,
Gdzie, jak śmiech dziecka, nad śmiercią płonące
Zdrój światła leją kwiaty po zielonej łące.



L.

W koło mur szary; żre go czas ospały —
Zwolna, jak płomień, wilgną strawę chłonie:
Tu piramidy szczyt wystrzela śmiały;
Pod nią już skruszał ten, co to ustronie
Zmienił w swój pomnik; szczyt, jak ogień, płonie,
Stężały w marmur; tu się wdzięczy dalej
W uśmiechu niebios nowe śmierci błonie,
Pole to młodsi dla siebie wybrali,
Co tchem zaledwie zgasłym dziś go przywitali.



LI.

Tu się zatrzymaj! Zbyt świeże to groby,
By porósł smutek, co nad ich spokojem
Ciąży... Jeżeli na źródle żałoby
Jakowejś duszy, utrudzonej znojem,
Ujrzysz tu pieczęć, nie rwij jej... Wszak w swojem
Wnętrzu, wróciwszy, doznasz, co to męka —
Z własnym się spotkasz łez i żółci zdrojem...
Od burz niech Śmierci wybawia cię ręka:
Być tem, czem Adonais, przecz się duch nasz lęka?!



LII.

Wielość przemija, lecz jedni nie zmaże
Czas: trwa blask niebios, ziemskie giną cienie,
Życie, jak barwne katedry witraże,
Jasne wieczności przyciemnia promienie!

Kończ, gdy wejść pragniesz, dokąd twe dążenie
Zmierzać powinno; gdzie wszystko się chowa...
Lazury Rzymu, jego pieśni tchnienie,
Zwaliska, statuy — niczem! niczem mowa,
By chwałę tego celu zamknąć w godne słowa.



LIII.

Czemu się wahasz, o serce? Nadzieje
Już wyprzedziły krok twój! Uszły z świata —
Czas zejść i tobie! Na życia koleje
Blask już nie pada! ze smutkiem cię brata
I to, czem była twa miłość bogata!
Patrz! jak się niebo łagodne weseli,
Jaki nad tobą słodki powiew wzlata!
To Adonais cię woła! «Idź śmielej!
Co może śmierć połączyć, niech życie nie dzieli!»



LIV.

Światłość, co wszechświat pieści swym uśmiechem,
Piętno, żyjące w wszelkim życia tworze,
Łaska, co w walce z pierworodnym grzechem
W pomrokach nocy zagasnąć nie może,
Miłość, zwierciadło, czarujące, boże,
Co odzwierciedla żądzę swego płodu —
Zwierzę, człek, ziemia, niebo, mórz przestworze
Ogniem jej płoną — dziś już bez zawodu
Zdzierają ze mnie resztki śmiertelnego chłodu.



LV.

I schodzi ku mnie duch, któregom w pieśni
Mojej przyzywał; i od lądu zdala
Byt mój żegluje, wolny od tej cieśni —
Od tego strachu, co iść nie pozwala
Z burzą w zapasy; i zrywa się fala
Górą i dołem, i w ciemnościach tonie
Łódź ma, a oto skra się w mgłach zapala:
Adonaisa duch to w owej stronie,
Gdzie goszczą nieśmiertelni, dla mnie gwiazdą płonie...




EPIPSYCHIDION.
 
Wiersze poświęcone szlachetnej, a nieszczęśliwej Emilii Viviani,
zamkniętej obecnie w klasztorze św. Anny w Pizie.
L’anima amate si slancia fuori del creato, e si crea nel infinito un Mondo tutto per essa, diverso assai da questo oscuro e pauroso baratro.
Własne jej słowa.

Niewielu pewno, o moja ty pieśni.
Przyjmie dziś ciebie i myśl tę zrozumie.
Która w swej głębi chowa słów twych fala;
Jeśli przypadkiem zobaczysz się w tłumie —
Tak się wydarza — ludzi owej cieśni,
Co treści twojej pojąć nie pozwala,
Niech się twe słowo w pociechę skrysztala
Dla niej; im powiedz: Jestem nazbyt trudną,
Wy nazbyt płytcy — lecz mówcie, żem cudną!

UWAGA: Piewca następnych wierszy umarł w Florencyi, gotując się do podróży na jedną z najdzikszych wysp Sporadzkich, którą sobie był kupił, ażeby zamieszkać na niej śród ruin starego gmachu; tam to pragnął urzeczywistnić plan życia, co, stosowne może dla szczęśliwszego i lepszego świata, aniżeli ten, którego obecnie jest mieszkańcem, niemożliwem staje się na tym padole. Dziwne było jego życie: mniej dla romantycznych przygód, odróżniających to życie od innych, aniżeli z powodu idealnego zabarwienia, które mu nadawał jego charakter i sposób odczuwania. Poemat niniejszy, podobnie jak Dantego Vita Nuova, będzie dostatecznie zrozumiałym dla pewnej warstwy czytelników bez historycznego wyjaśnienia okoliczności, do których się odnosi; dla pewnej zaś innej klasy pozostanie zawsze niepojętym — właśnie dla braku odpowiedniego organu, potrzebnego do zrozumienia idei, któremi się zajmuje. Nieinaczej — «gran vergogna sarebbe a colui che rimasse cosa sotto veste di figura, o di colore rettorico: e domandato non sapesse denudare le sue parole da cotal veste, in guisa che avessero verace intendimento».
Poemat niniejszy, zdaje się, miał być przeznaczony przez autora na dedykacyę do jakiegoś dłuższego. Stanca, położona na czele, jest prawie dosłownem tłómaczeniem sławnej canzony Dantego:
Voi ch’intendendo, il terzo ciel movete etc.
Zarozumiałe zastosowanie ostatnich jej wierszy do własnego utworu wywoła uśmiech na koszt mego nieszczęśliwego przyjaciela: oby to był uśmiech nie pogardy, lecz współczucia.

Shelley.


O duchu, ducha-sieroty siostrzyco!
Na jego imię łzy ci w oczach świécą —
Oto dziś w serca mojego kościele
W cześć ci powiędłe składam wspomnień ziele.


∗             ∗

Ptaszę więzione, co taką w swej cieśni
Oddychasz nutą, że na głos tej pieśni
Zmiękłyby serca, co cię w więzy skuły,
Gdyby dźwięk jaki gdykolwiek uczuły —
Hymn ten niech będzie twą różą: jej kwiecie
Wyblakłe wprawdzie, słowiku, me dziecię,
Lecz jeszcze miękkie, pełne wonnej siły,
I nie ma kolców, by ci w pierś się wryły.

Podniosłe serce, co nie znasz spokoju,
Bijąc o kraty nieczułe, aż w boju
Ulegniesz płonnym z złamanemi pióry,
Które cię rwały nad ten świat ponury,
Aż z ranionego popłynie ci łona
W gniazdo macosze krew nieokupiona:
Próżno mi płakać, raczej w twej obronie
Krwi sobie gorzkiej z rozkoszą uronię.

Serafie z nieba, ponadmiar szlachetny!
Ty pod kształtami kobiecej, prześwietnej
Chowasz piękności wszystkiej duszy dzielność,
Jej blask i miłość i jej nieśmiertelność.
Błogosławieństwo po Klątwie wieczystej!
Światło, co Wszechświat opromieniasz mglisty!
Gwiazdo wśród Burzy! Miesiącu w obłoku!
Jedyne Życie śród Śmierci! Uroku!
Cudzie i Dreszczu! Harmonio Przyrody!
Jasne Zwierciadło, w którem wszystkie płody,
Gdy na nie spojrzysz promienną źrenicą,
Widzę znów siebie i jak w słońcu świécą —
Wszak nawet pieśń ta, co cię smutkiem darzy,
Snać się płomieniem błyskawicznym żarzy!
O, zmyj-że ślady ziemskich wad i kału
Z tego żałoby pełnego hejnału,
Zmyj łzą błękitną, co ci świętą rosą
Płynie ze źrenic, podobnych niebiosom;
Płacz, aż ta boleść w zachwyt się przemieni,
A ten uśmiechem zbaw od śmierci cieni.

Nigdym nie myślał, że mój sen młodzieńczy
W taki się skutek, nim umrę, uwieńczy:

Ja ciebie kocham, choć szyderstwo świata,
Emilio! z hańbą tę miłość pobrata!
Przecz my z jednego nie wyszliśmy ciała?
I przecz to mię, które innej dała
Ta moja dusza, zmienić się nie może
W węzeł siostrzany ażeby dwa boże
Promienie jednej wieczności na zawsze
Złączyć ze sobą! Życie coraz krwawsze:
Gdy jedno prawem złączone dziś ze mną,
A drugie prawdy potęgą wzajemną,
Oba, choć są mi taką właścią drogą,
Jak jestem twoim, wyrazić nie mogą!
O biada! biada! Niech cię ból mój wzruszy —
Jam nie jest twoim! Jam cząstką twej duszy!


∗             ∗

Rozkoszna świeco! Gdyby nie spaliła
Motylich skrzydeł mej Muzy twa siła,
Wówczas, jak łabędź, co nad łany świata
W godzinie śmierci śpiewający wzlata,
Młodaby miłość wpisała do księgi
Starczego czasu urok twej potęgi...
Nie na toż duch twój zeszedł na te niwy,
By uszczęśliwiał i sam był szczęśliwy?
Zaliś nie wolna od fałszu? Azali
Nie jesteś nakształt tajemniczej fali,
Która melodyą błękitnych rozkoszy
Wszelki dyssonans, wszelki pomrok płoszy?
Zaliś nie gwiazdą, co w ruchomych gronie
Gwiazd sama jedna nieruchomo płonie?
Zali nie jesteś łagodnym uśmiechem
Między gniewnymi? Dźwięcznych tonów echem

Śród głosów szorstkich? Światłością? Zbawieniem?
Szczęściem? Samotnią? Gęślą, słodkiem brzmieniem
Do snu tulącą w strasznych dniach żywota
Ponure troski ludzi, których złota
Miłość uczyła grać na strunie twojej?
Zali nie jesteś gniazdem, gdzie się roi
Bezskrzydłych jeszcze myśli tłum młodzieńczy?
Mogiła bolu, którą kwiecie wieńczy?
Śród świata zjawisk goniłem za jasną,
Jak ty, postacią, i mam — słabość własną!

Obca, śród życia spotkawszy mnie drogi,
Wnet w uścisk śmierci zwabiła przebłogi:
Tak do spokoju, światła i żywota
Dzień noc prowadzi, zimę wiosna złota,
Troskę nadzieja. Antylopa, w pędzie
Sunąca lekkim ponad skał krawędzie,
Nie jest tak lotna. Przez tkankę jej ciała
Blask się boskości przebija i pała:
Tak przez wilgotne obłoki na niebie
Cichem, czerwcowem, naokoło siebie
Mając gwiazd krocie, srebrny krąg księżyca
Swoją niezgasłą pięknością zachwyca.
By z hyacyntu wonnego kielicha,
Z ust jej poszeptów płynie rosa cicha,
Upaja zmysły, jak przesłodkie pieśnie
Tych arf sferycznych, posłyszanych we śnie.
Skrami promieni płoną jej źrenice,
Odbiciem blasków, które błyskawice
Jej duszy w głębiach zbyt wielkich zawarły,
By do niej myśli i zmysły dotarły.
Wypływająca stąd jej światłość boża

Napełnia zimne i martwe przestworza
Jaśnią i ruchem, które Młodość płodzi
Śród wszechobecnej wrzących fal powodzi:
Żar ich się zlewa z krwią, co w białej twarzy
I w końcach palców tak dziwnie się żarzy,
Jak w śnieżnych chmurkach rozświty poranne,
I prądy ciepła tworzy bezustanne,
Pokąd nie zamrze, a z nią cud uroczy,
Co świat przenika, wypełnia, jednoczy
Taką pięknością, że aż ślepną oczy...
Z luźnych jej włosów i rozwianej szaty
Słodka woń płynie, zapach przebogaty,
Którym się powiew upaja, gdy ona
Lekką mknie stopą, jakby uskrzydlona.
I w serce płyną te gorące wonie,
Jak ciepła rosa, co w pękówki łonie
Roztapia lody... Patrz! Śmiertelne ciało,
Ale się w miłość i życie przybrało,
W światło i boskość i ruch, co się zmienia,
Lecz nie umiera! To obraz promienia
Samej Wieczności! To cień snów złocistych!
Blask, co zostawia, precz od dróg gwiaździstych,
Swą trzecią sferę; odbicie Miesiąca
Wiecznej miłości, co falą swą trąca
O fale życia! To obraz radosny
Świtu, młodości i rozkwitłej wiosny —
Wcielenie Kwietnia, co, wonny i miły,
Płaczem i śmiechem do lata mogiły
Wabi kościotrup Zimy...

Biada! Biada!
Do jakich lotów duch się mój układa!

Jak zejść, a nie paść? Miłość wszystko czyni
Równem... Radosną tę prawdę w świątyni
Mojego serca własnego słyszałem.
Ta miłość sprawia i z robactwem małem,
Co pełza trawą porosłym rozłogiem,
Że się w kochaniu i czci łączy z Bogiem...

Oblubienico! Siostro i Aniele!
Gwiazdo mej doli, co się w mrokach ściele!
Zapóźnom kochał, zawnet wielbił ciebie!
Czemuż na błoniach nieśmiertelnych — w niebie,
W obliczu Boga, wśród Jego kościoła,
Duch mój przed tobą nie pochylił czoła
Od pierwszej chwili? Lub czemu na ziemi
Nie szedł twym cieniem, w ślady za twojemi
Kroki, od miejsc tych z daleka! zdaleka?!
Dziś — ja cię kocham i czuję, jak rzeka
Mojego serca pieczęcią zamknięta,
Aby jej fala przejasna i święta
Została tobie, której łez tych zdroje
Rozkosz sprawiają. A my, my oboje
Czyż nie jesteśmy, jak muzyczne znaki,
Różne, a przecież tworzące jednaki
Dźwięk, nie skłócony zgrzytem — dźwięk, co dzwoni
Nutą tak czystą, że w jego harmonii
Drżą wszystkie duchy, jak liście na drzewie,
Drżące na wiatru przeciągłym powiewie.

Twa mądrość we mnie — i nie dbam o skały,
O które mężne serca się łamały.
Jam się przenigdy nie zgadzał z tym tłumem,
Którego dzisiaj wszystkim jest rozumem

Wybrać zśród ludzi kochankę lub druha,
Innych, choć pięknych i wielkiego ducha
Strącić w pomroki zimnej niepamięci.
Takie to prawo moralność dziś święci
I to jest droga ubita, po któréj
Kroczą strudzonych niewolników chóry,
Utartym życia zbliżając się torem,
Gdzie Śmierć ich wita nad grobu otworem...
I tak to człowiek, łańcuchem przykuty
Do przyjaciela, co może zatruty
W sercu, co może złym się równa wrogom,
Stąpa tą pustą, nieskończoną drogą.

Miłość w tem różna od prochu i złota,
Że, choć dzielona, nie traci żywota;
Miłość, jak rozum, co potężniej błyska,
Zapatrzon w prawdę; do twego ogniska,
O Wyobraźni! podobna, co swemi,
Przewspaniałemi światły, zrodzonemi
Z niebios i nizin i z głębin, gdzie wrząca
Myśl ludzka działa, ni blaskiem z tysiąca
Pryzm i zwierciadeł świat zalewa cały
I Błąd zabija odbiciem swej strzały.
Ciasne to serce, co jedno miłuje,
Ciasny ten umysł, co jedną myśl snuje,
I duch ten ciasny, co kształt jeden tworzy;
On wieczność swoją sam do grobu złoży.

Od cielesnego duch się różni bytu,
Jak zło od dobra, rozkwit od przekwitu;
Jak to, co pełza, od tego, co kroczy;
Jak to, co brudne i wnet w grób się stoczy,

Od rzeczy jasnej, co ma żyć na wieki.
Dziel brud i boleść, a wnet niedaleki
Będziesz ich końca — zanik ich widomy;
Myśl, rozkosz, miłość dziel choć na atomy,
Wnet każda cząstka wyrośnie nad całość;
A gdy choć nikła pozostanie małość,
Snać niepodzielna, nikt z nas nie policzy,
Ile się zbędzie trosk, ile zdobyczy
Zyska rozkosznej. Z tej prawdy źródliska
Jasna nadzieja dla mędrców wytryska;
Wieczne to prawo, życia probierz wzniosły
Dla synów ziemi, chwastami zarosłéj,
Którzy tak długo pielą jej zagony,
Aż owoc w słońcu zdobędą spłoniony.


∗             ∗

Była istota, którą duch mój, z kaźni
Ciała wyzwolon, w lotach wyobraźni
Często spotykał, na łanach młodości,
Śród wysp słonecznych, gdzie rusałek gości
Tłum rozigrany, śród polan i lasów,
Gdzie złote blaski używają wczasów,
Śród gór uroczych, śród jaskiń, gdzie fala
Widm i snów boskich w czar się rozkrysztala,
Gdzie dziwnych marzeń błyszczy piana drżąca
O którą ona lekką stopą trąca;
Śród sypkich żwirów wyśnionych wybrzeży,
Gdzie rumowisko skał posępnych leży,
Szła razem ze mną, strojna w płaszcz tak złoty,
Żem patrzeć nie mógł. A głos tej istoty
Przypływał ku mnie samotną ustronią
Ze szmerem źródlisk, z szumem drzew i z wonią

Kwiatów, co o niej tchnieniem dziwnej siły
Zakochanemu powietrzu mówiły,
Niby te wargi, co już śpią, a jeszcze
Słodkich całunków wspominają dreszcze;
Z cichym powiewem i z hukiem wichury,
Z rosą i deszczem, z dżdżem przelotnej chmury,
Z letniem ptaszyny rozśpiewanej pieniem,
Z wszystkimi tony i z wszystkiem milczeniem.
Głos jej brzmiał w słowach wzniosłych opowieści
I w dawnych pieśniach, w ich formie i treści,
W dźwięku i barwie, w wszystkiem, co zwycięża
Tę nawałnicę, której, by oręża,
Używa słaba dłoń teraźniejszości,
By zdusić przeszłość; w najlepszej mądrości,
Tej, co nam życie, to bezdno piekielne,
Zmienia odrazu w przeznaczenie dzielne,
Szczytne, jak obraz męczeństw płomienisty —
Duch jej to zespół prawdy wiekuistéj...
Potem, wybiegłszy z snów młodzieńczych groty,
Jak gdyby płomień oskrzydlił mnie złoty,
Mknąłem, gdzie lśniła gwiazda mej tęsknicy.
Byłem podobien do ćmy-wieczornicy,
Co, błądząc w mrokach, niby liść się tuli
Do tej gasnącej, Hesperowej kuli
I u niej szuka płomiennej mogiły,
Jakby te blaski ziemskiem światłem lśniły.
Lecz na łzy moje i modlitwy głucha,
Ona, z szybkością tego Boga-ducha,
Tron mającego wspaniały i złoty
Na uskrzydlonej gwieździe, co mu loty
Jeszcze uskrzydla dziesięćkrotnie, ginie
W stożkowej cieni tego życia... Ninie,

Choćby, jak morze potworne, otchłanią
Grób ział nieznaną, byłbym poszedł za nią.
W tem głos się ozwał: «O serce w żałobie!
Nie szukaj mary — ta mara przy tobie!»
Gdzie? — ja się pytam: I «gdzie» odpowiada
Echo wszechświata. I rozpacz mnie blada
Zdjęła w tej ciszy; me usta pytały
Tych wszystkich wiatrów, co w milczeniu wiały
Wokół przybytku mych strasznych katuszy:
«Czy wy nie wiecie, gdzie dusza mej duszy?»
Szeptałem prośby, słowa zaklęć, które
Zwalczają losów tyrany ponure,
Ale modlitwy i czary daremnie
Z warg moich płyną: nie zwrócą jej ciemnie!
Z tego chaosu świata już nie stworzę,
W którym władnęło to zjawisko boże,
Świata, gdzie przed nią każda myśl ma klęka.
I przetom poszedł — za mną strachu męka,
Wszystkie pragnienia i wszystkie nadzieje
Marły w tej drodze — i krok się mój chwieje;
Tchem oczekiwań karmiąc się jedynie,
Szedłem, gdzie życia zimowe pustynie;
Wszcząłem bój z fałszem — lecz bój ten był próżny...
I, umęczony, śpieszący podróżny,
Ślepnę w tym zgiełku nowych form, co staje
Co krok przedemną. W dzikie idę gaje,
Chcąc znaleść postać, coby równą była
Tej, w której ona przedemną się skryła.
Tam jedna — głos jej to pieśń jadowita —
Siadła nad brzegiem ruczaju, okryta
Błękitną tkanką, którą zmroki sprzędły.
Zdradziecki oddech jej ust — to kwiat zwiędły;

Jej uścisk dłoń mą, by trucizną, parzy,
Wnętrze żre ogień z ócz jej, a z jej twarzy
I piersi wrzącej zabójczy zawiewa
Oddech i w głąb się mojej duszy wlewa,
W mojego serca komórkę zieloną,
Na jego liściach zawisa, aż spłoną —
Aże się zwarzą, grzebiąc w swej ruinie
Rozkwit, co, zanim zdołał przyjść, już ginie.

W niejednym kształcie ziemskim ja, zapału
Pełen, swojego-m szukał ideału.
Znalazłem piękne — ale wdzięki płonne,
Znalazłem mądre — lecz ich słowa wonne
Były nieszczere. Ach! i wierną jednę —
Czemu: nie dla mnie?... Jak to zwierzę biedne,
Ścigane psami, umknąć już nie może,
Ku własnych myśli zwróciłem się sforze.
Broniąc się, ranny i zmęczony, padłem.
l dzień lodowy patrzał na mnie zbladłem
Litości okiem, żem tak legł boleśnie.
Wtem, jak blask świtu, zabłysło mi wcześnie
Oswobodzenie. Przedemną promienny
Stał duch, podobien do mary mej sennej
Tak jak podobne jest lice miesiąca,
Zmienne, do twarzy wieczystego słońca;
Stał niby miesiąc dziewiczy i świeży,
Co na niebieskich wyspach berło dzierży,
Co swym uśmiechem wszędzie rozkosz budzi;
Stał, błędny ognik, który blaskiem łudzi
Cichym a zimnym; co, zmienny, zostaje
Wieczyście sobą, co ciepła nie daje,
A tylko świeci. Urocza i młoda,

By duch, co spłynął z niebieskiego groda,
Tak mnie osłania, jako księżyc jasny
Tę noc osłania od jej mroczy własnej.
Aż między niebem a ziemską mogiłą
W mej cichej duszy wszystko jasnem było.
I, jako obłok, którym wicher miota,
Wnet mnie uniosła tam, gdzie dzika grota;
Usiadła przy mnie z pochyloną twarzą,
A jej promienie wnet mój sen rozżarzą,
Jak księżyc, który to wzrasta to kona,
Na uśpionego patrząc Endymjona.
A gdy ma dusza i me kości spały,
Duch mój to jaśniał, to gasł znowu cały,
Jak księżyc, wpatrzon w letnie jeziór tonie,
Gdy toń się śmieje lub gdy marszczy skronie.
I tak na łożu tem zimnem — o dziwy! —
Ani umarły leżałem, ni żywy,
Gdyż głos jej srebrny przywołał ich dwoje —
I śmierć i życie, co stare swe boje
Snać zapomniawszy, jak dziatwa, zrodzona
Z jednego matki opuszczonej łona,
Bez oskrzydlonej sunęły odzieży,
Wołając: «precz z nim! nie do nas należy!»
Ach! jam łzy ronił i, choć sen to, ronię.

A jakie burze rozpieniły tonie
Snów mych i księżyc gasiły, co, blady,
W rannych już mrokach gubił swoje ślady;
Jak moja dusza zmieniła się w morze
Ciemne i po niej kto wichurą porze;
Kiedy zagasła ta, co gwiazdą lśniła
Mojemu życiu; jaka mroźna siła

Tak się skradała ponad temi wody,
Aż się w śmiertelne pościnały lody
Te rozpienione fale mojej duszy;
Wśród jakich wstrząśnień i jakich katuszy
Rozwarła ziemia swą paszczę bezdenną
Gdy księżyc twarzą uśmiechał się senną;
Słowa te milczą! Każde łez by rzeką
Było... Nademną niech ci łzy nie cieką!

W puszczy mi obraz objawił się przecie,
Szukany w hańbie i smutku po świecie;
Kiedy się zbliżył, na łany cierniowe
Spłynęła światłość, jak skry porankowe:
A jego widok wlał znów żywot jary
W tę mroczną ziemię i zmarłe konary;
Dołem i górą, gdzie ślad jego drogi,
Ściele i zwiesza się tłum kwiatów błogi,
Jako miłości myśli kiełkującej.
Z jego oddechu, ni promień gorący
Płynie melodya — wszystkie inne dźwięki
Przeniknął dźwięk ten uroczy i miękki,
Że wszystkie wichry zamilkły wokoło.
Z włosów, co wieńcem oplotły mu czoło,
Woń płynie świeża, topiąc mroźne lody
W zimnem powietrzu... Przedziwnej urody,
Jak obraz słońca wcielony, gdy złote
Zmienia się światło w miłosną tęsknotę,
Duch ten chwalebny, przypłynąwszy w grotę,
Gdziem leżał uśpion, wezwie mego ducha:
I sennych członków moich siła krucha
Powstanie z miejsca, wzniesie się nad ziemię,
Ruszona mocą, co pod nimi drzemie —

Tak ogień rusza blade dymu smugi...
Wraz w jego blaskach stanąłem, i długi
Zmrok nocy pierzchał przed tem światłem życia...
Czułem, że obraz to wyszedł z ukrycia,
Ach! do którego nie mogłem się dostać
Lata — że twoją, Emilio, ta postać.

Ponad tym światem miłości, tą jaźnią,
Tą ziemią, świateł dwóch, bliźnią przyjaźnią
Złączonych władza złocista migoce,
Rozwija kwiaty, rozbudza owoce,
W jej serce oszczep magnetyczny wciska;
Unosi wody i białe mgławiska;
Wicher do chmury, falę do kotliny
Prawem wieczystej zawodzi przyczyny,
Burze śród skalnej usypia mogiły,
Przedtem kolebki ich rozżartej siły;
Pułk deszczu, lśniący w barwnych piórach tęczy,
Przywabia w namiot, przewiewny, pajęczy —
Jak te dwie ślubne gwiazdy, które z wieży
Niebios swe blaski ślą, gdzie ziemia leży,
I, nad ruchomą połyskując kulą,
W blask i błękitny sen jej kształty tulą
I, swoje władze złączywszy promienne,
Wieczyście jedne, choć wiecznie odmienne,
Dążą, gdzie cel ich czeka wspólny, złoty,
Tak też władajcie kulą mej istoty,
O jasne gwiazdy, przez dnie i przez noce
Rozpościerając nad nią swoje moce...
Ty, co nie gardzisz siłą pożyczoną,
ty, co świateł, które w dali płoną,
Wzdyć nie zaciemniasz, wiedzcie mnie wśród cieni

Trzech pór, od wiosny do późnej jesieni,
W zimy grobową wiedzcie mnie głębinę
Aż się tam w kwiecie bogatsze rozwinę!
I ty, Kometo, co do swego środka
Przyciągasz serce mego świata [wiotka
Jest jego siła], aż to serce moje,
Zmienne przyciągań i odpychań boje
Prowadząc z tobą, pęknie zwyciężone,
Twe serce pchnąwszy gdzieś w zabłądzeń stronę —
Niech blask twój znowu na niebie zagości!
Wróciwszy, stań się znów gwiazdą miłości!
Z czaszy ognistych żarów żywe słońce
Karmić cię będzie; księżyc rogu końce
Utopi w twoim pogodnym uśmiechu;
Uczci cię wonią cichego oddechu,
Światłem i cieniem, wieczór i ta świtu
Chwila złocista; tak w świątyni bytu
Dwie siostry: Bojaźń i Nadzieja błoga
Czczą gwiazdę śmierci i narodzin; mnoga
I boska płynie im z serca objata;
Moja ofiara to ofiara świata!

Nie gardź tem kwieciem mych myśli, co ginie
Prędko. Wszak w serca serdecznej głębinie
Kwiat ten wyrasta i w owoc dojrzewa
W słońcu twych oczu, jak ów owoc z drzewa,
Które wyrosło pośród rajskiej niwy.

O, uchodź ze mną, nadszedł czas szczęśliwy!

Siostrą-westalką bądź temu, co we mnie
Śmiertelność w swoje otuliła ciemnie;

Z tem, co nie we mnie, lecz jest mną, rumieńcem
Płonąc wieczystym, ty się złącz pierścieńcem
Oblubienicy, która szczęściem darzy
I jest szczęśliwą... Oto już się żarzy
Gwiazda przeznaczeń, wznosząc się do góry
Nad pustą kaźnią. Wysokie jej mury,
Przeliczne straże i silne bronice;
Lecz miłość nie zna hamulców. Granice
Wszystkie przekracza, jak błyskawic wstęga,
Co niewidzialna w środek ziemi sięga;
Jak wiatr swobodny, którego nikt w kleszcze
Żadne nie ujmie; podobniejsza jeszcze
Do owej Śmierci, co, na skrzydłach myśli
Lecąca naprzód, drogę swoją kréśli
Poprzez kościoły, pałace, więzienia
I wojsk szeregi. Miłość od jej tchnienia
Nawet silniejsza; ciało jej rozprzęga;
Członki uwalnia miłości potęga
Z więzów i serce z boleści wyzwala,
Duszę z chaosu.

Cicha wiatru fala
Oblewa skały nadbrzeżne; w przystani
Stoi już okręt; śród morza, o pani!
Jest droga, barką nietknięta niczyją;
Wokół wysp nagich mewy gniazda wiją;
Tu zdrad zapomniał ocean zdradliwy;
Tłum marynarzy wolny i szczęśliwy;
Mów, siostro serca mojego, czy ze mną
Zechcesz popłynąć tą drogą zaziemną?
Oto łódź nasza, jak albatros, który
Gnieździ się w dali śród Wschodu purpury;

My pod jej skrzydła skryjem się rozwiane,
A ponad nami Burze rozpasane
I błoga Cisza, Dzień i Noc popłyną —
Tajemne sługi — niezmierną głębiną.
Tu, gdzie sklepienie nieb iońskich płonie,
Wyspa jak odłam Raju w falach tonie;
A że tu przystań nie była bezpieczna,
Z wyspy tej puszcza zostałaby wieczna,
Gdyby nie wyrósł tutaj lud pasterzy,
Niewinny, prosty, odważny i świeży,
Owiany jeszcze owem rajskiem tchnieniem,
Które spłynęło złocistym strumieniem
Z wieku złotego. Tu egejskie wody,
Rozbłękitnionej przepełne urody,
Zmiennymi przystań otaczają pasy
Piany i dźwięków, blasków zmiennej krasy,
I sypki piasek i jamy jaskinne
Pocałunkami zlewają. Tu zwinne
Wiatry, wiejące wzdłuż morskiego brzegu,
Falują głębie w swym falistym biegu;
Tu bóstwa lasów swoje kształty kryją;
Tutaj się rzeki i strumyki wiją
Rozbłękitnione, jako dyamenty,
Lub, jak poranek, chmurami nietknięty.
Ścieżki się gubią śród gestwinnej łozy, —
Sarny tu skaczą i zdziczałe kozy —
Pasterz, do roku ledwie raz zachodzi —;
Pełno tu polan, grot i hal, w powodzi
Bluszczu tonących, na które przejrzyste
Zlewają krople wodospady szkliste,
A z ich szelestem, gdy te krople sączą,
W południa pieśni słowików się łączą.

Urocza ustroń zapachami dysze,
A morze światła, które się kołysze
Ponad tą wyspą, nad zieleni tonią,
Drzew cytrynowych upaja się wonią
I, niewidzialne, niby mgła ta blada,
Lepki snu ciężar na powieki składa;
Fiołek, narcyz z pod mchów i z pod ziela
Strzałą zapachów do mózgu ci strzela,
Że aż umierasz z tej rozkosznej rany.
Tu każdy odruch, woń, blask, dźwięk rozgrany
Zdają się w jedno z tą nutą złączone,
Która jest duszą śród duszy: drżą one
Jak snów przedwiecznych echa oddalone.
Pomiędzy niebem, powietrzem i ziemią
I między morzem kształty wyspy drzemią;
Jak wschód, gdy świeżych powiewów go fala
Muska, tej wyspy blask się rozkrysztala.
Tu miejsce święte, tu przystań spokojna;
Trzęsienia ziemi, głód, dżuma i wojna
Mijają szczyty tych gór, mkną nad niemi,
Jak sępy ślepe drogi przeklętemi.
Skrzydlate burze, które w hymn straszliwy
Ponad innemi rozgrzmiewają niwy,
Topią tę wyspę w lazurów spokoju
Lub rozpłakują się w łzy tego zdroju,
Z którego napój czerpią łan i lasy
Dla swej zielonej, nieśmiertelnej krasy.
Z wód się podnoszą, opadają z góry
Jasnych wyziewów leciuteńkie chmury,
A każda chowa w sobie czar rozkoszy;
A gdy te mgławe osłonki rozproszy
Zefir, lub słońce, lub promień księżyca,

Wtedy ta wyspa, jak naga dziewica,
Płonąca ogniem wdzięku i miłości,
Drży, zawstydzona nadmiarem piękności.
Lecz jako światło w głębi kopalń, w łonie
Rozkosznej wyspy dusza żarem płonie,
Atom Wieczności, i swój uśmiech zlewa
Na szare skały, na zielone drzewa,
Na głębie fali, co się w czar rozwełnia,
I tak nim puste przestrzenie wypełnia.

Lecz, by cud świata, w tej pustynnej stronie.
Gmach jakiś w cichej samotności tonie.
Nikt z prostych wyspy mieszkańców nie pomny,
Kto go zbudował i kiedy. Ogromny,
Że szczytem sterczy ponad czołem lasów,
Nie był on twierdzą. Za prastarych czasów,
Gdy świat skrasiła pierwszych wiosen zorza,
Wzniósł jakiś mądry i czuły król morza
Ten gmach rozkoszy, dawnych wieków dziwo,
I nim swą siostrę uczynił szczęśliwą
I swą kochankę. Snać nie ludzka siła,
Lecz dłoń tytanów gmach ten postawiła;
Oto się zdaje, jakby z łona ziemi
Gmach ten wystrzelił kształtami swojemi;
Jak gdyby wyrósł ze skalnej opoki,
Tworząc rząd jaskiń świetlany, wysoki;
Albowiem sztuki prastarej roboty
Na proch skruszały; przelicznymi sploty
Bluszcz na ich miejscu wije się i wina
Dzikiego gałąź do góry się wspina.
Ciemnice hal tych opromienia rosa,
Lśniąca brylantem na bluszczach; niebiosa,

Gdy kwiaty zwiędną, przez ich tkankę żarzą
Gwiazd się iskrami lub księżyca twarzą;
Lub dzień tu ryje, wstając w zórz purpurze,
Kwiatów mozajkę w paryjskim marmurze.
Dzień i noc tutaj, gdy spojrzymy z wieży,
W uściskach z morzem ta ziemia snać leży.
I tak oboje snać marzą bez końca
O falach, kwiatach, złotych chmurkach słońca —
O tem, co drga tak w ich uśmiechu czystym,
A co my światem zwiemy rzeczywistym.

Moje ta wyspa i ten gmach, ty panią
Będziesz nad pustą, rozkoszną przystanią.
Tu ja dla ciebie komnaty roztworzę,
W złocistą wschodu zapatrzone zorzę,
Pieszczone wiatrem, co po mórz głębinie,
Sam jako fala, śród fal drży i płynie.
Nut ci dostarczę i ksiąg nagromadzę —
Wszystkich narzędzi, które duchom władzę
Dają podniosłym, ażeby zbudziły
Przyszłość z kolebki, a przeszłość z mogiły,
Aby na wieki to dziś do łańcucha
Szczęścia przykuły i do ogniw ducha,
Co mogą drzemać, lecz wieczyście żyją,
Albowiem w sobie swoją wieczność kryją.
Prosty nasz żywot wymaga niewiele,
I smak nasz zdrowy tu się nie podściele,
Pod stopy zbytku, co ten świat pustoszy,
Pragnąc go zdobić. Tu w cichej rozkoszy
Z swemi się dziećmi natura rozgości;
Tu się wśród bluszczów żali swej miłości
Grzywacz; tu sowa okrąża wieżyce,

Tonącą w cieniu wieczornym; źrenice,
Gwiazd nieskażonych tu błyszczą i płoną
Tańczącym w zmroku nietoperzy gronom;
Tutaj nam sama w promykach miesiąca
Igra przed bramą; tutaj noc milcząca
Miarą snów cichych mierzy wolne kroki.
Tu nasza przystań! A gdy lat potoki
Zwiędłych nas godzin, w późny czas przekwitu,
Zasypią liściem, bądźmy dniem, błękitu
Rozpinającym namioty na niebie,
Duszą w tym Raju, świadomymi siebie —
I nierozdzielni i jedni. Oboje
Tymczasem będziem kroczyli, gdzie zdroje
Błyszczą pod niebem iońskiem; tu sami
Brnąć będziem w trawie i piąć się po mchami
Porosłych górach, gdzie w tchnieniu przecichem
Strop wargi swoje łączy z ust kielichem
Ziemi-kochanki; potem u wybrzeży
Spoczniem krzemiennych, w których czerstwy, świeży
Całunek morza takie budzi życie,
Że drżą i skrzą się, jak gdyby w zachwycie.
Tu władać będziem, owładnięci razem
Bujnym przecichej rozkoszy obrazem,
Złączeni z sobą i oddani sobie,
Aż życie w miłość się zmieni. A w dobie
Południa w szarej skryjemy się grocie,
Która snać jeszcze w księżycowem złocie
Wczorajszej nocy się kąpie; do słońca
Tu nie dociera źrenica gorąca —
W grocie, co nocy nas zmrokiem otoczy:
Tu sen niech zmoże niewinne ci oczy,
Sen — świeża rosa miłości spragnionej;

Sen — deszcz, co kroplą gasi rozpalony
Żar pocałunków, aż znowu zapłoną.
Gwarzyć będziemy, pókąd naszym tonom
Taka melodya myśli nie wypłynie,
Że jej nie oddać słowami, — co ginie,
Zamiera w słowie, lecz znów życiem błyska
W takich spojrzeniach, których strzała wciska
W nieme się serce i w pieśń je nastraja —
W pieśń choć bez dźwięków... Niech nasz duch się spaja,
Niech się ze sobą nasza pieśń połączy;
Usta — wymowa, choć bez słów, z nich sączy —
Niech przyćmią duszę, co wśród nich się pali;
Ten oto strumień tajemniczej fali,
Co z ducha krynic najskrytszych wytryska —
Z najgłębszych głębin żywota — niech błyska
Przeczystej żądzy pozłotą, jak w zorzy
Górskie potoki... I w jedno się złoży
To nasze życie; pod dwóch ciał odzieniem —
Czemu dwóch? — jednym my duchem, pragnieniem
Będziemy jednem w dwóch sercach, co, zmienne,
Rosły i rosną, aż jako płomienne
Dwa meteory, tak długo krążące,
Aż się zjednoczą, — te dwa serca drżące
Zetkną się z sobą, złączą i przemienią.
I, wiecznie płonąc, nigdy się płomieniom
Strawić nie dadzą. I w duszy swej własnej
Znajdziemy pokarm, jak ten płomień jasny
Zbyt nieskalanych, nazbyt świętych zniczy,
By karm czerpały ze zwykłej zdobyczy —
Ogni, co w górę k’niebieskim krainom
Blaskiem strzelają, lecz nigdy nie giną.
W dwóch wolach jednem będziemy dążeniem,

I jedną wolą, otuloną cieniem
Dwóch dusz, i jednym będziemy żywotem
I jednem piekłem, jednem niebem złotem,
Unicestwieniem jednem o! i jedną
Nieśmiertelnością!

Jak ma dusza biedną!
Słowa, na których uleciećby chciała,
Gdzie swój przybytek Miłość zbudowała,
Są dla jej lotów ciężarem łańcucha —
Dyszę, upadam, drżę, oddaję ducha!...

Klęknijcie, wiersze, u stóp swej królowej,
Mówiąc: «My władcy twojego heloty:
Czego chcesz od nas i tego, co twoje?»
Zwołajcie siostry swe z zapomnień groty
I razem z niemi zanućcie: «Miodowy
Jest ból miłości, choć za ciężkie znoje
Za grobem czeka nas przybytek złoty»...
Tam żyć będziecie ze mną... W tej godzinie
Spieszcie wskroś ludzkich serc i cnemi słowy
Każcie Primowi, Vannie i Marinie,
By się kochali i świat, który ginie
W szydzie i kłamstwie, porzuciwszy, w gości
Przybyli do mnie — bom ja gość Miłości.




JOHN KEATS.
 

Na nagrobku (u stóp piramidy Cestiusza w Rzymie, obok mogiły Shelley’a) kazał sobie napisać «Here lies one whose name was writ on water» (Tu leży ten, którego imię napisane było na wodzie), mimo to jednak w dumie poetyckiej powiedział o sobie: «Nie posiadam najmniejszego uczucia pokory wobec czytelników. Nie napisałem nigdy ani wiersza z choćby cieniem myśli o czytelnikach. Zdaje mi się, że po śmierci zaliczą i mnie do poetów angielskich». Dotknięty suchotami, zmarł jako 26 letni młodzieniec (urodzony 1795 w Londynie † 1821 w Rzymie). Łajdacka krytyka jakiegoś bezimiennego pismaka, pomieszczona w «Quarterły Reviev» miała podobno przyspieszyć jego zgon; Shelley (cfr. «Adonais») poświęcił mu wspaniałe strofy, surowo napiętnowawszy złośliwość recenzenta.
Dzieła: Endymion, Hyperion (nieukończony), Lamia, «Isabella or the Pot of Basil» (Izabella czyli kwiat wasilku), cykl sonetów, ód i innych drobniejszych wierszy, świadczących, że zachwyt Shelleya był uzasadniony.



HYPERION.
 
KSIĘGA I.

W głębokich mrokach posępnej doliny,
Zdala od świeżych oddechów poranka,
Żarów południa i gwiazdy wieczornej,
Usiadł Saturnus, jako głaz, spokojny
I tak milczący, jak owo milczenie,
Co go otacza wokoło; nad głową
Las mu się zwieszał na lesie, jak ciemna
Chmura na chmurze. Ani jeden tutaj
Nie wkradł się powiew, tyle sił mający,
Ile ma cichy dnia letniego podmuch,
W dal unoszący źdźbła pierzastej trawy:
Liść tu umarły zostawał, gdzie upadł,
Samotny potok wlókł się oniemiały
I coraz bardziej malał i pochmurniał
Z żalu nad bóstwa swojego upadkiem:
W trzcinach i łozach wylękła Najada
Usta swe zimnym zamykała palcem.

W piasku nadbrzeżnym ślady stóp szerokich,
Ale idące do tego-li kresu,
Dokąd on dotarł, by spocząć i zasnąć.
Dłoń jego stara, zgrzybiała, olbrzymia,
Legła na ziemi darnistej, bezwładna,
Martwa, bez berła; oczy mu przywarły
Ciężkie powieki, a głowę obwisłą
Tulił do ziemi, jakby nadsłuchiwał,
Czy przyjdzie pomoc od Matki odwiecznej.
Zdawałoby się, iż żadna go siła

Z miejsca nie ruszy, gdy w tem ktoś się zbliżył
I, ze czcią wielką schyliwszy się nad nim,
Przyjazną ręką łagodnie się dotknął
Jego barczystych, przepotężnych ramion.
Pierwszego świata była to bogini.
Przy jej postaci rosła amazonka
Równałaby się pigmejce. Za włosy
Pochwyciłaby Achilla i zgięła
Kark mu ku ziemi; lub też jednym palcem
Iksyonowe wstrzymałaby koło.

Lica jej były ogromne, prawdziwie,
Jak to oblicze memfijskiego Sfinksa
Co gdzieś w dziedzińcu stanął pałacowym,
Kiedy mędrcowie, szukając mądrości,
Zwracali oczy swe ku Egiptowi.
Lecz do marmuru jakże niepodobnem
Było to lice! Jakże było pięknem,
Jeśli ból wielki nie uczynił bólu
Jeszcze piękniejszym od samej piękności!
W jej wzroku czyhał jakiś strach wylękły,
Jak gdyby klęska zaczęła się właśnie,
Jakby w dniu burzy przednia straż chmur ciemnych
Już rozpoczęła swój posiew nieszczęścia,
A czarny hufiec jął nagromadzonym
Pracować grzmotem. Jedną rękę swoją
Do bolesnego przycisnęła miejsca,
Gdzie u człowieka słychać serca bicie,
Jakby tam właśnie, chociaż nieśmiertelna,
Czuła ból krwawy. Drugą na Saturna
Złożywszy karku przegiętym, otwarte
Zbliżyła wargi w stronę jego uszu

I uroczystym, głębokim, organnym
Rozbrzmiała dźwiękiem w żalne, smutne słowa,
Które w akcentach naszego języka —
O jakże słabych, ażeby wyrazić
Pierwotnych bogów rozlewną wymowę! —
Takieby miały znaczenie: «Saturnie!
Otwórz swe oczy! — jakkolwiek dla czego,
Ty stary, biedny mój królu?! Pociechy
Nie mam ja żadnej dla ciebie — nie, — żadnej!
Nie mogę rzeknąć: «Czemuś zasnął, panie?»
Albowiem niebo już cię opuściło,
I ziemia boga nie widzi w pobitym,
I morze z swoim uroczystym szumem
Odbiegło berła twojego, i wszystkie
Wokół przestwory przestały ulegać
Twej osiwiałej, dawnej królewskości.
Grzmoty, nowego świadome rozkazu,
Opornie tylko huczą ponad naszym
Upadłym domem, a twa błyskawica,
Niedoświadczoną kierowana ręką,
Niszczy i pali te, ongi spokojne
Nasze dzierżawy. O czasy bolesne,
O chwile długie, jak lata! Przechodząc,
Tak wydęłyście tę potworną prawdę,
Tak ją do naszych trosk i ciężkich zgryzot
Przycisnęłyście, że niedowierzaniu
Zabrakło miejsca na oddech, Saturnie!
Śpij-że, śpij dalej! o lekkomyślności!
Jakże ja mogę zakłócać tę ciszę,
Tę snu twojego samotnię! Jak mogę-ć
Otwierać oczy, pogrążone w smutku?
Śpij, a ja płakać u stóp twoich będę».

Jak kiedy w letniej, w sen zaklętej nocy
Potężnych lasów dumne senatory,
Wyniosłe dęby, w zielonych delijach,
Oczarowane przez gwiazdy żarliwe,
Śnią, śnią noc całą, nie drgnąwszy ni razu,
Chyba, że jakiś powolny, samotny
Przypłynie powiew, by skonać w te tropy,
Jak gdyby tylko jednę miało falę
Przypływające powietrze: — tak samo
Przyszły i przeszły jej słowa; a ona,
Zalana łzami, schyliła ku ziemi
To swoje piękne i szerokie czoło,
Tak, że jej gęste, spadające włosy
Podścieliły się przemiękkim jedwabiem
Pod wielkie stopy Saturna. Już księżyc,
W leniwych płynąc odmianach, swe cztery
Srebrzyste pory rozsiał pośród nocy,
A owych dwoje widać wciąż bez ruchu,
Podobnych rzeźbom w sklepieniach katedry:
Ten bóg skostniały leżał wciąż na ziemi,
A u stóp jego płacząca bogini.
Nareszcie przyszedł czas, gdy Saturn stary
Podniósł powieki nad zblakłą źrenicą
I ujrzał stratę swojego królestwa
I wielki smutek i mrok tego miejsca,
I te na klęczkach uroczą boginię,
I trzęsąc brodą, jak osika trzęsie
Swojem liściwiem, zaczął bełkoczącym
Szeptać językiem: «Theo! złocistego
Hyperiona nadobna małżonko!
Czułem cię przedtem, nim jeszcze ujrzałem

Twoje oblicze: spojrzyj na mnie! spojrzyj,
Abym nasz wyrok zobaczył w twych oczach!
Spojrzyj i powiedz, azali Saturna
Widzisz tu postać; azali Saturna
Głos tutaj słyszysz; azali to czoło,
To pomarszczone, z królewskiej korony
Odarte czoło jest czołem Saturna?
Któż posiadł władzę, aby mnie tak zgnębić?
Skąd moc ta przyszła i jak mogła wyróść
W takie nadmiary, gdym ja Przeznaczenie
Zdawał się trzymać w mych żelaznych garściach?!
Lecz tak się stało... I otom zduszony —
Otom niebieskiej pozbawion potęgi
Oddziaływania na blade planety,
Rozkazywania morzom i wichurom,
Nad żniwiarzami spokojnego władztwa —
Wszystkich tych czynów, któremi najwyższe
Przynosi bóstwo ulgę swemu sercu.
Odbiegłem łona własnego, zgubiłem
Własną istotę, swój byt rzeczywisty,
Gdzieś między tronem, a tym kątem ziemi,
Na którym siedzę. Patrzaj, Theo! patrzaj!
Rozewrzyj oczy wieczyste i wlep je
Hen! w te okręgi! wlep je w te przestworza,
Takie gwiaździste, a przecież tak ciemne,
Tak pełne życia oddechów, a przecież
Takie bezpłodne i puste — w płomienne,
Lecz takiem piekłem ziejące przestworza!
Patrz, patrz, o Theo! i powiedz, czy widzisz
Postać, lub cień jej, torującą drogę
Na dumnych skrzydłach lub płomiennym wozie,

Aby nanowo opanować niebo,
Które przed chwilą straciła!... Posłuchaj!
Dojrzali muszą iść naprzód! Saturnus
Musi być królem! Tak, złote zawitać
Musi zwycięztwo, paść muszą bogowie,
A zabrzmieć surmy spokojnych tryumfów;
Nad mej stolicy złociste obłoki
Przeuroczyste muszą płynąć hymny,
Tony łagodnych odezw i obwieszczeń
I srebrne muszli wyżłobionych dźwięki!
I nowe piękna stworzymy rodzaje,
Aby się niebios radowały dzieci...
Ja wydam rozkaz... Theo! Theo! Theo!
Ach! gdzie jest Saturn? Słuchaj gdzie jest Saturn?»

Z wielkiego bólu dźwignął się na nogi,
Ściśnięte pięści wytężył do góry
I druidycznym jął potrząsać włosem,
Że aż kroplistym ociekał mu potem;
W źrenicach jego rozgorzały ognie
I głos mu w krtani uwiązł ze wzruszenia.
Stał i nie słyszał Thei westchnień długich;
Potem, za chwilę, te mu się poczęły
Wyrywać tony: «Ale mogę-ż życie
Innym dać światom? tak! innym istnieniom,
By przezwyciężyć i zniszczyć dzisiejsze?
Gdzie drugi chaos?... Gdzie?!...» Ku Olimpowi
Znalazło drogę to słowo i dreszczem
Przejęło trójkę buntowników. Thea
Zadrgnęła z trwogi, ale w jej wyrazie
Przebłysły jakieś nadzieje, i głosem
Żywym, lecz pełnym wielkiej czci, wyrzekła:

«To nam pokrzepi ten nasz ród upadły:
Chodź do przyjaciół, dodaj im otuchy!
Znam ich ustronie, boć stamtąd przybywam».
I tyle słów jej; a potem z błagalną
Prośbą w źrenicach wstecz zwróciła kroki
Wskroś mrocznej puszczy; Saturn poszedł za nią:
Ona go wiodła, skierowawszy drogę
Wśród starych gąszczy, co się poddawały,
Jak mgła, gdy orły wzlatują nad gniazda.

Tymczasem w innych dzierżawach roniono
Łzy przeogromne, i jeszcze tam krwawszy
Ból się wylewał, i żal był tak wielki,
Że nie wyrazi go ni język ludzki,
Ani też pióro; groźny ród tytanów,
Sam się ukrywszy, albo w pętach leżąc,
Nad utraconem jęczał panowaniem
I w męce srogiej ciągle nadsłuchiwał,
Zali się Saturn nie ozwie. Lecz jeden
Z tego plemienia mamutów wciąż jeszcze
Dzierżył swe władztwo, swą moc, swój majestat:
W kręgu swych ogni wciąż jeszcze płomienny
Siedział Hyperion, wciąż wdychał kadzidła,
Z męża na boga rosnąc słonecznego —
Ale niepewnie: Bo jak w nas śmiertelnych
I dreszcz i trwogę straszne budzą znaki,
Tak i on również drżał, lecz nie jak człowiek
Na głuche wycie psa lub krzyk puhacza,
Lub gdy przyszedłszy do kogoś ze swoich,
Usłyszy naraz jego dzwon pogrzebny,
Lub modły księży, w północ, przy gromnicach:
Tylko przestrachy, owładnąwszy każdym

Nerwem olbrzyma, częstokroć dręczyły
Hyperiona. Jego gmach, okolon
Piramidami z jarzącego złota,
Cieniem bronzowych przyćmion obelisków,
Krwawo się żarzył w tysiącach podworców,
Łuków i kopuł i lśnistych galeryj;
A wszystkie chmurek jutrznianych przesłony
Płonęły gniewnie; orle bowiem skrzydła,
Niewidne dotąd bogom ni zdumionym
Oczom człowieka, od czasu do czasu
Rzucały pomrok na pałac; rumaków
Słychać też było rżenie, niesłyszane
Dotąd ni bogom ani zdumionego
Uszom człowieka. A kiedy Hyperion
Pragnął piersiami swemi chłonąć kłęby
Wonnych kadzideł, z świętych wzgórz płynące,
Jego olbrzymie czuło podniebienie
Zabójczej miedzi jadowity posmak.

Toż po spełnionym dniu, gdy znalazł przystań
W usypiającym zachodzie, nie szukał
Boskiego wczasu na łożu wyniosłem,
Ni snów rozkosznych w objęciach melodyj,
Tylko odpędzał godziny spoczynku,
Niezmierzonemi od hali do hali
Chodząc krokami. A zasię skrzydlate
Jego rumaki stały w zbitych stadach
Zdala od schronisk zacisznych, zdumione
I pełne trwogi, tak, jak się wylękłe
Skupiają tłumy na wielkiej równinie,
Kiedy ich zamki i warowne grody
Padły od ziemi trzęsienia... W tej chwili,

Kiedy Saturnus, przebudzon z letargu,
Trop w trop za Theą podążał lasami,
Hyperion, zmierzchy zostawiwszy w tyle,
Przybył, schylony, ku progom zachodnim
I, jako zwykle, bramy jego zamku
Rozchyliły się w przełagodnej ciszy,
Tylko poważne zefiry poczęły
Z tub uroczyste wydobywać tchnienia
Przesłodkich dźwięków, cichych, przytłumionych,
Rozpływających się wokrąg melodyj.
I, niby róża, cała w karmazynach,
Skąpana w woniach, a zimna dla oka,
Stało to wejście, rozkwitłe, rozwiane,
Oczekujące majestatu boga.
Wstąpił, lecz wstąpił przepełniony gniewem.
Wokół stóp jego płomieniste suknie
Syk wydawały wzdętymi fałdami,
Jakby z ziemskiego pochodzący ognia,
A który płoszył niebiańskie Godziny
I dreszcz w ich skrzydła przelewał gołębie.
I tak w iskrzących kroczył błyskawicach
Od jednej nawy wspaniałej do drugiej,
Pod wiązaniami sklepień, pośród altan,
Powyplatanych wonnem blasków liściem,
Wskroś djamentami wysadzanych arkad,
Pokąd nie dotarł do głównej kopuły.
Stanąwszy pod nią, gniewnie tupnął nogą,
Że aż od posad do najwyższych szczytów
Gmach jego zagrzmiał złocisty. Lecz zanim
Zdołał ucichnąć ten grzmot wibrujący,
Głos jego strzelił do góry i huczał
Gromom na przekór: «O sny dnia i nocy!

Kształty potworne! Obrazy boleści!
Zjawiska, w zimnych żyjące pomrokach!
Widziadła bagnisk, czarnem krytych zielskiem!
Czemum was poznał? Czemum was zobaczył?
Czemuż ta moja wieczysta istota
Tak oszalała, że mogłem was ujrzeć,
Że mogłem patrzeć na te strachy nowe!
Upadł Saturnus, więc i ja mam upaść?
Mam i ja rzucić tę przystań spokoju,
Tę chwały mojej kolebkę, ten cichy
A bujny zbytek niebiańskiej światłości,
Tę schroń uroczą, te lśniste przybytki,
Te kryształowe moje pawilony,
To moje całe jaśniejące władztwo?
Dziś ono puste, sieroce, nikt z moich
W niem już nie gości. O biada! Nie widzę
Blasku, ni ognia, ni kształtów harmonii,
A tylko ciemność widzę, śmierć i ciemność!
Tutaj, w sam środek mojego schroniska
Wtargnęły widma ponure i władną,
I znieważają i tłumią i gaszą
Wszystką mą chwałę... Upaść?! Nie! Na Tellus
I na jej słone suknie! Nad płomienne
Granice mego królestwa wyciągnę
Straszliwe ramię i precz, precz odpędzę
Gromowładnego młodzieniaszka, zgnębię
Zbuntowanego Jowisza i każę,
Aby na tronie siadł znów Saturn stary».
Rzekłszy to, zamilkł, albowiem mu w gardle
Ciężka uwięzła groźba, nie mogąca
Dobyć się na jaw. Bo jak w ciżbie ludzi,
Na widowisku jakiemś zgromadzonych,

Hałas się wzmaga i rośnie, im bardziej
Krzyczy ktoś: «cicho»! — tak też i na słowa
Hyperiona zbiegły się widziadła,
Potrzykroć zimne i straszne i blade,
A z zwierciadlanej powierzchni, gdzie stały,
Podniósł się opar, jak z bagien spienionych.
A on, przygniecion swym bólem ogromnym,
Wlókł się, miarowo od stóp aż do głowy —
Tak wąż olbrzymi, muskularny, giętki,
Zwolna toruje sobie drogę, skronią
Trzęsąc i karkiem z nadmiaru wysiłku.
Wyswobodzony, dobiegł wschodniej bramy
I, przez rosistych sześć godzin, nim zdołał
Świt się zrumienić w swej właściwej chwili,
Groźnym oddechem dął w uśpione wrota,
Zwolnił je z ciężkich oparów i nagle
Rozwarł na oścież ponad zimną falą
Oceanową. Krąg ów płomienisty,
Na którym codzień toczył się wskroś niebios
Z wschodu na zachód, obracał się w kirach
Obłocznych opon, lecz przez to nie bywał
Nigdy przyćmiony całkiem i zakryty,
Gdyż jaśniejące sfery i kolura,
Łuki i koła, przeświecały zawsze
Przez te przesłony, od głębin nadiru
Aż do zenitu tworząc przecudowne
Kształty błyskawic — dawne hieroglify,
Które uczona mądrość bystrookich,
Ongi żyjących tutaj astrologów,
Umiała, w długie zapatrzona wieki,
Odczytać myśli wytężoną pracą:
Dzisiaj ich nie ma — zabytki zostały

W czarnych marmurach i głazach; ich wiedza
Zgasła i przeszło dawne ich znaczenie.
Krąg dwa miał skrzydła, dwa srebrzyste skrzydła,
Co się wznosiły, skoro bóg się zbliżał.
I dziś ich pióra olbrzymie zaczęły
Wyrastać, jedno po drugiem, z pomroków,
Pokąd się wszystkie nie rozpięły; glob zaś
Oślepiający stał pośród ciemności
I na rozkazy czekał Hyperiona.
Chętnie ten byłby wydał swe zlecenie,
Chętnieby zajął tron i rad nakazał,
By dzień się począł — ale nadaremnie:
Nie mógł, jakkolwiek był z pierwotnych bogów — ;
Pór uświęconych porządku zakłócić
On nawet nie mógł; w narodzinach swoich
Świt się powstrzymał, jak tu powiedziano.
Siostrzana para owych skrzydeł srebrnych
Stała rozpięta, ażeby nareszcie
Krąg swój poruszyć; przedsionki — otwarte
Ponad ciemnemi dzierżawami nocy;
I oto Tytan promienny, szalony
Z nowego bólu, dotąd nieprzywykły,
By się naginać, teraz, koniecznością
Zmuszony twardą, ugiął ducha swego
Pod troską chwili: i, przepełnion żalem,
W słabym oblasku legł, wzdłuż poszarpanych
Strasznie obłoków, na dnia rozgraniczu
I mrocznej nocy. A kiedy tak leżał,
Niebo gwiazdami swojemi litośnie
Spojrzało k’niemu i z dali bezmiernych
Do uszu jego spłynął głos Coelusa
W tych uroczystych i cichych poszeptach:

«Najpromienniejszy z moich drogich dzieci,
Urodzon z ziemi, spłodzony przez niebo,
Synu tajemnic, niepojętych nawet
Dla sił, co były przy twem powstawaniu!
Oto ja, Coelus, sam zdumiony jestem,
Skąd i jak przyszły te radości twoje,
Ta słodycz dreszczów rozkosznych; w zdumienie
I mnie wprawiają te ich mnogokształtne,
Widne owoce; te boskie symbole,
Te objawienia życia, rozlanego
Po głębiach wiecznych przestworów: o słuchaj,
Wśród nowych kształtów braci twych i bogiń
Najpromienniejszem ty jesteś dziecięciem!
Spór między wami dziś powstał i rokosz
Syna przeciwko ojcu. Jam go widział
Padającego; jam widział, jak z tronu
Mój pierworodny się walił. Ramiona
Wyciągał ku mnie; poprzez wszystkie gromy,
Które szalały mu naokół głowy,
Do mnie przedarło się jego wołanie.
Zbladłem i w chmurach ukryłem oblicze.
Czyś i ty bliski takiego wyroku?
Czuję tu jakiś strach nieokreślony,
Albowiem widzę, że moi synowie
Już nie podobni do bogów. Boskimi
Byliście z swego poczęcia, w spokoju
I uroczystej władnęliście dumie,
Bóstwa wyniosłe, i nikt nie zakłócał
Waszego życia ni waszej potęgi;
Dziś we was widzę strach, gniew i nadzieję;
Objawy bólu i złości; prawdziwie,
Jak u śmiertelnych, żyjących tam! w dole.

Gorycz tu dzisiaj, mój synu! Ponure
Znaki zaniku, rozpaczy, upadku!
Lecz ty zbierz siły, jakoś mocen tego,
Jako że możesz ruszać się naokół —
Bóstwo widzialne — i możesz wszelakiej
Krnąbrnej godzinie natychmiast urągać
Swoją w eterach jawną obecnością!
Jam tylko głosem, me życie jest tylko
Żywotem fali i wichru — wydołam
Jedynie tyle, co wicher i fala —
Ale ty możesz! Na czoło wypadków
Stań więc i strzałę schwyć za opierzenie,
Nim naciągnięta wyda świst cięciwa.
Dalej! Na ziemię! Tam znajdziesz Saturna
Wraz z jego bólem. Ja będę tymczasem
Strzegł twego słońca jasnego, opiekę
Będę miał baczną nad twemi porami».

Zanim połowa tych szeptów przestwornych
Dotarła na dół, Hyperion się podniósł
I hen! ku gwiazdom zwrócił swe powieki
I wciąż je trzymał otwarte, dopóki
Nie umilkł poszept; i wciąż je otwarte
Trzymał, a gwiazdy były wciąż tak samo
Jasne, milczące. A potem, powoli
Skłoniwszy głowę na szerokie piersi,
Jak nurek, w morze idący perliste,
Pokroczył naprzód powietrznem obrzeżem
I cicho w nocy utonął głębinach.





KSIĘGA II.

A na to samo uderzenie wielkich,
Szerokich skrzydeł Czasu, gdy Hyperion
Utonął w falach powietrznych, Saturnus
Dotarł wraz z Theą do posępnej schroni,
W której Cybelę i innych pobitych
Szarpał tytanów żal nad straszną klęską.
Była to grota, gdzie światło zuchwałe
Nie mogło padać na ich łzy, gdzie oni
Czuli swe jęki, lecz ich nie słyszeli,
Bo je tłumiły grzmoty wodospadów
I ciągłe szumy ochrypłych potoków.
Urwiste granie i podarte turnie,
Jak gdyby ze snu strzeliwszy do góry,
Potworne swoje wysuwały wierzchy
I fantastycznych tysiącem załomów
Dziwnie stosowne tworzyły sklepienie
Dla tego gniazda boleści. Tytani,
Zamiast na tronach, siedzieli na twardych
Piargach krzemiennych, albo spoczywali
Na ostrych głazach i na najeżonych
Kruszcami złomach łupkowych. Nie wszyscy
Byli tam razem; jednych udręczały
Ciężkie kajdany, inni gdzieś błądzili.
Coeus i Gyges oraz Briareusz,
Porfirion, Dolor i Tyfon i inni,
Najodważniejsi, najzuchwalsi w szturmie,
Znosili karę straszliwą w regionach,
W których zamierał im oddech. Więzieni
W żywiołach mroków, zgrzytali zębami,
A wszystkie członki ich, podobne żyłom

Jakiegoś kruszcu, leżały bez ruchu,
Powykręcane albo wyprężone;
Tylko ich serca, strasznym żarte bólem,
Febrycznych ogni pełne, głośno biły
Pulsem krwi wrzącej. Po świecie szerokim
Gdzieś się błąkała Mnemosyne; Febe
Błądziła zdala od swego księżyca;
I wielu innych nawykło wędrować
Po różnych stronach, lecz dzisiaj znaleźli
Schron tutaj straszny. I porozrzucane
Leżą naokół te obrazy życia,
Ogromne, martwe, niby druidyczne
Głazy na smutnych, opuszczonych bagnach,
Kiedy w posępny czas listopadowy
Deszcz zacznie padać pod wieczór, a niebo
W mrok swe ołtarne otula sklepienia.
Każdy miał tutaj swoją ustroń własną
I ni spojrzeniem, ni słowem, ni jakimś
Rozpacznym czynem, nie zwracał się wcale
Do swych sąsiadów. Jednym z nich był Kreus.
Jego potężna, żelazna maczuga
Leżała przy nim, a głaźne, strzaskane
Żebro opoki świadczyło wymownie,
Jaką miał w duszy przewspaniałość siły,
Nim padł, zwyciężon, w smutku i żałobie.
Drugim był Japet, trzymający w garści
Śliski kark węża: temu żądłowaty
Z gardzieli zwisał język, zasię kręgi,
Wzdłuż rozprężone, opadły zdrętwiałe:
Dziś już ten potwór nie mógł bryzgać jadem
W twarz zwycięzkiego Jowisza. Tuż obok,
Twarzą do ziemi, leżał Kottus, czaszką

Bijąc straszliwie o krzemienne głazy,
Usta z cierpkiego wykrzywiając bólu
I przewracając oczyma. Opodal
Widziałeś Azyę, Kafa olbrzymiego
Potężną córkę, co, chociaż niewiasta,
O wiele więcej matce swej, Tellurze,
Sprawiła cierpień, niż który z jej synów.
Więcej zadumy było w jej obliczu,
Niźli męczarni, gdyż wzrokiem proroczym
Widziała przyszłą swą świetność: w palm cieniu
Przez jej szeroką wyobraźnię rosły
Na świętych wyspach Oksu i Gangesu,
Współzawodnicząc w mocy i ogromie,
Wielkie przybytki, wspaniale świątynie.
Jak się Nadzieja wspiera na Kotwicy,
Tak też i ona, aczkolwiek mniej wdzięczna,
Stała oparta na zębie, wypadłym
Przenajwiększemu z jej słoni. Ponad nią,
Na stromej turni, leżał wyciągnięty,
Wsparty na łokciach, chmurny Enceladus.
Dawniej łagodny był on i spokojny,
Jak wół pasący się na kwietnych błoniach,
Nierozsierdzony przez nikogo; teraz,
Wściekły jak tygrys, jak lew, knowający,
Myślał i dumał, snuł jakoweś plany;
On to niedawno rzucał naokoło
Góry na góry w długiej wojnie bogów,
Młodsze smagając bóstwa, że, spłoszone,
Kryły się w zwierząt i ptaków postacie.
Obok był Atlas; przy nim ojciec Gorgon,
Forkus, na wznak się położył. W sąsiedztwie
Był Oceanus i Tethys. W spowiciu

Włosów na łonie jej łkała Klymene.
A śród nich wszystkich Themis — u stóp Opsy,
Onej królowej, osłoniętej mgłami,
Nie więcej oczom widzialnej, niż ciemne
Wierzchołki świerków, gdy je noc głęboka
Otuli w chmury. Było-ci tam jeszcze
I wielu innych, których nie wymienię.
Bo kiedy Muza wzniesie się na skrzydłach
W wyże powietrzne, któż wstrzyma jej loty?
A teraz śpiewać musi o Saturnie
I towarzyszce jego, którzy chwiejnym
Wydobywali się krokiem z głębiny
Straszliwej puszczy. Ponad ciemną turnią
Pojawiły się ich głowy; ich postać
Rosła i rosła, aż się krok ich zrównał
Z poziomem szczytu i spoczął. I wówczas
Thea, ramiona rozpostarłszy drżące
Wkrąg nad tem gniazdem katuszy i z boku
Wlepiwszy oczy w oblicze Saturna,
Ujrzała ciężką w niem walkę. Najpierwszy
Z pomiędzy bogów zmagał się z wszelaką
Słabością bólu, gniewu, przerażenia,
Zemsty, wyrzutów, żalu i nadziei,
Ale najbardziej z rozpaczą. Daremnie
Walczył przeciwko tym plagom, albowiem
Na głowę jego polało już Fatum
Olej śmiertelny, jad, co mu odbierał
Piętno boskości; i Thea, przelękła,
Dała mu spokój, puściwszy go naprzód
Między olbrzymów zwyciężone plemię.

Jak między nami, śmiertelnymi ludźmi,
Serce, dotknięte bólem, jeszcze bardziej
Rwie się i szarpie, jeżeli się zbliża
Do progów domu, gdzie serca boleją
Równem cierpieniem, tak i Saturn, wszedłszy
Między pobitych, o mało nie upadł.
Ale się spotkał z okiem Encelada,
A wyraz mocy i czci, w niem zawarty,
Przejął go niby natchnieniem. I krzyknął:
«Patrzcie, tytani, na boga waszego!»
I na to jedni zajękli, a inni
Z miejsc się porwali na nogi, znów inni
Ten sam ze siebie wyrzucili okrzyk,
Lub wybuchnęli płaczem albo skargą,
A wszyscy z czcią się skłonili przed bogiem.
I Ops, zasłony uchyliwszy czarnej,
Skroń ukazała bladą, zgasłe lica,
I wielkie łuki brwi, i głębię oczu.
Szumy powstają w ciemnych wierzchach świerków,
Gdy Zima głos swój rozpuści; szmer idzie
Po nieśmiertelnych. kiedy Bóg do góry
Podniesie palec na znak, że w tej chwili
Obciąża język swój ciężarem myśli,
Muzyką grzmotów i błyskawic: szmer ten
Jest jak ów poszum w ciemnych wierzchach świerków.
Gdy ten zamilknie w swoim górskim świecie,
Żaden już podźwięk nie nastąpi po nim;
Ale gdy tutaj, między pobitymi,
Szmer ów przystanął, począł głos Saturna
Rość niby organ, który wraz na nowo
Brzmieć rozpoczyna, kiedy przygłuszone
Przestaje drżeć już powietrze od srebrnych,

Nagle urwanych brzmień poprzednich... Oto
Jak głos ten zwolna wzmagał się: «W mem sercu,
Które jest własnym swym sędzią, nie mogę —
Nie umiem znaleźć przyczyny, dla czego
To nas spotkało. Nie mogę jej znaleźć
Ani w legendzie o pierwszym dniu świata,
Zawartej w księdze o stronicach z ducha,
Którą Uranus gwiaździsty swym jasnym
Zratował palcem od brzegów ciemności,
Kiedy ją chciały lekko wzdęte fale
Pogrążyć w swoich półmrokach — w tej księdze,
Którą wy znacie, a którą dla siebie-m
Za silny wybrał podnóżek: niestety,
Jak mało silny! — w znakach, ni symbolach,
Ani we wróżbach żywiołów, powietrza.
Ognia, i wody, i ziemi, — w pokoju,
Wojnie czy sporze wzajemnym jednego
Przeciw jednemu, dwom, lub trzem, lub wszystkim,
Albo gdy każdy poszczególnie walczy
Z trzema drugimi, jak ogień z powietrzem
Głośno się zmaga, kiedy strumień deszczu
Zalewa obu i obu przyciska
Do twarzy ziemi, przyczem, skoro znajdą
Siarkę, poczwórna już tym biednym światem
Wstrząsa i szarpie nawała, — w tej nawet
Potwornej walce, z której potrafiłem
Głęboką czerpać naukę, nie umiem
Znaleźć powodu, przecz to nas spotkało:
Nie, nie! Choć śledzę, choć ślepię, nieomal
Omdlewający, nad księgą natury,
Nad rejestrami wszechbytu, nie mogę
Dotrzeć do przyczyn, dla których wy, bóstwa,

Wy pierwsi z widnych, dotykalnych bogów,
Tak-eście marnie ulegli tej sile,
Co, gdy ją z waszą porównać, nie wzbudza
Żadnego strachu... A jednak leżycie
Przezwyciężeni! pobici! w pogardzie!
Mówię: «powstańcie, tytani!» — jęczycie.
Mówię: «w proch z wami!» — jęczycie! Cóż czynić?
O wielkie niebo, Ojcze niewidzialny!
Cóż ja wydołam? O bracia bogowie,
Wskażcie mi drogę, jak bojować mamy,
Jak mamy gniew swój ukoić szalony!
Podajcie radę! łaknie jej zgłodniałe
Ucho Saturna. W tobie, Oceanie,
Mieszka rozwaga, szczytna i głęboka;
Z podziwem patrzę, jak na licu twojem
Myśl natężona rodzi pewne siebie
Zadowolenie: dopomóż! dopomóż!».

Tak skończył Saturn; a wówczas bóg morza,
Mędrzec-solista, nie z gajów ateńskich
Czerpiący wiedzę, lecz z mroku wód swoich,
Wstał, z nieociekłym naokoło włosem,
Aby poszeptem, który język jego
Chłonął, w swych pierwszych wysiłkach, jak dziecko,
Od tych pieniących się piasków nadbrzeżnych,
Taki rozpocząć rozhowor: «Bogowie,
Wy, którzy własnym dławicie się żalem,
Szarpani gniewem, pożerani złością,
W kurczach ginący z tej bolesnej klęski,
Przytępcie zmysły, ten swój słuch przytłumcie,
Gdyż w moim głosie nie grzmi zapalczywość!
Przecież, kto pragnie, niechaj mnie wysłucha:

Albowiem chcę wam dać dowód, jak chętnie
Każdy się ugiąć powinien; a wiedzcie,
Że w tym dowodzie niosę wam pociechę,
Jeżeli czerpać chcecie ją z tej prawdy.
Prawo natury zmogło nas, nie siła
Gromu lub Zeusa. O wielki Saturnie,
Wszechświat atomów tyś przejrzał najlepiej,
Ale żeś królem i że ślepym jesteś
Właśnie przez swoją królewskość, dla tego
Jedna twym oczom zakryta jest droga,
Którą ja szedłem ku prawdzie wieczystej.
Więc przedewszystkiem: jak nie byłeś pierwszą,
Tak też nie jesteś potęgą ostatnią
I być nie możesz. Nie jesteś początkiem
Ani też końcem! Chaos to i Ciemność
Stworzyły światło, ten najpierwszy owoc
Wewnętrznych bojów, ponurych zaburzeń,
Dojrzewających dla celów przedziwnych.
Nadeszła chwila dojrzenia, z nią światło —
I światło, z własnym skojarzone stwórcą,
Wydało wszystką bezmierną materyę.
I objawili się nasi rodzice —
Niebo i Ziemia — w tej samej godzinie,
A potem świata objęliśmy władzę —
Ty, pierworodny, i my, ród olbrzymów.
Teraz ból prawdy idzie, jeśli komu
Będzie on bólem! Szaleństwo! Boć przecie
Z spokojem znosić wszystką prawdę nagą
I wszystkie losy to szczyt wspaniałości!
Baczcie, co mówię: Jak Niebo i Ziemia
Wżdyć doskonalsze, niż Chaos i Ciemność,
Choć i te ongi miały panowanie;

Jak zasię po nich widzimy Niebiosa
I Ziemię w kształtach potężne i piękne,
W woli i czynach wolne, a łączliwe.
Oprócz tysiąca innych, jawnych znaków
Czystszego życia, tak dziś w nasze ślady
Wstępuje świeża, piękniejsza potęga,
Z nas urodzona i na to, ażeby
Wzbić się nad nami, jako myśmy ongi
Zmogli chwalebnie dawną moc ciemności.
A przeto klęska nasza nie jest większą,
Niż bezkształtnego upadek Chaosu,
Sprowadzon przez nas. Czyż ta bryła gleby
Może urągać lasom, które sama
Wyhodowała i ciągle hoduje,
A które od niej tyle czarowniejsze?
Czyż może ona nie uznać przewagi
Zielonych gajów? Albo czyliż drzewo
Śmie gołębicy zazdrościć, że grucha
I że na śnieżnych polatuje skrzydłach,
Kędy jej wola, gdzie ma rozkosz swoją?
My to jesteśmy jak te drzewa w lesie.
Tylko że z naszych wspaniałych gałęzi
Nie wyszły blade, samotne gołębie,
Lecz złotopióre orły, co szybują
W swojej piękności wysoko nad nami
I przez to muszą panować, albowiem
Takie jest prawo: Kto pierwszy pięknością,
Ten ma być pierwszy i władzą. Zapewne,
Przez to odwieczne prawo tak się stanie,
Że nowe plemię wtrąci kiedyś w smutek
Naszych zwycięzców, jaki nas dziś gniecie.
Czyście widzieli wóz młodego boga,

Co moje zabrał dziedzictwo?... Słuchajcie,
Czy widzieliście to jego oblicze?
Ten wóz, naokół bryzgający pianą,
Zaprzężon w lotne, skrzydlate rumaki,
Stworzone przezeń samego? Jam widział,
Jak mknął po gładkiej, spokojnej przestrzeni,
Z ogniami takiej piękności w źrenicach,
Żem smutne zaraz rzucił pożegnanie
Swemu królestwu. Smutnie-m się pożegnał
I oto-m przybył, ażeby zobaczyć,
Jak bezlitośne przemogły was losy
I czy nie mógłbym dodać wam otuchy
W tym strasznym bólu. Przyjmijcie tę prawdę
I niechże ona będzie wam balsamem».

A kiedy przebrzmiał szept Oceanowy,
Umilkli wszyscy — z gniewu, czy dla tego,
Że ich przekonał i zawstydził? Jakaż
Myśl to odgadnie, choćby się najgłębiej
Zastanowiła? Przecież tak się stało,
Że nikt doraźnej nie miał odpowiedzi,
Oprócz Klymeny, na którą nie zważał
Żaden z obecnych. Lecz i ta nie na to
Poczęła mówić, aby odpowiadać,
Tylko, z przedziwną łagodnością w oku
Na zasmuconych spoglądając bogów,
Taką wargami poczerwieniałemi
Zaniosła cichą, bojaźliwą skargę:
«Ojcze! jam tutaj najsłabszym jest głosem
i wiem jedynie to, że znikła radość
I że ból wpełznął do naszego serca.
Aby w niem zostać, ach! może na zawsze!

Nie chcę być wróżką złego, jeśli mniemam,
Że takie słabe mogłoby stworzenie
Odwrócić pomoc, która się nam z prawa
Od bóstw należy wszechwładnych. Pozwólcie
Wyjawić przecież mą troskę, pozwólcie
Powiedzieć sobie, co doszło mych uszu,
Co mi wyciska łzy i przekonywa,
Że nas już wszystkie odbiegły nadzieje!
Stałam na brzegu, na uroczym brzegu,
Dokąd z krainy ciszy, drzew i kwiatów
Zalatywały przewonne powiewy.
Wszystko spokoju pełne i rozkoszy,
Jak ja cierpienia — tak pełne radości
I rozkosznego, łagodnego ciepła,
Że serce moje poruszyła żądza,
By lżyć samotność, aby jej złorzeczyć
Pieśniami skargi, muzyką tych naszych,
Nieszczęsnych bolów. Siadłam, wzięłam konchę
I jęłam szepty przelewać w jej wnętrze
I snuć melodyę — o, już nie melodyę!
Bo gdym śpiewała, głuche muszli echa
Śląc nieudolnie na tchnienia powietrzne,
Z przeciwnej strony, od wyspy lesistej,
Oblanej wodą, dźwięk przypłynął ku mnie
Z pogwarem wiatru — dźwięk tak czarujący,
Że mi zagarnął słuch i porwał całą.
W piasek rzuciłam swą konchę, a fala
Wraz napełniła jej wnętrze, jak moje
Napełniał zmysły pogłos tej złocistej,
Nowej melodyi. W każdym rajskim dźwięku
Śmierć była żywa, — w każdym ich strumieniu,
Które płynęły wciąż, jeden za drugim,

I znów się razem zlewały, jak perły,
Kiedy się sypią z przerwanego sznura.
I potem znowu jedna pieśń za drugą
Poczęły krążyć naokół mej głowy,
Niby gołębie, które, pofrunąwszy
Z swoich gałęzi oliwnych, muzykę
Mają w swych skrzydłach, zamiast piór milczących,
I o chorobę wnet mnie przyprawiły —
Razem: z zazdrości i bólu. Ból przemógł,
I odurzone zatkam sobie uszy,
Gdy wtem, pomimo drżących rąk oporu,
Przedarł się ku nim głos przenajdźwięczniejszy,
Głos wołający: «Młodzieńczy Apollo!
Apollo! młody, jutrzniany Apollo!»
Chciałam uciekać, lecz głos mnie doścignął,
Głos wołający: «Apollo! Apollo!»
O ty, mój Ojcze! o bracia! gdybyście
Czuli mą boleść, gdybyś ty, Saturnie,
Czuł, co ja cierpię, nigdybyście moich
Nie potępili słabych słów, że śmiały
Mieć uroszczenie, by je wysłuchano».

Głos jej popłynął, jak potok lękliwy,
Który, krzemiennem wlokąc się łożyskiem,
Boi się spotkać z morzem; ale morze,
Wraz go spotkawszy, zadrżało: potężny
Głos Encelada wielkim wezbrał gniewem:
Jak głuchy łoskot fal w napół ukrytych
Jaskiniach turnic, huczały bałwany
Ciężkich wyrazów, które z swego łona
Wylewał, wsparty na łokciach — nie wstawał
Z wielkiej pogardy: «Mamy-li, bogowie,

Słuchać tu dzisiaj olbrzymów przemądrych,
Czy też przegłupich? Piorun za piorunem,
Do ostatniego wyrzucan z zbrojowni
Zdrajcy Jowisza, jeden świat za drugim
Na moich piętrząc ramionach, niewiększą
Sprawił mi boleść, niż dziecinne słowa
Śród tych straszliwych pogromów. Tytani!
Zbudźcie się ze snu! krzyczcie! drżyjcie! ryczcie!
Zapomnieliście o tych ciszach krwawych?
O tych hańbiących policzkach? Was wszystkich
Zmiażdżyło ramię dzieciucha! Słyszycie?!
A ty, wrzekomy władco wód, czy dzisiaj
Już zapomniałeś płomiennych błyskawic,
Które smagały twe morza? Co? jakto?
Więc z odrętwienia mogło was obudzić
Te kilka prostych słów mych? O radości!
Teraz ja widzę, żeście nie zgnębieni!
Teraz już widzę, jak oczu tysiące
Goreją żądzą odwetu!» To mówiąc,
Wyprężył w górę swą postać olbrzymią
I, wstawszy z miejsca, tak przemówił dalej:
«Teraz jesteście płomieniami, ja was
Nauczę palić, ja wam dziś pokażę,
Jakby od wrogów oczyścić powietrze,
Jak porozżagwiać kręte ognia groty,
I jak spopielić wzdęty obłok Zeusa,
Jak młodzieniaszka tego w jego własnym
Zdusić namiocie. O, niechaj odczuje
Zbrodniczą krzywdę, którą nam wyrządził.
Bo chociaż gardzę słowem Oceana,
Ja nad czemś więcej boleję tu dzisiaj,
Niż nad utratą królestwa: minęły

Chwile spokoju i senliwej ciszy —
Chwile, tak obce niweczącym walkom,
Gdy wszyscy niebios nadobni mieszkańcy
Schodzili ku nam z rozwartą źrenicą
Słuchać słów naszych. Było to, gdy jeszcze
Nie marszczyły się gniewnie wasze czoła,
Gdy usta wasze znały li jedynie
Solenne dźwięki; było to, gdy jeszcze
Nie było znane skrzydlate zwycięztwo,
Bądź utracone, bądź też odniesione.
A pamiętajcie, że dotąd Hyperion
Nie uległ hańbie, brat nasz najjaśniejszy,
O, tak, Hyperion — oto jego promień!»

Wszystkich się oczy zwróciły ku licom
Enceladowym, i gdy z ust tytana
Ku szczytom turnic popłynęło imię
Hyperiona, spostrzegły, jak bladym
Przebłyskiem światła drgały jego rysy.
Nie było w rysach tych gniewu, bo widział,
Że inne bóstwa tak samo płonęły
Żądzą pomszczenia. Spojrzał po nich wszystkich
I w twarzach wszystkich dostrzegł promień blasku.
Ale najbardziej gorzał Saturn stary;
Włos jego siwy lśnił się jako piana,
Obryzgująca wokół piersi statku,
Kiedy północą wjeżdża do zatoki.
I tak w tej bladej, srebrnej stali ciszy,
Gdy światło jakieś, by odbrzask poranku,
Przenikło naraz wszystkie strome skały,
Wszystkie posępne schronie Zapomnienia,
Wszystkie cieśniny, wszystkie przepadliska,

Wszystkie te turnie, wszystkie czarne głębie,
Żleby milczące, albo też ochrypłe
Od rozhukanych, szalonych potoków.
I nagle wszystkie wieczne wodogrzmoty,
Wszystkie siklawy, dalekie i blizkie,
Przedtem w posępne otulone mrocza,
Zalśniły w świetle w całej swojej grozie!
Był to Hyperion: jaśniejącą stopę
Na granitowym postawiwszy szczycie,
Ujrzał niedolę, którą światłość jego
W straszliwszym jeszcze ujawniła kształcie.
Włos miał złocisty, na wzór numidyjskich
Skręcony puklów, a majestatyczna,
Królewska postać rzucała olbrzymi
Cień śród swej własnej jasności, by ogrom
Głazu Memnona przy zachodniem słońcu,
Widzialny oczom wędrowca po Wschodzie.
I jęk wydawszy, jak harfa Memnona.
I załamawszy ręce, zamyślony,
Stał tak milczący w głębokiej zadumie.
Zwątpienie zdjęło powalonych bogów,
Kiedy przy sobie króla Dnia ujrzeli
Pozbawionego otuchy: i lice
Zakrył niejeden przed tą falą światła.
Lecz Enceladus dumnem powlókł okiem
Po swoich braciach, a na błysk tych źrenic
Podniósł się Japet, i Kreus, i Forkus,
I wszyscy razem zwrócili swe kroki,
Kędy on wielką wystrzelił postacią.
I czterej razem wywołali głośno
Imię Satura, a na to Hyperion
Ze swego szczytu odkrzyknął: «Saturnie!»

Saturn zaś siedział obok Matki bogów.
W obliczu jego nie było radości,
Jakkolwiek wszyscy bogowie z głębokich
Poczęli wołać gardzieli: «Saturnie!»





KSIĘGA III.

Takie naprzemian burze i posępne,
Głuche milczenie szarpały Tytanów.
Zostaw ich, Muzo! Zostaw ich w tym bólu,
Zbyt bowiem jesteś słabą, abyś godnie
Mogła opieśnić ich męki straszliwe.
Samotna rozpacz bardziej odpowiada
Twym śpiewnym wargom... Zostaw ich, o Muzo!
Za chwilę bowiem spotkasz się z niejednem
Z dawnych upadłych bożyszczy, bez celu
Smutnie błądzących po błędnych wybrzeżach.
Tymczasem cicho, łagodnie uderzaj
W harfę delficką, a melodyom twoim
Nietylko wiewy towarzyszyć będą,
Idące z nieba, lecz i rozegrane
W ciche poszumy wód doryjskich fale.
Bo oto pieśń ta poświęcona Ojcu
Wszelakiej pieśni... Niechaj się płomieni
To, co purpury okraszone barwą!
Róże niech rosną, i niech ciepłem wionie
Wokrąg powietrze, i niechaj wieczorny
I porankowy obłok tuli wzgórza
W swoje rozkoszne runo; niech w puharach
Pieni się wino czerwone, zimniejsze

Od fal perlistych; niech muszla różowa,
W piasku lub w głębiach schowana bezdennych,
Skręca się w swoje kraśne labirynty
I niech się młoda rumieni dziewica,
Niby z nienacka tknięta pocałunkiem.
Raduj się wyspo Delos, ty najpierwsza
Z pośród lesistych Cyklad — ty, zielonych
Pełna oliwek i palm, rzucających
Cień na polany twoje, i topoli,
I szumnych buków, w których zefir śpiewa
Swe najgłośniejsze śpiewy, i tych gęstych
Krzaków leszczyny, ciemniejących w cieniu —
Raduj się razem z niemi: on, Apollo,
Jest znowu pieśni promienistą treścią.
Gdzież on przebywał, kiedy Olbrzym słońca
Stał jaśniejący śród żalów swych braci?
W tym samym czasie opuścił był wcześnie
Nadobną matkę i siostrę bliźniaczą,
Śpiące w przybytku swoim i o świcie
Jął się przechadzać pośród wierzb nadrzecznych,
Po kostki brodząc w lilijach doliny.
Umilkł już słowik; po niebieskich drogach
Wlokło się jeszcze kilka opieszałych
Gwiazd, a w gęstwinie drozd rozpoczął świstać
Z cichej gardzieli. Na tej wyspie całej
Nie było schronu ni groty ustronnej,
Gdzieby nie dotarł szmer i pogwar fali,
Choć ledwie słyszan w niektórych zaciszach.
On nadsłuchiwać począł i zapłakał,
A łzy promienne ściekały kroplami
Po łuku złotym, który dzierżył w dłoni.
Tak stał, z przymkniętem, załzawionem okiem,

Kiedy w tem z gąszczy jakowaś bogini
Jęła się krokiem zbliżać uroczystym —
Z widnym zamiarem w oczach, że ku niemu.
On, przerażony, odczytał zamysły
I melodyjnem tak przemówił głosem:
«W jaki ty sposób przyszłaś tu przez morze,
Którego żadna nie dotknęła stopa?
Albo czyż — powiedz — kształt ten starodawny,
W takie obleczon suknie, do tej pory
W tych tu przebywał stronach niewidzialny?
Prawda. Słyszałem-ci szmer twego płaszcza
Nad spadającem liściem, gdym samotny
Siadywał w chłodzie tego lasu... Prawda!
Śledziłem szelest twojego podołka
Nad trawą polan ustronnych; widziałem,
Jak kwiaty główki wznosiły do góry,
Kiedy nad niemi zawiewał twój poszum.
O tak, bogini! Jam przedtem już patrzał
W te oczy twoje, w ich spokój wieczysty,
Przedtem już w twoje spoglądałem lice,
Albo też śniłem»... «Śniłeś — śniłeś o mnie» —
Odpowiedziała ta postać wyniosła, —
«A gdyś się zbudził, znalazłeś przy boku
Lirę złocistą, a kiedyś palcami
Strun jej się dotknął, słuch nieutrudzony
Wytężał cały ten wszechświat, by słuchać
W bólu i wielkiej rozkoszy narodzin
Tego nowego cudu pieśni... Powiedz:
Nie jest to dziwnem, żeś płakał, takiemi
Wyposażony darami? Młodzieńcze,
Jakąż ty troskę możeż mieć? odpowiedz,
Bo smutna jestem, patrząc na łzy twoje;

Odkryj swą boleść — odkryj przed istotą,
Co na samotnej, ustronnej tej wyspie
Była ci stróżem twoich snów i wszystkich
Dni twego życia od pierwszej młodości,
Gdy kwiaty ręką zrywałeś bezmyślną,
Aż do tej chwili, kiedy ramię twoje
Zaczęło dzierżyć ten łuk bohaterski.
Serca twojego odsłoń tajemnicę
Przed dawną Mocą, która uświęcone
Odbiegła trony, usłyszawszy wieszczbę
O narodzinach — tak! nowego Piękna,
Wieszczbę o tobie...» Po szybkim namyśle
I z nieprzymgloną źrenicą, takiemi
Odrzekł Apollo słowy, z nabrzmiałego
Dźwięczną melodyą gardła: «Mnemosyne!
Przecz na języku mam twe imię, nie wiem;
Cóż ci mam mówić, o czem wiesz najlepiej?
Cóż się mam silić, ażeby ci wyznać
To, co w twych ustach nie jest tajemnicą?
Zamyka oczy moje jakieś ciemne,
Ciemne, bolesne, niskie zapomnienie;
Silę się zbadać, czegom taki smutny,
Że aż mi smutek ubezwładnia członki,
I potem siadam śród traw i narzekam,
Jak ktoś, co skrzydła miał u ramion. Czemu
Złaman się czuję i klątwą obarczon,
Kiedy ten pana nieznający powiew
Do stóp się moich z upragnieniem łasi?
Po co mam deptać trawy, jakby były
Przenienawistne dla mych stóp?... Łaskawa,
Dobra bogini, chciej mi wytłómaczyć
Niektóre rzeczy nieznane: istniejąż,

Oprócz tej wyspy, inne jeszcze strefy?
I czem są gwiazdy? Jest i słońce! słońce!
I przełagodna poświata księżyca!
A gwiazd tysiące! Pokaż-że mi drogę
Na którą z gwiazd tych pięknych, a ja na nią
Polecę razem z mą lirą i sprawię,
Że blask jej srebrny będzie drżał z rozkoszy...
Słyszałem grzmoty w chmurach: Czyjaż Moc to?
Czyjaż to ręka, czyja boskość, czyja
Wszczyna istota ten huk śród żywiołów,
Gdy ja z bezmyślną, ale przebolesną
Nieświadomością słucham z tych wybrzeży?
Powiedz, samotna bogini, — na lutnię,
Pojękującą ranki i wieczory,
Powiedz, dlaczego szaleję w tych gajach?
Milczysz — a, milczysz!... Lecz ja w tem milczącem
Czytam obliczu przedziwną naukę:
Oto jakiegoś ogrom przypomnienia
Czyni wraz boga ze mnie: szereg zjawów,
Straszne wypadki, nazwiska, rokosze,
Dawne legendy, królewskie rozkazy,
Majestatyczne moce, walki, skony,
Tworzeń i niszczeń potęga: to wszystko
Zalewa naraz te mnogie komórki
Mojego mózgu i wraz nieśmiertelne
Daje mi piętno boskości — prawdziwie,
Jakgdybym jakieś wypił niezrównane,
Skrzące się wino, jakiś niezwyczajny
Nadziemski trunek...» Tyle Bóg powiedział,
A promieniste jego oczy, równym
Płonące blaskiem pod białemi skrońmi,
Drżącem uwięzły światłem w Mnemosynie.

I potem naraz dziki szał nim wstrząsnął
I rozczerwienił jasną, nieśmiertelną
Urodę jego członków; był podobien
Komuś, co walkę stacza w bramach Śmierci,
Albo też raczej komuś, który oto
Żegna się z bladą, nieśmiertelną Śmiercią
I z bólem, równie gorącym, jak zimnym
Jest znów ból Śmierci, śród strasznych konwulsyj
Umiera w pełni życia: tak się męczył
Młody Apollo, a włos jego cudny —
Jego złociste, przesławne kędziory
W falistych kłębach wiły się po karku.
A wśród męczarni takiej Mnemosyne
Trzymała nad nim ręce niby wieszczka. —
Naraz Apollo zakrzyknął — i oto
Z jego niebiańskich kształtów...
— — — — — — — — — —


Tu się poemat urywa.




TOMASZ HOOD.
 

Autor głośnej «Pieśni o koszuli»[29], sympatyczny wielce jako miłujący uciśnionych, biednych, urodził się 1799, umarł 1845 roku. Obok wspomnianej powyżej «Pieśni o koszuli», wielkie wrażenie wywarł w ówczesnej Anglji inny jego wiersz, mianowicie «Most Westchnień», humanitarnemi nasycony uczuciami. Mimo tendencyi społecznej, wiersze jego tchną szczerością, i dla tego nie można im odmówić poezyi. Niektóre (np. Kocham ciebie, kocham, O pamiętam i t. d.) mają dużo w sobie liryzmu.



WYGNANIE.
 

Jaskółka nad twoje
Znów morze się wzniesie,
Jęczący ten wicher
Zaszumi w twym lesie.

Pospiesznie znów okręt
W twój port się zatoczy,
Lecz nigdy już Anglji
Nie ujrzą me oczy.

Niejedni tu płaczą;
Samotne łzy moje,
Bo zdala od ciebie
Płaczący tu stoję.

Nie znamy swych cierpień,
Od siebie zdaleka;
Nie wiemy, o droga!
Czy śmierć gdzie nie czeka.

Nad morską głębiną
Gdy obłok się słania,
Do ciebie ja tęsknię,
Do mego kochania.

Lecz obłok na skrzydłach
Ku niebu ulata,
Spotkamy się, droga,
Gdzieś w krajach zaświata.




KOCHAM CIEBIE, KOCHAM.
 

Kocham ciebie, kocham,
To słowo me przednie,
To wizja ma w nocy,
Marzenie me we dnie.
To echo mej duszy,
To moje pacierze —
Kocham ciebie, kocham
I tobie-li wierzę.

Kocham ciebie, kocham!
Czyż serce twe nie wie?
To hymn mój najwyższy,
Ton wieczny w mym śpiewie!
To wszystka ma prawda,
W źrenicy mej lśniąca!
Kocham tylko ciebie
Śród dziewic tysiąca.

Kocham ci ja, kocham
Te jasne twe oczy,
Ten słodki dźwięk ust twych,
Czarowny, uroczy!
Serc serce najdroższe,
Słów moich wezbranie!
Kocham ciebie, kocham
Cokolwiek się stanie!




O PAMIĘTAM! O PAMIĘTAM!
 

O pamiętam, o pamiętam
Te rodzinne progi moje,
To okienko, gdzie co rana
Lało słońce blasków zdroje:
Zawsze przyszło w swojej porze,
Nigdy później ani prędzej,
Dziś — niech wczesne wchłoną mroki
Dzień mej doli, dzień mej nędzy!

O pamiętam, o pamiętam
Róże białe i czerwone,
Pęki lilij i fijołki,
Światłościami upojone;
Bzy, gdzie zięba gniazdko wiła,
Te czeremchy — przemiłosną
Ręką brat je ongiś sadził,
Dziś te krzewy jeszcze rosną.

O pamiętam, o pamiętam,
Gdzie do lotu się zrywałem,
W ślad jaskółek, ku niebiosom
Myślą całą, sercem całem.
Duch mój, dzisiaj tak zmęczony,
Jak skrzydlaty, bywa, goni,
A krynica nie ostudzi
Żarnych ogni młodej skroni.

O pamiętam, o pamiętam
Te wysokie, ciemne jodły;

Zawszem wierzył, że ich szczyty
Ku niebieskim bramom wiodły.
Płonna-ć wiara, lecz nie dużo
W tem pociechy liczę sobie,
Że od nieba dziś jam dalej,
Niż w dziecinnych lat mych dobie.




OPUSZCZONA.
 

Zmarli w cichym leżą grobie,
Na darninie rosa śliska,
Proch, co ongi był miłością,
Dzisiaj żywym łzy wyciska:

Wczoraj płacz mój był dla zmarłych,
Dziś mnie żywy bolem poi;
Łzy-ś mi otarł, aby znowu
Łzy zgotować duszy mojej.

Tak pragnęłam, iżby matka,
Którą w spokój śmierć spowiła,
Znała miłość naszą! dzisiaj
Zazdrość wzbudza jej mogiła.

Wczoraj włos mój jeszcze kruczy,
Dzisiaj okrył się już szronem;
Był ci drogi, dziś się zmienił
Razem z sercem twem zmienionem.


Pukiel dałam ci ja kiedyś,
Byś, nań patrząc, myślał o mnie,
Dzisiaj ból mną tylko szarpie —
Jak ogromnie! Jak ogromnie!




MOST WESTCHNIEŃ.
(WATERLOO-BRIDGE W LONDYNIE).
 

I znowu ach! jedna
Z życiem w rozłące!
Rzuciła się, biedna,
W te fale wrzące!

Weźcie ją na ręce
Z nad brzegu wody,
To cudo dziewczęce,
Ten kwiatek młody.

Ni z wosku jej suknie —
Tak włókno przy włóknie
W zimnie zsztywniało,
Z szat rosa ciecze;
Miłośnie to ciało
Weźcie w swą pieczę.

Zbliżając się do niej,
Niech dusza się broni
Od gniewu i złości;
W tem, co jest przed nami,

Nie grzech, który plami —
Kobiecość-li gości.

Nie badać nam, czemu
Poddała się złemu —
Niech każdy uwierzy:
Śmierć winy starła,
Piękność-li zmarła
Przed nami leży.

Gniew, skarga tu pusta:
Grzech Ewy się plemi —
Przebiedne te usta
Otrzyjcie z ziemi.

Zgarnijcie jej włosy —
Na dnie zimnej rzeki
Zlepiły je rosy;
Naokół słychać głosy:
Dom czy daleki?

Kto ojcem dla niej?
Matką? Kochani
Żyją-li jeszcze?
Miało-ż to dziecię
Kogoś, co przecie
Nad siostrę, brała
Droższy śród świata?

O Chryste nasz, Boże!
Jakżeż to być może
Bez hańby? sromu?

Sród ludzi miliona
Gdzie schroni się ona?
Nie miała domu!

Miłość wnet straci
Do ojca, braci,
Siostry i matki!
Twarda jej droga:
Dłoń życia sroga
Wygnała w Boga
Wiary ostatki.

Tu, gdzie nad falą
Łuny się palą
Od świec tysiąca;
Gdzie w blaskach pała
Stolica cała,
Tu ona stała,
Bezdomna, drżąca.

Poświst wichury
Bardziej ją przeraża,
Niż most ten ponury,
Niż rzeka ta wraża.
Ku śmierci coprędzej
Spieszy od swej nędzy,
Ucieka, ulata —
Gdziekolwiek, gdziekolwiek,
Byle od świata.

Do zimnej roztoczy
Obłędnie wskoczy,

Fala się nad nią wlecze;
Wystaw to sobie w duszy,
Niech cię ten obraz wzruszy,
Rozpustny człecze!
Pij stąd! ten napój suszy,
Ten napój piecze!

Weźcie ją na ręce
Z nad brzegu wody,
To cudo dziewczęce,
Ten kwiatek młody!

Nim, jak zmarłe płonki,
Zesztywnieją członki,
To białe lice,
Połóżcie ją w grobie,
Zamknijcie te obie
Ślepe źrenice.

Ślepe, a straszliwie
Patrzące przecie;
Snać, że w ócz tych szkliwie
Groza jeszcze żywie,
Myśl o zaświecie.

Z boleścią śród łona.
Wyklęta, wzgardzona,
Bez ludzkiej litości,
Mogile swe kości
Dzisiaj powierza;
Na piersi dziewczęce
W krzyż jej złóżcie ręce,
Jak do pacierza.


Jej winy, nieboże,
Jej dni bez wesela
Polećcie w pokorze
Łasce Zbawiciela.




ALFRED TENNYSON.
 

Urodzony 1809., najpoczytniejszy z poetów angielskich w czasach pobyronowskich, zjednał sobie europejską sławę i tytuł «poety-laureata» takimi utworami jak Locksley-Hall, Godiwa, Oenone, Lady Clara Vere da Vere, Mariana, In memoriam (cykl wierszy lirycznych, poświęconych zmarłemu przyjacielowi). Z utworów epickich znany jest u nas Enoch Arden (przekład Koźmiana).
Próbował się też w dramacie (Queen Mary, Becket, The cup, The promise of may). Umarł w r. 1892.



GODIWA.
 

Niedawnom czekał w Coventry na pociąg:
Wsparty na moście, z groomem i lokajem,
I wpatrzon w smukłe trzy wieżyce miasta,
Tak jego dawną streściłem legendę:

Nie my jedyni, ostatni siew czasu,
Ród ludzi nowych, co, tocząc się kołem,
Chce zgłuszyć przeszłość — o, nie my jedyni,
Co o bezprawiu krzyczym i o prawie,
Lud miłujemy, pieniąc się, gdy zbytnie
Gniecie go jarzmo podatków; lecz ona
Zrobiła więcej i cierpiała więcej,
Przed lat tysiącem żyjąca niewiasta,
Godiwa, żona surowego hrabi,
Pana Coventry. Bo gdy ten daniną
Gród swój obłożył, kiedy matki z dziećmi
Jękły: «Umrzemy, jeśli płacić trzeba»,
Poszła go szukać i wraz z psów gromadą
Znalazła męża w komnacie, samego,
Z brodą na przodzie długą na dwie stopy
I z włosem w tyle na łokieć. Opowie
O łzach ujrzanych, prosząc temi słowy:
«Umrę, jeżeli będzie płacić trzeba».
On, wpół zdumiony, odrzecze jej na to:
«Nie zechcesz chyba narazić małego
Palca dla - takich?» Ona: «Umrę nawet»...
Śmiał się i klął się na Piotra i Pawła,
Ciągnąc za kolczyk ją dyamentowy:
«Hej! hej! co mówisz?» — «Ach» — wyjęknie ona —

Czegóż ja dla nich nie uczynię! spróbuj!»
I, jak Ezawa dłoń, z szorstkiego serca
On jej odpowie: «Przejedź nago miasto,
A ja odwołam»... I z wyrazem wzgardy
Wielkimi kroki odejdzie ze sforą.

Gdy była sama, namiętności duszy,
Jak te z przeciwnych stron wiejące wiatry,
Toczyły walkę z sobą przez godzinę,
Aż zwyciężyła litość... I, posłańca
Śląc, przy trąb dźwięku obwieścić mu każe
Twardy warunek; lecz, że zbawić pragnie
Lud, tak na wszystką zaklina go miłość,
By do południa na ulice miasta
Żaden nie stąpił krok ani też żadne
Wyjrzało oko, lecz, ażeby wszyscy,
Gdy ona będzie przejeżdżać, zostali
W domu, zawarłszy drzwi, zamknąwszy okna.

Potem się schroni do wnętrza komnaty
I pas o spinach z orłami odpasze,
Srogiego hrabi podarek: lecz wszelki
Wstrzymuje oddech, blada, jak ten księżyc,
Gdy letniej nocy, nawpół przysłonięty,
Zza chmur spogląda. Potem wstrząśnie głową
I aż do kolan rozpuści kędziory;
Sama się spiesznie rozbierze i, chyłkiem
Zbiegłszy ze schodów, filar za filarem
Mija, jak promień słoneczny, aż wreszcie
Dobiegnie bramy, gdzie rumak jej czeka,
Strojny w purpurę i złociste herby.
Potem popędzi, naodziana wstydem...


Powietrze wokół słucha z tchem zamarłym,
Gdy ona pędzi; wiatr się nie odważy,
Widać ze strachu, powiać choć najciszej.
Główki u rynew, otwarłszy swe paszcze,
Patrzą źrenicą chytrze uśmiechniętą.
Gdy pies zaszczeknie, na jej twarz wystąpi
Płomień rumieńca: tętent kopyt końskich
Rozbudza grozę w jej żyłach; mur ślepy
Straszy szczerbami; dachów fantastyczne
Szczyty nad głową drętwieją; lecz ona
Nie wstrzyma biegu, aż ujrzy na polu
Krzak bzu, płonący białym puchem kwiecia
Przez łuk gotycki, wzniesion ponad murem.

Potem się wróci, naodziana wstydem.
A jeden nędznik, twór niewdzięcznej gliny,
Ohyda czasów, które idą po nim,
Wyżłobił, drżący, mały otwór w murze,
Aby ją ujrzeć; lecz oczy, nim jeszcze
Chęć się ich spełni, ogarnęła ciemność:
Zgasły na zawsze. Tak moc ta, co chroni
Czyny szlachetne, ukarała oto
Zmysł nadużyty... Ona, nic nie wiedząc,
Popędzi dalej... Wtem naraz dwunasta
Z stu wież na okół bezwstydne południe
Zacznie wydzwaniać i wybijać — jedno
Po drugiem straszne uderzenie. — Ona
Właśnie do swojej dobiegła komnaty,
A potem w sukni i koronie poszła
Do swego pana i, zniósłszy podatek,
Wieczyste sobie zgotowała imię»...




OENONE.
 

Istnieje w Idzie dolina, nad wszystkie
W górach jońskich piękniejsza doliny.
Mgły falujące kłębią się w przepaści
I, wyciągając leniwe ramiona,
Pełzną od jodły do jodły. Po jednej
I drugiej ręce wiszą u gór stoków
Pola i łąki kwieciste, a dołem,
Przez jar głęboki, rwie się i przewala,
Z hukiem ku morzu pędząc, potok długi.
Po za doliną pnie się Gargar k’niebu,
Pierwszy witając poranek, lecz z przodu
Wąwóz otwarty ukazuje, w wianku
Kolumn, Troady i Ilionu twierdzę,
Oną Troady koronę.

Z południa
Oenone tu się przybłąkała smutna;
Rzucił ją Parys, ongi druh jej w górach.
Zwiędły jej lica płomieniste róże,
A włos opadał naokoło szyi,
Lub, spoczywając, zdawał się opadać.
Wsparta o gruzy, oplecione winem,
Cichej śpiewała pustyni, aż z skalnych
U góry złomów, cień się k’niej przecisnął:
«O matko Ido! strumienista Ido!
O droga matko, usłysz mnie, nim umrę.
Spokój południa obejmuje wzgórza,
W trawie wysokiej nawet świerszcz umilknął,
Jaszczur, na kamień cień swój rzucający,
Jak cień spoczywa, usnęła cykada,

Drzemie kwiat róży, w lilii kołysze
Złota się pszczoła, tylko ja tu czuwam,
W oczach łez pełna, a w sercu miłości;
Serce się kraje, oko się przyćmiewa
I żyć już nie chcę, przesycona życiem.

O matko Ido! strumienista Ido!
O droga matko, słuchaj mnie, nim umrę.
Słuchaj mnie, ziemio! Góry! wy jaskinie,
Gadu ciemnego gnieździska! potoki! —
Boga strumieni ja córką — słuchajcie!
Gdyż pragnę mówić... Pieśń ma niechaj spiętrzy
Wszystką mą boleść, tak jak twierdza owa
Przy dźwiękach lutni podniosła się zwolna,
Nakształt obłoku, co się w kształty kłębi!
Niech choć na chwilę, gdy wam mówię o tem,
Serce me krwawszej uniknie boleści.

O matko Ido! strumienista Ido!
O droga matko, słuchaj mnie, nim umrę!
U gór podnóża czekałam o świcie,
Na szczytach rosy spoczywały ciemne
I jodły w ciemnych spoczywały rosach,
Uroczy Parys, ten Parys bez serca,
Przychodził wówczas z czarniutkiem koźlęciem
O białych nogach i o rogach białych,
Sam z Simoidy ostrowia przychodził.

O matko Ido, słuchaj mnie, nim umrę!
Tam górski potok przyzywał mnie z jaru,
A górą promień porannego słońca
Na śniegi padał dziewicze. Z spuszczonem

Siedziałam okiem; jak gwiazda, tak białą
Błysnął on piersią pośród tej pomroczy.
Z ramion lamparcia zwieszała się skóra,
A skronie włos mu oplatał słoneczny,
A wargi jego lśniły się, jak piana,
Wydęta wiatrem; k’ niemu biegło serce,
Tuląc go w uścisk, zanim jeszcze nadszedł.

O matko Ido, słuchaj mnie, nim umrę,
Z uśmiechem, rękę otworzywszy mleczną,
Oczom mym owoc pokazał z szczerego
Złota Hesperyi, wonny, jak ambrozya;
Wsłuchana w niego i wpatrzona, strumień
Słów, który płynął z jego ust, do głębi
Serca wchłaniałam.

««O duszo ty moja,
O pięknoczoła Oenone! o luba!
Spójrz na ten owoc. Napis na łupinie
«Dla najpiękniejszej» — przeznacza go tobie,
Śród pląsających na Idzie oread
Najcudowniejszej w postawie i ruchu
I w brwi splączonych uroku najpierwszej»».

O matko Ido! słuchaj mnie, nim umrę!...
Kwiecie ust swoich lepiąc do mej wargi,
Mówił: ««Patrz, owoc ten na stół rzucono,
Gdy się niedawno zebrał orszak bogów
Śród Pelejowych przybytków. I wszczął się
Spór, komu słusznie przyznać go należy.
Promiennostopa Iris wczoraj wieczór
Przyniosła mi go, głos bowiem powszechny

Wybrał mnie sędzią. I Hera tu przyjdzie
I Afrodyta i Pallas, ażeby
Piękności żądać nagrody. Tam w grocie,
Za szeleszczącą jodłą, niesłuchana
Możesz podsłuchać, ujrzeć, niewidziana,
Jako twój Parys będzie sądził bóstwa»...

O matko Ido! słuchaj mnie, nim umrę!
Było to późnem południem. Obłoczek
Srebrny powionął nad krawędzie jaru,
Zarosłe jodłą... I przyszły do gaju,
Nagie, na miękkie przybyły trawniki,
Krokus z pod stóp ich wystrzelał, jak ogień,
Fiołek, lilia, asfodyl, amarant
I kwiat lotosu... I wnet wiatr się zerwał
I nad głowami jęły się kołysać
Porozpinane bluszczu, wina zwoje
I wkoło gałąź owijać sękatą
Barwną girlandą jagód, gron i kwiecia.

O matko Ido, słuchaj mnie, nim umrę!
Paw grzebieniasty siedział na wierzchołku
Drzewa, a nad nim płynął obłok złoty
I wonną rosę sączył mu na pióra.
I oto naprzód głos tej usłyszałam,
Przed którą ze czcią kłonią się bogowie,
Gdy, jako światło, wciąż się wzmagające,
Kroczy śród jasnych niebios. Parysowi
Moc oddawała nieograniczoną,
Władzę królewską, co ««dla dobra państwa
Posiada skarby, płynące z niejednej,
Bogatej w rzeki i zboże doliny,

Lub z nieprzebranych, hojnych kopalń złota;
Zaszczyty, lenna»» — tak mówi ««i myta
I cła posiędziesz z ludnych miast na wyspach
I z mnogich portów, których maszty sterczą,
Twierdz ocienione wieżami, jak wieże,
W zalanych słońcem lustrzanych zatokach»».

O matko Ido, słuchaj mnie, nim umrę!
I więcej jeszcze mówiła — o władzy
I wciąż o władzy, tym wszechdążeń celu,
Władzy, co z czasem umie chodzić w parze,
Co ma kolebkę i tron swój w mądrości:
«Wszystkie mocarstwa sąsiednie w sojuszu
Z twoją koroną lub podwładne tobie,
Póki ci berło nie wypadnie z ręki...
Dar ten odemnie, od królowej niebios,
O królewiczu — królewicz tyś bowiem,
Choć tylko jesteś pasterzem — powinien
Miłym być tobie, gdyż przez władzę tylko
Wznoszą się ludzie ku bogom, co ciszy
Błogosławionej używając w miejscu
Błogosławionem, w górze, nad gromami,
Żyją, wieczystem otoczeni szczęściem,
Swojej mądrości świadomi i władzy»».

O matko Ido! słuchaj mnie, nim umrę.
Zmilkła... I Parys wyciągnął już ramię,
By dać jej owoc, tak go przynęcała
Nadzieja władzy. Lecz Pallas, stojąca
Nieco na boku, skrzyżowawszy nagie,
Świetlane członki na włóczni bronzowej,
Spoczywającej zimno na ramieniu,

Bielszem od pereł, na piersi śnieżystej
I na tem licu, które gniewem płonie,
Wytęży oko, wielkie i poważne,
W oczekiwaniu wyroku i rzecze:

««Poszanowanie siebie i poznanie
I panowanie nad sobą — do władzy
Największej tylko one trzy nas wiodą.
Lecz nie do władzy dążyć (która naraz
Przychodzi sarna, choć jej nie wzywamy) —
Nie! żyć dla prawa, któreś sobie stworzył
Sam, i że prawo jest prawem, iść za niem
Na przekór skutkom, to mądrość prawdziwa»».

O matko Ido! słuchaj mnie, nim umrę...
Rzekła: ««Nie nęcę ja ciebie darami:
Ani mnie zmieni ani mnie upiększy
Twoja nagroda... Sądź mnie, jak mnie widzisz,
A najpiękniejszą snać zobaczysz we mnie.
Lecz, gdy na boskość patrząc obnażoną,
Za słabem będzie twe oko śmiertelne,
By sprawiedliwy wydać sąd — bądź pewny:
Kochać cię będę, wiecznie bacząc na to,
By moja siła, z krwią twą wszedłszy w śluby,
Była w twych tętnach żywa, jak u boga,
Do walk cię pchając, niebezpieczeństw, czynów,
Aż ci wytrwała cierpliwość, w bohaterstw
Zahartowana ogniu — aż ci wola,
Przebiegłszy całe doświadczenia koło,
Służąc prawidłom pewnej siebie cnoty,
Zgotuje pełnię swobody!»»... Zamilkła.
Namyślać jął się Parys, ja — ««Parysie!»»

Zawołam — ««daj go Palladzie!»» Nie słyszał,
A może nie chciał mnie słyszeć — o biada!

O matko Ido! strumienista Ido!
O droga matko! słuchaj mnie, nim umrę,
Idaliońska Afrodyta, świeża,
Jak piana w Pafos, z której się zrodziła,
Jęła palcami zgarniać różowemi
Z gorącej skroni i z piersi gorącej
Włos, co, woniejąc zapachem ambrozyi,
Naokół szyi obnażonej w puklach
Wił się złocistych; z pośrodka fiołków
Zaróżowiona przeglądała stopa,
A poprzez cienie winogradu promień,
Gdy się ruszyła, tryskał z krągłych kształtów.

O matko droga! słuchaj mnie, nim umrę!
Z słodkim uśmiechem w łagodnej źrenicy,
Zwiastunem zwycięstw, zbliży się ku niemu
I szepnie w ucho: ««Najpiękniejszą tobie
I najwdzięczniejszą przyrzekam niewiastę...»»
I roześmiała się, gdy ja ze strachu
Zamknęłam oczy; gdym spojrzała w górę,
Parys mój ramię trzymał wyciągnięte.
I wielkiej Hery gniewny wzrok spostrzegłam,
W swoim obłoku uchodzącej złotym...
I pozostałam sama w owym gaju,
I sama jestem od onego czasu,
I mam pozostać sama aż do końca.

Lecz, matko Ido! słuchaj mnie, nim umrę!
Co? najpiękniejsza?... ja czyliż nie piękna-m?

Tysiąc to razy mawiał mój jedyny;
Piękną być muszę, tak mniemam. Wszak wczoraj,
Kiedym szła borem, za mną lampart dziki
Wlókł się gęstwiną, dysząc od radości,
Barwnym ruszając chwostem, pożądliwie
Robiąc bokami... Najwdzięczniejszą — ona?!!
O, mój pasterzu! Żebyć ramię moje
Objęło ciebie w swój uścisk, a wrzące
Wargi me żebyć wpiły się w twe usta,
Deszcz urodzajny ognistych całunków
Sącząc, jak deszcz ten jesienny, co spada
Na Simoidy fale rozpienione!

O matko moja! słuchaj mnie, nim umrę!
Przyszli i ścięli jodły me najwyższe,
Me ciemne jodły, co jaru krawędzie
Zdobiły wieńcem, pomiędzy śnieżnymi
Szczyty i śnieżnym potokiem hodując
Orle pisklęta; z ich ciemnej gęstwiny
Pośród świtania tajemniczych zmierzchów
Ryk się pantery dobywał stłumiony,
Gdym ja siedziała w dolinie. Ach! nigdy,
Nigdy samotna nie ujrzy Oenone,
Jak mgły powiewne chwytają się liści,
Jak srebrne chmurki suną ponad niemi
Na rąbkach światłem oblane miesięcznem,
Między potokiem i cichemi gwiazdy.

O matko moja, słuchaj mnie, nim umrę!
Śród tych szałasów zwalonych, w tym suchym,
Trzeszczącym gąszczu, pośród złomów skalnych
Spotkaćbym chciała ją, tę przeohydną,

Co nieproszona przybyła na ucztę
W domu Peleja, między biesiadniki
Złociste jabłko rzuciła, stwarzając
Zmianę dzisiejszą. W twarz bym jej cisnęła
Gniew i nienawiść mą wszystką, jej, której
Ludzie i bogi równo nienawidzą.

O matko moja, słuchaj mnie, nim umrę!
Czyż on miłości stokroć nie przysięgał
W tej tu dolinie i u tego stoku,
Na tym tu głazie i w tę rękę moją,
Kładąc całunki i rosząc ją łzami?
O łzy szczęśliwe, tym jak niepodobne!
Szczęśliwe niebo, widzisz ty me lica?
Szczęśliwa ziemio! udźwigniesz mój ciężar?
O! śmierci! śmierci! śmierci! ty obłoku
Nigdy nie starty! dosyć jest na ziemi
Ludzi nieszczęsnych; omijaj szczęśliwych,
Spragnionych życia, a zagaś me światło,
Otul mą duszę swym cieniem, chcę umrzeć!
Ciężko ty w piersi przygniatasz mi serce,
Przygnieć i moje powieki, chcę umrzeć!

O matko moja, słuchaj mnie, nim umrę!
Nie chcę umierać sama: coraz bardziej
Myśli się we mnie kształtują ogniste;
Coraz wyraźniej, spiesząc w ślad za niemi,
Słyszę nocami głos, płynący z wyżyn,
Stłumion, jak kroki na miękkim kobiercu —
W dali mój ciemny majaczeje zamiar
I tak niepewny, jak rysy dziecięcia,
O których matki śnią, nim jeszcze na świat

Przyjdzie dziecina... Dziecina! me członki
Przeszywa zgroza, nigdy nie porodzę
Dziecka, by ojca dręczyło mnie wzrokiem!

O matko moja, słuchaj mnie, nim umrę!
Słuchaj mnie ziemio! nie chcę umrzeć sama,
Aby w ślad za mną nie biegł jej szczęśliwy,
Przerażający śmiech, kiedy samotna,
Niepocieszona pójdę po tej zimnej,
Bezgwiezdnej drodze śmierci, zostawiwszy
Kochanka z grecką niewiastą... Do Troi
Oto pospieszę, nim gwiazdy zabłysną,
Do wieszczki bogów, Kasandry, po radę;
Wszak ona widzi naokoło siebie
Taniec płomieni, a w jej uszach wiecznie
Brzmią wojowników uzbrojonych głosy.
Co to ma znaczyć, nie wiem; wiem to jedno,
Że gdzie się zwrócę, za dnia albo w nocy,
Ziemia i niebo — jeden płomień dla mnie!...




ZAMEK W LOCKSLEY.
 

Bracia, chwilkę mnie zostawcie,
ledwie świt śród niebios smug!
Pozostawcie, a gdy trzeba,
niech zawoła mnie wasz róg.

Tu to miejsce, tu jak dawniej
głos bekasów leci w dal,

Z bagnisk mgły się ciężkie wznoszą,
płynąc ponad Locksley-Hall.

Locksley-Hall, co szczyty swoje
nad piasczysty wznosi ścieg —
Ponad fale oceanu,
co się z hukiem rwą o brzeg.

Noc niejedną z okna tego,
nim spoczynku nadszedł czas,
Spoglądałem tam! na Zachód,
gdzie Orion zwolna gasł.

Noc niejedną na Plejadach
wypoczywał wzrok ten mój,
Lśniących we mgle, jak robaczków
w srebrnej sieci złoty rój.

Nad brzegami jam tu chodził,
karmiąc górną młodość mą
Czarodziejską wiedzy baśnią,
tem, co dawne dni nam ślą.

Kiedy za mną szereg wieków
niby plenny leżał łan;
Gdym się wdzierał w teraźniejszość,
której siew przyszłości dan;

Kiedym wnikał w dni, co idą,
ile starczy ludzki trud,
Zobaczyłem obraz świata
i nowego czasu cud.

Wiosną zięba naodziewa
swoją pierś w czerwieńszy puch
Wiosną główkę w nowy grzebień
stroi czajka, kręcisz-zuch!

Wiosną gołąb rozpościera
bardziej lśniące skrzydła swe,
Wiosną młodzian ku miłości
swą się całą duszą rwie.

Blade wówczas miała lica,
że się starszym wiek jej zdał,
A za każdym moim krokiem
swe promienie wzrok jej słał.

«Kuzyneczko moja Amy!»
rzeknę do niej — «prawdę mów:
Byt mój cały k’tobie zwrócon,
niema kłamstwa śród mych słów».

Skroń i lica jej pobladłe
oblał naraz kolor róż,
Jak to światło, którem widział,
to północnych światło zórz.

Odwróciła się, a pierś jej
od gwałtownych rosła tchnień,
W jej zamglonych oczach naraz
Zabłysł duszy jasny dzień.

Rzekła: «Kryłam swe uczucia,
gdyż twój gniew by na mnie spadł. —

Ty mnie kochasz!» — potem, płacząc:
«ja cię kocham już od lat!»

Miłość wzięła kubek czasu
swą gorącą dłonią wpół,
Każdy moment, jak żwir złoty,
lekko wstrząsan, zeń się suł.

Miłość wzięła harfę życia,
by w ton silny struny sprządz,
Uderzyła w strunę «jaźni»,
tak że pękła, dźwięcznie drżąc,

Z bagnisk ku nam co poranku
słał szelesty swoje krzew,
Pełnią wiosny w moich żyłach
ten szumiący brzmiał mi śpiew.

Śledziliśmy co wieczora
pyszne statki śród fal wód,
Dusza z duszą się zlewała,
gdy całunek wargi splótł.

O ma Amy! już nie moja!
serce ciasne i bez skry!
O wy smutne, smutne bagna!
pusty, pusty brzegu ty!

Wyobraźnia fałsz twój zgłębi?
słów dla niego pieśń ma dość?
Niewolnico groźby ojca!
ludzka cię przemogła złość!


Godzi-ż ci się życzyć szczęścia?
wszak mnie znała dusza twa,
A zniżyłaś się do gacha,
co gminniejsze serce ma.

Tak się stanie: coraz niżej
spadać będziesz — dzień za dniem,
Aż szlachetność wszystką stracisz,
z nim się zrównasz w błocie tem.

Jakim mąż jest, taką żona:
z tobą śluby zawarł gbur —
Za prostaczą swą naturą
w błota cię powiedzie tór. —

Gdy namiętność pierwsza zgaśnie,
nieco mniej mu będzie wart,
Niźli żona — koń przy żłobie,
albo gończy jego chart! —

Cóż to? oczy mgłą mu zaszły —
nie od wina, Boże broń!
Spełń powinność, pieść i całuj,
dłoń mu zamknij w swoją dłoń.

«Pan mój zmęczon, zbytek myśli
tak mu, widać, czoło gnie:»
Idź i rozbaw! krotochwila
Niech wesołość w niego tchnie!

Coś bełkoce w odpowiedzi —
zrozumiale mówi on!...

Lepiej było-ć umrzeć przed tem,
lub bym ja-ć zgotował skon! —

Lepiej było nam obojgu
w cichy uścisk ręce spleść
I tak skończyć, bok przy boku,
niż to życie hańby wieść! —

Klątwa prawom, które grzeszą
przeciw sile młodych lat!
Klątwa kłamstwom towarzyskim,
co nam tłumią prawdy świat!

Klątwa formom, co natury
odpychają świętą dłoń,
Klątwa złotu, co ozłaca
przypłaszczoną głupca skroń!

Kląć mam prawo, bo nikogo
nie kochałbym — mówięć sam —
Tak, jak ciebie — Bóg to widzi, —
gdyby nie twój niecny kłam!

Ale kochać to, co gorzki
dało owoc, wszak to szał!
Wyrwę ja to sobie z łona,
choćbym serce wyrwać miał!

O nie! nigdy! choćby z lat mych
tak się długi łańcuch splótł,
Jak u wrony, co niejedną
wodzi zimę wroni płód.


W czem pociecha? że rozdzielę
me wspomnienia w ten tu czas?
Czyż rozdzielę ją, by kochać
co w niej dobrem było raz?

Jednę znałem! ta zginęła!
każde słowo, każdy ruch
Pełen czaru! spojrzeć na nią,
a w miłości tonął duch.

Mam tę — zmarłą — kochać dzisiaj
że kochała niegdyś mnie?
Nie kochała mnie prawdziwie!
miłość trwa po wieczne dnie!

Czarci gardzą tą pociechą!
prawdą, jest, co piewca rzekł:
«W tem korona twoich lotów,
gdy szczęśliwszy wspomnisz wiek»

Przytłum pamięć, aby w serce
nie wgryzł ci się troski kleszcz
W noc nieszczęsną, obumarłą,
Gdy o dach twój bije deszcz.

On się we śnie, jak pies; rzuca
ty zdrętwiała patrzysz w dal,
Gdzie migocą światła blade
śród pomroku drżących fal.

Jakaś wtedy dłoń ci mignie,
na pijacki wskaże sen,

Na to wdowie, ślubne łoże,
na łez twoich potok ten!

I minionych lat zjawiska
wyszepcą ci: «nigdy już»!
Z dali pieśń ci w uszy spłynie,
Krając serce, niby nóż! —

I wzrok ujrzysz, co ci ongi
ukojenie niósł na ból:
Wij się! Wij się na posłaniu,
ha! powieki do snu tul!

Lecz natura-ć da pociechę:
słyszę bowiem słodki głos:
Czystsze życie, niźli twoje,
ciężki ci łagodzi los.

Usta dziecka szydzą ze mnie;
ten najświeższy rywal mój
Od tej piersi mnie odpycha
tobie w ciszę zmienia znój.

O, to dziecko każe tobie
i dla ojca czułą być;
Na pół twoje, na pół jego,
was obojga godne wżdyć.

Widzę ciebie starą, sztywną...
z formuł twój się żywot splótł;
Powszedniości prawidłami
serce córki ściągasz w brud.


«Złym uczucie przewodnikiem,
według tego, córko, czyń!
I twa matka się sparzyła...»
Gardzisz sobą, w wzgardzie giń! —

Przeżyj wzgardę! bądź szczęśliwą,
coraz niżej spadaj w kał!
Ja — cóż zrobię? Działać będę,
bo mnie zje rozpaczy szał!

Lecz że w dniach dzisiejszych żyję,
gdzież jest droga dla mych ócz?
Złoto bramy swe zamyka,
złoty je otwiera klucz.

Wszystkie rynki tłum zalega,
natarczywi u wszech bram:
Gniewny tylko duch mi został —
cóż w tej chwili począć mam?

Żyłbym szczęśliw, gdybym w ziemi
nieprzyjaciół zginąć mógł,
Gdzie dym kryje wojsk szeregi,
gdzie powietrzem wstrząsa huk.

Lecz honoru dziś obrazę
okupuje złota brzęk;
Ludy z warkiem patrzą na się,
a nawzajem czują lęk.

Więc mam zostać w tem zdrętwieniu?
wróćcie mi się dawne dnie!

Od tych smutnych dziś przygnębień,
ojcze czasie, wybaw mnie!

Daj mi uczuć żar ten dziki,
który-m czuł, gdy szedłem w bój,
Gdym przed sobą dni me słyszał
i burzliwy żywot mój.

Gdym się rwał ku przyszłym burzom,
rozpaloną żądzą gnan,
Jak młodzieniec, który rzuca
poraz pierwszy ojców łan:

Pędząc w nocy ciemną drogą,
jak świt straszny ujrzy w mgle
Blask londyńskich latarń w dali,
na niebieskiem lśniący tle;

I duch jego pędzi naprzód
i on topi już swój wzrok
W tych światłościach co tam płoną...
Już się w ludzki miesza tłok.

Ludzie! bracia! pracownicy!
Nowy wciąż zbieracie plon!
Pot wasz wszystek nie dla dzisiaj!
Przyszłym sprawom służy on!

I jam w przyszłość się pogrążał
i, jak oka sięgnie trud,
Świat widziałem, który idzie,
i wszelaki jego cud.


Ruch widziałem na niebiesiech,
czarodziejskich statków rząd,
Drogi towar zrzucających
na purpurą zlany ląd.

Na niebiesiech krzyk słyszałem:
w górze ludy toczą bój,
A z powietrznych ich okrętów
płynie krwawej rosy zdrój.

Ciepły wietrzyk południowy
świat przebiega wszerz i wzdłuż,
A tu górą ludy dzierżą
swe sztandary w huku burz;

Aż zamilknie surma boju,
aż proporców zwiną szmat
W parlamencie rzeszy ludów,
gdy się zbrata cały świat.

Aż rozsądek pośród tłumów
swój świetlany wzniesie gmach,
Aż zatopi jedno prawo
cichą ziemię w słodkich snach.

Taką była radość moja,
nim się w żądzach duch mój starł,
Nim się serce spopieliło,
nim w źrenicach ogień zmarł —

W tych źrenicach, którym dzisiaj
snać się rozprzągł wszelki byt,

Którym wiedza ledwie pełza,
by leniwiec, drogi syt;

Zwolna głodny tłum się skrada,
jak ten lew wśród pustych dróg,
Ku wędrowcom, których mozół
przy gasnącym ogniu zmógł...

Ach! a jednak wielkie cele
przekazuje wiekom wiek;
Jednak w górę hen! za słońcem
pnie się myślą swoją człek.

Ale temu, co nie zbiera
plonu z ziarn swych młodych lat,
Na co zda się, że wieczyście
młode serce ma ten świat!

Wiedza kroczy, mądrość stoi —
i mnie ten wstrzymuje ląd...
Świat z dniem każdym się rozwija,
gdy jednostka-człowiek zwiądł.

Wiedza kroczy, mądrość stoi,
a z brzemieniem smutnych prób
I doświadczeń człowiek stąpa,
gdzie go cichy czeka grób...

Już mnie dźwięczną wzywa trąbką
mych wesołych druhów rój —
W pośmiewisku u nich będzie
ten szaleńczy ogień mój.

Czyż nie śmiech to, z strun starganych
wydobywać taki zgrzyt?
Żem tak marną kochał duszę,
snać mi wnętrze spali wstyd...

Słabość gniewem ziać na słabość!...
boleść kobiet — kobiet żar —
To natury popęd ślepy,
co się w mózg ciaśniejszy wparłl

Lichszy człowiek jest w kobiecie:
tak się ona do nas ma,
Jak do słońca blask księżyca,
jak do wina — woda zła! —

Tu przynajmniej, gdzie niklejszym
jest natury wszelki płód...
Bodaj pójść mi, gdziem wziął życie —
na słoneczny pójść mi Wschód! —

Tam, gdzie w walce z Mahratami
padł, zakłuty, ojciec mój,
A sierotę w swą opiekę
samolubny zabrał wuj!

Tam, zwyczaju krusząc pęta,
hen! ku bramom rannych zórz
Bodaj bujać, niewstrzymany,
z wysp na wyspy, pośród mórz!

Tam promienniej gwiazdy świecą,
błękitniejsza niebios toń,

Tropikalnych palm korona
tam ocienia Raju błoń.

Tam to okręt nie zawinie
z europejskich szumem flag;
Nad gajami, nad lasami
trzepie skrzydłem wolny ptak.

Z drzew się plenny sypie owoc,
z skał się zwiesza kwiatów maj,
W purpurowych mórz obszarach
wysp słonecznych leży raj.

Tam jest większa rozkosz dla mnie,
niż gdzie duch twój toczy krąg
Pośród statków, dróg żelaznych,
śród tych dążeń, śród tych mąk!

Tam namiętność niestłumiona
będzie mieć swobody w bród;
Z dzikich kobiet pojmę żonę —
niech mi karmi czarny płód.

Syn mój zwinny a żylasty,
w rzekach, w górach będzie rósł
I z oszczepem lśniącym w ręku
gonił stada dzikich kóz.

Tak! papugi będzie wabił,
chwytał tęczy barwny pas,
A nie ślęczył nad książkami,
tracąc wzrok, marnując czas.


Głupcze! znowu sny i mary!
Znam pustotę swoich słów!...
Wszak od dzieci chrześcijańskich
lichszym barbarzyński chów.

Ja — od zwycięstw naszych zdala?
ja — towarzysz wąskich czół?
Czyżbym życie, jak zwierz lichy,
z namiętnością lichą skuł?

Złączonemu z brudną dziką
czemby urok słońca był —
Mnie, stuleci spadkobiercy,
co śród pierwszych walczę sił?

Wolę raczej, aby naraz
wszystkich ludzi spotkał skon,
Niżby ziemia stanąć miała
ni to słońce w Ajalon[30].

Nie na darmo dal ta nęci!
Naprzód! Naprzód idźmy wraz!
Niechaj świat się chwyta koła,
które przed się toczy czas.

Przez pomroki tego globu
dążym w jasność młodych dni...
Niż stulecia Chin, Europy
lat pięćdziesiąt milsze mi.

Matko-Czasie (swej nie znałem)!
wspieraj-że mnie tak, jak wprzód:

Krusz gór skały, rzucaj gromy,
słońca waż, tocz fale wód!

O, zapowiedź nie zmarniała,
którą ongi niósł mój duch!
Owe dawne źródła natchnień
znów się w twórczy budzą ruch.

Niech się teraz cobądź stanie!
Żegnaj, żegnaj Locksley-Hall!
Niechaj uschną twoje lasy,
padną przęsła twoich sal!

W sadzę kryjąc bór i pola,
od wybrzeży idzie dym
I przed sobą burzę pędzi,
grom mającą w łonie swym.

Niech na Locksley-Hall upadnie,
niecąc ogień, grad lub śnieg...
Wichr się zrywa! dmie ku morzu!
Ja porzucam już ten brzeg. —




FELICJA HEMANS.
 

Urodzona 1793. Wystąpiła jako poetka w 15. roku życia. Pod wpływem Herdera «Stimmen der Voelker» wydała «Lays of many lands» (Pieśni rozmaitych ziem).
Prócz wielu utworów czysto lirycznych, ballad i romanc, ogłosiła dłuższy poemat w stancach spenserowskich «The forest Sanctuary» (Świątynia leśna), «Miasto indyjskie» oraz kilka dramatów.
Umarła 1835 roku.



TUL MNIE DO SNU, MATKO, TUL.
 

Tul mnie do snu, matko, tul,
Jak w tych jasnych chwilach słońca;
Żalom serca niema końca,
Ukój pieśnią gorzki ból!

W rosach drzemią kwiaty pól;
Pielgrzym smutne złożył skronie;
Daj mi spocząć na twem łonie,
Tul mnie do snu, matko, tul!

Z więzów biedne ptasze zwól!
Zmarnowane młode lata,
Płonna miłość mnie przygniata,
Tul mnie do snu, matko, tul!




ROZKAZ LATA.
 

Precz stąd! Lato cię wygania!
Po jeziorach blask się słania,
Grają fale, kwiaty ronią
Wonna ciecz
Nad słoneczną, jasną tonią —
Precz stąd, precz!
W promienistą, senną ciszę

Smukła lilia się kołysze;
Precz stąd, precz!

Ciepła, śpiewna chwila boża:
Naokoło brzmią przestworza,
Szepcą cienie traw na łące —
Słodka rzecz —,
Płyną wiewy szeleszczące —
Precz stąd, precz!
Przepełnione miodem zioła,
Nad ziołami brzęczy pszczoła —
Precz stąd, precz!

W najbogatszych barw błękity
Strop niebieski dziś spowity;
Puszcza. śpiewa dniem i nocą —
Serce lecz
Wonią liści, co się złocą;
Precz stąd, precz!
Orosiałe drzew konary
Tulą kwiaty w cień swój szary;
Precz stąd, precz!

Wieczorami blask po lesie
Świętojański owad niesie;
Miłość topi w sercu róży
Luby miecz
I różyczka się purpurzy —
Precz stąd, precz!
Pełne dzwonków brzegi wody,
W boru dzikie lśnią jagody:
Precz stąd, precz!


Drzewo w liści dyademie
Obsypuje zmierzchem ziemię;
Tu się mieni ptaków pierze —
Cudna rzecz! —
Sarna tutaj ma swe leże;
Precz stąd, precz!
Stąd, gdzie w kwiecia miodnym czasie
Płonie lipa w złotej krasie,
O precz, zimo, precz!




SKARBY MORZA.
 

Jakież to skarby ukrywasz, o morze,
Pod swoją głuchą, tajemniczą falą?
Muszle, skąpane w tęczowym kolorze,
I perły lśniste daremnie się palą;
Niech te bogactwa głębia twoja grzebie,
My ich nie chcemy od ciebie.

Lecz jeszcze więcej dno twe chowa, więcej!
Płomiennych stosów złota jać nie zliczę
Ani kamieni drogich — stu tysięcy
Królewskich statków wspaniale zdobycze!
Raduj się niemi śród wałów łoskotu,
Ziemia nie żąda ich zwrotu!

O więcej jeszcze, więcej! Twoje wody
Grzmią nad miastami zapadłego świata;

Żwir twój wypełnia starodawne grody,
Gmachy roskoszy zielsko twe oplata —
Hucz, oceanie, nad nimi w swym gniewie,
Człowiek już nic o nich nie wie.

Lecz więcej, stokroć więcej! W twej głębinie
Legła niejedna pierś waleczna, żywa;
Grzmotu bałwanów już nie słyszy ninie,
Ciszy jej groźna burza nie przerywa;
Niech grób twój złoto i klejnoty bierze,
Lecz wróć nam dzielne rycerze!

Wróć ukochanych, wróć nam! W swojej mocy
Długo ich trzymasz, a myśmy w żałobie!
Daremnie modłów naszych głos sierocy
W północnej ciszy wznosi się ku tobie!
Pogrzebionemi władaj-że wyspami,
Ale tych połącz już z nami.

Miłość niewieścia padła w twe odmęty;
Mężów szlachetne pochłonąłeś skronie,
Młodość i piękność — kwiat przedwcześnie ścięty!
Niech nam umarłych powrócą twe tonie —
Ziemi gorące spełnij pożądanie,
Zmarłych nam zwróć, oceanie!




LETYCJA ELŻBIETA LANDON.
 

Urodzona 1802, wyszła za mąż za G. Maclean’a, gubernatora w Cape Coast Castle, po kilku miesiącach pożycia małżeńskiego zmarła nagłą śmiercią — z powodu otrucia — 1838 roku. Istnieją poszlaki, że usunął ją własny mąż, natura pospolita, brutalna.
Wydała kilka większych utworów wierszem: Trubadur, Improwizatorka, Złoty fijołek, i t. d. Do najpiękniejszych jej utworów należą załączone tu w przekładzie.



SAMOTNY GRÓB.
 

Samotny, cichy znam ja grób,
Śród polnych skryty ziół;
Ani tu znaku ludzkich stóp,
Brzęczą li roje pszczół.
Blasków porannych nie zna on,
Szary go skrywa głaz,
Zato, gdy dnia nadejdzie skon,
W zachodu złoty czas
Taka promienna brzmi tu wieść,
Jakby znów życie miało wskrześć.

Tu na spoczynek wieczny legł
Ten, co w swój zamknął śpiew
Duszę, nad ziemski mknącą brzeg,
Do niebios świętych stref.
Młodość, nadzieję, miłość wlał
W dźwięki swych twórczych tchnień,
Godnych pamięci, godnych chwał,
A dziś go pokrył cień;
Nigdy mu rozgłos nie był rad,
Imienia jego nie zna świat.

Tyle śród naszych pół i łąk
Rozbrzmiewa jego słów,
A on nie w sławy poszedł krąg,
Lecz w zapomnianych huf;
Baśń tylko wiewną przędzie tkań
Tu, gdzie dziś jego kres;

Kwiaty swój zapach sączą dlań
Z kroplami rośnych łez,
Przyroda, którą kochał tak,
Wiernej pamięci daje znak...

Przedziwny jest to losów czar,
Błoga dla serca jaśń:
Miejsce, gdzie piewca żył, gdzie zmarł,
W sen swój otula Baśń;
Naokół szepce trawy łan,
Zielony szumi bór:
Dopóki duszom naszym znan
Choć jeden pieśni wtór,
Póki choć jeden został dreszcz,
Żyć bezimienny będzie wieszcz.




PASTUSZEK.
 

Jak widmo tęsknoty
Dawnych, dawnych lat,
Gdy jeszcze wiek złoty
Wiosną poił świat,
O czemż to, jedyny
Ty pastuszku nasz,
Na flecie z wierzbiny
Tak samotnie grasz?


Na życie prostacze
Żali się twój głos?
Czy za tem on płacze,
Czego-ć nie dał los?
Liche twoje włości,
Ubogie twe dni,
O sytej przyszłości
Piosnka twoja śni?

Nie! to urok lata
Dźwięk wypełnia twój,
Łąka, tak bogata
W woni miodny zdrój;
Pierwiosnków ci ninie
Słodki dzwoni tłum,
Że szczęście przeminie,
Jak ten leśny szum.

Wszystkiego stworzenia
Miłość posiadł on;
Lube śle mu pienia
Ptactwa cichy schron;
Dziękuj, dziękuj Bogu,
Ty pastuszku nasz,
W samotnym rozłogu
Wielkie skarby masz.




BRZEG MORSKI.
 

Radabym mieszkać, gdzie morze swe wały
Tak cicho rzuca pod nadbrzeżne skały,
Jak gdyby w strachu, by swymi przelewy
Nie wypłoszyło gości z gniazda mewy.
Srebrzysta smuga na głębiach się pali;
Ni pieśń, tak płyną senne szepty fali,
To się cofają, to mkną ku wybrzeżom,
Gdzie lśniące muszle rozrzucone leżą.

Z radością w oku tłum dzieciaków goni
Po piasku, w świeżej wypłukanym toni;
By skarby jakie, raźnie młódź wesoła
Kryształki zbiera albo morskie zioła;
Śmiałemi stopy brodzi śród odmętów,
Statki z papieru puszcza, ni okrętów
Szereg płynących w dal po towar cenny,
Lub ni do floty podobne wojennej.

Gdy głąb się żagwi w różowym zachodzie,
Radabym czekać na rybackie łodzie,
Lśnistą ładowne zdobyczą; południe
Trud nagrodziło, a teraz przecudnie
Barki, stojące w wieczornej przestrzeni,
Łowią w swe żagle żywy blask promieni,
Niby te w złotej wykąpane jaśni
I w purpurowych ogniach statki z baśni.

A te gwiaździste, pełne czaru noce,
Gdy światło zmierzchne śród mroków migoce,

Kiedy tak drzemie niezmierzone morze —
Nieskończoności obraz — w tym przestworze!
Radabym wtulić się w powiewu ciszę,
Co fale do snu swą pieśnią kołysze —
Księżyc, jak matka troskliwa ich strzeże:
Nie ma ojczyzny nad morskie wybrzeże!




KAROLINA NORTON.
 

Urodzona 1807, zmarła 1877 r. Nazywano ją kiedyś w Anglii «Byronem w spódnicy», ale niesłusznie. Pracowała dużo na polu emancypacyi kobiet, dzieło jej «English laws for women in the 19-th century» (Ustawy angielskie dla kobiet w wieku XIX), wpłynęło na zmianę ustawodawstwa angielskiego w kierunku poprawy losu kobiet zamężnych.
Z dzieł poetyckich najgłówniejsze «The undying one» (O żydzie wiecznym tułaczu).



BYLIŚMY PRZYJACIÓŁMI.
 

Byliśmy przyjaciółmi
W jasnej czy chmurnej chwili,
Od czasu, gdyśmy, dziećmi,
W ogrodzie się bawili.
Dziś chłód jest w twojem sercu,
Mrok się na skroni ścieli;
Byliśmy przyjaciółmi,
Czyż słowo nas rozdzieli?

Wraz my się radowali,
Śmialiśmy się oboje,
Bo w wnętrzu naszem biły
Otuchy ciepłe zdroje;
Dziś chmurne twoje skronie,
Śmiech z oczu ci nie strzeli —
Wraz my się radowali,
Czyż słowo nas rozdzieli?

Byliśmy razem smutni,
Roniący łzy w żałobie
Po wspólnych lat nadziei,
Co się złożyła w grobie.
Na głos, milczący dotąd,
Niech skroń się rozweseli —
Byliśmy razem smutni,
Cóż dzisiaj nas tak dzieli!?...




ELŻBIETA BARRET BROWNING.
 

Żona głośnego poety, Roberta Browninga, ur. 1809; autorka długiego (12.000 wierszy obejmującego) poematu opowieściowego p. t.: Aurora Leigh, cyklu sonetów miłosnych, wrzekomo tłómaczonych z portugalskiego, poematu Lady Geraldine Courtship i t. d. Tłumaczka «Prometeusza«» Aischylosa. Zmarła 1861 w Florencyi.



PŁACZ DZIECI.
(URYWEK).
 

Dzieci płaczą — czy słyszycie, bracia moi? —,
Choć dalekie troski dnie...
Łono matki, co ich tuli, nie ukoi,
Nie przytłumi łez tych, nie.
Młode jagnię skacze po murawie,
Młode ptactwo ćwierka śród swych gniazd,
Młoda sarna z cieniami w zabawie,
Młode kwiaty lśnią się nakształt gwiazd,
Tylko dzieci młode, bracia moi,
Płaczą gorzko w owy czas,
Gdy swoboda swą radością innych poi,
Poi wszystkich innych nas...
— — — — — — — — — — —

«Ach!» — biadają dzieci — «my zmęczeni,
Ni poskakać ani biedz!
Gdy zatęsknim kiedy do zieleni,
Toby tylko do snu ledz.
Ni się schylić — trzęsą się nam nogi,
Iść pragnący, padamy na twarz;
Najczerwieńsze w śniegby zmienił głogi
Ten zpod powiek gorzki potok nasz.
Po kopalniach, jak noc, ciemnych zgoła,
Ciężkie wozy musim pchać,
Lub żelazne po warsztatach koła
Wciąż obraca nasza brać.

Koła warczą, wir ich niewstrzymany
Wiatrem bije w oczy nam;

Wraz z kołami snać wirują ściany,
Snać wirują skrzydła bram;
W ciągłym wirze nasze serca, nasze głowy
Razem z niebem, które w oknach lśni,
Razem z much tych czarnym rojem u posowy —
Wark i wir ten wieczne snać trwa dni.
Snać po wieczne dni te koła warczą
Pośród naszych modłów, skarg:
«Już nam chyba zmysły nie wystarczą,
Niech się skończy raz ten wark!»

Niech się skończy choć na chwilę, niech te dzieci
Innych tu doznają tchnień;
Dzisiaj, w czas ich młodej wiosny, niech zaświeci
Przyjaźniejszy dla nich dzień!
Niech uczują, że nad ruch metalu
Inny jeszcze stworzył Pan Bóg świat;
Niech, o koła! nie mają wciąż żalu,
Że im przy was ginie rozkosz lat!...
Ale koła warczą wciąż bez końca,
Żrąc im z kości wszystką moc;
Dusze, które Stwórca powołał do słońca,
Przędą, przędą w ślepą noc...




ROBERT BROWNING.
 

Urodzony 1812. Poeta, którego twórczość dawała krytyce angielskiej dużo powodu do sporów bardzo namiętnych. Jedni przeceniali jego wartość, drudzy jej niedoceniali. Obarcza on częstokroć dzieła swoje taką zawiłością myśli, że z trudem trzeba się przez nie przedzierać; posiada jednak rzeczy, dzięki którym nie można mu odmówić miana wielkiego pisarza — pomiędzy innymi cykl obrazów dramatycznych pod wspólnym tytułem «Pippa passes», «Pippa przechodzi», [temat prawie zupełnie identyczny z Hauptmanna ostatnią sztuką «A Pippa tańczy»].
Z dzieł wymieniam najgłośniejsze: «Paulina», «Paracelsus». «Tragedya duszy» («A soul’s tragedy»), «Luria», «Na balkonie» («In a balcony»), «Stafford», «Plama na tarczy» («A blot in the scutcheon»), wszystkich w formie dramatycznej. Poza tem szereg opowiadań wierszem, jak «Men and women» («Mężczyźni i kobiety»), «Giuseppe Caponsacchi», «Pompilia», etc., a przedewszystkiem szereg utworów liryczno-epicznych pod tytułami: «Dramatis personae» («Osoby dramatu»). «Dramatic romances» (Romance dramatyczne) «Dramatic lyrics» i «Dramatic idyls» (Liryki i sielanki dramatyczne), pomiędzy któremi sporo jest rzeczy prawdziwie pięknych. Um. 1888.



SPOTKANIE W NOCY.
 

Szara głąb morza, długi, ciemny ląd;
Ogromny, żółty półksiężyca róg;
Nagły, syczący, nieprzytomny tan
Zbudzonych ze snu kędzierzawych pian —
Lotne me czółno szybki toczy łuk,
W piasku wilgotnym zgasł już jego prąd.

Potem ćwierć mili jeszcze brzegiem, wzdłuż;
Trzy jeszcze pola pod najbliższy dach;
Potem w okienko stuk, stuk, ostry trzask
I niebieskawy wraz siarczyka blask,
Głos, który radość tłumiła i strach —
I dwa wzajemnie biją serca już...




SERENADA PRZED WILLĄ.
 

Mnie-ś słyszała dzisiaj w nocy,
Gdy nie świecił księżyc złoty,
Gdy nie było w gwiazdach mocy,
Aby przeciąć nieb namioty —
Zmarł wraz z życiem blask sierocy.

Gdy nie brzękła ani mucha,
Zmilkł głos świerszcza i puszczyka,

Gdy noc taka ciemna, głucha,
Wówczas moja to muzyka
Popłynęła ci do ucha.

Ciężko brzemię snu się kładło
Na pierś ziemi: w tem ponury
Strop się skrwawił. Błysk — widziadło!
Stąd, gdzie grot ten przeciął chmury,
Kilka kropel deszczu padło.

Luba, droga! Te, co pieszczę,
Słowa moje przenajszczersze,
W śpiewie-m zamknął; a gdy jeszcze
Nie starczyły śpiewne wiersze,
Dopomogły strun tych dreszcze.

Tak minęła noc... Tojady
Majaczyły w szarym świcie,
Nowy dzień się jawił blady;
Lecz jam poszedł, nim obficie
Jął rozjaśniać dróg mych ślady.

Czem się staną me nadzieje,
Słowa, śpiew i lutni struny?
«Gdy się życia krok zachwieje
W czas wieczornej, zblakłej łuny» —
To-ć słyszałaś? — «w mroków knieję

Niechaj przyjdzie ukochany
Duch, co złego mnie ustrzeże,
Noc zamieni w dzień, na łany

Wyprowadzi jasne, świeże,
Cierpliwością kojąc rany»...

Nie mów, jak się nieraz słyszy —:
«Zło na złego! Życia łono
Gdy pod jarzmem ledwie dyszy,
Klnący włodarz lepszy pono,
Niż ten śpiew w ulicznej ciszy.

Gdy nie błysnął krąg księżyca
I bezgwiezdne są niebiosy,
Kiedy nagła błyskawica
Spuści kilka kropel rosy,
Burza idzie gromolica.

Gdy się kryje ćma, w głęboki
Mrok gdy sady nie brzmią ninie,
Ma-ż głos inny te uroki,
Aby mogły w tej godzinie
Dać się słyszeć czyjeś kroki?»

— — — — — — — —»

Jaka ciemność dom twój tłoczy,
Okna czarne — jak okrutnie!
Sad zawiścią kłuł mi w oczy,
Zgrzyt żelazne słały wrótnie,
Gdym uchodził od tej mroczy.




MIŁOŚĆ ŚRÓD RUIN.
 

Gdzie się w cichych barwach zmierzchu nieba mienią
Nad zielenią
Tych samotnych, bujnych pastwisk, skąd w zachody
Senne trzody
Powracają ku oborom swym, dzwoniące —
Na tej łące,
Tak wieść niesie, przed dawnymi sterczał laty
Gród bogaty;
W nim, w stolicy tego kraju, miał swe cugi,
Dworne sługi,
Możny książę; stąd dyktował dni spokojne,
Lub też wojnę.

Dziś od muraw tych, widzicie, ni drzewina
Nie odcina
Swej zieleni; z gór się jakiś strumyk rączy
Wązko sączy
Tu, gdzie groźny strzelał zamek wieżycami,
Ni strzałami
Ognistemi, nad stubramną murów ścianą,
Zbudowaną
Z marmurowych płyt, a grubą tak, że snadnie —
Gdy wypadnie —
I dwunastu mogło na niej obok siebie
Stać w potrzebie.

Któż to kiedy widział taką plenność trawy,
Jak ten, skrawy

W żarach lata, dywan miękki, co swem świeżem
Zakrył pierzem
Wszelkie ślady tego miasta, skąd przed wieki
W świat daleki
Szły odgłosy bolów, uciech, tu, gdzie chwała
Rozpalała
Serca ludzkie, lub waliło je o ziemię
Hańby brzemię,
Tu, gdzie ongi szły na sprzedaż za wór złota
Grzech i cnota.

Dzisiaj tylko złom wieżyczki gdzieś na polu,
Śród kąkolu
Stoi pustką, rozchodnikiem obrośnięty —
Liche szczęty,
Pełne zielska, swą postawą, tak żebraczą,
Miejsce znaczą,
Gdzie się pięły w dniach zamierzchłych hen do góry
Dumne mury;
Tej areny, życiem wrzącej, znaczą kręgi,
Gdzie zaprzęgi
Tłumnie, szumnie, szły na wyścig po oklaski
Z władzców łaski.

Dzisiaj wiem, że tu, gdzie w cichych barw oponie
Zachód tonie,
Śląc ostatnie pożegnanie naszym trzodom,
Tu, gdzie z wodą
Górskiej rzeczki w jeden szary cień się zlewa
Ta bez drzewa
Błoń; gdzie rycerz swego króla miał spojrzenie
W takiej cenie,

Że, by w zbrojnych tych gonitwach być na szczycie,
Dałby życie,
Tu mnie czeka ma dziewczyna, bez tchu prawie,
Aż się zjawię.

Gród-li miało, jak daleko, jak szeroko,
Jego oko:
Pełne gmachów wszystkie wzgórza, wszystkie spady;
Kolumnady,
Tumy, mosty, akwedukty! Ranek budzi
Ciżbę ludzi!
Ja gdy przyjdę, milczą usta jej dziewczęce —
Wprzódy ręce
Na ramieniu mi położy, oczy wprzódy,
Te dwa cudy,
Pieścić każe, potem słowa szepce lube
Na mą zgubę.

Bojowników stąd-ci słano na wsze strony
Miliony;
Na cześć bogów tu wznoszono pod niebiosy
Słupów stosy;
Złoto w biegu wstrzymywało, pełnym grozy,
Setne wozy...
Krwi gorąca! Krwi ty mroźna! Płonna praca!
Ziemia wraca
Z wieków szaleństw! Z wieków trudu, nędz i grzechu
Mknie w pośpiechu!
Niechaj zginie wszech zachodów jej zawiłość!
Wszystkiem — miłość...




DANTE GABRIEL ROSSETTI.
 

Urodzony 1828 r.; syn emigranta włoskiego, dantologa; wraz z Millaisem, Holmanem Huntem i F. Madosem Brown’em twórca malarskiego bractwa prerafaelitów (Pre-Raphaelite Brotherhood), założonego w r. 1843, na kontynencie znany więcej jako malarz, niż jako poeta, jest autorem cyklu sonetów p. t. «The house of life» (Dom życia), ballad i innych drobniejszych liryk. Pierwotnie nie miał zamiaru wydawać swych wierszy, złożył je do trumny ukochanej żony; w kilka lat później kazał jednak zwłoki odkopać, wyjąć manuskrypt i ogłosić go drukiem. Umarł w roku 1881.



SONET.
 

Sonet to pomnik, który wieczność Duszy
Stawia minionej, a nie zmarłej chwili.
Dbaj, aby wszyscy jego pełnię czcili,
Czy żal cię zgnębi, czy radość poruszy.

Tnij go w hebanie, jeśliś w mroczej głuszy;
W kości słoniowej, gdy ci dzień się mili;
Niechaj ma zawsze blask przeczystej lilji,
Gdy wian jej rosa perłami opruszy.

Sonet to pieniądz, który z jednej strony
Odsłania duszę, zakrywa ją z drugiej,
Bądź jest na haracz Życia przeznaczony,

Kiedy miłości wyświadcza usługi,
Bądź jest podatkiem Śmierci, który w ręce
Charona rzucasz po przebytej męce.




KIEDY CIĘ WIDZIEĆ NAJLEPIEJ?
 

Kiedy cię widzieć najlepiej? Gdy oczy
Mszę odprawiają u twych lic ołtarza
Na cześć miłości, która się wyraża
W twojej postaci, blaskiem dnia uroczej?

Czyli też wówczas, gdy w wieczornej mroczy
Wymowną słodycz niemy uścisk stwarza,

Gdy w zmierzch spowity całunek rozżarza
Niesytą duszę i z twoją jednoczy?

Gdybym już nie miał spotkać się z twem tchnieniem,
Ani, o luba! droga! z twoim cieniem,
Ani z obrazem źrenic twych na wiosnę,

W jakiejżby wówczas szalały zawiei
Pośród zwiędłego liścia mych nadziei
Niezgiętej Śmierci skrzydła bezlitosne!




NAJWYŻSZE ZWYCIĘZTWO.
 

Duchy miłości, przechodzące drogą,
Widzą mą lubą na miłosnym łanie
Snu; naokoło słychać głębin łkanie,
Moje-li oczy na to patrzeć mogą.

Szczęście, dalekie dotąd tym rozłogom,
A jednak bliskie, teraz przy mnie stanie.
Miłość snać westchnie, że w jej żniwobranie
Los świętą chwilę skosił dłonią srogą.

Ręka, co ongi szydziła z tęsknoty,
Dzisiaj oplata moją szyję; długą
Włos rozpuszczony oblewa mnie strugą,

Gdy ongi płonną budził żądzę złoty
Pukiel; i, nakształt pobitego króla,
Dziś się jej serce do mego przytula.




GENIUSZ W PIĘKNOŚCI.
 

Geniuszowi równe jej oblicze:
Wspaniałe serce Danta i Homera,
Ani Michała rylec nie zawiera
Dźwięków, tak dziwnych, jak to tajemnicze

Cudo. Daremnie hojne dary liczę,
Które dla wiosny płodne życie zbiera;
Wobec jej cienia na ścianie nie szczera
Wszelka jest piękność, wszystko jest zwodnicze.

Jako u ludzi, którzy poetami
Byli za młodu, nigdy nie przygłuszy
Czas jednej struny, dźwięczącej dla duszy

Krewnej, tak żądło lat, co jadem plami
Powab mniej pełny, czarom jej urody
Przemożnym żadnej nie przyniesie szkody.




CISZA POŁUDNIA.
 

Twe ręce leżą śród wysokiej trawy;
Kończyny palców są jak pękające
Kwiaty; w twych oczach uśmiech; blask na łące
Lub cień — jaśnieje-li niebo, czy w mgławy

Mrok się zasnuwa... Gdzie spojrzeć, złotawy
Jaskier, bylica srebrna i biedrzeniec,

Śród nich róż dzikich pali się rumieniec;
Cisza: w klepsydrze tak się piasek skrawy

Sypie... Tam, w słońcu — patrz! jętka się waży —
Nić, oderwana z błękitnych miraży,
Jak ta godzina, co k’nam przyszła w gości.

Niech nasze serca wieczną zawrą spójnię
W tej niemej chwili, gdy, milcząc podwójnie,
Śpiewamy razem głośny hymn miłości.




UROCZNE ŚWIATŁO KSIĘŻYCA.
 

Jak ten na niebie złoty wóz księżyca
W bardziej królewskim gorze majestacie,
Gdy wokół chmury, tak w większej poświacie
Płoną twe wdzięki, gdy tęsknic mgławica

Mroczy mą duszę. Cóż mówić o lica
Twego ponętach? Jak w wszystkich gwiazd szacie
Lśni z gwiazd największa, tak ono, w rozbracie
Z wszelkim rozdźwiękiem, serce me zachwyca

Ciszą harmonii... Gdzie kępy rozwiane
Smukłych irysów i rozkwitłe trzciny,
Gdzie się u brzegu ściele łan stokrótek,

Nad wodą widzę i w wodzie Djanę,
Rozpędzającą kłąb obłoków siny,
Jak ty rozpędzasz mego wnętrza smutek.




ROZKOSZ MIŁOŚCI.
 

Włos jej, rozplecion, gdy cieniem okala
Twoje oblicze; rąk białe lilije,
Oplatające wieńcem twoją szyję;
Jej uśmiech drżący; słodka blasków fala

W oczach, co miłość przywołuje zdala;
Jej szept, gdzie błogie przypomnienie żyje;
Wrząca jej warga, co, gdy twa się wpije
W jej kark, powieki i lica, rozpala

Jeszcze się bardziej: cóż większą rozkoszą
Może być nadto? Jeden tylko jeszcze
Skarb jest bogatszy: ufne serca dreszcze,

Ducha bijące skrzydła, co się wznoszą
I opadają łagodnie, gdy, w locie,
W pokrewnych skrzydeł utoną tęsknocie.




PRZYSTAŃ SERCA.
 

Czasem, jak dziecko, pada w me ramiona,
Miłości szuka w skrzydeł mych przystani —
Twarz łzy zlewają ciche: widać na niej,
Że niewymownym bolem przepełniona.

I ja, gdy dusza w ciężkiej walce kona,
Szukam przytułku w objęciach mej Pani;

Twierdzą przeciwko wszystkiemu, co rani,
Odczarowaniem zła jest czar jej łona.

I oto miłość, co światłem jest nocą,
Cieniem w południe, swoimi hejnały
W sen nas kołysze, dnia odbija strzały.

Lice jej w pieśni, jak księżyc, się złocą,
I nasze duchy, jak z księżycem fale,
Wzajemne dźwięki szlą z nią razem w dale...




ŚWIATŁO DUSZY.
 

Jest-li kobieta równie ukochana?
Lub czy się tobą do syta napoi
Pragnąca Miłość? Blask w źrenicy twojej
Drży po największej rozkoszy: owiana

Mrokiem aleja lśni tak blaskiem rana
Gdzieś na swym końcu... Zagasnąć się boi
Głodny twój ogień: miłość ze swych zdroi
Taki rozlewa żar, niewyczerpana.

Jako wędrowiec chłonie świetność słońca
W chwili południa, jak go łan gwiaździsty
Przykuwa nocą i wschód promienisty,

Nowe siejący dziwy, tak bez końca
Pełna światłości zmiennej twoja dusza
Wzrokiem i głosem miłość mą porusza.




OSTATNIE ŻARY.
 

Jakiż to wieczór letni teraz płonie
W twem i mem wnętrzu odblaskiem zdobytej
Słodkiej rozkoszy, gdy niebieskie szczyty
Blask łagodniejszy pokrył, kiedy w stronie

Zachodu żary zagasły?... W twem łonie
Niech serce bije spokojniej; ukryty
W porcie miłości jest nasz duch; spowity
W sen, przeciw troskom pewne znalazł bronie.

Zima nam daje mgliste dni, bogata
W mrok, lub je tylko krótkiem słońcem zlewa,
Co śniegu strąca pył z nagiego drzewa.

Nasz dzień był duchem promiennego lata;
Słońce, dla naszej miłości łaskawsze,
Dało nam radość i spokój na zawsze.




BEZ NIEJ.
 

Czemże jest bez niej połysk jej zwierciadła?
Szara toń stawu bez księżyca twarzy;
Czem jej strój bez niej? Szmat chmur, co się jarzy
Blaskiem-li wówczas, gdy nań światłość spadła

Miesięczna... Czem są jej ścieżki? Widziadła
Dnia, które pomrok opanował wraży:

Czem jej wezgłowie, gdy ona nie marzy
Na jego puchach? tęsknica, pobladła

We łzach, i dnia i nocy zapomnienie...
Czemś ty jest bez niej, me serce? Wędrowiec,
Co zimny, pusty przebywa manowiec,

Co idzie, strudzon, gdzie podwójne cienie
Długie na wzgórza rzucają obłoki
I pełen znojów ciemny las głęboki.




LOS MIŁOŚCI.
 

Miłość z Tęsknotą miłości, za progi
Życia wygnane: widziałem je razem,
Skute łańcuchem; niebiosów obrazem
Były źrenice tamtej; w tej złowrogi

Palił się obłok nadziei i trwogi:
Taki ma ogień nad zaklętym głazem
Stojący nocą człek, gdy chce rozkazem
Czarnoksiężniczej rózgi skarb przemnogi

Wydobyć z niego... I Tęsknicy wargi
Drgnęły płomienne: Miłości, skrzydlata
Ongi i wolna na okręgi świata,

Dziś skuta ze mną: Ty i ja, bez skargi
Znoszący więzy, to jedna kość z kości:
Żelazne serce Życia, Los miłości.




MIŁOŚĆ, KTÓRA SIĘ URODZIŁA NIEŻYWA.
 

Chwila, co mogła być, lecz którą dale
Porwały nieme, urodzona z duszy
I jej i jego martwa, w jakiej głuszy
Patrzy na czasu znojne, ciężkie fale?

Obcy radości więzień leje żale,
Którymi smutnej pustki nie poruszy;
U wrót Miłości łowiąc echa, uszy
W wybranych godzin zatapia chorale...

Wtem śród wybrzeży nieśmiertelnych kroczy
Dusz poślubionych para — Hej! ich oczy
Żarem wspomnienia miłosnego płoną!

I porzucona chwila z zaklęć koła
Wyrwie się ku nim i tęsknie zawoła:
«Macie, rodzice, swą córkę rodzoną!»...




SFERA DUSZY.
 

Królewski księżyc w więzieniu głębokiem
Chmur; stos płomienny, na którym umiera
Słońce: o komuż w serce się nie wżera
Ten smutny obraz! Któż bezsennem okiem

Nie gonił mroku, mknącego za mrokiem,
Gdy noc tragiczna z swych głębin wyziera,

Uśpionych dźwięków pełna? Oto sfera,
W której drży dusza pod zjawisk natłokiem.

Mam je wyliczać? — Zna je, kto rozważa
Różanoskrzydłe godziny, wprzągnięte
W rydwan Miłości — złociste i święte

Wizje dni przyszłych, lub na kogo wraża
Wali się Przeszłość, ciżba, tłumna wielce,
Która oślepia, ogłusza topielce...




BÓL PIEŚNI.
 

Łzę zrodzi tylko we łzach wykąpany
Śpiew twój, pieśniarzu! Krom własnego ducha,
Gdzież czarodziejskie masz lustro? Otucha
Twoja radosna i twe krwawe rany

To twój amulet. Jak martwej fontany
Zimnych wytrysków, tak się hymnów słucha,
Rzeźbionych w pysze; gdy powieka sucha
Była ich twórcą, dźwięczne twe peany

Są dla pragnących Martwem Morzem... Pieśni
Bóg, ten Bóg słońca, nie jest niewolnikiem
Twoim, lecz Łowcą, który strzał bezlikiem

Mierzy w twe serce... I wówczas — nie wcześniej —,
Gdy cię przeszyje jego pocisk, wnętrze
Rozkrwawią bratnie twe bole najświętsze.




O ŚWIĘTYM ŁUKASZU MALARZU.
 

Uczcijmy wszyscy świętego Łukasza
Ewangielistę; on, jak wieść powiada,
Nauczył sztukę, że swe serce składa
Do kornych modłów! Choć z trudem rozprasza

Dawnych symbolów mgły, dziś wie, iż nasza
Niwa i przestwór nieba i kaskada
Blasków to głębsze symbole, więc rada
Widzi w nich Boga i Boga rozgłasza

Cześć, jego święta kapłanka. Męczarnie
Dnia gdy ją stłumią, gdy w znużonem pięknie
Widać-li zręczność ludzką, i w tej porze

Zmierzchu, co duszy już w nią wlać nie może,
Niechaj w ostatnich jeszcze trawach klęknie,
A potem wieczna niech ją noc ogarnie.




LILITH CZYLI PIĘKNOŚĆ CIAŁA.
 

O Lilith, żonie Adama (już potem
Daną mu była Ewa), chodzą wieści,
Że, zanim jeszcze prawdę wąż zbezcześci,
Ona kłamała i że pierwszem złotem

Były jej włosy... I swych czarów splotem,
Chytrze wpatrzona w siebie, mężczyzn pieści,

Aże w swej sieci ich ciało pomieści,
Serce i życie, młoda, choć nawrotem

Lat coraz starszą jest ziemia... Twe zioła
To mak i róża: Bo któż całunkowi
I snu przemocy oprzeć się wydoła?

Gdy na cię spojrzą młodzi, już gotowi
Na żer twój; Lilith, twe złoto ich złowi:
Serce im włos twój oplecie dokoła...




SIBYLLA PALMIFERA CZYLI PIĘKNOŚĆ DUSZY.
 

Pod łukiem życia, gdzie jej arki strzeże
Miłość i Śmierć i Lęk i Tajń, na tronie
Widziałem Piękność. Chociaż dumnie płonie
Jej wzrok królewski, jam go niby świeże

Wchłaniał oddechy: w niewolę swą bierze
Tych, co ją widzą bądź to w nieboskłonie,
Bądź też w kobiecie, lub gdzie morskie tonie
Wieczne zawarły z jej palmą przymierze

I wieńcem. Patrzaj! Oto jest twa Pani,
Piękność, co głos twój i rękę porusza
Ku swojej chwale... Dawnoś kraj jej szaty

Ujrzał i włosy i biegłeś, skrzydlaty,
Za nią; w jej władzy twe serce i dusza
I wszystka żądza bije tylko dla niej.




ALGERNON KAROL SWINBURNE.
 

Urodzony 1837 w Londynie; po Byronie i Shelley’u najznakomitszy chyba poeta angielski w czasach dzisiejszych. Z tamtymi też dzielił, wystąpiwszy z pierwszym tomikiem utworów, oburzenie krytyki ojczystej, nie mogącej mu darować zbyt śmiałego — według jej wyobrażeń — sposobu przedstawiania namiętności. Swinburne w pierwszej chwili tak się tem przeraził, że tomik z obiegu wycofał, ochłonąwszy jednak puścił go w świat na nowo.
Najgłówniejsze dzieła: tragedye The Queen mother and Rosamund (1861), Atalanta in Calyden (1864) Chastelard (1865); Bothwell (1874); Poems and Ballads (1866), śród nich rzeczy tak słynne, jak Dolores, Anaktorya i Laus Veneris (dwa ostatnie poematy w przekładzie moim w Chimerze); Songs before sunrise (Pieśni przed wschodem słońca); szereg utworów wolnościowych o zabarwieniu politycznem (1871); Tristram of Lyoness and other poems (Tr. z L. i inne poezye. 1882), A midsummer holiday (Uroczystość świętojańska) Poezye i Ballady nowa serya (1889). Prócz tego: studya o Szekspirze (1878) o Ben Jonsonie (1889) etc. Żyje dotąd.



ANAKTORYA.
 
τίνος αὖ τὺ πειθοῖ
μὰψ σαγηνεύσας φιλότατα.
Sapho.

Gorzka twa miłość; — oślepia me oczy
Wzrok twój i pali połysk twych warkoczy.
Twój oddech ciało mi kraje i ducha,
Żyły me rosną. krew w nich żywiej bucha.
O nie oddychaj! nie mów! Spłoń na wieki,
A śnij, iż życia twego kres daleki.
Niechaj nas morze w swych głębiach pogrzebie,
Niechaj nam ogień (nie przeraża ciebie
Żar mojej żądzy, a tu pełnaś trwogi?)
Odlepi mięso od kości! Jak mnogi
Liść padający, niechaj się po roli
Rozsypią nasze popioły! Tak, boli
Ciebie ma boleść, krew twa — jać to czuję —
Powstaje przeciw mej, twa warga kłuje
Mą wrzącą wargę i moje się żyły
Na straszną mękę dla twych spłomieniły.
Owoc niech owoc, kwiat niech kwiat poniszczy,
Pierś niech pierś spali i śród własnych zgliszczy
Niech się z nich każda żagwi jeszcze chwilę!
Przecz lichszych szukasz miłości? Nie w sile
Twoje są ręce i czar ust twych młody,
Aby iść mogły z mojemi w zawody?
Klnę cię na żywot mój — o ty, przez Boga!
Nazbyt łagodna, by twa stopa, sroga,
A nieskalana, mogła tak zuchwale
Podeptać miłość — klnę cię, niech w zapale
Żądzy twe usta dopóty się strzegą
Jej pocałunków lub też wargi jego,

Póki nie stanie słodsza się od mojej!
Albo też może twe serce się boi.
Że gołąb zwabi jaskółkę niewinną,
Za Erotionem goniąc czy Erinną?
Jakżeż ja pragnę, aby cię zabiła
Miłości mojej nieprzeparta siła!
Rozkosz, iż żyjesz, a chcę, byś umarła.
Aby, jak owoc, ziemia cię pożarła,
By słodycz ust twych była li słodyczą
Dla pełznych gadów! Żądze moje liczą,
Jakieby znaleść dla ciebie katusze,
Nadmiary tortur, by ci wydrzeć duszę;
Jakby wytrząsnąć życie na twe wargi
I pozostawić, by rozjękło w skargi;
Jakby ci tchnienie wydobywać z łona
Męką, od której ciało twe nie skona!
W jakich cię dręczyć przerwach, tę mam wolę,
I jakie sprawiać nieskończone bole;
Jak dech twój niecić, jak szarpać na ćwierci
Przygłuchłe tony i półtony śmierci!
Już mnie twe dziwne nuży zachowanie,
Dla słów twych słodkich już mi sił nie stanie;
Już dni i nocy miłosnych rozkosze,
Jak ciężar wielki, w swojem sercu noszę —
Tych pocałunków słoną, morską pianę,
Którą twe usta, tak rozcałowane,
Jakgdyby z winem mieszają! — te oczy,
Snadź błękitniejsze od chwil, skrytych w mroczy.
Kiedy je rozkosz poi łzą, a wonią
Kwiatów wykarmia, co w sercu się płonią
Ogniem, płynącym z wnętrza li przez poły,
A których białość jest jako przyczoły

Niebieski okrąg rozkwitłego ziela!
Dość mam twych powiek, tej, co się podściela
Pod żar źreniczny, i górnej, a które
Miłość zamyka, uśmiech wznosi wgórę —;
Męczy mnie pas ten, piękny, gdy na tobie,
I włos twój męczy w tych lilij ozdobie.
Twe zachowanie, słodkich słów twych moce,
Dnia wonne kwiaty i nocy owoce,
Usta raniące, winnych żarów pełne,
Spienione w słoną morskiej piany wełnę,
Z której się słodka rodzi Afrodyte; —
Godzin miłosnych twe oczy niesyte,
Gładkie jak kwiaty, jak ogień płomienne,
O barwach mroków, co leżą bezdenne
W sercu, lecz wokół ujęte w pożary,
Jak mrok, i w błękit, jak mrok nocy szary,
Dolną i górną zamknione powieką —
Wszystkie twe wdzięki miłością mnie pieką —
Ten pas, niepiękny już, bo już odpięty,
Te lilie zwiędłe i ten włos twój zmięty.
Ty się o miłość nie troszcz; ta, co darzy
Miłością swego kochanka, rozżarzy
Wraz się i k’ tobie! Więc poniechaj skargi!
O duszo słodka! O wy słodkie wargi
Tego, co życie swe uśmiechem znaczy,
Ona jest moją i ona przebaczy!
Bo sen mi światłość zjawił, co się czyni
W Pafos, w jej domu, w jej wzniosłej świątyni;
Bo mi całunki i ciała i duszy
Słyszeć pozwolił, wnikające w uszy
I w oczy śmiechem i łzami; bo płonie
Miłość przede mną, na swym sławnym tronie,

Ku południowi patrzy i północy,
Duszę ma pełną barw przedziwnej mocy,
W ustach całunków i szeptów tysiące...
I swoje lico nachyli śmiejące
I «któż cię martwi, Safo?» tak mi rzeknie.
«Wszak twoje oczy to pieśń; z ust twych cieknie
Słodka muzyka, tyś więcej ode mnie,
Choć nie omdlewa głos mój, że aż w ciemnię
Świat cały pada, choć szaleją ludzie,
W głosu mojego zatopieni cudzie;
Choć miłość płacze, zmienia się natura
I we śnie wstydu kraśnieje purpura.
Ach! chcesz mnie zabić, by cię nie zabiły
Te pocałunków mych zabójcze siły?...»
I potem do mnie ta serca królowa
W te, uśmiechnięta, odezwie się słowa:
«Ta, co ucieka, teraz idzie rada
Z tobą i słodki podarek ci składa —
Oto całować cię będzie, tak, ona,
Co cię całować nie chciała, spłoniona,
Kiedy całować nie było w twej chęci...»
Ze wszystkich ludzi tyś w mojej pamięci
Jedna jedyna!... Żaliż pieśni moje
Mogą jej serca stłumić niepokoje?
O ty, jak życie dla śmierci, tak droga
I słodka dla mnie, czemuż dzisiaj trwoga
Bije na ciebie przed jej gniewem? Żali
Ona jest bogiem, twórcą morskiej fali
I wieków ziemi? Żali ona tory
Słońcu wyznacza, i w jasne wieczory
Blaski miesięczne po niebie rozpina,
I gwiazd przelewa zdroje, jak zdrój wina?

Ona-ż dziewice stwarza i młodzieńce,
Bite rózgami, strojne w mirtów wieńce?
Żali nie mamy ócz dla łez, a zasię
Ust dla miłości, gwiazd w porannym czasie
Dla stóp tych naszych, a słońca w południe,
Miesięcznych w nocy zachwytów? Przecudnie
Nie kwitnie-ż dla nas kwiat kobiet? Czyż młodej
Nie mamy wiosny i lata? To błonie
Lilij nie dla nas i nie dla nas wionie
Omdlały powiew lesbijski po ziemi?
Nad wzlatujących gołębi wartkiemi
Stopy czyż niema jeszcze innej drogi,
Gdzie inną miłość inne chłoną bogi?
Choć ona dla mnie smaga cię bezmiernie,
Pod jej razami nie zakwitną ciernie,
Krew, chociaż tryśnie, szkarłatem nie spłynie.
Oby me wargi były w tej godzinie
Nieme, bezdźwięczne, li do twej smaganej
Tuląc się piersi, do jej kwietnej rany!
Oby me usta, zamiast Muzy mleka,
Krew twa karmiła, co kroplami ścieka!
Obym też mogła kosztować językiem
Tych kropli słodkich, co drobnym strumykiem
Sączą ci z piersi aż po pas! W te żyły
Oby się żądne moje wargi wpiły,
Jak w puhar wina! Jako plastrem miodu
Obym twą piersią mogła mego głodu
Nasycić żary! Oby się me ciało
Od stóp do głowy w twojem pogrzebało!
Ach! ach! twa piękność! Żre mnie nakształt zwierza,
Kąsa jak żmija, jak pocisk uderza!
Ach! słodkie! słodkie! po siedemkroć słodkie

Ślady, gdzie przeszły twoje stopy wiotkie!
Nad sen wszelaki, nad powiewy letnie,
Słodsze twych włosów spadające pletnie!
Tak! choć mnie krzywdzą dziwnymi całunki,
Twe usta słodsze mieszczą w sobie trunki,
Niźli me wargi, wszelkiej pieśni pełne!
Ramię twe bielsze nad najbielszą wełnę,
A palce twoje o kwiatów słodyczy,
Jak owa słodkość, skryta w tajemniczej
Komórce plastru, jakby na to one,
By gryźć i dręczyć — lekko zróżowione
Konchy o kształtach migdałów, u góry
Płonące krwawem obrzeżem purpury.
Na wargach twoich ryte bólu piętna.
Tak ci je rani ma żądza namiętna!
Oby ci życie miłość ma wydarła!
Obym ja sama umarła, umarła
Z twych mąk, a moich rozkoszy! Jak w grobie,
Z krwią twą zmieszana, obym legła w tobie!
Czyż cię przemożnie śmierć ma nie udręczy?
Czyż oczom twoim nie da krwawej tęczy
Łez, które żalu odbiciem rozbłysły?
Czyliż nie wnikną katusze w twe zmysły?
Czyż kurcz nie pójdzie za kurczem, jak nuta
Idzie za nutą, z poprzedniej wysnuta?
Czyż w gardle twojem nie uwiężę jęku
Strasznej muzyki siłą moich ręku?
Twe członki żywe nie wyjdąż z mej dłoni
Zmienione w lirę bezskaźnych agonij?
Nie będąż paść cię febry głodu strawą
I wyszukanem pragnieniem? Pod krwawą
Moją potęgą czyż się nie rozściele

Kurcz na twych ustach i czyż w twojem ciele
Życie na nowo palić się nie pocznie?
Czyż duch się w tobie nie zerwie bezzwłocznie?
Sroga-m? Wszak mądry, jak nieba, od piekła
Zasię jest sroższy ten, kogo urzekła
Miłość, a we mnie miłość większą budzi
Gorycz dla ciebie, niż ją ma dla ludzi
Śmierć! O, zaprawdę! Gdybym miała moce
Tego, co wszystko stwarza i druzgoce,
I deptać mogła i gwiazdy, i słońca,
I dusze ludzkie, którędy bez końca
Idzie ta Jego nieprzemienna droga,
Byłabym sroższą — jak Bóg żyw! — nad Boga!
Siłą swych modłów i dziękczynnych pieni
Któż tajemnicę srogości odmieni,
Ten przymiot wszystkich? Lub czy ktoś zagadnie,
Jaki to Bóg też, który wszystkiem władnie,
Który panuje i bogom i latom,
Aby tak sycił krwawych łez objatą,
Żalnymi głosy rozpacznej żałoby,
Z dziwnych płynącej krajów, tam, gdzie groby
Są karmią wężów; — tchem spalonej wargi
Więźniów; — tłumionem wywierzyskiem skargi,
Co się z ginących wywiera okrętów
Przez zwarte usta spienionych odmętów: —
Włosami komet, przez straszne wichury
Rozwiewanymi w przestrzeni ponurej,
Gdzie zmrok w głębokiem swem żlebisku kruczem
Jest, niby w kaźni uwięzion, pod kluczem
I pod pieczęcią; — krnąbrnych gwiazd płomiennym,
Dzikim oporem; — zaćmieniem, — bezsennym
Trudem księżyców, — światłości przemianą, —

Ślepotą tworów, wieczną, niezmazaną; —
Hukiem trzęsących się szczytów, — skrzydłami
Nocy, w przestworzu zawisłej nad nami; —
Płaczem strudzonych siedmiu Plejad, znojem
Planet śródnocnym —; któż w zdumieniu swojem
Zechce zapytać: co za władztwo boże
Niemiłosiernie tak wciąż sycić może
Melancholijną, niemą rozkosz nieba?
Zaliż goryczą nazywać nie trzeba
Tego kadzidła? strawy tej katuszą?
Zali się ludzie spotykać nie muszą
Z Jego ukrytem licem, z miedzianemi
Jego stopami, co wszystko na ziemi
Depcą i w każdej godzinie? Azali
On nam nie zsyła głodu i nie pali
Niesytą żądzą ciała nam i ducha?
Któż głośnej skargi wyschłych ust nie słucha?
Któż każe woli nabrzmiewać, by potem
W nikłym marniała czynie? Ducha lotem
Któż tak kieruje, że ginie bez wieści,
Gdy ciało jeszcze musi żyć? Boleści
Któż to rozkazał ożywiać popioły
Umarłych pragnień, a życiu wesoły
Porzucać kwiat swój na pastwę złych losów?
Jegobym chciała doścignąć, z niebiosów
Strącić i zmiażdżyć, ludzkich tchów mych noże
W jego utopić zimne wargi boże,
Ze śmiercią zbratać nieśmiertelność Jego!
Po co nas stworzył? I cóż my to złego
Uczyniliśmy, by tak żyć bez końca
I nienawidzieć jałowości słońca,
Blednąć z księżycem, w miarę jak on blednie,

I, puls za pulsem śledząc w tętnic sednie,
Czuć, jak w tych żyłach czas się nam przedłuża...?
I ciebie lata nakryją! Jak róża
Będziesz — jak róża, urodzona z zdroja
Krwi takiej samej, jak i krew jest twoja.
Będziesz jak słowa, które już przebrzmiały,
Jak wyśpiewany śpiew i, jak wspaniały
Kwiat, tak upadniesz i zginiesz do szczątka,
I nie zostanie z ciebie ni pamiątka.
Bo Muza w włosy nie zaplotła tobie
Pieryjskiego kwiecia, co w ozdobie
Swojej wyrasta ponad wszystkie krewne
Śmiertelnej róży lata, nad rozlewne,
Ogniste barwy dni, gasnących wkoło —;
Bo nie wylała ci Muza na czoło
Kraśnej czerwieni, którą niebo płonie;
Bo na twe blade z męki kwiatów skronie
Purpurowego nie rzuciła cienia
Ich przekrólewskich listków. W zapomnienia
Zaginiesz fali, jak wylany trunek,
Chyba, że ust mych promienny całunek
Nieśmiertelności wypali ci piętno.
Człek się nie wsłucha w oceanu tętno,
Nie wpatrzy w jasność ognia, ni w muzyce
Zatopi serce, ni wzrok w błyskawice,
Lecące z nieba, z groźnie złocistemi
Stopy na skrzydłach bezpiórych — za niemi
Grzmot, niby ogar za zwierzem w rozpędzie
Po niezoranych ugorach —: lecz wszędzie,
W śmiechu i blasku promienistym, w jęku
I wskroś melodyi, w drżeniu ust i ręku,
W rozkołysaniu wodnych fal, co światu

Dają przeczuwać grozę majestatu
Całego morza, szumnego ogromnie,
Będzie miał pamięć i przenośnię o mnie!
Do mnie podobny będzie nocnej ciszy
Oddech miarowy, kiedy ledwie dyszy
Moc wszystkich wiatrów świata, co stuliły
Zmęczone skrzydła i usta, bez siły,
Zamkły z rozkoszy; — ta gwiazda, mdlejąca
Z wielkiej tęsknicy ku zimnym miesiąca
Wargom, jak ja dziś ku twoim; — południa
Białe pustkowie, kiedy je wyludnia
Jałowy słońca żar: to wszystko razem
Stanie się wówczas mej duszy obrazem!
Do mnie podobne będą i potoki
Lądu i rozszum morskich wód głęboki.
Czas mnie tak męczy i nuży, jak one
Przypływ i odpływ; me żyły stęsknione
Dają mi poznać żądze i tęsknoty
Szumów tych wodnych; blask mych ócz — to złoty
I bezpromienny ogień, niepokojem
Gwiazd i księżyców nieustannym znojem
Wypełniający niebiosa: ma dusza
Wciąż je pochłania i ból ją porusza —
Łakną ich żyły, jak łakną żądliwie
Płodnej jędrności drzew, gdy lato żywie,
A leniwego ich omdlenia w zimie.
A zasię ziemia, swe łono olbrzymie
Obciążająca niezliczonym płodem
Życia i śmierci, wiecznym ssana głodem
Śmierci i życia, te same boleści,
Co ja, w oddechu urywanym mieści.
Wiosna jej liści — zwiędłość; popiół szary —

Jej owoc; ciężar zgina jej konary;
Jej korzeń, zszarpan i skręcon przez jady,
Dołem oblazły pełzające gady,
Topiąc weń zęby krzywe, wyostrzone
Na kościach bytów zmarłych, a koronę
Dzikiego ptactwa okrywają stada.
Wszystko to stworzył Bóg; dłoń jego włada
Utkała z tego jak gdyby okrycie
Dla boskiej myśli i słowa; i życie
Moje powstało przezeń; On to stworzył
Pieśń promienistą i w me usta włożył.
I mnie ta ziemia nie zerwie, jak zioła,
Wówczas, gdy ciebie na swą karm’ przywoła:
Wylana będziesz jako łza wylana,
A ja — gwiazd niechaj spełnia się przemiana
I lat, niech ziemia płodzi w ciężkim trudzie,
Niechaj się rodzą i konają ludzie,
Niechaj Bóg wielki nowe byty stwarza,
Dawne niech gasną w obliczu Mocarza,
Który, silniejszym będąc od ich siły,
Pcha je ku życiu albo do mogiły —
Mnie On, stworzywszy, życia nie odbierze,
Mnie nie zabije, nie nasyci w mierze,
Jak ową tłuszczę ludzką, która trocha
Śmieje się tutaj i conieco kocha,
Zadowolona z całunków swej chyżej,
Słodkiej miłości. — Śmierć się do nich zbliży,
Śmierć wolnym krokiem ludzi tych dogoni:
Czy nienawidzą czy miłują oni,
Walczą czy gną swe kolana w pokorze,
Rychły im koniec sprawią ręce boże.
A nienawidząc, gdyby zamordował

I w głębiach morza srogiego pochował,
Gdyby mnie ukrył w bladą topiel chłodną
I miał pociechę dla mnie, tłuszczy godną,
Głębie odstąpił słodkie i olbrzymie,
I jeszcze bardziej królewskie dał imię
Morzu przeze mnie, i słodszem przeze mnie
Uczynił morze to wielkie: daremnie!
Choć sama zasnę w śmiertelnej powłoce,
Jeszcze-ć mną całą nie zawładną moce
Tej Jego woli!... Kwieciem strojne drzewa,
Wiatr, co na wzgórzach pogodnie zawiewa,
Żarnych słowików przenamiętne pienia,
Pąki, śród nagłej wiosny w kształt płomienia
Wybuchające; płowy, podmywany
Piasek i płonnych pełne żądz bałwany;
Żagle, jak białe kwiaty na roztoczy
Mórz; one słowa, co łzy cisną w oczy;
Melodya ptaków, co rośnie i rośnie,
Aż świat się cały rozśpiewa rozgłośnie — :
O tak, ja, Safo, z tem wszystkiem się stanę
Jednem na zawsze! Me lico, widziane
Raz w obcem miejscu, śpiew mój, raz w dalekiej
Posłyszan stronie, przylgnie już na wieki
Do życia ludzi i dni ich spustoszy
Smętkiem, tęsknica i żądzą rozkoszy...
Tak, ziemia — rzekną — dała z swego łona
Moc nowych bytów, lecz nowostworzona
Żadna jej istność nie dorówna! Twory
Ludzkie, dnie, wojny, wino, roku pory
I pieśń stworzyła ziemia równocześnie,
Lecz któż piękniejsze, doskonalsze pieśnie
Znajdzie nad moją śród okręgów świata?

Jak wy mnie znali, gdym zeszłego lata
Kochała Atthis, — tak ci mnie w tym roku,
Gdy kocham ciebie, poznawszy, co kroku
Wielbić mnie będą: «Jak my dzień swój mamy,
Tak» — rzekną — «wszystek czas-li dla niej samej
Przypadł, więc nie ma żyć i nie mieć swojej
Jedynie woli?!...» Mój duch się nie boi:
Nie umrę, chociaż ty umrzesz! Żyć muszę!
Oni mi dadzą swe życie, swą duszę,
Tchem mnie swym żywić będą, swą miłością,
I walkę o mnie toczyć z Śmierci włością.
Księżyc, śnieg, rosa już mnie nie uleczy,
I wszelkie inne, chłód niosące rzeczy,
Już nie uleczą mnie i nie ukoją,
Aż sen najwyższy przyjdzie z ciszą swoją,
Aż czas zaniknie w każdym swym okresie,
Aż przeznaczenie jarzmo bogów zniesie
I, by nasycić wszelką mą podnietę,
Da mi na usta i Lotus i Lethę,
Aż mnie pogrąży całą w mroków łożu
I w wiekuistem, niezmożonem morzu.




ROBERT BRIDGES.
 

Urodził się 1844. Wydał tomik liryków, należących do najpiękniejszych w poetyckiej Anglii współczesnej, oraz dramat: Powrót Ulysessa (Return of Ulysses). Wspomniany tomik, z którego kilka podaję prób, wyszedł w dziesiątem wydaniu pod tytułem «The shorter poems of Robert Bridges» w r. 1905 u George’a Bell’a w Londynie.



ZIMNE JEST MOJE ŁOŻE.
 

Zimne jest moje łoże,
Serce me pełne trwogi,
Zapach zgnilizny w przestworze,
Że konam, sen mam złowrogi.
O chodź, miłości,
Bez ciebie w gości
Zawita skon złowrogi.

Słyszę już kroki złowieszcze,
Ktoś wchodzi w moje progi:
O chodź, miłości, nim jeszcze
Zawita skon złowrogi.
Przyjdź z światła zdrojem,
Nim w sercu mojem
Zawita skon złowrogi.




MROŹNA ZIMOWA NOC.
 

Mroźna zimowa noc, odziana w śnieg;
Cisza w pokoju; ojciec do snu legł
I matka śpi już; śród zawartych bram
Przy ogniu tylko syn pozostał sam.

Wpatrzony w płomień, ciche mary snuł
O tej, co poszła już w mogilny dół,

I ani spostrzegł — zamilkł wszelki ruch, —
Że tuż po za nim stał umarłej duch.

«O jakaż dola! jaki smutny kres» —
Tak śród żałoby narzekał i łez;
«Na te jej usta, na mych pieszczot ślad,
Na pierś, na dłonie ciężar gliny padł».

Nie słyszał wcale tych ukojnych tchnień,
Które mu szeptał niewidzialny cień:
Widać, że serce jego, mimo żal,
Nie jest z nią w grobie... I duch odszedł w dal.




ELEGIA.
 

Jasny zdroju mój,
Kocham cię od lat!
Ty, coś znał, jak brat,
Młodych snów mych rój,
Pieśni mojej głos!
Nad twe brzegi znów
Sprowadził mnie los:
Dźwięk tych samych słów
Leci śród twych pól:
Stary, dawny ból,
Dawnych marzeń rój,
Jasny zdroju mój.


Tu, gdzie gaj się splótł
W ten przejrzysty dach,
Lśniący w złotych skrach
Nad głębiną wód,
Znowu siedzę sam:
Śród igraszki fal,
Ni rozbity pram
Liść ten płynie w dal,
Słońcem zlany prąd
Rwie łabędzi rząd,
Tu się karaś wbił
W chłodny, miękki ił.

W popołudnia czas,
W porze letnich spiek,
Jam tu nieraz legł;
Wpatrzon w czar twych kras,
Dumałem ci — hej,
Aż wieczorny dzwon
Zabrzmiał z wieży tej,
Aż z zachodnich stron
Długi cień się wlókł
Śród dolinnych dróg,
Aż nad smugą łąk
Wstał miesięczny krąg.

Drogi zdroju mój!
Słuszna-ci to rzecz,
Nim stąd pójdę precz,
Na trudy, na bój,
Abyś dzisiaj znów
Przyjął ten mój śpiew,

Dawnych, młodych tchów
Zapomniany wiew.
Tul do serca, tul
Ten mój stary ból,
Snów dziecięcych rój,
Drogi zdroju mój!




WIECZÓR PÓŹNEJ WIOSNY.
 

Dziewicę-Matkę-m widział, szła w zieleni
Śród traw, co w blaskach ostatnich się złocą,
Kiedy nad miastem mrocznem już się mieni
Księżyc, zawieszon między dniem a nocą;
W złocie zachodu szła, lecz błyskawice
Świateł gasiło promienne jej lice.

Zieleńszym był jej płaszcz, niż liść ten miękki,
Drżący w zachodnich skrach; nad kwiat jabłoni,
Gdy deszcz go stula majowy, jej wdzięki
Delikatniejsze były; twarz się płoni
Jak brzeżek ledwie rozpękniętej róży,
Kiedy się krasą przejrzystą spurpurzy.

Jakby z podziwu rozkosznego dla Niej,
Wraz się radosna zjawiła kapela:
W krzewach słowików trzech tej bożej Pani
Dziękuje pieśnią, że łąkę zaściela
Rosa, po deszczu cicho spadająca,
Gdy niewidzialny wiew gałęzie trąca.


Senne, zmęczone światłem, co ich brzegi
Zlewał purpurą, płynęły obłoki
Nad drzew szczytami; leniwe szeregi
Nocy wyprzedzać jął szybkimi kroki
Jakiś planeta: ongi tak zapewne
Spieszył oglądać Dziewicę-Królewnę.

Kiedym ją ujrzał, rzekłem, wznosząc modły:
O wiosno piękna! wiosno dobrotliwa!
Lat moich matko! tak mnie twe uwiodły
Czary, że serce k’tobie się li zrywa,
Ty krwi mej ogniu, najdroższa ma w świecie
Żądzo, owocu mego cudne kwiecie!

Z latami piękność Twoja się nie zmniejsza,
Po każdej zimie w świeższej wstajesz szacie,
A miłość moja coraz posępniejsza,
Z każdą godziną zdąża ku zatracie;
Im więcej kochać uczym się od ciebie,
W tym większym smutku ten nasz duch się grzebie.




ŚNIEG W LONDYNIE.
 

Ludzie posnęli; śnieg jął padać świeży,
Szeroką płachtą gród odziewa szary,
Chyłkiem, bez przerwy sypie, warstwą leży


Coraz to grubszą, ostatnie pogwary
Miasta przytłumia; cicho jego płaty
Snują się, pełzną, senne, lekkie mary;

Leniwie, głucho więżą gzemsy, kraty,
Ulice, dachy, cisną się w szczeliny,
W każdym zakątku rozstawiają czaty.

Siedem tak nocy syci swe głębiny
Ten śnieg, aż w mroźnych niebiosów przestrzeni
Obłoków jego kłąb się rozwiał siny.

I wszyscy wstają wcześniej, zadziwieni
Jasnością rana niezwykłą; przed okiem
Oślepiająca oko biel się mieni.

W uspokojeniu powietrza głębokiem
Wrzask dnia rzednieje, nie turkocą koła,
Cisza się kopie w ślad za ludzkim krokiem.

Wtedy to słyszę, jak szkolna, wesoła
Szaleje gawiedź, kryształową mannę
Bierze na język, przykłada do czoła,

Lub na kolanach zabawia się w sannę,
Albo «popatrzcie na drzewa!» tak wszędy
Krzyki z pod śniegu wznosi nieustanne.

Z lżejszym ładunkiem fur wieśniaczych rzędy
Wloką się, skrzypiąc, drogą pustą, białą;
Zaspy tamują ciężkich kół rozpędy.


Tymczasem słońce błysło nad wspaniałą
Świętego Pawła kopułą, do znoju
Dzień przywołując swych blasków nawałą.

Praca ze śniegiem stanęła do boju:
Nieprzeliczone spieszą tłumy ludu
Czarnemi ślady stóp; lecz dziś w tym roju

Umilkło gorzkie przypomnienie trudu;
Dusze, troskami bite powszedniemi,
Dziś się nie skarżą: widok tego cudu

Rwie dzisiaj wszystkie myśli ponad mękę ziemi.




OSKAR WILDE.
 

Irlandczyk z pochodzenia, urodzony w roku 1854: przez policyjne sądy londyńskie skazany na ciężkie więzienie, umarł 1902 roku. Z dzieł jego najbardziej znany jednoaktowy dramat «Salome». Poezye liryczne wyszły w roku 1903 w Paryżu w 250 egzemplarzach. Inne pisma: Lady Windermere’s fan (1892) dramat: A woman of no importance (dramat. 1894); The picture of Dorian Gray (prozą, 1891), The decay of lying, Ballada o domu karnym, In Memoriam, De profundis, Widmo z Canterville, etc.



W WIELKIM TYGODNIU W GENUI.
 

Przystań Scoglietta zielona, pachnąca;
Dnia promienistość gasząc wyzłoconą,
Na drzewach złote pomarańcze płoną;
Ptak jakiś trwożny kwiaty w puch roztrąca —

U stóp mych blade, jak srebro miesiąca,
Śnieżne narcyzy; z słoneczną koroną
Igrają fale; twarzą zniebieszczoną
Wabi toń życia, jasna i gorąca.

A obok kleryk śpiewnym głosem woła:
«Jezus syn Marji umęczon! W żałobie
Chodźcie i kwiaty złóżcie mu na grobie!»

Boże! ta chwila helleńska, wesoła,
Pochłania smutek, który na nas bieży
Od cierni, krzyża, włóczni i żołnierzy...





AVE MARIA GRATIA PLENA.
 

Więc tak On przyszedł! Mniemałem wesele
Ujrzeć przedziwne, jak wówczas, gdy, w złoty
Deszcz przemieniony, spadł z swemi pieszczoty
Bóg na miłosne Danai pościele;

Lub jak ów groźny obraz, gdy Semelę,
Umierającą z niesytej tęsknoty

Do ciała boga, brał w swe jasne sploty
Ogień, w zabójczym grzebiąc ją popiele!

Takie się cuda memu sercu marzą
W tem miejscu świętem, a oto ujrzałem,
Jak się najwyższa spełnia tajemnica,

Miłości: Dziewczę z beznamiętną twarzą,
Obok niej anioł z kwieciem lilji białem,
Nad nimi drżąca zwisła Gołębica.




E TENEBRIS.
 

Zstąp ku mnie, Chryste! Podaj ręce boże,
Albowiem tonę w orkannej zawieji,
Jak ongi Szymon ginął w Galilei
Na nawałnicą smaganem jeziorze.

Kraj ogłodzony moje serce!... Gorze!
Wino-m Żywota rozlał bez nadziei:
Jeźli dziś stanę u boskich wierzei,
Czuję, żem skazan na piekielne łoże!...

«Śpi, lub, jak Baal, wyruszył na łowy,
A na Karmelu od rana do nocy
Darmo imienia wzywają prorocy»...

Nie! zanim zachód spadnie purpurowy,
Płaszcz ujrzę bielszy od ognia, miedziane
Stopy, twarz znojną i na dłoniach ranę.




VITA NUOWA.
 

Stałem nad morza bezowocną tonią:
Twarz mą i włosy skrapia rozbryzg fali;
Dzień konający purpurą się pali
Długich promieni; wichry groźnie dzwonią.

Krzyk mew ku brzegu przypływa z oddali —
«Biada!» zawołam z uznojoną skronią,
«Te puste pola ziarn mi nie wyłonią,
Choć na mój Żywot ciągły trud się wali!»

Sieć ma porwana, a jednak raz jeszcze
Chcę ją zarzucić; może mnie wybawi
Połów, dotychczas ukryty w głębinie.

I wtem — o chwało! o rozkoszne dreszcze!
Żar srebrnych członków nad bezdnią się jawi,
W nim mej przeszłości straszna męka ginie...




LA BELLA DONNA DELLA MIA MENTE.
 

Płomienny żar me członki trawi,
Me stopy ciężki mozół rani,
Śpiew na mych ustach się nie zjawi,
Wciąż tylko wzywam mojej Pani.

Śpiewaj, skowronku, o mej drogiej
I ty, czeczotko, coraz słodziej

Wypełniaj pieśnią kraśne głogi,
Moja jedyna tędy chodzi.

Dla jej uroków niema słowa,
Ponadmiar serce jej zachwyca,
Żali tak piękną jest królowa,
Lub fala w mgławych mżach księżyca?

We włosy liście mirtu wplata —
Zielone mirty w złocie włosów!
Lśni-ż taki cud na schyłku lata
W zieleni traw, śród żółtych kłosów?

Jej warga drobna, co się nurza
Raczej w całunkach, niźli snadnie
Krzyczy z boleści, drży, jak róża,
Gdy na nią deszcz wieczorny padnie.

Szyja mej lubej tak się bieli,
Jak w słońcu kwiat koniczyn słodki;
Mniej dźwięczny bije czar z gardzieli
Tej rozśpiewanej w krzach czeczotki.

Usta — granatu dwie połowy,
Co odsłoniły pestek białość;
Żar lic jej sinopurpurowy
Jak brzoskwiń wonna jest dojrzałość.

O bliźnie ręce! Jasne ciało,
Na ból stworzone i kochanie!
Kwiecie samotne, co zostało,
By deszcz w nie bił na smutnym łanie.




ERIC MACKAY.
 

Urodzony 1851, zmarł 1898 r. Autor «Miłosnych listów skrzypka» (Love letters of a violinist), wydanych w Londynie (The Walter Scott Publishing Co.) oraz «The lover’s missal» (Mszał Zakochanego).



MAŁY GRÓB.
 

Maleńki kopiec ziemi
To ma dzierżawa cała;
Te kilka stóp, ten głaz, ten grób,
Śmierć mi to wszystko dała.

Mogiła śród ogrodu —
O jak ja tęsknię do niej;
Prawem swych dróg dał mi ją Bóg,
Z niebieskiej mam ją dłoni.

Tu leży moja luba,
Spowita w białe płótno,
Zielony krzew kołysze wiew,
Tu gwiazdy świecą smutno.

Tu piękność, radość, miłość,
Cicho się do niej tuli,
W swych władców ślad tak w grób się kładł
Cny orszak wschodnich króli.

Niech nikt się tu nie zbliża,
Żałobom mym daleki;
Jej młody żar już sgasł, już zmarł,
Jej proch jest mym na wieki.




WILLIAM WATSON.
 

Urodzony 1858. Wydał tomik poezyj pod tyt. Odes and other poems (Ody i inne poezje. U John Lane w Londynie 1895).



O NIE MÓW, NIE!
 

Płacąc miłością miłość mą,
Nie mów w ten czas,
Gdy żary dnia promienne drżą
Naokół nas;
Kiedy swych złotych ogni zwał
Południe śle —
By każdy wiew cię słyszeć miał,
O nie mów, nie!

O nie mów do mnie! Wonny maj
To słów twych treść:
Dłużej na klęczkach czekać daj
Na drogą wieść.
Nie chcę, by ten na drzewie ptak
Miał słyszeć cię —
Chociażem głodny słowa tak,
O nie mów! nie!

Lecz gdy głęboka rozkosz w krąg
Przemoże świat,
Gdy się on w uścisk nocy rąk
Pieszczotnie wkradł,
Kiedy się tulą krzewy róż
Śród sennych tchów,
Gdy niebo z ziemią w szeptach już,
O wówczas mów!...




PIERWSZY SKOWRONEK WIOSNY.
 

Dwa światy-ć schronem, luby mój:
Niebios dziewiczy, jasny chram
I ten, gdzie ziemski włada znój —
Ja tylko jeden znam...

Ma pieśń to trosk powszednich żer,
W mgły jest spowity dźwięk mych strun,
Twój śród bezzmrocznych mieszka sfer,
Śród nieśmiertelnych lun.

Me serce smaga trud i lęk,
Ma pieśń ma nazbyt rychły kres,
Twój, o radości wieczna, dźwięk
Niech brzmi nad krajem łez.

Gdzież jest ten pieśniarz, coby mógł
Tak czysty stworzyć tutaj śpiew,
Iżby nad padół ziemskich dróg
Uniósł go niebios wiew.

Śpiewamy pieśń na życia cześć,
Struny nam targa ręka burz;
Miłość śpiewamy, hymnów treść
Śmierć nam zabiera już.

Z łona boleści powstał człek
I pcha go walki dumna chuć,
By zrzucić los co na nim legł,
By złote więzy zzuć.


Kajdan mi tam twój nie zna duch
Niewoli niezna gorzkich mąk;
Gwiazd cię porannych witał ruch,
Brzmi-ć ich Te Deum w krąg.

Krótki mych górnych lotów czar,
Do ziemnych ja przylgnąłem mchów;
Więzień, gdzie siła wzywa nas,
Choć Bóg w ogromie snów.

Bezpłodnej wiedzy skrył mnie cień,
Niewiedzy ciężar na mnie padł;
Jasna jest lekkość śród twych tchów,
Jakbyś znał cały świat.

Ongi i człowiek śpiewał tak,
U swego świtu złotych wrót,
Nim jeszcze skrzydeł uczuł brak,
Nim klął żelazny trud.

Wiosennych uciech znał-ci ton,
Bliższe mu były niebios skry;
Młodość i miłość śpiewał on,
Dziś o tem śpiewasz ty.

O tem, co dawniej i on znał,
Co dziś w nim żyje niby sen;
Jaśń zapomnianych, dawnych chwał
Niesie mu ranek ten.

Bliżej mu świeci życia blask,
Kiedy tak słucha pieśni twej;

Słonecznych bliżej zda się łask,
Mniej obcy niebu, mniej.

Tyś na to zrodzon jest, by wraz
Doczesnym jego uszom nieść
Ze sfer niebieskich w wiosny czas
Wieczności złotą wieść.

Ty na zawrotny rwiesz go szczyt,
Oślepiającym torem dlań,
Gdzie się śmiertelny zlewa byt
Z tchem wiekuistych trwań.




RYSZARD LE GALLIENNE.
 

Urodzony 1865 roku. Wydał dotychczas English poems (Londyn, John Lane 1895), a w ostatnich czasach tom p. t. If I were God (Gdybym był bogiem). Pochodzi z jednej z wysp normandzkich i stąd nazwisko francuskie.



ORBITY.
[]

Zeszły się gwiazdy dwie śród swoich dróg
Tam, gdzie niebieski szczyt,
I śnić poczęły, by ich ogień mógł
Zmienić się w jeden byt,
Coby się w bolu stopiwszy, co noc
Wspólnym promieniem kwitł.

I zapomniały w swym przedziwnym śnie,
W jakiej się dali snuł
Tor ich obiegu, że te gwiazdy dwie
Muszą śród swoich kół
Dążyć samotnie, że ich jedna moc
W żaden nie złączy spół.




DZIEŃ DWÓCH NARCYZÓW.
[]

«Piękne są» — rzekłem — «narcyzy w tym roku»;
«Prawda, lecz spojrzyj na moje krokusy».
I z temi słowy siedliśmy oboje,
By porozmawiać w niewielkiej altanie,
Owianej gwarem ogrodu i pełnej
Rozkosznej woni ogrodu, ni morska
Urocza muszla, perłowym dźwięcząca
Dźwiękiem, z swej piersi macierzystej wonne
Wydychająca szelesty...


Siedliśmy,
By porozmawiać; całe popołudnie
Szeptało wokół w milczących odmianach
To nagłych świateł, to cieniów gromady,
Jakby gdzieś w niebie jakiś Mistrz organne
Ciągnął rejestry. Usiedliśmy tutaj,
By porozmawiać, ni to osób dwoje
W łodzi na morzu bezmiernem: by fale,
Tak nas swobodne kołysały chwile.
I jak tych dwoje, od czasu do czasu
Rwąc swą rozmowę, spogląda ku niebu
I piersią lazur wchłania bezgraniczny,
A potem znów się spotyka wzajemną
Ócz błyskawicą — nasamprzód bez słowa,
A potem z głosem, który brzmi jak surma,
Brzmiąca namiętnym oddechem, z tym głosem,
Którego fale głębokie jak głębia
Morza — z eolskim głosem, z głosem gwiezdnych
Wielkich przestrzeni, z głosem ciemnych borów,
Jodłowych borów, zlanych rosą świtu,
Z majestatycznym, własnym głosem Życia —:
Tak myśmy tutaj rozmawiali, własną
Boga źrenicą patrząc w Życia głębie —
Jak one drżały gwiazdami. Azali
Myśmy nie byli podobni do owych
Słońc kołujących, co, widząc w bezmiarze
Otoczonego ogniami eona,
Snać zapomniały, jak daleko leżą
Te ich orbity od siebie, i chwilę
O płomienistych marzą zaślubinach?
Tak nasze serca całe popołudnie
Błyskawicami odpowiedzi cięły

Mgłę purpurową rozmowy. A kiedy
Słońce, nasz strażnik, dało poprzez drzewa
Znak, że przybliża się już noc, gdy, wstawszy,
Ku naszym kwiatom wracaliśmy znowu,
Czuliśmy kroki czyjeś śród alei
I głos, nieznany przedtem, słyszeliśmy
W chłodzie wieczoru: Choć Miłość żadnego
Nie popełniła grzechu, wyrzeczone
Były jej runy, a Mistrz-Życie inne
Wpisało rymy w jej poemat.

«Proszę,
Zerwij mi», rzekłem. Ona dwa przyniosła,
Gdyż piękne były narcyzy w tym roku —
O bardzo piękne, lecz już nie narcyzy...




WILLIAM BUTLER YEATS.
 

Irlandczyk z pochodzenia i przekonań. Jeden z najgłośniejszych przywódców ruchu celtyckiego, należy do najsympatyczniejszych i najzdolniejszych, współczesnych poetów angielskich (Yeats, tak samo jak gaelska poetka Fiona Macleod, pisze po angielsku). Wśród tomu liryków i krótkich utworów epickich, opartych na ludowych podaniach irlandzkich, znajdują się dwa przepiękne, fantastyczne dramaty: Countess Cathleen («Księżniczka Kasia». Przekład Jana Kasprowicza: «Chimera») i «The land of hearts desire». Wydał prócz tego kilka zbiorów podań irlandzkich «Fairy and folk tales of Irish peasants», «Representative Irish tales». etc.
Pierwotnie zajmował się malarstwem, sztukę tę jednak zarzucił całkowicie i oddał się wyłącznie poezyi. Urodził się 1865. w Dublinie.



WYSPA NA JEZIORZE W INNISFREE.
 

Hej zerwę się, zerwę, do Innisfree polecę,
Ulepię mały domek z gliny i gałęzi;
Śród kilku grządek bobu, w brzęczącej pasiece,
Samotność mnie słodka uwięzi.

Tam spokój cicho spływa we mgle porankowej,
Tam północ cała w gwiazdach, południe w purpurze,
A wieczór ze świerszczami prowadzi rozmowy —
Tam w ciszy się wszystek zanurzę...

Hej! zerwę się, polecę, wytrzymać nie mogę;
Wciąż słyszę, jak ku brzegom senna fala płynie;
Czy miejskie depcę bruki, czy też polną drogę,
Wciąż słyszę ją w serca głębinie.




W OGRODZIEŚMY SIĘ SPOTKALI.
 

W ogrodzieśmy się spotkali,
Ja i to moje kochanie;
Śnieżysto-białą stopą
Po kwietnim idąc dywanie,
«Bądź» — mówi — «spokojny w miłości,
Jako ten liści wieniec!»
Ale ja słuchać nie chciałem,
Młody-ci byłem szaleniec.


Staliśmy śród pola, nad rzeką,
Ja i ta moja wielbiona;
Śnieżysto-białe ręce
Na me składając ramiona,
«Bądź» — mówi — «spokojny w życiu,
Jako ta trawa na łące!»
Młody-ci byłem szaleniec,
Dziś pieką łzy mnie gorące.




TROSKA MIŁOŚCI.
 

Wróbli po rynwach kłótnie i zawiści,
Okrągły księżyc, gwiaździste niebiosy
I nieustanna pieśń szumiących liści
Stłumiły pieśni bolesne odgłosy.

Wtem ty się jawisz smutna i wraz z tobą
Jawią się wszystkie łzy i troski świata
I wszystkie statki, ładowne żałobą,
I wszystkie, nędzą obciążone lata.

I oto wróbli kłótnie i zawiści,
Poblakły księżyc i zbladłe niebiosy
I niespokojna pieśń szumiących liści
W ziemi bolesne zmieniają się głosy.




GDY POSIWIEJESZ.
 

Gdy posiwiejesz, gdy sen cię omroczy,
Weź, przy łuczywie, tę książkę do ręki
I wspomnij sobie, jakie światła wdzięki
I jakie cienie kryły twoje oczy.

Jak wielu ongi kochało ten boski
Urok, a tylko jeden kochał wiernie
Pielgrzymią duszę w tobie i te ciernie,
Które ci żłobią czoło — ciernie troski.

Patrząc na ogień, płonący w kominie,
Szepniesz — ze smutkiem —, jak hyżemi pióry
Ulata miłość nad ogniste góry
I potem w tłumie gwiazd złocistych ginie.




EPHEMERA.
 

«Źrenice twoje, których nie zmęczyły
Nigdy me oczy, tulą się, stroskane,
Pod ciężkiem jarzmem powiek, zwiędła bowiem
Nasza już miłość...»

Na to rzecze ona:
«Choć zwiędła miłość nasza, ten raz jeszcze
Stańmy na brzegu samotnym jeziora

W tej chwili ciszy, gdy do snu się kładzie
Znużone, biedne to dziecko, namiętność...

Jakżeż daleko płoną gwiazdy, pierwszy
Nasz pocałunek jakżeż jest daleko,
Jakżeż się moje zestarzało serce!»

Szli, zamyśleni, śród powiędłych liści.
I on, trzymając jej rękę, odpowie:
«Namiętność nieraz trawiła nam serce».

Bór ich otaczał wokrąg, zżółkłe liście,
Jak meteory padały w pomroku,
Stary, kulawy królik wlókł się drogą.
Jesień zawisła nad nimi. Raz jeszcze
Stali na brzegu samotnym jeziora.
On się odwrócił i ujrzał w jej splotach
I u jej piersi pęk umarłych liści,
Skąpane w rosach, jak jej oczy...

«Słuchaj» —
Wyrzecze do niej — «nie smuć się, że przyszło
Ku nam znużenie; inne nas czekają
Dzisiaj miłości... Tak, porzuć tę troskę
I kochaj w cichych, bezżalnych godzinach.
Przed nami wieczność leży, nasze dusze
Są-ci miłością i ciągłem żegnaniem».




SMUTEK PASTERZA.
 

Był człek, którego Troska zwała druhem:
Myśląc o siostrze Trosce, zadumany
Szedł-ci on zwolna przez piaszczyste łany,
Skrzące się w fali rozszeptaniu głuchem,
I prosił gwiazdy, izby się z posłuchem
Schyliły k’niemu z swych tronów, lecz one
Nucą pieśń własną, wielce rozśmieszone.
Tak ten, którego Troska zwała druhem,
Zawoła: «Bolów mych wysłuchaj, morze!»
A morze z rykiem odwiecznym się burzy
I wał swój toczy od wzgórzy do wzgórzy.
Tak on, rzuciwszy cudo fal, nieboże
Zaszedł w daleką dolinę i rosy
Błyszczącym kroplom z swej nędzy się zwierza,
Lecz rosa wcale nie słucha pasterza,
Wsłuchana w własnych swych kropli odgłosy.
Tak ten, którego Troska zwała druhem,
Na brzeg wróciwszy, znalazł muszlę; wtedy
Pomyślał sobie: «Tutaj swojej biedy
Wygłoszę dzieje i tutaj z posłuchem
W wnętrzu tej konchy spotkają się słowa:
Echo powtórzy treść mej opowieści,
Pociechą dla mnie pieśń ta zaszeleści
I wraz ciężaru zbędzie się ma głowa».
Rzekł i wyśpiewał konsze żal swój w pieśni;
Lecz ta wyrazy na szumy przetwarza —
I, zapomniawszy smutnego pieśniarza,
Szum wirujący zamyka w swej cieśni...




SZALEŃSTWO KRÓLA GOLLA.
(Z starożytnych legend celtyckich).
 

Miałem ja z wydrzych skór posłanie,
Władcze me słowo wielce waży
Od Ith po Emen; drżał-ci na nie
W Invar-Amargin tłum żeglarzy,
Gasili gniewy swe i spory
Chłopcy, dziewczęta, człek i zwierz,
W ruń odziewały się ugory,
Ptactwu plażyło pośród leż,
Siwą mający szadź na głowie,
Niejeden starzec, zdumion, powie:
«Przed nim północny znika mróz»...
A liście się nie chcą uciszyć, szumiące liście starych brzóz.

Przy pieśni siedzę i przy winie,
Wtem przybiegł pasterz i narzeka,
Że z trzodą, którą pasł w dolinie,
Okręt piratów w dal ucieka.
Przedemną w lot stanęli męże,
Stanął wojenny rydwan mój:
Wpadnę na wroga i zwyciężę,
W głębiach utonął morski zbój,
Precz go strąciłem w snu zatokę,
Bogaty łup za sobą wlokę —
Złotem napełnion był mój wóz...
Liście się nie chcą uciszyć, szumiące liście starych brzóz.

Lecz gdym mordował bezlitośnie,
Kiedym tak w krwawej brnął kałuży,

W głębi mej duszy żar wyrośnie,
Szalony ogień się rozburzy;
Stanę: tłum gwiazd się górą pali,
Wokół mnie ludzkich oczu zwał,
W głos się zaśmieję i wzdłuż fali,
Wskroś bagnisk biegnę i wśród skał.
Śmieję się z tego, że ptak leci,
Że obłok płynie, słońce świeci,
Że toń huczała, wichr się niósł...
Liście się nie chcą uciszyć, szumiące liście starych brzóz.

I odtąd leśną pędzę knieją,
Gdy lato złote pszczoły pasie,
Gdy w jesień drzewa się żółcieją
W barw leopardzich wrzącej krasie,
Albo gdy zimą wzdłuż wybrzeży
Drżą na urwiskach stada mew;
Dłoń mi się trzęsie, włos się jeży,
Biegnę, przedemną mknie mój śpiew.
Szary mnie poznał wilk; za uszy
Włokę go z sobą w borów głuszy;
Zając w odwagę przy mnie wzrósł...
Liście się nie chcą uciszyć, szumiące liście starych brzóz.

Zaszedłem w lichy gród; w miesiąca
Blasku drzemały jego ściany;
Ma stopa ledwie piasek trąca,
A usta szepcą w rozszeptany
Takt jakiś tonów, za któremi
Jam tu wędrował noc i dzień:
Znalazłem wreszcie gęśl; na ziemi
W bramie leżała, skryta w cień.

Wziąłem ją z sobą w bór coprędzej
I wraz o ludzkiej jakiejś nędzy
Dziki się wtór nasz puszczą niósł...
Liście się nie chcą uciszyć, szumiące liście starych brzóz.

Jam śpiewał o tem, jak, gdy końca
Dobiega dzień, posępne drzewa
Kryją zachodnią kulę słońca
I jaka woń się z nich rozlewa.
Kiedy po strunach biegły dłonie,
Wnet, ni to szelest cichych ros,
Szalony ogień gasł mi w łonie,
Ech li zostawiał smętny głos.
Pękły mi struny, zmilkły wtóry
I ja przez lasy i przez góry
W spiekotę idę, w biały mróz...
Liście się nie chcą uciszyć, szumiące liście starych brzóz




ŚMIERĆ CUHOOLINA.
(Z starożytnych legend irlandzkich o bohaterach «Czerwonego Rodu»).
 

Od stron, gdzie słońce gaśnie, przyszedł człek
Do Emer, córki Forgail’a, i rzekł,
Włos rozgarnąwszy, który pot mu splótł:
«Pani! Aleel jestem, pasterz trzód;
Na mgławych skałach morskich sługa wasz
Wypełniał wiernie przykazaną straż;
Dziś wartowanie skończyło się dlań».

Emer, farbiąca właśnie lnianą tkań,
Z ręki, czerwonej od barwienia chust,
Upuści płótno z nagłym krzykiem ust.

Na to Aleel, pasterz trzód: «Któż zmógł
— Czy Śmierć-martwica czy też żywy Bóg —
Mężnych wojsk tyle? Któż wziął taki łup,
Jak Cuhoolin?»...

«Czemu drżysz od stóp
Do głów?»
Aleel, pasterz trzód, na ziem
Upadł, na chustę, i wyjęknie: «Wiem,
Jest przy nim ktoś, śpiewniejszy, niźli ptak;
Księżyc, co światłem morski zlewa szlak,
Nie jest tak cudny; dla niej umilkł bój»...

«Kto ci to kazał mówić, wrogu mój?»
I wraz do służby powie: «Bij go, siecz!
Precz! rzemieńcami poza bramy! Precz!»
Kiedy ten krwawy wypełniono czyn,
Co tchu pobiegnie, gdzie Finmol, jej syn,
Na miękkiej, bujnej łące stado pasł,
I tak mu rzeknie: «Synu, nie jest czas,
Abyś bezczynnie strzegł owiec»...

A on:
«Długomci czekał ja na taki dzwon,
Lecz cóż się stało?»

«Chcę, by człowiek padł;
Tyś najsilniejszy jest na cały świat!»


— «Ojciec, wilk morski, ma najtwardszą dłoń,
Żadna się przed nim nie ostoi broń»...
— «Kuhulin słabszy, zestarzał się już».
— «Najpotężniejszy śród wysp i śród mórz».
— «Niejedną walkę on w swych leciech zniósł,
Męczy go hukiem swym wojenny wóz».
— «Pytam, gdzie drogi mojej będzie kres,..
Bóg niech poradzi, coć nie skąpił łez»...
— «Gdzie słońce gaśnie śród zachodnich wód,
Ciągłą tam ucztą wre Czerwony Ród;
Tam idź, na schronię wybierz lasu skraj,
A imię swoje tylko temu daj,
Kto je na ostrzu miecza zechce znieść,
Kto wziął z swej wyspy tęż przysięgi treść».

Pomiędzy borem, a gdzie morza szum,
Siadł Czerwonego Rodu głośny tłum,
Biesiadujący z nim Kuhulin siadł,
Przy nim na klęczkach dziewczę, młody kwiat,
Wpatrzone w głębię jego smutnych ócz,
Smutniejszych, niźli gwiezdnych niebios krucz —
Dziw dni dzisiejszych na powiekach legł.
Z harf na cześć woja hymn za hymnem ciekł,
Sam-ci Konkobar, królów walny król,
Złotemi struny chce mu wygnać ból.
Wtem rzekł Kuhulin: «Słyszę raz po raz,
Jak echem śpiewu brzmi ten ciemny las;
Widzę — haściami precz ucieka zwierz,
Którego młodzian wygnał z kniejnych leż
Świstem cięciwy... Co tchu idźcie w bór,
Kto on, chcę wiedzieć...»


«Tur to, młody tur;
Na ostrzu miecza otrzyma-li wieść
O jego rodzie ten, co równą treść
Przysięgi wyniósł, rzucając swą włość».

«Ja, Czerwonego Rodu dzisiaj gość
— Kuhulin —, świadom sam przysięgi tej!»

Po krótkiej walce śród cienistych kniej
Rzekł do młodzieńca: «Nie masz białych rąk,
Cobyć zamknęły szyję w słodki krąg?
Lub czy tęsknota znaczy ślad twych stóp,
Tęsknota śmierci, żeś stanął, gdzie grób,
Że na ten stary natknąłeś się miecz?»

— «Losy człowieka to już Boga rzecz».

— «Zda mi się prawie, jakbym czar twych lic
Miłował kiedyś w kobiecie... To nic!»

I znowu ogień zawrzał mu śród żył;
W tarczę tamtego długi miecz swój wrył
I wskróś go przeszył...

— «Mów, kto jesteś? Mów,
Zanim ostatnich pozbędziesz się tchów...»

— «Syn Kuhulina, Finmol».

— «Co za dzień!
Od tych bolesnych uwolnię cię tchnień!
Biada!...»


Gdy słońce chłonął morski wał,
Kuhulin z głową pochyloną stał...
Onąć lubaszkę śle Konkobar doń...
Słodko śpiewając, pieści jego skroń:
Próżne uściski, próżna słodycz warg!
Wówczas Konkobar z Druidami w targ:
«Kuhulin» — rzeknie — «ten zdradliwy mąż,
Trzy dni w spokoju skuli się, jak wąż,
Potem się zerwie, wyciągnie swój kord
I na nas wszystkich krwawy spełni mord.
W podstępnych zaklęć wprowadźcie go czar,
Niech idzie zwalczać wód szumiących war».

Pod żywodrzewem chór Druidów stał,
W ręku rózgami olchowemi chwiał.

W trzy dni Kuhulin szedł w miesięczną noc
Nad brzeg samotny spróbować swą moc.
Z falą dni cztery ciężki toczył bój,
Potem go fala w grób porwała swój.







  1. W r. 1365 przez Piotra Luzytańskiego, króla Cypru.
  2. 1344 r.
  3. W Armenii.
  4. Prawdopodobnie w Afryce.
  5. W Pamfilli, starożytna Attalia.
  6. Morze Śródziemne.
  7. Miasto Maurytańskie w Marokko.
  8. Palathia w Anatolii.
  9. Tyrwhitt, komentator Chaucera powiada: Nie rozumiem znaczenia tej ozdoby. Giermkom zakazanem było noszenie ozdób srebrnych lub złotych. — Inni twierdzą natomiast, że święty Krzysztof, wyobrażony na blasze, noszony był przez wszystkie stany jako ozdoba lub amulet. Roach Smith w «Journal of the Britisch Archeologicul Association». Vol. I Str. 200.
  10. Ther as this lord was keper of the celle. Ustęp niezrozumiały. Ponieważ w średnich wiekach cella oznaczała także folwark kościelny, być więc może iż mnich, o którym mowa, był zarządcą folwarku. Chaucer nazywa go panem (lordem), gdyż miał on własne konie i t. d.
  11. Kokardka.
  12. Wolarzy? Frankeleins.
  13. Curat — na Szlązku słyszalem wyraz «kuratus», oznaczający zarządców kościoła, więc może zamiast wikarego — kuratus?
  14. Gat-tothed was she... Tyrwhitt przyznaje się, że wyrażenia tego nie rozumie. Poszedłem za przekładem niemieckim (Hertzberga): «sie war leckerhaft».
  15. Zapewne aluzya do istniejącego dziś jeszcze przysłowia: Every honest miller has a thumb of gold (każdy uczciwy młynarz ma paluch złoty), co znaczy, że młynarz ten choć kradł, był uczciwym młynarzem (Tyrwhitt).
  16. Przypis własny Wikiźródeł więzożołd – rodzaj dębu; patrz: Aleksander Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego.
  17. Cfr. «Miarka za miarkę». Przekład Jana Kasprowicza (Dzieła Williama Szekspira. Lwów. Nakład Księgami Polskiej 1897. T. IX).
  18. Cfr. «Wiele hałasu o nic». Przekł. J. Kaspr. (Tamże. T. VII).
  19. Wallace.
  20. Irlandya.
  21. Narzeczona wielkiego patryoty irlandzkiego, Roberta Emmeta.
  22. Ostatnie wiersze tej zwrotki zawdzięczam p. Wordsworthowi. Plan tego poematu powziąłem i po części wykonałem podczas uroczej podróży z Nether Stowey do Dulverton, w jesieni 1797, w towarzystwie jego i jego siostry. Uwaga Coleridg’a.
  23. Wędrówki rycerza Harolda. Przekład Jana Kasprowicza. Biblioteka najcelniejszych utworów. Warszawa. nakład Lewentala.
  24. Słynny poemat ten, obfitujący w przedziwne opisy przyrody, pojawił się, w moim przekładzie, po raz pierwszy przed laty dwudziestoma w «Kraju» petersburskim. Obecnie, przystąpiwszy do zbiorowego wydania swych tłómaczeń poetów angielskich, zająłem się nim ponownie i — z pierwotnej pracy zaledwie kilka drobnych pozostawiłem strzępków. Przekład niniejszy może być uważany za zupełnie nowy. J. K.
  25. Pierwszy i drugi Byron i Tomasz Moore.
  26. Byron.
  27. Tomasz Moore.
  28. Shelley.
  29. istnieje polski przekład Wł. Nawrockiego (Cfr. P. Chmielowski i E. Grabowski: Obraz literatury powszechnej).
  30. Na rozkaz Jozuego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.