Niedawnom czekał w Coventry na pociąg:
Wsparty na moście, z groomem i lokajem,
I wpatrzon w smukłe trzy wieżyce miasta,
Tak jego dawną streściłem legendę:
Nie my jedyni, ostatni siew czasu,
Ród ludzi nowych, co, tocząc się kołem,
Chce zgłuszyć przeszłość — o, nie my jedyni,
Co o bezprawiu krzyczym i o prawie,
Lud miłujemy, pieniąc się, gdy zbytnie
Gniecie go jarzmo podatków; lecz ona
Zrobiła więcej i cierpiała więcej,
Przed lat tysiącem żyjąca niewiasta,
Godiwa, żona surowego hrabi,
Pana Coventry. Bo gdy ten daniną
Gród swój obłożył, kiedy matki z dziećmi
Jękły: «Umrzemy, jeśli płacić trzeba»,
Poszła go szukać i wraz z psów gromadą
Znalazła męża w komnacie, samego,
Z brodą na przodzie długą na dwie stopy
I z włosem w tyle na łokieć. Opowie
O łzach ujrzanych, prosząc temi słowy:
«Umrę, jeżeli będzie płacić trzeba».
On, wpół zdumiony, odrzecze jej na to:
«Nie zechcesz chyba narazić małego
Palca dla - takich?takich?»«Ona:» UmręOna: «Umrę nawet»...
Śmiał się i klął się na Piotra i Pawła,
Ciągnąc za kolczyk ją dyamentowy:
«Hej! hej! co mówisz?» — «Ach» — wyjęknie ona —
Czegóż ja dla nich nie uczynię! spróbuj!»
I, jak Ezawa dłoń, z szorstkiego serca
On jej odpowie: «Przejedź nago miasto,
A ja odwołam»... I z wyrazem wzgardy
Wielkimi kroki odejdzie ze sforą.
Gdy była sama, namiętności duszy,
Jak te z przeciwnych stron wiejące wiatry,
Toczyły walkę z sobą przez godzinę,
Aż zwyciężyła litość... I, posłańca
Śląc, przy trąb dźwięku obwieścić mu każe
Twardy warunek; lecz, że zbawić pragnie
Lud, tak na wszystką zaklina go miłość,
By do południa na ulice miasta
Żaden nie stąpił krok ani też żadne
Wyjrzało oko, lecz, ażeby wszyscy,
Gdy ona będzie przejeżdżać, zostali
W domu, zawarłszy drzwi, zamknąwszy okna.
Potem się schroni do wnętrza komnaty
I pas o spinach z orłami odpasze,
Srogiego hrabi podarek: lecz wszelki
Wstrzymuje oddech, blada, jak ten księżyc,
Gdy letniej nocy, nawpół przysłonięty,
Zza chmur spogląda. Potem wstrząśnie głową
I aż do kolan rozpuści kędziory;
Sama się spiesznie rozbierze i, chyłkiem
Zbiegłszy ze schodów, filar za filarem
Mija, jak promień słoneczny, aż wreszcie
Dobiegnie bramy, gdzie rumak jej czeka,
Strojny w purpurę i złociste herby.
Potem popędzi, naodziana wstydem...
Powietrze wokół słucha z tchem zamarłym,
Gdy ona pędzi; wiatr się nie odważy,
Widać ze strachu, powiać choć najciszej.
Główki u rynew, otwarłszy swe paszcze,
Patrzą źrenicą chytrze uśmiechniętą.
Gdy pies zaszczeknie, na jej twarz wystąpi
Płomień rumieńca: tętent kopyt końskich
Rozbudza grozę w jej żyłach; mur ślepy
Straszy szczerbami; dachów fantastyczne
Szczyty nad głową drętwieją; lecz ona
Nie wstrzyma biegu, aż ujrzy na polu
Krzak bzu, płonący białym puchem kwiecia
Przez łuk gotycki, wzniesion ponad murem.
Potem się wróci, naodziana wstydem.
A jeden nędznik, twór niewdzięcznej gliny,
Ohyda czasów, które idą po nim,
Wyżłobił, drżący, mały otwór w murze,
Aby ją ujrzeć; lecz oczy, nim jeszcze
Chęć się ich spełni, ogarnęła ciemność:
Zgasły na zawsze. Tak moc ta, co chroni
Czyny szlachetne, ukarała oto
Zmysł nadużyty... Ona, nic nie wiedząc,
Popędzi dalej... Wtem naraz dwunasta
Z stu wież na okół bezwstydne południe
Zacznie wydzwaniać i wybijać — jedno
Po drugiem straszne uderzenie. — Ona
Właśnie do swojej dobiegła komnaty,
A potem w sukni i koronie poszła
Do swego pana i, zniósłszy podatek,
Wieczyste sobie zgotowała imię»...