Strona:Poeci angielscy (Wybór poezyi).djvu/225

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Płonące oczy. W płaszczu gwiazd nadeszła
    Noc... I do walki straszliwej w szalonym
    Grzmotów rokoszu zrywa się z górzystej
    Pustyni morza niezliczona mnogość
    Szumnych siklawic, szydzących z spokoju
    Gwiaździstych niebios. Mała łódź ucieka
    Przed nawałnicą; ucieka, jak piana,
    Zimowym śniegiem nabrzmiałych potoków,
    Ze szczytu bystrą lecących kaskadą.
    Oto w tej chwili — patrzaj! — mknie obrzeżem
    Rozbitych wałów, a w tej oto chwili
    Pozostawiła już za sobą bałwan,
    W bryzg roztrzaskany — zatrzęsło się morze
    Na jego łoskot. Lecz barka swym ściegiem
    Sunie wciąż naprzód, jak gdyby nie wątłą
    Postać człowieka, lecz boga żywiołów
    Mieściła na dnie.

    Około północy
    Zjawił się miesiąc i — patrzaj! — w te tropy
    Niebotycznymi strzelił w górę szczyty
    Kaukaz i w gwiazdach błyszczy się, jak słońce,
    Lodowym grzbietem; u stóp rozpadlistych
    Wrą mu odwiecznym, rozszalałym boju
    Wiry i fale... Gdzie jest dlań ratunek?!
    Śród fal kipiących mknie barka... Nad morzem
    Zawisły góry: czarne, poszarpane
    Zygzaki wirchów groźnemi ponad nim
    Sterczą ramiony; i łódka daleko
    Poza ludzkimi ślady z coraz dzikszą
    Płynie potęgą gładkiem, ślizłem zboczem
    Wściekłych odmętów... Tutaj przeraźliwa