Strona:Poeci angielscy (Wybór poezyi).djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystkie te turnie, wszystkie czarne głębie,
Żleby milczące, albo też ochrypłe
Od rozhukanych, szalonych potoków.
I nagle wszystkie wieczne wodogrzmoty,
Wszystkie siklawy, dalekie i blizkie,
Przedtem w posępne otulone mrocza,
Zalśniły w świetle w całej swojej grozie!
Był to Hyperion: jaśniejącą stopę
Na granitowym postawiwszy szczycie,
Ujrzał niedolę, którą światłość jego
W straszliwszym jeszcze ujawniła kształcie.
Włos miał złocisty, na wzór numidyjskich
Skręcony puklów, a majestatyczna,
Królewska postać rzucała olbrzymi
Cień śród swej własnej jasności, by ogrom
Głazu Memnona przy zachodniem słońcu,
Widzialny oczom wędrowca po Wschodzie.
I jęk wydawszy, jak harfa Memnona.
I załamawszy ręce, zamyślony,
Stał tak milczący w głębokiej zadumie.
Zwątpienie zdjęło powalonych bogów,
Kiedy przy sobie króla Dnia ujrzeli
Pozbawionego otuchy: i lice
Zakrył niejeden przed tą falą światła.
Lecz Enceladus dumnem powlókł okiem
Po swoich braciach, a na błysk tych źrenic
Podniósł się Japet, i Kreus, i Forkus,
I wszyscy razem zwrócili swe kroki,
Kędy on wielką wystrzelił postacią.
I czterej razem wywołali głośno
Imię Satura, a na to Hyperion
Ze swego szczytu odkrzyknął: «Saturnie!»