Strona:Poeci angielscy (Wybór poezyi).djvu/227

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Aż, drżąc, zawiśnie na najstromszem zboczu
    Tych strasznych kręgów, tam, gdzie się kłąb wody
    Przez skał otwarte przeciska rozpadle
    I gdzie w pośrodku rozhukanych wałów
    Spokojne drzemie zwierciadło... Czyż w przepaść
    Spadnie bezdenną?... Czyż porwie ją fala
    Prądów przeciwnych i w paszczy pochłonie?
    Czyż się zatopi? W przelotnym podmuchu
    Zachodnich wiatrów nabrzmiewa rozpięty
    Żagiel i — patrzaj!... łódka cicho płynie
    Wzdłuż mchem porosłych wybrzeży, po cichej
    Głębi strumienia, pod gęstwiną gaju,
    A — słuchaj! — szumy dalekie tych groźnych,
    Dzikich bałwanów, zlewają się słodko
    Z melodyjnymi szelestami lasu.
    Tam, gdzie cieniste ustępują krzewy,
    Aby zieloną osłonić polanę,
    Zatokę wązkie zamykają brzegi;
    Żółte tam kwiaty patrzą w swoje własne,
    Spuszczone oczy, odbite w kryształu
    Przedziwnej ciszy; plusk fali, krajanej
    Łodzią, przerywa dzisiaj ich zadumę,
    Którą li dotąd kłócił ptak przelotny,
    Wiew pieszczotliwy, łamiąca się trzcina,
    Lub skon ich własny. Poeta zapragnął
    Blaskiem ich barwy okrasić swe zwiędłe,
    Spalone włosy, lecz w serce wróciła
    Znowu samotność i chęć tę wyparła.
    Ale niespełnił jeszcze swego dzieła
    Szał, gorejący w wypiekach oblicza,
    W spuszczonych oczach i w nikłej postawie;
    Nad jego życiem zawisł, jak błysk gromu.