Strona:Poeci angielscy (Wybór poezyi).djvu/425

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Coraz to grubszą, ostatnie pogwary
    Miasta przytłumia; cicho jego płaty
    Snują się, pełzną, senne, lekkie mary;

    Leniwie, głucho więżą gzemsy, kraty,
    Ulice, dachy, cisną się w szczeliny,
    W każdym zakątku rozstawiają czaty.

    Siedem tak nocy syci swe głębiny
    Ten śnieg, aż w mroźnych niebiosów przestrzeni
    Obłoków jego kłąb się rozwiał siny.

    I wszyscy wstają wcześniej, zadziwieni
    Jasnością rana niezwykłą; przed okiem
    Oślepiająca oko biel się mieni.

    W uspokojeniu powietrza głębokiem
    Wrzask dnia rzednieje, nie turkocą koła,
    Cisza się kopie w ślad za ludzkim krokiem.

    Wtedy to słyszę, jak szkolna, wesoła
    Szaleje gawiedź, kryształową mannę
    Bierze na język, przykłada do czoła,

    Lub na kolanach zabawia się w sannę,
    Albo «popatrzcie na drzewa!» tak wszędy
    Krzyki z pod śniegu wznosi nieustanne.

    Z lżejszym ładunkiem fur wieśniaczych rzędy
    Wloką się, skrzypiąc, drogą pustą, białą;
    Zaspy tamują ciężkich kół rozpędy.