Przejdź do zawartości

Poezye Studenta/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Tarnowski
Tytuł Poezye Studenta
Tom I
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1863
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


POEZYE
STUDENTA.
But marvel not, sir Childe, that I
Am sorrowful in mind! — [1]
(Byron, Childe Harold.)


On nie kiełza!
Słowacki.


TOM PIERWSZY


LIPSK:
F. A. BROCKHAUS.

1863.



LIST JÓZIA DO TADZIA.


Drogi mój Tadziu!

Po odebraniu listu od Franciszka o śmiertelnej chorobie Bolesława, Twoje poczciwe serce musiało się gryźć i zasmucić; wiem o tem: a jednak smutniejszą wieść ci przesyłam, byś z nami przebolał stratę Bolesława; wczoraj odnieśliśmy tę trumnę na wspólnych brakach na smętarz Krakowski i z cichym smutkiem zasypali ją na zawsze. — Jęk grudek spadających na niknące wieko i łzy były jedyną pieśnią żałoby nad grobem sieroty — studenta — poety. —
Teraz powiem ci jeszcze coś. —
Kiedy odszedł od niego ksiądz z Panem Bogiem, wziął mnie za rękę i rzekł słabym głosem — wiecie czem byłem — ukrywałem się z tem, bo w dzieciństwie sierocem szyderstwo i zimno ludzi co mnie otaczali w pierwszej młodości, zamknęło mnie w sobie na zawsze — co było we mnie niech zostanie ze mną, to wiadome temu który wie wszystko. Byłem za dumny i za nieśmiały by odsłonić komukolwiek duszę moją — wam dałem serce, lecz widzieliście mnie z najsłabszej strony mojej — łzy i natchnienie moje pozostaną tajemnicą — o! jakżem szczęśliw że ich światu nie oddam! ale już koniec. — Oto poezje moje — popielnica marzeń tajnych sześcioletnich — pisanych ukradkiem w godzinach wolnych od prawa i ekonomji politycznej — na ławkach uniwersyteckich — a pisane wtedy tylko kiedy nie mogłem nie pisać — wiem że te kilka iskier i łez nikomu się nie przydadzą — w przyszłej drodze może by inaczej było — ale bądź wola Twoja! — Włóż mi to do trumny, niech to pójdzie wraz ze mną w sen długi, bym się z tem zbudził na piersi — — długo błagał mnie o to — i wyjąknąłem, obietnicę — ale nie dotrzymałem. — Wolałem przepisać te świstki hieroglifów — i tę część włożyłem — a resztę schowałem — przepisując co siły nie miałem — (może i lepiej!) chwili do spłakania przy zwłokach jego — cisza była w tym pokoiku na trzecim piętrze pod strychem — tylko w małym czerepie tlał kaganek u głowy jego — a ze ściany patrzył czarny Columbus w okowach i portret Zana. — W ręku miał ten krzyż żelazny co wisiał nad jego łożem — a w koło trumny obstawiłem mu parę wazonów z kwiatami które tak kochał i pielęgnował — pamiętasz to wszystko! Przy zwłokach klęczało tylko kilku siwych starców modląc się, i jakaś biała dziewczyna płakała po cichu. — Nie wiem zkąd przebłądził i ten młody warjat co się tuła po ulicach — długo patrzył śmiejąc się głupkowato aż podszedł, zgarnął mu z białego czoła długie włosy i odpędził muchy co piły w oczu jego ciszy i odchylił powiekę błękitnego oka, po czym krzyknął strasznie i uciekł z dzikim śmiechem. — Potem wszedł z wolna nasz profesor *** stanął — kląkł — i rozpłakał się jak dziecko — nasz nieoceniony! A jam całą noc siedział i pisał i cały ranek aż do południa — a przez otwarte okienko czarno osłonięte dzwonił ten dzwonek, pamiętasz! ten dzwonek Gródka, który na nim takie czynił wrażenie, przy którym dumał wieczorami, usypiał i budził się z rana — a dzwonek ten myśli tajemne unosił w niebo. — Ledwiem skończył już ksiądz *** przybył na ostatni obrzęd. — —
Wiem że ci ulgę przyniesie popłakać nad stratą przyjaciela którego przecie tak kochałeś, a z którym byłeś tak krótko choć z najbliższych jego sercu. — Po pogrzebie zgromadziliśmy się po raz ostatni w jego izdebce — gdzie tyle — tyle przechyliliśmy razem — teraz tak było głucho! — przeczytałem braciom kilka jego piosnek — porwali je między siebie. — Kamieniem ciążyła nam myśl że znów jeden ubył z między nas. Karol odjeżdża wkrótce. — Jaś i Staś ustępują do seminarium — a reszta, wkrótce rozproszy się po z pod murów tej świętej naszej Akademji Krakowskiej — gdzieśmy się zbiegli pacholętami i krzepili życiem — by nie zamrzeć. — W końcu ponure myśli rozwiało wino — jak dawniej stanęliśmy w koło i chórem zaśpiewali pieśń naszą:

Stańmy Bracia wraz
Ile jest tu nas. —

Śpiew ten dziwnie uciskał sercu — aż Zygmunt i Franciszek rozweselili się nieco, a drogi nasz Edward wyskoczył na stół i krzyknął: Bracia! na pamiątkę dni tych wydajmy ten zbiór poezji Bolesława — nie dla świata — ale dla studentów. — Zgoda! odrzekli — a zwłaszcza nasi literaci Krzyś i Żegota uparli się na tem — posyłam ci cały zbiór ułożony, jeźli będziesz zdania że lepiej było rzucić w świat jak grób — to wspólnie się pocieszym — gdyby był pożył dłużej — ale amen! — o mój Tadzieńku to już ostatni rok tutaj — rozwiejem się jak liście po świecie, na całe życie — aż chyba u wspólnego — zejdziem się celu.

Twój dozgonnie
JÓZEF.



BALLADY.



BŁAWATKI.


STRAŻNIK.

Czemu ty chłopcze maleńki
Depczesz mi zboże po rosie!
A ruchem dziecinnej ręki
Kłos mi wymykasz po kłosie —
Z zboża nie widno ci głowy
A ścieżki tłoczysz kroczkami;
Precz stąd szkodniku! jednakie
Wam rady społem z wróblami!


CHŁOPCZYNA.

Owszem — ja wróble stąd płoszę
Po rosie — zbierając kwiatki,
Waszego zboża nie proszę,
Bo wolę moje bławatki —
Wianek uplotę potroszę
Na skronie sierotek matki —
Waszego zboża ni proszę
Bo wolę moje bławatki! —





WIESZCZA MODLITWA.


W on dzień największy, kiedy duch w jasności
W tryumfie stanie nad zmysłów potwory,
Wtedy daj czołu, o ojcze światłości
Wieniec: Pokory! Pokory! Pokory!

W nocach natchnienia co grzmią cudem w łonie
Blaskiem — wulkanów płyną w duszę z góry —
Ojcze nasz! wtedy daj na blade skronie
Gwiazdę: Pokory! Pokory! Pokory!
Czy jak skowronek w lot orli u szczytu
Pieśń ma się plącze w arf anielskich chóry —
O! choć wysoko w przestworzach błękitu
Daj lot: Pokory! Pokory! Pokory!
W chwilach boleści, w męczarniach tęsknoty
W drogach rozpaczy przez żmij podłe nory!
Przez piekło hańby materyi, głupoty
O! daj mi dumę — lecz dumę: Pokory!
Po walkach, burzach samotnego życia
Gdy duch przez piekło przejdzie w niebios tory,
Za — drogę smutną — do grobu z powicia
Ześlij mi siostrę — anioła: Pokory!
Gdy duch nie padnie pod zmysłu szatanem,
Co w łańcuch węży skajdanił świat chory,
Nie daj nam pychy uwieńczyć się wianem —
Daj nad szatanem litość w łzach: Pokory! —
Im głębiej — niżej w przepaści głębiny
Czoło pochylę przed Twej myśli tory,
Tem wyżej duch mój z pieśni Serafiny
Orłuje. W Tobie skrzydłami: Pokory!

Kraków 1855.





HULTAJSKA TRÓJKA.
BALLADA.


Bogaty kupiec już zrabowany
We krwi się broczy z rodziną;
Dwaj zbójce liczą już skarb zabrany,
A trzeci — spieszy po wino. —

Wybiegłszy na świat z dzikiej pieczary,
Gdy w miejskie zbliża się mury,
Jakieś po Glowie snują się mary —
W duszy — wstał zamysł ponury —
« Gdyby tych skarbów można nie dzielić
Z towarzyszami — o! dwoma —
Samemu życie, ach! rozweselić? — »
Tak duma — wzdycha i duma — —
I jak pomyślał, zrobił niedługo
Krótki czas, ważna przyczyna
Wracając z miasta z szybką usługą —
Umięszał — nie wino do wina. —
Wróciwszy, misy zastawia żwawo
Bracia — pokarmem — nie styją,
Aż wino w oczach zawrze jaskrawo,
Lecz bracia jakoś nie piją. —
Aż w jednej chwili, Bracia skoczyli
I wspólnym, uczonym razem —
O ziem braciszka — już powalili
I w pierś ubodli żelazem —
Żelazo zbójczym znajomym ciosem
Niedługo pierś paliło,
Niedługo wargi już drgały głosem
I serce niedługo biło — — —
I w zabójczej piersi, jest chwila pewna,
Gdzie panem boskie uczucie —
I w zbójczym oku, godzina rzewna,
Kędy gra bliźnie spółczucie.
Ale konając towarzysz trzeci,
Nim piekielnego dał ducha;
Śmiech mu piekielny co zemsta nieci,
Twarz rozdarł z ucha do ucha!
Skonał! wrzasnęli: z dzikim uśmiechem
Skarb do nas tylko należy!
Skonał! podwójnem, grobowem echem
Ściany jaskini obieży.
I rączo bracia skarby złupione
Rozdzielają między siebie

Potem w kielichy brzękli spienione.
Do Ciebie Bracie! Do Ciebie!
Spełnili toast — klejnoty dzielą,
Mój pierścień męża, a żona
Z synem, nas jeszcze tu poweselą.
„Dla mnie ten krzyżyk z jej łona.
Ale go jeszcze nie dotknął ręką
Gdy nogi pod nim zadrżały,
Drugi się zdławił z pianą piosenką,
Bo nagle piersi ustały —
Gdy padli w mękach na martwe głazy
Próżno walcząc z śmierci marą,
Poznali z brata śmiejącej twarzy
Czyją się stali ofiarą. —

I wszedł wędrowiec do tej pieczary,
A widząc braci szkielety —
Widział tam jeszcze — choć próżne czary
I pokrwawione sztylety. —





GODY.
BALLADA.


Coraz ciemniej w wietrznym lesie —
Suchym liściem wiatr szeleści,
Z głębi puszczy odgłos niesie
Krzyk bolesny, krzyk niewieści!
Z za ciemnego lasu, drzewa,
Wybiega — w bieli — dziewica
Lekka, hoża, czarnobrewa:
Wiatr jej warkocz wciąż rozwiewa
W łzach jej oko — w śmiechu lica —
A ten nów co tam u góry
Tak ucieka po przez chmury,
Mniej jest blady i ponury.

W tem wybiega młodzian znowu
Z za czarnego lasu, drzewa,
Leci hoża czarnobrewa
I wita strzelca z połowu.
«Witaj luby! Skąd przychodzisz
Pewnie z łowów tak znużony?
Koń twój kary tak spieniony. — »
«Z łowów!» — «Ej! Czy mnie nie zwodzisz? — »
I na szyję mu się rzuci
I na ustach mu zawiśnie,
W tem z jej oka łza wytryśnie,
W tem z szaleństwa się ocuci —
I przemawia znów w te słowa: —
— «Jakże zimne usta twoje!
Rozgrzej się o serce moje,
Bo ono płonie płomieniem!
O jak pali twoja głowa,
Jak porusza twoja mowa!
Mojem ożyw się westchnieniem;
Bo westchnienie mej miłości
Wskrzesi iskrę śmiertelności! —
Bo tu piekło w mojem łonie
Bez ustanku — płonie! płonie!!» —
«Moja luba jam nie ciepły —
Moje serce już nie bije,
Krew i kość już zakrzepły
Lecz w szkielecie duch mój żyje!
I jak lampa tu, w tem łonie
Bez ustanku płonie! — płonie! —
Siadaj: koń mój wiatronogi
Dotrze kuli ziemskiej rogi —
Mój wierzchowiec uskrzydlony
W inne zniesie nas krainy,
Wskaże oku inne strony,
Bo uniesie nas z dziedziny
Kędy gród mój stoi stary —
Pełnych wiary, amok mój kary
Tam uniesie gdzie mój gród!» —

«O! duch biedny mój szalony!
Mój ty chłopcze ubóstwiony,
Pełną wiary, smok mój kary
Niech mi wskaże skąd twój ród! — »
I już lecą pełni wiary.
Rży radośnie rumak kary
Niosąc lubych, w luby gród;
Tylko echa zatętniały
I za koniem podrzeźniały,
Miasto grodu, jęcząc w grób — —
Bije północ, na dzwonnicy
Stary puchacz z gniazda jęknął,
Wiatr zagwizdał — dwakroć brzęknął
Koń podkową i poleciał
Niosąc strzelca przy dziewicy —
Gdzie poleciał? Gdzie poleciał?
Puszczyk jękiem zachichotał
Dzwon skrzydłami załopotał.
Młodzian pieści się z dziewicą —
Mgli się miesiąc — gwiazdy świecą —
A za niemi góry lecą —
Pędzi rumak niezmęczony,
Strzałą jak młodzieńcze szały —
Coraz chyżej zapieniony —
Po nad góry — wody — skały! —
«Mój miły, mój miły, o patrz tam na dole,
Czy to są kretów mogiły? — »
«To kopuły stolic — co ufne w te siły
Chełpią się pychą na czole!»
A koń zadrżał i nozdrzami
Parsknął dziko i wesoło —
I od powiek tysiącami
Iskier posypał w około —
On miłosnych towarzyszy
Czy zrozumiał? — Nie nie słyszy!
Tylko dalej — wyżej gna —
Coraz niżej ziemia ta,
Coraz lżejsza niebios mgła — —

«Mój luby, mój luby — ha! patrz tam ktoś woła —
Za nami lecą pogonie.»
«To wicher ci włosy porywa od czoła,
To góry nikną, w tej stronie —
A tam gwiazdy spadające
I płomyki uwodzące.» —
«One matkę wspominają —
Jak mi serce rozżalają! — »
«Leć rumaku! — leć dziwaku! —
Niechaj gwiazdy niebios drżą —
Niech błędniki sobie tlą —
Luba! Nie błyszcz oku łzą! —
Ona skargą twą się żali,
Ona duszę moją pali! —
Nam na wieki gry, wesele
Mój szatański archaniele! —
Nad manowce
Nad grobowce
Leć mój koniu, leć!
A ty nam do chwil poranku —
Kochających świeć kochanku,
Świeć miesiącu, świeć!»
Pędzi rumak niezmęczony
Strzałą jak młodzieńcze szały,
Coraz chyżej — zapieniony —
Po nad światy — lasy — skały —
Z po za chmurki cichą chwilką
Tam przepływa księżyc tylko
Tylko gwiazdy drżą —
I obłudy tłą —
Luba błyśnie łzą:
«Co to za głosy mój miły;
Czy to zamku dwór nas wita?
Czy tam szemranie strumyka
W tym ogrodzie, co okwita
Róż tysiącem co noc? — miły!
Powiedz — koń już gna co siły — »
«To smętarz» — «Ach! to mogiły! —

Tam grobowy śmiech puszczyka
Z dala wyje psie szczekanie? »
«Luba! To nasze mieszkanie! —
To mój zamek — a to szańce —
To szkieletów pieśni, tańce,
Nie drżyj — nie mdlej moja luba!»
«Boże! Matko! otchłań! zguba!»
Nagle stanął koń jak wryty
I odgrzmotu zarżał głosem —
Tnąc w kamienie podków ciosem,
Krzesze iskry — drżą granity
I ziemię kopie kopyty.
Zsiada strzelec z swą zdobyczą —
Błyskawicą rumak zniknął
Tylko za nim piorun ryknął.
Drwiąc nad trwogą jej dziewiczą —
Zagłuszony wyjców zgrają,
Co piekielne pieśni grają,
Grając wyją, wyjąc krzyczą! —
Tylko gwiazdki gasnąc drżą —
I błędniki sine tlą —
Bardziej drży dziewica — łzą!
Chór trupów opasał w koło
Strzelca — jego czarnobrewa
Próżno się biedna wyrywa —
Szkielety tańczą wesoło:
«O! puść się mego ramienia —
Oni słowiczo śpiewają —
Luba, ty się znasz z tą zgrają —
Patrz — widzisz — to są —
Wspomnienia!»
Tu się dzikim zaśmiał śmiechem,
A śmiech gromnem jęczał echem: —
«O mój miły! puść do chatki —
Do mej białej puść mnie matki —
Znów polewać będę kwiatki —
Koić starość — ach —!»
«O nie ujdzież, moja miła

Próżny opór! próżna siła!
Za dach chaty niebios dach.
Me pieszczoty w miejsce matki,
Gdy nad nami wzrosną kwiatki
W jutrzenki żywione łzach —
Za daleko do twej matki
Tu skielety stroim w kwiatki;
O! w te same z przed twej chatki —
A w tej nocy wiek był cały — —
Patrz twe włosy jak spleśniały
O! nie ujdziesz moja miła!
Pójdziem w taniec, w tan szalony!
Tu się złączym na wiek wieki.
Patrz, jak gorą me powieki?
Tutaj zagrzmi pieśń szalona
Do zimnego pójdź o! łona —
Pójdziem w taniec w tan szalony
Z tańca na sen — niezbudzony!
Młodą parę już w około
Chór opasał — czarnobrewa
Próżno krzycząc się wyrywa,
Upiory skaczą wesoło.
Smętny księżyc z gwiazdeczkami
Wesołych godów świadkami;
One drżą jak gołębice
Świetlanemi skrzydełkami —
Bram niebieskich te strażnice,
Zabłysnąwszy promykami,
Nikną — gasną za chmurkami!
«Co to za dół tak szeroki?»
«To wieczyste nasze łoże — »
«O mój Boże!»
«O mój Boże!»
I skoczyli w dół głęboki. —

Potem znowu cisza głucha:
Już nie słychać czarnobrewy,

Tylko burza skrzypi drzewy —
Nikt nie prosi — nikt nie słucha. —
Kraków 1851.





GOŁĄBEK.
BALLADA.


«Leć mój gołąbku, leć mój skrzydlaty
Sam do kochanka mojego,
Przez gaje, rzeki, przez łąki, kwiaty
Zaleć ach! zaleć do niego!
Ze świtem ranka pozdrów go mile
Pogruchaj nad nim, odemnie,
Wspomnij minione roskoszy chwile,
Spytaj czy tęskni bezemnie? — »
Tak szepcząc z drżącem łkaniem dziewczyna
Ptaszka pieści i całuje,
W daleką drogę pójdzie ptaszyna
Z karteczką co przywiązuje —
Na niej skreślone lube wyrazy
Miłosne szlą pozdrowienie,
Jeszcze raz pieści, jeszcze dwa razy;
To dla niego przymilenie!
I puszcza ptaszka — on coraz chyżej
Wietrznem skrzydełkiem się wznosi,
Jeszcze mignąwszy wyżej — i wyżej —
Zniknął! — już wiatr go unosi —
Już żeglowało ptaszę w błękicie
A ona jeszcze wołała,
Bo z ptaszym lotem wiosenne życie
I jej dusza uleciała —
Przeleciał wieczór — słońce wysoko,
Mijają ranne godziny,
W błękitnem niebie błękitne oko
Samotnej, tonie, dziewczyny.

Słucha — lecz cicho do koła wszędzie
To on szumi skrzydełkami? —
To tylko wodny krzyształ łabędzi
Śnieżnymi prują piersiami!
I słucha znowu tłumiąc westchnienie,
To głos jego gruchający —
O nie! To wiatru swawolne tchnienie
Muska liść brzozy płaczącej.
Jak fala pierś drży w niespokojności
Na próżno błądzi oczyma,
W koło ugania wzrokiem tęskności
Lecz ptaszka nie ma i nie ma —
W tem szelest ciszę przerwał w oddali,
I błyskawicą spojrzała,
Nad cichem modrej jeziorem fali
Gołąbka w locie ujrzała —
W dziobku niósł tchnącą balsamem wiosny
Zielonej palmy gałązkę;
K’niemu kieruje wzrok swój radosny
I widzi z pierścieniem wstążkę
Spadły ramiona — oczy zoczyły
W pierścionku ryte wyrazy —
«Dzięki ci ptaszku, dzięki mój miły
O dzięki po stokroć razy!»
Potem gołąbka rączką ująwszy
Czule go głaszcze i pieści
U szyi krwawy pierścień upiąwszy
Jutro po nowe śle wieści. —

«Leć mój gołąbku, leć mój skrzydlaty
«Tam — do okienka ach! jego,
«Przez kwiaty dolin i przez łąk kwiaty
«Zaleć ach! Zaleć do niego! — »
«Na dobry wieczór powitaj mile
Pogruchaj nad nim ode mnie,
Spomnij prześnione rozkoszy chwile
Spytaj czy tęskni beze mnie? —

I wleciał gołąb — motylem — wyżej!
Komarem — w błękit się wznosi
I jeszcze błysnął błękitu bliżej
I zniknął — wiatr go unosi!
Już żeglowało ptaszę w błękicie
Dziewczyna jeszcze wołała,
Bo z jego lotem wiosenne życie
I jej dusza uleciała! —
Dopłynął żeglarz — południe mija
Słońce się tuli do chmury
A ona patrzy czy się nie zwija
Skrzydłem w błękicie z nad góry —
Czeka i czeka, już ponad fale
Mignęła ptaszyna chybka! —
Nie! to w jeziora jasnym krysztale
Swawolna plusnęła rybka —
Już noc zapada — a ona słucha
To jego jasne skrzydełka! —
Nie, to wiatr pusty po polu dmucha,
Ścigając błędne światełka.
Wtem zaszumiało w górnej oddali
I błyskawicą spojrzała,
W świetle księżyca nad falą, w fali
Śnieżną ptaszynę ujrzała —
W dzióbku wianuszek niosła barwinku,
U szyi karteczka biała —
O witaj ptaszku, pójdź do spoczynku
Tu do mnie ptaszyno mała!
Kiedy noc przeszła z świtem poranka
Znowu śle wdzięczną ptaszynę,
Znowu — pozdrowić swego kochanka,
On od niej lubą dziewczynę.
I tak co rana i co wieczora
Ptaszek i wracał i latał
Po nad modremi falami jeziora
Ciernie jej różą przeplatał —
Raz gdy po rosie uleciał rankiem
Daremnie czeka dziewczyna,

Nie wiedząc tęskna co z jej kochankiem
Bo ptaszka nie ma i nie ma —
Tak minął ranek wtóry i trzeci
Przeszły i mnogie wieczory,
Az raz nad fale gołąbek leci
Do dziewczyny tęsknej, chorej,
I dziwną dla niej gruchnął piosneczkę
«Twój luby cię nie porzuci!
Wróci powitać biedną dzieweczkę,
Wróci twój anioł — powróci!»
I znowu okrąg krąży i krąży
Dziewczę ściga — on odleciał
Znowu daleko przez fale dąży
Cóż to znaczy — on poleciał!
Lecz przed skonaniem tegoż wieczora
Czyliż gołąbka pozdrowi? —
Nie wiem —  — lecz nagle przez fale jeziora —
Szumi orzeł ku brzegowi —
I tam się ważył gwiazdą wysoko
I znów piorunem spadł z nagła,
Choć wielki takie miał rzewne oko,
Że wraz dziewczyna odgadła.
«To duch — twój wieszczy świętej miłości
Na silnych skrzydłach przypłynął.»
Już w sobie giną wzrokiem młodości
I wieczór chwilką przeminął —
«Orle mój orle! o, chwilkę jeszcze!»
«O dziewczę! Próżno nie mogę»
«Orle, raz jeszcze — ciebie popieszczę —
Gołąb nie starczy w mą trwogę!»
Orzeł się zrywa, ona w ramiona!
Oburącz chwyta pierś jego —
I przytuliła mu się do łona —
Wznosi się — z lotem lubego
Orzeł zaszumiał skrzydłem nad fale
Leci — w mgieł tonie błękicie
Ku słońcu płynie — chyżo — zuchwale —
Ona z nim zlała swe życie —

Lecz gdy najwyżej ku blaskom słońca
Orzeł się wzbijał do szczytu
Ramię jej mdleje — błaga gwiazd gońca
By chwilę zleciał z błękitu;
Lecz tenże wyżej leci — o biada!
Ramię zdrętwiało — wzrok mami
I z skrzydeł orla z krzykiem upada —
Rozdarta między skałami.
Orzeł popłynął o wiotkich piórach
Ona skonała na skale,
Krzyk jej bolesny skonał gdzieś w chmurach,
A duch w pokucie śle żale.
Gdy się wysunie z za gór wieczora
Księżyc czerwony za chmurą,
Widać nad stromym brzegiem jeziora
Dziewczynę białą — ponurą —
Przez całe noce, wichrem targana,
Czeka i czeka dziewczyna,
Az dzwon zadzwoni po rosie z rana —
Lecz ptaszka nie ma i nie ma!





KALINA.


Kalino młoda! posłuchaj kalino!
Nie chyl oblicza, nie chyl do powoju,
Ciebie te liście tak silnie obwiną
Uduszą w szacie wiosennego stroju!
Kalino świeża! posłuchaj kalino!
Sąsiedni jaśmin namiętny świeży
Owieje ciebie namiętną wonią —
Czemu twe lica od niego stronią?
Nie słuchaj wiatru kalino! —
Patrz! patrz, ku tobie śnieżne kwiecie chyli:
Z jego kielichów jak roje motyli
Pija słodycze miodowe

Ku niemu powiej warkocze majowe
A u stóp waszych niewinne dziatki,
Porosną śnieżne wiosenne kwiatki —
Kalino odwróć od powoju głowę!
Kalino, młoda Kalino!
Od stóp rozkosznych on tobie pobieży
On twoich piersi wiosenne puchy
Splecie w żelaznych ramion łańcuchy,
Porwie w objęcie lubieży!
Zostaw mu, zostaw łono zimnej wieży,
Lub martwe szczyty złamanej kolumny:
Tam niech się pieści u wieków trumny
Kalino wdzięczna Kalino!

O biada listkom, co do pnia rodziny
Wicher odwieje z warkocza zieleni,
Wzlecą pobujać nad drzewa wyżyny
I spadną w bagno wśród cieni. —

Ona nie słucha — ona się rumieni,
I od jaśminu warkocze odwraca,
Chyli się, chyli — ku powojom zwraca —
I nim ostatni z słonecznych promieni
Skonał u łona czarnego obłoku
Padła w objecie młodego powoju,
Z całym urokiem wiosennego stroju,
Z świeżym koralem, z łezką rosy w oku —
Kalina, młoda Kalina!





EMROD.
BALLADA.


Ledwie słońce zaświtało
Złocąc jezior sine wody,
Już i Emrod bieży młody
Już na łowach go witało. —

Pędzi chyżo — za nim zgraja
Łowców się rozbiega w puszczy,
A las wrzaski dzikiej tłuszczy
Dzikiem echem w raz potraja!
Słońce złoty krąg roztacza —
Bieży, bieży, Emrod młody,
Coraz głębiej w bór się wtłacza,
Dla zdobyczy, dla swobody!
«Emrodzie, Emrodzie, na co tobie
«Za płochym uganiać jeleniem
«Emrodzie, Emrodzie, spocznij sobie,
«Dąb stary cię wabi swym cieniem!»
On ucieka on nie słyszy,
Leci, szuka za zdobyczą,
Coraz dalej towarzyszy,
Pokoju gardzi słodyczą —
«Jam zuchwały i jam młody,
Dajcie użyć mi swobody,
Zimno słowo wasze dzwoni,
Jak wiatr po fali goni.» —
Próżno goni, próżno ściga —
Coraz dalej łania biała
Z wichrem w zawód i jak strzała
Gwiazdą u szczytów skalnych miga —
On dolata — bliżej, bliżej,
I już dłonią łuk napina,
W tem wietrznica pomknie chyżej
On znów ściga i przeklina! —
«Emrodzie, Emrodzie na co Tobie
«Za płochym uganiać jeleniem
«Emrodzie, Emrodzie spocznij sobie,
«Dąb stary cię wabi swym cieniem!»
On ucieka — on nie słyszy —
Coraz dalej towarzyszy;
Ni ich wrzasków już słabnących,
Dźwięków rogu konających.
On dopędził — już — już — bliżej,
I już z grotem puszcza strzałę —

Ona bliżej — dalej — chyżej —
Znów z ócz traci łanię białą.
Znowu goni, znów dościga —
Ale chytra ta wietrznica,
Chyża jako błyskawica,
Z skały w skałę lekko śmiga!
«Emrodzie, Emrodzie na co Tobie
«Za płochym uganiać jeleniem?
«Emrodzie, Emrodzie spocznij sobie,
«Dąb stary cię wabi swym cieniem.»
Lecz wciąż pędził Emrod młody,
Jak wodospad z skał na skały —
Rozpiął orli lot swobodny,
Kędy młode żądze gnały. —
Raz jeszcze płocha wietrznica
W rączym skoku się wstrzymała
Raz jeszcze się obejrzała
I znikła — jak błyskawica!
Stanął Emrod zadyszany —
Potem wolniej szedł, dumając,
Tak samotnie rozmyślając
Kędy trafił zabłąkany? —
«Emrodzie, Emrodzie na co tobie
«Za wietrznym uganiać jeleniem?
«Emrodzie, Emrodzie spocznij sobie,
«Dąb stary cię wabi swym cieniem — »
Coraz rzadszy bór zciemniony,
Coraz rzadsze drzewa, skały,
W gaj zamienił się zielony
Kędy ptasząt hymny brzmiały —
W zielonej stanął dolinie.
Woni kwiatami dolina
Z dźwiękiem strumień po niej płynie,
Środkiem łono jej przeżyna —
A w tej dolinie czas mu spokojnie
I milszem płynie marzeniem,
Kraśne słońce lubo strojne
Milszym tu świeci promieniem.

«Kędyż moi towarzysze?
«Tutaj szał mój tak ucicha,
«Leśnych piewców chory słyszę,
«Tutaj wolniej pierś oddycha! — »
I szedł dalej — spojrzał w lewo:
Po nad zdrojem przeciążone
Owocami, gnie się drzewo —
Czyjąż ręką zaszczepione? —
Spojrzał w prawo tam jaskinia
Ciemnym wchodem otworzona,
Jakże cudna ztąd dolina!
Łzami rosa natrzęsiona!
I tam leżał strój pielgrzymi
Położony przy jaskini. —
On książęce rzucił szaty,
Tęsknie w inne spojrzał światy —
Rzucił w wodę łuk i strzały,
Fala chyżo je uniosła:
«I wy płyńcie moje szały!
Wyżej moja myśl wyrosła! — »
Stanął niepewny i głosem drżącym
Wejść — czy nie wejść — serce pyta?
Wejść — powie serce drżeniem bijącem
On jaskinię mile wita —
I wszedł nagle w głąb jaskini,
Kędy siedział starzec siwy,
Starzec święty miłościwy —
Błogą wróżbę sercu czyni!
U nóg jego łania biała,
Jeszcze drżąca spoczywała —
«Starcze! przyjm mnie do twej groty,
Bo w twej lubej mi dolinie
Czas tak mile, błogo płynie
Bez pragnienia, bez tęsknoty! —
Jam mój łuk i moje strzały
Na bieżącą cisnął wodę —
Już umilkły moje szały,
Tu niech pędzę życie młode —

Tu wątpliwość każda znika!
Nad towarzyszy drużynę,
Jam dziś wybrał twą dolinę —
I strój wziąłem pustelnika
Ja twój żywot pustelniczy
Chce podzielać wśród słodyczy. — »





ARCY-MISTRZ.
BALLADA.


«O dziecię ty moje! Czy widzisz te składy?
To zgłoski —
W ich tajnie świat swój węzeł plącze,
W ich wieńcu on leci w objęcia szkarady
W piękność bez granic —
Patrz w nie dziecię rącze!
Wpatrz się w nie ocząt błękitem niewinnym —
Lecz dziecię, ty patrzysz ku stronom gdzieś innym?»
«Mój mistrzu mój mistrzu! Czy nie widzisz tam w dali
Tam w bluszczach płomieni świątynia się pali,
Drżą mury — kolumny — runęło sklepienie,
O biada! mnie tęskno — mnie palą płomienie —
Mój mistrzu, mój mistrzu o! widzisz tam w dali? —
«O dziecię ty moje, śnisz wielki sen tylko!
Czy widzisz te struny na arfie tej złotej?
Jej dźwięki niebieskie wiele czynią chwilką
I porwą do nieba w godzinach tęsknoty.
O dotknij ich rączką bez skazy, niewinną —
Lecz dziecię ty patrzysz znów w stronę gdzieś inną?
«O mistrzu, mój mistrzu, czy widzisz ty w górze
Te wieńce aniołów z arfami z arf lecą.
I rozsypane po niebiosach świecą —
Mój mistrzu, mój mistrzu, tam wyżej ach! w górze! — »
«O dziecię ty biedne jakiż los twym losem? —
Tu do mnie stąp myślą z ciemnego chaosu,

Czy widziż to dłuto, którego ja ciosem
Przelewam w głaz życie milczenia — a głosu —
O pochwycić ten rylec w dłoń twoją niewinną!
Lecz chłopcze, ty patrzysz znów w stronę gdzieś inną?»
«O mistrzu, mój mistrzu, czy widziż tam w dole
Jak w petach łańcuchów targają się króle?
Sumienie robakiem — a światłem ciemności
O próżno — o biada — o biedni — litości!
O mistrzu, mój mistrzu, tam w dole! tam w dole! — »
«O dziecię ty moje, nierozkwitły paczku!
Weź pędzel ten w barwach tęczy ocierany
I snuj nim twe mary niebieski pajączku,
Aniołku mój młody, w gwiazd cienie odziany —
O czemu pobladłeś — weź rączką niewinną
I rozlej te barwy — nie patrz w stronę inną!»
«O mistrzu, mój mistrzu — już niżej do koła —
Już jasno świat jasny tam gwieździ szczęśliwy,
A nad nim drży postać liliowego czoła —
Już słucham cię mistrzu — o! ten obraz żywy —
Mój mistrzu jak niebo — jak jasno — do koła — — »
Mistrz smutny coś szeptał i dziecię się śmiało,
On usta na czoło położył dziecięciu,
Lecz dziecię jak listek w tęsknocie zadrżało —
Lecz dziecię usnęło w mistrzowskiem objęciu.





ŻELAZNA RĘKA.
BALLADA.


Na górze hałas i wrzawa wesoła,
Bo lud pobożny w świątecznej odzieży
Tłumnie się garnie pod mury kościoła,
Albo z powrotem do swych domów bieży —
Jak białe owce do owczarń pasterza
Tłumnie lud bieży — Pańskiego przymierza —

Ale w ciemnicach dolnego więzienia
Ponura cisza zapadła do koła:
U spleśniałego na górze sklepienia
Drży smolnym blaskiem lampa zawieszona,
Drgając oświeca smutne więźniów czoła —
Na sercach zbrodni ponura zasłona!
Cisza w podziemiu — i ciemność jak w grobie. —
Tylko się ciężkie gdzie wydrze westchnienie,
Lub brzęknie łańcuch, a jego brzęknienie
Podrzeźnia tysiąc odgłosów pieczary,
Jak szydząc z szczątków ich nadziei, wiary —
W okół zbrodniarze siedzą nieruchomie —
Na twarzach trwoga mieszka już odwieczna,
Żaden nie drzymnie — sen gościem w źrenicy
A gdy zagości sny jawą podwoi! —
Na górze dzień już — ale tam! noc wieczna —
Próżno ku górze tęskne oko goni —
Czarne więzienia — czarniej w dusz świetlicy!
Zimni i martwi jak posągi głuche,
Ale myśl jakaś dziś ich niepokoi,
Ku górze oczy poglądają suche:
Któż wznieca trwogę — i kto ją ukoi?
Na górze szelest i ruch się powiększa
I w sercach więźniów trwoga coraz większa —
Lecz jeden tylko — jeden między niemi
Niespokojności z innymi nie dzieli,
I z twarzy widać że już na tej ziemi
Nic go nie wabi i nic nie weseli —
Bo w dół ponuro oczy ma spuszczone,
Ręce okute na piersiach złożone —
W tem smętnie zabrzmiał głośny odgłos dzwonu
I mnóstwo dzwonów mu odpowiedziało,
A dźwięk się odbił w sklepieniach ponury —
Milcząc, zbrodniarzy koło go słuchało —
Pierwszy się ozwał, po trzech dniach żałoby,
Chrystus zmartwychwstał — pękną nasze groby!
Tam lud radośnie wita się nawzajem
I alleluja z ust do ust przechodzi,

Dzielić baranka przyjętym zwyczajem
Śpieszą do domów —
W tem więźniów dochodzi
Ze schodów w górze głośne kołatanie,
I coraz bliższe a bliższe stąpanie
Już u drzwi wielkich chrzęst i głosy słychać
Słuch wytężony — pierś nie śmie oddychać —
Czy to dozorcy niosą pożywienie
Czyli się straże miejskie przybliżają?
Nie! to ktoś inny — głębokie milczenie
Owładło wszystkich i trwożnie słuchają.
Wreszcie chrzęst dal się słyszeć coraz bliżej
I klucz się w zamku po dwakroć obrócił
Każdy się więzień bał, weselił, smucił
Tylko jednego serce ani drgnęło!
Pękły podwoje i światło trysnęło:
«Przyjmijcie bracia lube pozdrowienie —
Chrystus zmartwychwstał!» głos im we drzwiach woła,
«Przyjmijcie bracia w Panu pocieszenie —
Boć alleluja nowina wesoła!»
Tak jako ziemia do wiosny stęskniona,
Stroi się w czary gdy słońce zaświta,
Źrenica ludzka w ciemność potrącona
Ślepnąc — ze łzą go uniesienia wita!
Otoczon ludem, wchodzi kapłan siwy
I tak podnosi głos drżący sędziwy:
«Był święty zwyczaj, raz w rok wśród wesela
Że gdy Noc wielka, prześwięta nadchodzi,
Jednego z więźniów naród Izraela
Z ciemnic więzienia na świat wyswobodzi
Szanując obchód świętego zwyczaju,
Jeszcze w pobożnym zachowano kraju,
Że na pamiątkę ofiar Zbawiciela
Jednemu z więźniów naród Izraela
Z ciemnic więzienia na świat wyswobodzi.
Szanując obchód świętego zwyczaju,
Jeszcze w pobożnym zachowano kraju,
Że na pamiątkę ofiar Zbawiciela
Jednemu z więźniów lud wolność udziela.
Kogo opatrzność przeznaczyła święta,
Kogo wyroki wolnym ogłosiły,
Błogo mu będzie, bo wolność odjęta
Wróconą będzie mu aż do mogiły.

Przebaczą ludzie — i Pan go odwoła
Na macierzyńskie znów łono kościoła! —
Przyjmą, go bliźni znowu w grono swoje,
Z niemi używać będzie dnia światłości —
I jego oczom, niebo, gwiazdy, zdroje
I wonne kwiaty w dawnej swej piękności
Wrócone będą — i zliczy dni swoje
Cicho; a lud ten co się dziś weseli
W świętej z nim uczcie baranka podzieli.»
Umilkł, lecz nikt mu nie dal odpowiedzi
Wśród grobowego w około milczenia —
Starzec po bladych twarzach więźniów śledzi;
Lecz wyraz każdej, smutny, pomięszany —
Tylko na jednej już nie widać drżenia:
Jej wyraz niemy i przygotowany —
Tu kapłan zaczął modlitwy pobożne.
Gdy skończył wszystkich trzy kroć krzyżem żegna,
Ukląkł — i znowu śpiewa pieśni różne —
Widomym znakiem czyż trwogę rozegna?
O nie! drżą wszyscy — w srogiej niepewności
Śmierć pójdzie z życiem na szalę równości —
W tem powstał kapłan, a jeden z djakonów
Rzucił mu we twarz płócienną zasłonę
«Panie! zawołał, spojrzyj z górnych tronów
Na plemię co się garnie w twą obronę! — »
I drżącą stopą, wyciągnąwszy dłonie,
Kroczy, lecz nie wie sam ku której stronie — —
A wszyscy wzrok weń wlepili strwożeni
Jak skamienieli w posągi zmienieni —
Każdy błagając wzrok mu topi w łonie:
Ja mam rodzinę — ja siostrę — ja brata,
A po mnie matka w łzach rozpaczy [t]onie —
I błędnych oczu modlitwą błagają —
(Nie zawsze zbrodniów za kraty wtrącają!)
Czyż kapłan nie zna co westchnienia znaczą?
Nie słyszał jak go błagano z rozpaczą;
Z wyciągniętemi szedł w lewo rękoma
I tylko dusza była mu widoma,

Ku której miał go zasłać pan nie biosów,
A lud tymczasem śpiewał chórem głosów:


CHÓR.

O Panie coś sądy świata
Zwyciężył męki poddaniem
Zdrady Judasza Piłata —
Nad słońca wstał urąganiem
O! przebacz mu, jakoś zwycięzcą
Wstał z grobów nad tym ciemiężcą
Alleluja!


CHÓR MYŚLI WIĘŹNIÓW.

O! ty co nad gwiazdami
Światłości lejesz zdrój,
Coś zbójcy przebaczył z łzami,
Zlituj się ojcze mój!
O przebacz! z twych niebios
Patrz na nasz los! —

Kapłan śle w niebo modlitwy gorące,
Kieruje w lewo kroki swoje drżące,
Omija wszystkich — dąży tam, gdzie siedział
Ponury więzień, o którym nie wiedział
Lecz ten ujrzawszy przy sobie kapłana,
Dziko się rozśmiał i szarpnął łańcuchem;
Z ponurą twarzą, obojętnym duchem
Wrzasnął straszliwie z boleścią szatana:
«Ha! miej ze litość! — nie zwiększaj mej męki,
O stój! stój nic chodź do Żelaznej ręki! —
Ach oszczędź starcze sobie tego kroku
Nie wyprowadzisz mnie z tego więzienia,
Dla mnie na ziemi wiosna bez uroku,
W niebie dla duszy nie maż przebaczenia!»
I twarz odwrócił zgrzytnąwszy zębami —
I targał łańcuch ściętemi pięściami —
«Stój synu!» starzec odrzecze mu miły,
Głosem łagodnym i pełnym znaczenia

«Kościół, jakkolwiek wielkie zbrodni siły,
Silniejszy nie odmawia przebaczenia —
Jakkolwiek szatan światłu kładzie tamy
I serce brata sprzysięga na brata —
Kościół silniejszy nad piekielne bramy
Będzie zwycięzcą aż do końca świata!
Wyznaj twe winy, i byleś żałował
Pan ci odpuści, byleś pokutował. »
„Oh nie! nie starcze! żywot mój zatruty
Sam osądź czyli mogę mieć nadzieję,
Oto w pokorze dla szczerej pokuty
Na twoje łono me zbrodnie wyleję —
I wy obecni wszyscy posłuchajcie,
Lecz rąk nic wznoście, Boga nie wzywajcie. —
Nie wiem z jakiego idę pokolenia,
Ni kto mnie zrodził, ni kto mnie odchował
Nie wiem jakiego ja ludu plemienia,
Kędy kraj w którym z dzieciństwam się chował.
Nie znałem matki — i nie znałem ojca —
I cóż dziwnego że ja byłem zbójca?
Wiem tylko tyle, że w pierwszych dni kwiecie
Byłem w pasterskich towarzyszy gronie,
W odległym kraju i w lesistej stronie;
Jeszczem nie wiedział nic o ludzkim świecie —
I nie myślałem młodemi myślami,
Czy jest świat jaki za niemi górami —
Dla mojej siły, hartu i śmiałości
Za dni mej pierwszej — mej czystej młodości.
Bracia pasterze co mnie pokochali —
Żelazną ręką odtąd mnie nazwali — — »
Stanął — spojrzeniem straszliwem przestrasza.
Drżący słuchacze tłumnie się ścisnęli,
Jak wieszcz co zdania słuchaczy podzieli
Kiedy myśl wielką z swej piersi wygłasza,
On toczył, milcząc, okiem Barabasza:
Nigdy innego nazwiska nie znałem,
Ni brata ni siostry na świecie nie miałem,

Nie miałem gwiazdki co by mi świeciła
I swą światłością o Bogu mówiła —
I to powlekało czoło moje chmurą!
Lecz miałem — » umilkł patrząc w dół ponuro —
I nikt — nie śmiał w pośród zadumienia
Przerwać tej świętej chwili zamilknienia:
«Miałem anioła! ha! nie! nie! bluźnierstwo,
Bo to za mało nazwać ją aniołem,
Bom przeto szatan z pokrwawionem czołem,
Żem się szatanił chcąc tępić oszczerstwo —
Miałem kochankę — ha! będziecie wiedzieć —
O! bo i czemu raz nie wypowiedzieć? —
O ty, co czuwasz tam! tam — nad gwiazdami
Ty co z niczego stworzyłeś te światy,
Jeźli istniejesz jak niegdyś — przed laty
Wierzyłem jeszcze w młodości koronie —
Za co mnie tylu kalając zbrodniami,
Takiem uczuciem uwieńczyłeś skronie?
Bo miłość moja była tym pacierzem,
Co śpiewa pasterz na łące z pasterzem;
Była tym hymnem rannego skowronka!
Pieśnią anielską wieczornego dzwonka,
Była piorunem co spada na wiosnę
I bije w smukłą a najwyższą sosnę — —
Czem dla mnie była i jak ją kochałem,
Tem was w mych słowach zatrudniać nie myślę;
Dość że jak wszystkich ludzi nie cierpiałem
Ją wśród zawistnych czciłem — ubóstwiałem! —
Dość że wam stan mej istoty określę,
Gdy tę jedyną w świecie postradałem —
Wstając, zachodząc, słońce zostawało
Mnie płaczącego, a gdy łez nie stało,
Młode pacholę lazłem na drzew szczyty
I ztamtąd wyłem mą boleść w błękity —
Skońcem się porwał jak pies rozwścieklony
I zaprzysięgłem odtąd nękać ludzi.
Dziś się myśl moja z wstrętem jeszcze budzi,
Dziś się sam siebie zląkłem przerażony —

Nic żal mi winnych — o gdyby powstali
Znów bym potrzaskał o ten mur ich głowy!
O! bo przebaczyć im co rozerwali
Najdroższych ogniw skrwawione okowy —
Ha! może, może — to czucie szanuję —
Lecz ogień zemsty — o pali mnie — czuję!
Lecz żal mi krwawo czystych, co zgładziłem,
Których krwią dłonie — te dłonie splamiłem,
Ha! i po wiekach, jeźli wzniosę skronie,
Ona mi palić będzie drżące dłonie!
A więc poszedłem w głuche, czarne bory
I zabijałem ludzi — te potwory!!
Jak ją straciłem — tego wam nie trzeba.
Dość że przez ludzi wszystko postradałem,
A więc przysiągłem sercem, zemsty słałem;
Żywię się z krwi ich i z goryczy chleba!
Lecz nienawidząc wszystkich, zapomniałem
Że są i lepsi — tych nie oszczędzałem! —
Tak między liczne zbrodni mych ofiary
Padła niewiasta słaba i niewinna,
Powiem — słuchajcie ha! z goryczy czary,
Ze wspomnień mogił pij duszo zbyt czynna!
W dole pod lasem stał dworek kapłana,
Co mieszkał z matką — nie znałem plebana,
Alem ja sądził w mej wściekłości szale,
Że i on podły tak jak wszyscy ludzie —
Pienią się myśli moich wrące fale,
Napadam domek po niewielkim trudzie —
I kapłan patrzył przykuty do łoża,
Gdy w piersiach matki — gręzło ostrze noża!
Zgładziłem ją, co chciała żyć przy synie,
A żyć kazałem jemu, co jedynie
Ją miał i kochał — on błogosławiony —
On — — » W tem go starzec zbladły, przerażony
Schwycił za ramię z wyrazem boleści “
I cóż ci winna była? — rozżalony
Zawołał — nie kończ, nie kończ twej powieści —
Przebóg! toć rzekłeś żebyś nie był zbójcą!

Gdybyś miał matkę — o ty Święta Trójco!
Odpuść ci Boże! Ciężka Twoja wina
Zabiłeś matkę — czy poznajesz syna? — »
Osłupiał zbójca i załamał ręce,
Upadłszy u nóg dawnego plebana,
W srogich wyrzutów i sumienia męce
Żebrał litości — łzy w oku kapłana —
I wielka cisza stała się do koła,
Że było słychać kropli upadanie
Z głazów na głazy — i zbójców szlochanie,
I gdzieś daleko — płacz stróża anioła! —
Z dobrocią podniósł upadłego z ziemi
Objął i ścisnął ramiony drżącemi: —
« Pokutuj szczerze, sam Bóg mnie tu zsyła
Z zasłoną oczu przyszedłem do ciebie.
Wolnyś! niech duszę twą jutrzenka miła
Zbudzi — pokutuj — pozdrowim się w niebie.
O! nam królestwa twego dopuść zdrajcom,
Jak odpuszczamy naszym winowajcom! —
Do ziemi świętej pielgrzymkę naznaczam,
A Bóg przebaczy tak jak ja przebaczam.
A ty zaś bracie przebacz twoim wrogom,
Powstań z łańcuchów, chodź za mną w świat Boży
Niech się twa dusza w łzach skruchy ukorzy,
Spojrzawszy w gwiazdy ku niebios rozłogom.
Wiele Bóg temu przebaczy w starości,
Kto się do niego modlił w dniach młodości! — »
Jeszcze chciał ścisnąć na znak przebaczenia
Rękę zbrodniarza z dobrocią anioła,
Lecz gdy ją ujął pośród przerażenia,
Już była zimną — a zimny pot z czoła
Zamiast spłakanych łez błyszczał wśród cienia —
Z piersi nie słychać już przekleństw ni jęku:
Stargany łańcuch tylko ściskał w ręku. —





RADOŚĆ MAJTKA.


Gdy towarzysz w towarzysza
Błogosławi wiatr żeglugi,
Majtek smutny nad fal smugi
Westchnął — cisza, będzie cisza!

Lecz gdy okręt w głąb się znurza,
Obłok parsknie gromów rykiem —
Majtek krzyknął z szczęściem dzikiem:
Będzie burza! będzie burza!





OSTATNIA NOC.
BALLADA.


Po białym śniegu czyje to ślady
Pobiegły do bram smętarza? —
Przez mroźną północ, drzew białe sady
Aż tam — do chaty grabarza? —
Bielsza to nóżka od bieli śniegu
Choć nędzna, bosa i drżąca:
Dzieweczka młoda, cała drży w biegu
Furtę smętarza potrąca,
Uchyla w ciszy, a miesiąc w górze
Oświeca postać jej białą —
Cisza — i groby — w posagów chorze
Jak posag stoi zmartwiałą —
Wśród mogił białych co się pod śniegiem
Iskrzą wśród nocnych przestrzeni —
Wśród krzyżów, kolumn, co się szeregiem
Rozbiegły, wśród czarnych cieni

Grób wykopany jeden tam czeka —
Nad nim stanęła dziewczyna,
Snać jutro tutaj grzebią człowieka,
Lecz skąd jej trwogi przyczyna? —
O ziem upadła i lamie dłonie,
Ku gwiazdom ciągnie ramiona,
Krzyk dziki ozwał się w białem łonie
I znów się zrywa zlękniona —
Uchyla znowu furty smętarza
Znowu po śniegu, powoli
Kroczy do starej chaty grabarza
Ach! serce biedneż tam boli! —
Zagląda oknem — jeszcze światełko —
Tam mruga blady kaganek,
Buchnie — i światłość spływa perełką —
W tej izbie — trup — jej kochanek!
Pięścią rozcięła dziewczyna wrota
Wbiega do izby i biedna
Do nóg starcowi we łzach się miota:
«O! starcze — jam sama — jedna!
«Któż to? duch wszelki! — rzekł starzec siwy,
Właśnie kończyłem pacierze,
Czy smutna duszka? — Pan litościwy —
Zmówię modlitwy w mej wierze.»
«Starcze, mój starcze, gołąbku biały,
Zlituj się, zlituj nade mną,
Kości me mrozem na skroś skostniały,
Starcze chodź ze mną! chodź ze mną!
Daj czuwać noc tę przy tym młodzieńcu
Co tu złożony dziś rankiem —
O! mnie szalonej przy mym szaleńcu,
Bo on był moim kochankiem —
Starcze! staruszku! gołąbku biały!
Błagam — o! i tyś był młody! — »
I gorzko płacze, włos posiwiały
Głaszcze, starca długiej brody —
Grabarz się zmarszczył — pojrzał jej w oczy,
W oku choć rozpacz — nadzieja,

Po wpadłych licach łza za łzą toczy
W mózgu i w sercu — zawieja!
«Ej dziewczę, młode — biedna sieroto,
A zmówisz paciorek za mnie,
Tchnienie aniołka droższe nad złoto,
A ciśniesz ty bryłkę na mnie? —
A czy zanucisz na moim grobie
Gdy zgasnę jak ten kaganek? —
A czy łza taka wzrok przyćmi tobie,
Na krzyż czy włożysz mi wianek? — »
Ona nie słyszy — ona już biegnie,
I starca wlecze za sobą
Z pochodnią w ręku — w śniegu nie legnie,
Bo idzie zbrojna — żałobą! —
Już uchyliła: wchodzą oboje —
Trupiarnia stoi zamknięta
Starzec otworzył czarne podwoje: —
Chwila przeklęta, czy święta;
Idą po schodkach: weszli —
Młodzieniec
Martwy leży przy pochodni,
Blady — spokojny — pod głową wieniec,
On ledwo miano znał zbrodni —
Białe ma czoło — uśmiech boleści,
Włos długi spada po skroni,
Oczy zapadłe bez życia wieści
I czarny krzyż trzyma w dłoni —
Na marach leży — — O któż wypowie,
Ducha, gdy zgaśnie źrenica? —
A blade światło drga w trupiej głowie,
Lampą trupiarnię oświeca —
Dziewczę krzyknęło — i już ustami
Splotło się z usty kochanka:
« Tu starcze! starcze, idź spać! my sami
Zostaniem tutaj do ranka! — —
O! jego płacz mój — tchnienia przebudzi
On wstanie — wstanie — ożyje,

I żyć będziemy wśród świata, ludzi
Szczęśni, jak szczęście niczyje — »
« Patrzaj dziewczyno! u prawej ręki
Ma dzwonek tu przywiązany,
Skorobyś jakie słyszała dźwięki,
Twój luby żyje! znów z nami! —
Lecz wtedy chyżo śpiesz na ratunek
Daj mu ten napój, grzej dłonie,
Do ust mu podaj twój pocałunek
I balsam z tych ziół na skronie. —
Bez tej pomocy — biada! — » i zniknął.
W trupiarni sama dziewczyna —
Cicho — i tylko puszczyk gdzieś krzyknął:
Północy bije godzina —
Gwiznął wiatr, dziko tłucze o ściany,
Zgasił kaganek, o biada! —
Nów strzelił światłem, przez chmury gnany,
Zadrżała dziewczyna blada — —
I trupią głowę ujęła w dłonie,
Chce biec po światło co siły;
Księżyc tak blado — tak straszno płonie —
Nad zmarłych ciche mogiły —
Z bijącem sercem na dół z trupiarni
Zbiega po schodkach — w tem — dzwoni! —
Słucha, nie wierzy — w sercu męczarni
Wstrzymała oddech — znów dzwoni!
Krzykła — po schodach wraca drżąc z trwogi,
Zaziera — księżyc oświeca —
Młodzieniec stoi — niemy — w niebogi
Twarz patrzy — bledszy księżyca —
Dzwoni! i szarpnął dzwonkiem — o! biada —
«Upiór!» wrzasnęła dziewczyna,
I z trwogą martwa na głazy pada
I zgasła — gwiazda jedyna.
Młodzieniec słaby bez cudzej ręki,
Pomocy czekał daremnie —
Ujrzał kochanki martwe już wdzięki
I padł — na wieki — wzajemnie! —

O wschodzie słońca grabarz z swej chaty
Przywlókł się wesół, śmiejący,
Jak przed dziesięciu, pijany laty —
Boć tu zjadł zęby — pijacy —
A widząc śpiące dziewczę na ziemi
Jął targać za ramię białe
I budzić usty w pół śmiejącemi,
Że pianą zabiegły całe —
«Dziewczyno wstawaj! już biały ranek!
« On umarł — wracaj do ludzi!» —
Ona usnęła jak jej kochanek
I już się więcej nie zbudzi.





MIESZKO.
BALLADA.


Jakiż to starzec w czarnem więzieniu
W podziemne strącony sklepy,
Wiek siwy w grobów duma milczeniu
Starzec w kajdanach a ślepy? —
O znać z tych liców zżółkłych zgryzotą,
Z oczu niemego wejrzenia,
Że się dni jego, dumne dni plotą
Ze zwycięztw — lecz i z cierpienia —
I na tej pleśnią bielącej skroni
Korona z dębu wiewała,
Gdy błyszczał oręż, w dziś skutej dłoni,
Niejedna horda zadrżała! —
Niegdyś król Słowian w kraju szerokim
Co bił — dziś zbity — zdradzony,
Od roku w lochu jęczy głębokim —
Bez siły — i bez obrony —

Dziś gospodarzy wróg w jego państwie,
Ogniem i mieczem pustoszy,
Król prawy zdradzon, oślepł w poddaństwie.
Wróg włada — mści się — i płoszy.
On niegdyś błagał Bogów o życie,
O siłę w bojach usłużną,
Bo miał królestwo — miał cudne dzieci,
Dziś błaga śmierci — na próżno —
Lecz jak ty starcze żyjesz tu jeszcze.
Skazany na śmierć głodową? —
Próżnoż cię śmierci przechodzą dreszcze
Zbladłeś bladością grobową. —
Przy nim na głazie siedzi dziewczyna,
W twarz starca patrzy troskliwie,
To jego córka — córka jedyna
W oczy pogląda trwożliwie.
Gdy po przegranej został od wrogów
Królik okuty w kajdany,
Drzwi zawalono — a wśród tych progów
Został on — i jego rany!
Darmo się targa w ciemności łonie,
Bogów o rychłą śmierć woła,
Głos jego w błędnych sklepieniach tonie —
Głazy i ciemność do koła.
Coraz to czarniej — w podziemnym grobie
Król stary słabnąc ociemniał,
I o swej córze marząc w tej dobie
Męczarnie swe uprzyjemniał:
«Mnie już opuśćcie okrutne Bogi!
Lecz ją od hańby ratujcie,
Niech mnie zadręczą ojczyzny wrogi —
Nad nią się tylko zmiłujcie!»
W tem pękła z trzaskiem u góry krata,
I z światłem postać dziewicza,
Zsuwa się zwolna — jakby z zaświata
W trwodze bladego oblicza —
«Ktokolwiek jesteś jeniec zajęczał
Dobij mnie! ciebie ślą nieba,

Dobij! łańcuchem rdzawym zabrzęczał,
«Dobij! lub do ust daj chleba —
Oh! kroplę wody! pierś płonie skrami!»
«Ojcze! ja dziecię twoje!»
I padła u nóg starca ze łzami
Łańcuchów targając zwoje —
Do piersi milcząc ciśnie ze łkaniem
Starzec nieszczęsny swe dziecię:
«O! zgińmy razem, razem powstaniem
Z więzów co wiąże los w świecie!»
I strasznym głosem bólu, radości
Zaryczał stary wódz siwy,
Ją błogosławił, klął swoje kości
I pytał o siły dziewy —
Siłą miłości ojcze mój stary!
Bogi roślinę mi dały,
Mam kwiat paproci w ręku — a z wiary
O! potężniejszam nad skały! —
Gdy cię z tych ramion wydarto ojcze,
Nie łkałam, ale dumałam,
Jak stargać więzy, co bratobójcze
Dały ci dłonie — czuwałam!
Całą noc dzisiaj w zielonym gaju
Pod dębem diwy prześniłam —
W tem głos daleki słyszę jak z raju
Rzekł — co kazał uczyniłam:
Tutaj kwitnie paproć ta! —
Weź kwiat, niech go zrosi łza;
Rozrań rękę i do rany
Włóż paproci kwiat zerwany —
Gdy dłoń przytkniesz do tych krat,
Pękną kraty — w dole świat
Ciemny — ciemny — a w tym świecie
Będzie łaknąć w więzach dziecię.
A ty stąp w ten nocny kraj
I dzieciątku piersi daj! —

Umilkło — ranek zaświtał biały,
Paproć mam tutaj w mej ranie —
Ojcze! me piersi mlekiem wezbrały
Cud ten na życie ci stanie —
O spij mój starcze — spij tę pierś moją
To diwa dala w swym gaju,
Ojcze! — łzy straszne twe lica stroją — »
„Przysięgam! na pomstę raju
Dzieweczko moja! ty święte kwiecie!
O podaj piersi mi twoje.
Ja ssać spragniony będę jak dziecię
Z źródeł życia mego zdroju! — »
Uwisł u piersi młodej dziewicy
Jak niemowlę w matki ręku,
Jak rosą zwiędły kwiatek w ciemnicy
Ożył i spoczął bez jęku.
«O ja nie pójdę ojcze od ciebie
Mchem ci wyłożę posłanie —
Szczęśliwsze tutaj jak w Bogów niebie
Twe dziecię — z tobą zostanie.»
Tak co dzień starzec w ciasnem więzieniu
Z dniem każdym bardziej dziecinny,
U piersi dziecka swego w milczeniu
Ssie życia pokarm dziękczynny. —
Ona go w śnieżnych ramionach trzyma
I piosnki do snu mu śpiewa,
A on usypia — szczęśliwszych nie ma —
Ta ludzi para — szczęśliwa!
Ona mu śpiewa, jak dziecię małe — —
Raz do snu gdy zwarł powieki
Porzucił więzy — kości spróchniałe —
U piersi usnął — na wieki! —

Patrzali ludzie — złamana krata
Trwożną lud pojrzał powieką —
Wśród gajów Diwy gołąbek lata —
Poleciał — kędyś — daleko!





ZŁOTE KACZĘ.
BALLADA GMINNA.


«Pójdźmy, pójdźmy siostro miła!
Już zapada chłód wieczora;
Pójdźmy razem do jeziora.» —
Tak bratowa raz mówiła —
I pobiegły do jeziora
Tylko zapadł chłód wieczora,
Wraz z bratową, siostra miła,
Bo jej słowom uwierzyła. —
«Ej bratowo! ja się boję,
Tam głębina — coś mi mówi:
Nie chodź, nie chodź dziecię moje,
Bo topielec cię ułowi!»
I na stromy brzeg wysoko,
Bieży patrzeć jak głęboko —
«Ej idź pierwsza, idź bratowo
Patrz — zielone dno — kamienie
Przeglądają tam bezdenie —
A na falach tam — jak płowo.» —
«Ej strach marny, siostro miła —
Patrz tam rybki się pluskają
I łastówki przeglądają;
Idź, idź śmiało siostro miła!»
«A cóż pocznie ma dziecina,
Gdy utonę ja nieboga?
Pójdź ty pierwsza, moja droga,
Bo mi straszna coś godzina.
Biedna — luba ma dziecina!»
Siostra bieży znów wysoko,
Z brzegu patrzeć czy głęboko —
«Nie! nie pójdę — tam bezdenie
Jak Bóg miły, miłe życie —

W głąb się chylą skał kamienie
Gdy trwożne — moje dziecię.»
W tem się nagle czuje pchnięta
Już — na brzeżku uwiśnięta,
Drgnęła, jękła, i strącona
Leci z skały w wirów Pona —
«Ach! ach! Boże! Mocny Boże —!»
«Leć tam! skryj się w wodne loże.
Bylem ciebie nie widziała
Bo pierś moja zemstą, pała.» —
Zaszumiało, buchły piany
I błysnęły dwa ramiona,
Potem warkocz roztargany —
A na niego rozjuszona
Ciężki kamień miotła z brzegu
W ślepym gniewie swym bratowa.
Fale krwawią się w przebiegu
A na dno się postać chowa —
Wód zwierciadło się zamknęło
Wszystko znikło — umilknęło.
Pustych rybek swawolnicze
Kółko igra, się pluskając,
W fal łóżeczkach kołysając,
Co czyste jak łzy dziewicze —
A bratowa zapłakana,
Wichrem pędzi tam do chatki,
I do męża i do matki
Woła, jęczy pomięszana,
I tak blada i tak drżąca,
Jak gasnąca twarz miesiąca.
Załamuje drżące dłonie,
Targnie warkocz, twarz jej spłonie:
«Siostra, siostra w wodne łoże
Spać już poszła — matko — Boże!
Jej dziecina oj, nieboga!
Nie wydadzą jej już tonie!»
W biednej chatce łzy i trwoga —

Ale w chatce był baranek —
A gdy ciemna noc zapadła,
Cała chata spać się kładła —
On był czuły jak kochanek.
O północy cichuteńko,
Gdy nów błysnął strzechą chatki,
Nad dzieciną stał maleńką,
Co nie ssało piersi matki —
I z kołyski wziął dzieciątko,
Wziął na różki niewiniątko
I z sierotką w nocnej ciszy
Bieży — bieży — nikt nie słyszy —
Tylko szumią stare drzewa,
Gdzieś ukryty słowik śpiewa —
Nad jeziorem z skał wysoko
Stanął, patrząc jak głęboko —
Bolejąc nad dziecka głosem,
Tak jagnięcym jęknął głosem:
«Wypłyń, wypłyń, złote kaczę!
Twoje dziecko rzewnie płacze!
Wypłyń, piersi daj dziecinie
Bo dziecina marnie zginie!
Wypłyń z głębi wywołana,
Wypłyń ty zamordowana!» —
Pękły fale kryształowe
W staje z fal niewiasta biała:
Pługi czarny warkocz miała
I krwią pokażoną głowę —
I wypływa złote kaczę,
I dzieciątko już nie płacze.
Wzięła dziecię — piersi dała,
Popieściła — całowała
«Głos twój doleciał w głębiny —
Ucho matki go słyszało —
Już muszę — w moje krainy!» —
Znowu w falach zaszumiało
Postać zapada w głębiny,
Znów jezioro cicho grało —

Pustych rybek swawolnicze
Błyszczą wianki, się pluskając,
Fal łóżeczka kołysając,
Co czyste jak łzy dziewicze —
On niemowlę wziął na rogi
I przeplata rącze nogi
I układa w kolebeczkę
Becząc na noc snu piosneczkę:
«Spij dziecinko, spij bez matki:
W śnie na łąki leć na kwiatki,
Kołysz się na tęczach strojnie —
Śpij sieroto, śpij spokojnie!»
Tak co dnia, w ciszy wieczora
Niósł niemowlę do jeziora —
Aż raz poszedł brat za śladem,
W noc miesięczną, z licem bladem
A baranek stał z dzieciątkiem
I tak wołał z niemowlątkiem:
« Wypłyń, wypłyń złote kaczę!
Twoje dziecko rzewnie płacze,
Wypłyń, piersi daj dziecinie!
Bo dziecina marnie zginie!
Wypłyń z głębi wywołana
Wypłyń ty — zamordowana!» —
Wypłynęła — piersi dała,
I znów w głębie zapadała.
Wtedy porwał się jak wściekły,
Wpadł do chaty, stracił mowę,
Lecz zgrzytając bił bratowę.
Za pierś porwał i za włosy
Przykrępował do ogona
Konia swego — klnąc niebiosy —
I gdy jękła zatrwożona
Rzekł: «Leć, leć na wsze losy,
Byleś tutaj nie wracała!»
I koń zniknął zapieniony —
Porwał zbrodnię, przestraszony,
Ale pamięć pozostała.

I co północ gnan wichrami
Kary rumak z nad wieczora,
Przelatuje brzeg jeziora,
Wlokąc z sobą gdzieś światami
Kobietę bladą, znękaną,
W twardy powróz skrępowaną:
Co po ziemi wlokąc włosy,
Próżno klnie swe straszne losy —
A gdy leci koń nad skałą,
To się targa siłą całą:
«Wypłyń, wypłyń, złote kaczę —
Nędzna kuma, jęczy, płacze.» —
Próżno jęczy, darmo płacze,
Nie wypływa złote kaczę.





ŻONA DJABŁA.
(Wierzba pod Makowem.)
BALLADA.


Odkąd urosła Zosia czarnobrewa
Za lasem w chacie ubogiej Kuliny,
Każdy jej ptaszek nad okienkiem śpiewa,
Boć cudo z pięknej dziewczyny.

W całej już wiosce chłopcy poszalały;
Dziewki choć milczą, to patrzą zazdrośnie,
Bo Zosia nito róży kwiat wspaniały
Gładkością równa się wiośnie.

Nad wszystkie dziewy, ta wiejska dziewica —
A gdy pocholę raz spojrzy w jej oko,
To iście przepadł — dziewa czarolica
Jak nóż, tkwi w sercu głęboko.


Ze wszech stron bieżą, oblubieńców tłumy
U nóg jej ścielą się przemożna pany;
Lecz żaden Zosi nie poruszył dumy,
Choć sercom kładła kajdany.

I pan za panem do chaty śle gońca —
Próżno nakłania ją stara Kulina:
«Moje ty dziecko, piękniejsze od słońca —
Młodość — to tylko godzina. — »

Lecz darmo kuma z kumą nakłania:
Kumy wymowne, Zosi serce skała,
Każdemu wdzięcznie i nizko się kłania,
Żadnemu serca nie dała. —

Niejeden chłopiec przemarnił swe latka
Że nań spojrzała luba niełaskawie —
Jeden przywiedzion, pono, do ostatka,
W blizkim utopił się stawie. —

Aż zbuntowani wreszcie kochankowie
Zwarli przymierze naprzeciw kochance,
Że żaden słówka już więcej nie powie,
Nogą nie stanie w lepiance.

Wszak z każdą wiosną, ziemia zda się młodnie,
Lecz Zosia z każdą, starsza, mniej powabna,
I jakoś zapał u chłopców już chłodnie:
W tańcu już bywa mniej zgrabna. —

Aż tu Zosieńka ta cudna, wspaniała
Opada jak róża, ku ziemi się chyli,
Wyśmiana do koła, próżno się dąsała:
Ze starej dziewki szydzili. —

I raz gdy wieczór pod chatą siedziała
Wrzasła: na starość bardzo rozdąsana,
«A już bym poszła za djabła bez mała
Bym starą nie była zwana. — »


A właśnie djabeł przechodził tamtędy,
I gdy nów blady przez chmurki przyświeca
Pomyślał — «Zyskam może u niej względy
To będzie dobra — djablica!»

«Gdzie już mój rozum, pazur, nie pomoże,
Tam ona pewnie dojedzie wielmożna,
Będzie panować w djabelskiej komorze
Gdy już w pałacu nie można.» —

I on już stary, nieco szpakowaty,
Czas jemu srogi, a i pannie śpieszno,
Więc nuż w zaloty, i pod płaszcz skrzydlaty
Porwał starą dziewkę grzeszną. —

Lecą daleko — on jej rozpowiada
Jakie mieć będzie ogrody, pałace
Jaka usłużna djablików gromada
U nóg jej złoży swe prace.

Jak to tam będzie hucznie i wesoło
Nie jak w jej ziemi, bez głodu, drożyzny,
Klął się, że w piekle, na swe twarde czoło,
Nie zniesie nigdy pańszczyzny. —

Ona się cieszy, i dumna i rada,
I tylko patrzy w obiecaną stronę,
Boć stara Panna, dobrze świat powiada,
W sam raz dla djabła na żonę. —

Wtem kogut zapiał, oświtło na dworze,
Co tchu szatan w piekło gonił. —
Lecz dzwon poranny w Mogilskim klasztorze
Na Pozdrowienie — zadzwonił

Na ten głos jego pazury już słabną —
Padł z nią, i w wierzbę ją zmienia garbatą,
I pokutuje postacią niezgrabną
W długi mech tylko kudłatą. —


Wichry targają jej liści warkocze,
Robaki toczą przepruchniałe łono,
I w niej nietoperz co wieczór łopoce,
W mrowisku korzenie toną.

Chłopcy z niej robią fujarki żałośne
Za tych co niegdyś tak sercem dręczyła,
I grają na nich piosenki miłosne —
Kochankom piosnka ta miła —

I odtąd biedna wierzba po nad drogą
Choć wciąż próchnieje, rozpruchnąć nie może,
Każdy się dziwi i uchodzi z trwogą,
Kształty jej dziwne, nie boże.

Dotąd litują się na biedną Zosią:
W niej djabeł siedzi, a nie zjeźć go w kaszy
I lud ją nazwał djabelską gosposią
Bo z niej co nocy on straszy. —





ZAKLĘTY BÓR.
BALLADA.


«O pójdę! Pojdę za Adama!»
Rzekła córka ojcu hardo,
«Idź, idź, rzekł ojciec, ale pójdzież sama
Choć to znieść na starość twardo. —
Lecz na te siwe włosy mojej głowy,
Ja nie dam błogosławieństwa —
Adam się nie bił z Tatarem w dzień owy,
Gdy napadł wieś śród przekleństwa. —
A ja żem chował i karmił w dziecięcej
Doli twe lata minione! —
Obyś do chaty nie wróciła więcej,
Ty dziecko złe, obwinione!»

«O pójdę, pójdę!» jak rzekła zrobiła,
Już wóz zaprzęgli wołami,
Drużki i drużby duchem sprosiła,
Jadą, las odbrzmiał śpiewami —
Czy to ptaszęta w rannej godzinie
Tak nucą poranek cały? —
Nie to śpiew dziewcząt płynie i ginie
Z skały przelata do skały: —
«W kalinowym lesie
Woda kamień niesie
Na nim Maryś stała
Swe włosy czesała. —
Co włosek upadnie
To woda zagarnie. —
Płyńcież moje włosy
Do matki w roskoszy,
Gdy tam przypłyniecie
Przed wroty staniecie,
Pytajcież ode mnie
Czy tęskni beze mnie.» —
Siedzi na wozie zgraja ucieszona:
Naprzód starosta zwyczajem,
A na tył wozu, djabła niewidoma
Usiadła postać nad krajem. —
Jadą i jadą, kościół niedaleko,
Przez łąkę z głośnemi śpiewy,
«Niech dziad się dąsa, już trumny wieko
Skryje niedługo te gniewy!»
Wtem wóz zaskrzypiał — wichry zawiały,
«Cóż to» Pan młody zawoła? —
Lecz nieme drzewa do koła stawały —
«Gdzież jest drużyna wesoła? — »
Biada! on leciał ku narzeczonej,
Co stanęła zalękniona,
I biegnąc zdrewniał w dęba zmieniony —
W gałęzie poszły ramiona —
A panna młoda, brzoza z białem łonem,
Warkocze długie rozwiewa

I cała zgraja już lasem zielonym,
Smutnym szumem jęczy, śpiew,
I dąb rzeczułką stoi rozdzielony
Od brzozy młodej kochanki,
A dalej las się ciągnie już zielony
Goróm i skałom na wianki —
I ten z strasznego niebios wyroku
W sosnę się zmienił szumiącą,
Ów w grab, a tamten w jałowiec u boku,
A djabeł — w skałę straszącą.

Tam pod kościółkiem zieleni mogiła
Czarny ma krzyżyk na straży,
Ona smutnego ojca przykryła,
Tam leży — jak mówią starzy. —
A w nocach burzy las dziko szumi
Straszliwie jęczy w rozpaczy,
Aż starzec wstanie, jęki utłumi:
I błogosławiąc przebaczy —
A wtedy brzoza łzy otrze w warkocze,
Dąb młody przetrze powieki,
Swadźba zapieje piosenki urocze,
Na ślub wieczysty — daleki.





KOSZULA SZCZĘŚCIA.
BALLADA.


Gdy raz król chory na smutne uczucia
Przywołał wieszczka by mu radził,
Ten rzekł: koszulę szczęsnego człowieka
Niech król na siebie nałoży —
Rzekł — i rozbiegły się wszędzie dworzany,
Lecz szczęśliwego gdzież szukać? —

Bogate zamki — i chatki ubogie
Na próżno zwiedzili dworzany.
Biedny król ginie w czarnych myślach tonąc —
Na próżno dwór cały w uśmiechu,
Próżno dziewice w pląsach wdzięczą twarze,
I błazen na próżno figluje — —
Aż raz wypadkiem na sielskiej przechad[z]ce
Król samotny staje, patrzy,
A tu pastuszek śpiewając ze śmiechem,
Na łące tańcuje wesoło —
I skacze i śpiewa
Hop sa sa! ej sa sa! sa! —
«To człek szczęśliwy!» zawoła w radości —
I cały dwór leci na niego —
« Dawaj koszulę szczęśliwy człowiecze!»
«Na Boga! to moja jedyna!»
Odpowie strwożony — znów pląsa i śpiewa:
Hop sa sa! ej sa sa! sa! —





OBRAZEK Z MYŚLI GMINNEJ.
OPOWIADANIE PIASTUNKI.
I swoich wychowańców lamenty tuliły —
Kochanowski.
Czego chcesz ptaszku pisany?
Grochowski.


Tam pod dębem! Tam na górze!
Chłop legł sobie snem spokojnym,
Głowę wsparł na trzasek worze,
Był siekierą tylko zbrojnym —
Koło niego w bujnej trawie
Jaszczureczka z łuską złotą

Gnana głodem czy tęsknotą[2]
Krąży z cicha po murawie —
Cicho zwija, w koło, w koło,
Coraz bliżej uśpionego,
Do ust włazi mu przez czoło,
Budzi na wznak leżącego.
Chłop się budzi, obrzydzony;
Mszcząc się w gniewie że zuchwała,
Zgniótł jaszczurkę rozdrażniony:
Zapiszczała — i skonała!
On legł znowu w dęba cieniu,
W chłodnej, miłej, sennej ciszy,
Tylko ptaszków śpiewy słyszy,
Tylko w niebios tam sklepieniu
Widzi orłów żeglujących!
Wyżej! — chyżej — znikających —
I już w błogą senną ciszę
Gdy przymykał senne oczy,
Spojrzał — w górze na uboczy
Nad zielonym wąż się dębem
Na gałęzi — już — kołysze —
Połyskując białym zębem!
A na łbie z drogich kamieni
Korona mu się czerwieni —
I w dół chciwem miota okiem
Wijąc się, już — na pierś jego
Paść miał z góry — i już wzrokiem
Ssie krew z serca uśpionego —
Nie czas uciec! — chłop się strwożył,
Tylko na pierś ostrzem w górę
I tak wpatrzył się w potworę —
I gdy z góry już gadzina
Gwałtem na pierś mu się strąca,

Zbrojna żądłem i sycząca
O siekierę się rozcina —
Zerwał się chłop przerażony,
Już siekierę porwał w pięści,
Ale węża obie części
Poleciały w różne strony —
Tylko z łba spadła strącona
Diamentowa korona —
A to wąż co kusił w raju
Ojców ludzkiego rodzaju. —

Długo smutny stał na trawie;
Łza się w oku zakręciła,
Bo jaszczurki, na murawie,
Krwawa łuska w słonku lśniła.

Otóż widzisz mój maleńki:
Jaszczurka — przyjaciel prawy,
Wąż — to zawiść łasej ręki
Tu pochlebca — tam wróg krwawy —
Choć przyjaciel prawdą kole,
Nie odpychaj! Świec te bole —
Lecz ty spisz już — mój maleńki!





KONCHA.
BALLADA.


Po nad jeziora rwących fal brzegiem
Siadł z srebrnym włokiem według zwyczaju,
O wschodzie słońca, rybak nad brzegiem
W wiosennej ciszy cudnego Maju —
A w młodych oczach tego chłopięcia
Taki wdzięk czystej duszy przebija,

I taki piosnki głos pacholęcia
Że sama rybka w włok się uwija —
Co rana siada na tej tu skale
Z wędką lub siecią tak do wieczora.
Siedzi, i nuci w piosnkach swe żale
Lub swe radości, folom jeziora.
Lecz dzisiaj jakiś smutny, milczący
Siadł — i wzrok tęskny w głębie zanurza,
Puszczając w wodę wzrok szeleszczący,
Głucho wiatr szumi, sieć ginie w fali
Zanucił piosenkę cichą i strojną,
Co stopą dźwięków szle po wód fali
Igrając z jego duszą spokojną. —

«W górze! w górze! nad lip szczytem
Dwa gołąbki zagruchały,
Zagruchały — poleciały!
W górze, w górze pod błękitem —
Oj w górze! oj pod błękitem!
Oj pod błękitem.» —
I szarpnął włokiem, sieć próżna była
Tylko się z nitek woda sączyła —
«W górze! w górze, nad lip szczytem
Dwie jaskółki przeleciały
Poleciały — szczebiotały
W górze! w górze — pod błękitem —
Oj w górze! oj pod błękitem!» —
I szarpnął włokiem, sieć próżna była,
Tylko się z nitek woda sączyła. —
«W dole, w dole, pod lip szczytem
Dziewczę z chłopcem rozmawiało,
Zapłakało — poleciało —
W dole w dole pod błękitem —
Oj w dole! oj pod błękitem! »
I szarpnął włokiem, sieć próżna była,
Tylko się z nitek woda sączyła. —

«W górze, w górze, nad lip szczytem
Dwa gołąbki znów leciały,
Dwie jaskółki szczebiotały
Znowu w górze! oj pod błękitem —
Oj w górze! oj pod błękitem!»
Znów szarpnął włokiem — sieć próżna była,
Tylko się z nitek woda sączyła. —
«W dole! w dole pod lip szczytem,
Nie rozmawia miły z miłą,
Dziewczę z chłopcem pod mogiłą —
A znowu nad krzyża szczytem
Oj kracze! oj pod błękitem!
Oj pod błękitem!»
I szarpnął włokiem, z smutnem zwątpieniem,
Goni po falach piosnka w oddali —
Rybki się skryły gdzieś w mętnej fali,
Włok błysnął — konchy perłowem lśnieniem!
To koncha! woła, koncha z perłami!
Za którą skarby dają bogacze —
W niej dwie perełki iskrzą gwiazdkami
Oh! już zakończym życie biedacze!
I ujął konchę, w dłoniach ją pieści;
W barw kryształowych karby porżnięta,
A w niej głos dziwny głucho szeleści —
Lecz koncha była mocno przymknięta.
On białe ku niej nachylił skronie,
I milcząc tulił onę do ucha,
Nagle — rumieńcem blada twarz płonie
Lecz rybak milczy — milczy i słucha —
Słucha, na skale milczy jak skała,
Serce tajemnym zachwytem drżało,
Za łzą z powieki łza upadała
A konchy ciało tym głosem szumiało:
Dwie krople niebieskie upadły na ziemię,
Srebrzyste a jasne — jak łezki anioła,
Jak gwiazdy od czoła
Dziewicy niebieskiej — dwie dusze w to plemię —

Dwie krople przyjaźni z kielicha
Niebiosów! —
Jak rosa z kłosów
Każda z nas drży — drżąc oddycha —
Przyjaźni cichem westchnieniem,
Niebios promieniem!
Z tych głębin tyś nas wyjął młodzieńcze,
Lecz wartość nasza cię nie zbogaci,
Na skarbach młode załamiesz ręce
Gdy tęskna dusza swe skrzydła straci!
O! rzuć nas znowu, w jezioro głębokie,
Co wyszło z głębi niechaj w głębię wraca,
Bo słuchaj — chłopcze ty błękitnooki:
Nie zna spoczynku, komu obca praca! —
Słuchaj!
Dwóch młodzieńców był,.
Co w cieniu skrzydeł anioła
Jednem życiem wspólnie żyło
Bo im «przyjaźń» kwitła z czoła —
Oni łzy te uronili! —
Kiedy biegli w świat szeroki
W pożegnania gorzkiej chwili
Dwie łzy padły w ten głęboki
Wir jeziora! — i potęgą
Cudu, perłami się stały!
Oni, związani przysięgą.
Niemi burz miotają szały
Serca smutne, oddalone,
Lecz łzy tutaj połączone
Niech przy sobie w głębiach toną,
Aż im staną się koroną. —
Więc nie rozbijaj! — w imię twej kochanki
Konchy tej chłopcze! hołd miłości synom!
Siadaj tu z wędką wieczory i ranki —
Lotem niebieskim, idzie duszy praca,
A coś wziął z głębi, to oddaj głębinom!

«Więc co jest z głębin niechaj w głębie wraca!»
I rzucił konchę w fal ciche łoże —
Co poszła na dno — pod wód przestworze —
« O nie rozbiłem w imię mej kochanki
Konchy tej jasnej; życie oddam czynom,
Takim tu szczęśliw, w wieczory i ranki —
Co wziąłem z głębin, to wracam głębinom!»





DWOJAKA DROGA.
I.

Tak głośno, tak straszno wyją wichry głuche,
Gwiżdżą po borze sosnowym,
Któż leci przez zaspy, przez tę zawieruchę
Gdy nocne powstają już zorze? —
Ha! ojciec to syna przez wichry i lody
Wlecze bez serca, litości,
I głośno urąga: «O synu mój młody
To raje twojej wolności!
Odarłem cię z kwiatów i z szał twych tęczowych,
I srebrne oddarłem ci skrzydła,
I tam cię zawlokę gdzie wichrów zimowych
Wiecznie królują straszydła.
Twe arfy przekląłem — twe duchy dziewice —
Idź za mną w świat mroku i cienia,
Nie dla nas te gwiazdy łzawe, srebrnolice,
Nie ujrzysz już słońca promienia! —
Hej ze mną! hej ze mną! — nie spocznę, nie zginę,
Aż ducha ci zamorduję,
Aż dam ci na łożu miodowem dziewczynę,
Która twe ramię skrępuje —
Aż bladość ta dzika u twarzy ci zniknie
I sny te pierzchną grobowe,
Bo kocham cię synu i duch twój wykrzyknie.
O! święteż serce ojcowe!

I wicher zahuczał i ciemność zapadła
A w borze ojciec znikł z synem,
Tylko się w lasu głębie przekradła
Boleść z westchnieniem jedynem! —


II.

Do koła jasne gmachy tęczowe,
Łuk sklepień iskrzy gwiazdami,
Motylich skrzydeł wstęgi różowe
Drżą po nad kwiatów gajami.
Roskosz to marzyć w cudnym od ogrodzie
Tam łąki, gaje i skały —
Ze skał spadają wody w zachodzie
Słońca złocone kryształy;
Śpiew rzewny w koło — radości krzyki,
Służebne kołują duchy;
Oto w podziemiu ojciec duch dziki
Zdjął z syna swego łańcuchy —
I na najwyższym słonecznym tronie
Sadza bladego młodziana,
Wzrok jego błędnie w niebiesiech tonie
I włosów mnogość rozwiana —
Do koła duchy w arfy trącają
Anielskie pieśni,
Niebu rówieśni
Śpiewają!
Syn nieruchomy siadł na wyżynie
Wieniec mu kładą na skroni,
U nóg mu strumień niebieski płynie,
Arfę mu dają do dłoni —
Lecz on jak martwy upiór grobowy,
Uśmiech ma dziki — dziecinny,
Ojciec wykrzyknął «Synu bądź zdrowy!
W twej tęczy szacie niewinnej —
Odtąd twe duchy memi duchami
Padną przed słońca promieniem,

Odtąd twe Bogi memi bogami,
Tyś pan nad niebios sklepieniem!»
Syn powstał, piersi swe rozdarł krwawe —
Oko miał nieme ponure,
«Oddaj mi młodość! — dni wiosny łzawe!»
I w czarną zmienił się chmurę — —
I krwawe duszy jego łzy padały
A kędy kropla upadła,
Żmije i węże sycząc wstawały —
Czyż dusza istność swą zgadła? —





SYN JUTRA.
BALLADA.


W odludnych górach na wiszarze skały,
Kędy się we mgłach z szumem sosny chwiały,
Tam stała chatka nizko pochylona
Mchem popleśniała, bluszczem opleciona.
Tam młody Bruno pod rodziców strzechą
Rósł w swojej wiosny młodocianym maju;
On był rodziców jedyną pociechą
Dziecię spokojne jako ptaszę w gaju —
W dzikich on stronach rosnął wychowany,
I kochał góry — najbardziej kochany
Z rodzeństwa swego od ojców — i w siole
Dzieweczka cudna kochała pacholę —
Lecz cichy Bruno od pierwszej młodości,
Acz sercem płacił za serce w miłości,
Był tak milczący i zamknięty w sobie,
Że głucho było w tej piersi — jak w grobie.
Choć go rodzice nad życie kochali,
Choć młodzi bracia przyjacielem zwali,

Choć go kochanka gołębio pieściła,
Twarz jego tęskna acz śmiejąca była —
Twarz miał jednaką wśród ludzi, kwiat w cieniu!
Lecz zwykle darł się sam na wielkie skały,
Kędy się tylko orły kołysały —
I ztamtąd w gwiazdy poglądał w milczeniu —
Lub szedł samotnie na ciche smętarze
I tam pod sosną wzrok toczył po niebie,
Całował ziemię, w uczuć mętnym gwarz
Wołając: Duchy! weźcie mnie do siebie! —
Ale rodzice za najszczęśliwszego
Wśród ludzi mieli młodziana swojego —
I wszyscy szczęścia jemu zazdrościli W
Wszyscy — co wkoło jego chaty żyli.
Lecz dziwo! raz, gdy wieczorem zimowym
Rodzina cała przy ogniu zasiadła,
Śmierć, straszna — biała — koścista — wybladł
Weszła, drżąc z zimna, skokiem upiorowym.
«0 któż z was rzekła pójdzie za mną — skronie
Kto mi z was zniży — bym przy jego łonie
Piersi ogrzała? kto w objęcie moje
Pójdzie z was ludzie, w me ciche ostoje? —
Patrzcie — ja straszna — wichry mi stargały
Me czarne kosy — co już w dal powiały,
Sępy i kruki wygryzły mi oczy;
Czas wyżarł serce — cień mój nieuroczy.» —
Truchleją wszyscy i drżą ściany chatki,
A śmierć się w straszne zaśmiała zaklęcie:
Bruno się wydarł z objęć ojca, matki,
Z krzykiem radości padł w śmierci objęcie! —





RYCERZ DUCHA.
BALLADA.


W norach ukrytych czarnego zamczyska
Tam wielka hydra stugłowa,
W skałach wylęgła, na legowiska
W których przed słońcem się chowa —
A młody rycerz dumny i śmiały
W dzień jasny, w słoneczny ranek
Przyszedł z nią, walczyć, dobry, wspaniały,
Natury cichy kochanek.
Ona na niego swemi górami,
Rzek swych pogląda głębiną,
Zwycięztwa jego wielbi grzmotami
Natchnień tęczową godziną
Wywołał hydrę drażnieniem z skały —
Wyszła, choć słońce świeciło,
Z spienionej paszczy iskry leciały,
A sto głów kłami groziło —
On skoczył naprzód, splótł się z nią hardo,
W objęcie walki śmiertelnej,
Jak skała z skałą wiekami twardą,
Siląc się w pracy piekielnej.
Targa ją — wali — ona powstaje,
Dziesięć łbów odmiótł orężem,
Nowe łby rosną — razów dodaje
Ta ramię oplotła mu wężem
Wpiła weń zębów krwawych tysiące
Żądłami z serca krew toczy,
On ich nie czuje! ramię drgające
W żywocie trzewiów jej broczy!
Zwalił ją o ziem, tnie łby do koła,
Ona się targa i ryczy,
On ją pogardą mierzy anioła,
Po wściekłej depcząc zdobyczy —

Co utnie głowę — dwie jej powraca!
On w niebo spojrzał zwątpiony:
«O kiedyż, woła, bojów mych praca
Trud piekła będzie skończony?»
W tem z za obłoków Bóg sprawiedliwy
Rzucił mu promień potęgi:
«Walcz, walcz do końca, chrobry, cnotliwy,
Silniejsza moc twej przysięgi!»





PIELGRZYM A ZIEMIA.
BALLADA.


Idzie znużony pielgrzym górami,
Nad światem swoim, wysoko,
U stóp mu ziemia szumi lasami
Morzami lśni mu głęboko — —
Gdzie tylko okiem po licach ziemi
Rzuci swobodnie — o! wszędzie,
Ziemia się kształty kroi cudnemi:
Równych nie było — nie będzie —
Lecz pielgrzym smutny i zamyślony
Siadł chwilę, spoczął na skale,
Toczył po ziemi wzrok zasmucony,
Na morskie rzucał go fale —
Lecz wstał po chwili na kiju wsparty
On w chmurach szuka swej drogi;
Nie dość mu ziemi — tej księgi karty
Znał — i szedł bratać się z Bogi.
Stąpał do szczytu — wyżej — po górach,
Co raz to dalej drżącemi
Kroki się sunąc — aż zniknął — w chmurach,
Zniknął — na zawsze — dla ziemi! —





KLĄTWA ZWĄTPIENIA.
BALLADA.


Po krwawych bojach jako gołąb biały
Ostatni rycerz, wśród dziejów niedoli
Konając, blizny i wiekiem zgrzybiały
Tarzał się próżno w łańcuchach niewoli.
Jak wąż się ciskał po łożu śmiertelnem,
Swego barłogu słomę gryzł w więzieniu,
Aż chwil ostatnich widzeniem piekielnem
Pojrzał po czarnem ciemności sklepieniu —
I ujrzał szereg skajdanionych ludów,
W łańcuchach gnanych na wieczne wygnanie,
Słyszał płacz matek, i szyderstwa z cudów,
I swych szatanów głośne skowytanie.
A potem ujrzał swych pokoleń dzieci,
W koło w olbrzymi łańcuch owężone,
Jak wiek ich wiosen i młodości leci,
A w koło wrogi stoją połączone —
A one z wiekiem rosnąc w nowe siły,
Zamiast za ojców pochwycić oręże,
Kwiatkami tylko w ciszy się bawiły,
Nucąc o czynach — sławiąc wielkie męże — —
A wtenczas dłonie wzniósł bohater stary,
I głośno przeklął młode pokolenia,
Widząc wyzute dzieci z ojców wiary,
Potrzaskał głowę o głazy więzienia!
1856.





KRZYŻ PRZY DRODZE.
BALLADA.


Z rozwianym włosem przez gaje, łany,
Biegł młodzian, dziką rozpaczą gnany;
Pierś jego krwawa, odzienie zdarte,
W źrenicy wyschły łzy, ogniem zżarte.
Słońca skwar pali — on w niebo woła O
On tęsknie patrzy pomsty anioła:
O słońce! słońce! co palisz tak skwarnie!
Mam wroga strasznego — niech zginie marnie —
O słońce spal go!
Z rozwianym włosem, rozpaczą gnany
Poleciał dalej przez gaje, łany, i t. d.
I księżyc wschodzi za drzew konary,
On okiem tęskni za widmem wiary,
Woła: księżycu! mam wroga strasznego
Wiedź go błędnikiem promyka twojego
Księży tu złoty!
I pognał dalej przez wzgórki, łany,
Młodzieniec szałem zwątpienia gnany, i t. d. —
I błyszczą gwiazdy, a on zawoła:
Ha! w chmurach jasne ukryjcie czoła!
Gwiazdy nadziei, strasznego mam wroga
Przeklęta, błędna, niech mu będzie droga!
W ciemności zgińcie!
I biegł i leciał przez łąki, łany
Jak pożar chyżo — jak zdrój wezbrany, i t. d.
Aż z gór zepchnięta ryknęła burza —
Padają dęby, i błyszczą wzgórza,
W błyskawic grzmotach, w chmur nocnej łunie
On leci, on woła: zabij go piorunie!
Bij w serce! bij!
I leciał dalej z burzą pognany,
Dziki jak burza przez drogi, łany, i t. d.

Wtem mu blask gromu w ślad błędnej drogi
Krzyż u rozstajnej rozświecił drogi,
A krzyż był czarny, mchem obrośnięty,
I już schylony, wiekiem ugięty —
I stanął młodzian — rozpaczą gnany —
Stanął — zwątpienia bolały rany, i t. d.
I podniósł rękę, krzyknął boleśnie
Zachwiał się, oczy przetarł jak we śnie,
I krzyknął: krzyżu! mam wroga strasznego!
Krzyżu w dzień sądu, ha! — sądu twojego
Krzyżu — przebacz mu —!
I krzyż w gorące porwał ramiona
I wydarł z ziemi i cisnął do łona — —
Po chmurach leciał wśród gromów porwany
Już nie zwątpieniem młodzieniec gnany. —





JASNOWIDZĄCA.
POWIASTKA.


Kłopot zagościł w smutnym domu Pana,
Bo jedynaczka jego, Zosia młoda
Coś chora, smutna, jak lilja złamana,
Z liców i czoła, znikła jej swoboda.
Stoją doktory w perukach ze szkłami,
Z pióry za uchem, receptą gotową,
Lecz śmierć się skrada i już firankami
Zagląda, śmiejąc się twarzą grobową.
Różne zabiegi życia mecenasów,
Żaden receptą śmierci nie odegna,
Ni stara ciotka śmiertelnych zapasów
Święconą kredą pewno nie odżegna.
W tem Zosia cicho, słabym szepnie głosem:
«Mądrości wasze, próżne są, uczeni,

Lecz jeźli macie litość nad mym losem,
To posłuchajcie głosu z krain cieni —
Tam, tam, na łące jest pastuszek młody.
On ma błękitnych, smutnych ocząt dwoje,
W górach on pasie śnieżnych jagniąt trzody
Flet jego słychać nad łąki i zdroje —
Niech tutaj przyjdzie, i niech spojrzy we mnie
A wzrok mnie jego niechybnie uzdrowi,
Gdy w jego duszę ja spojrzę wzajemnie,
To nad recepty życie moje wznowi.»
I przywiedziono łąki kwiecistemi
Młode pacholę z okiem jak bławatek — —
Gdy spojrzał na nią oczy wymownemi.
Znowu się wzniosła jak po rosie kwiatek. —





MŁODY ANTIOCH.


Północ minęła — w cichej komnacie
Drży smutnem światłem lampa bladawa,
A z góry oknem po złotej kracie
Wziera księżyca źrenica mgława.
W środku, w osłonach młodzieńcze łoże —
W niem młody Antioch następca tronu,
Schnie jak liść młody, uschnąć nie może,
I pragnie życia — i pragnie skonu.
On co orężem władał już dzielnie,
Co dzikie konie dosiadał żwawo,
I młodej ręki drgnieniem śmiertelnem
Jak Bogów dłonią, mieczem ciął krwawo —
Dziś jak kwiat zwiędły on bez rumieńca,
Milczy i cierpi! — o! snąć głęboko —
Bo tajnym smutkiem drży pierś młodzieńca
I błędnie strzela młodzieńca oko —

To syn jedyny Antiocha Pana —
Jeźli on zgaśnie w młodości kwiecie
Biada Ci Syryo! — wojną szarpana,
Utracisz królów dom wielki w świecie!
Stary Heliodor po nocach czuwa,
Lekarz na wschodzie, mistrz wielkiej sławy,
Lecz próżne leki, próżna tu głowa,
Choć głowa biała — kona pan łzawy.
Na próżno sam król w smutku głębokim,
Próżno dwór cały bada przyczyny,
Antioch leży i tęsknem okiem
Patrzy konając, ach! syn jedyny! —
Antioch usnął — a czujnem uchem
Słyszy Heliodor każde snu tchnienie,
Powstaje — słucha — o! czujnem słuchem
Śledzi twarz bladą, w której cierpienie —
Uchybił zwolna łoża zasłony:
Blada twarz chłopca rumieńcem płonie,
Na twarz padł księżyc blady, omglony.
Zbiegłszy promykiem na białe skronie —
I senny Antioch podnosi głowę
Wzrok obłąkany toczy do koła,
Jak gdyby nie spał — śmiechy godowe
Na ustach jego — radość lśni z czoła —
«Kocham Cię branko Ty perskiej wiary,
Którą zaślubił ojciec mój stary!
Chodź tu — do serca — jam spojrzał na nią
I ona za mną — a ja mrę za nią.»
Zadrżała ręka — Heliodor w trwodze
Ruszył zasłoną, co blask zakryła;
Znów głowa spadła — dusza w snów drodze
Leciała dalej — i cicho śniła.
Heliodor pobiegł z sercem bijącem,
Przecz budzi pana — wszak nie świtało
«Syn twój o królu sercem gorącem
Pała ku brance twojej nieśmiało.» —
Antioch zadumał — namarszczył czoło,
Na brodę siwą łza mu upadła,

Idź Heliodorze! o pilnuj pszczoło
Dworu mojego — coś to odgadła!
Już biały ranek odbił o ściany,
Znikł oczom obraz co serce pieści!
Przymikał oczy — ale na próżno,
Choć życia, życiem marę chciał wrócić —
Biada! on marzy myślą podróżną
Kraj, w którym męki muszą się skrócić —
W tem pękły nagle złote podwoje
Szedł dwór z uśmiechem w godowej szacie,
Szło trzech służalców i dziewic troje —
Za niemi stąpał król w majestacie:
Miał płaszcz, koronę, berło — a za nim
Szła młoda branka z Perskiego kraju.
Muzyka cicha porannem graniem
Pieściła ucho, jak strumień raju —
Ona schyliła swe białe czoło,
W ziemię szafirów utkwiła oczy —
On krzyknął — dziwno pojrzał w około
A ojcu łza się po twarzy toczy:
«Oto mój synu tu Perskiej wiary
Branka, co Antioch poślubił stary.
Wstań zwiędłe dziecię — niech zagrzmią gody,
Niech brankę Antioch poślubi młody!
Niech ci jak słowik w palmowym cieniu
Śpiewa swe pieśni w gwiaździste nocy —
Łącz twe westchnienie w pięknej westchnieniu,
Żyj mi i króluj — w króleskiej mocy — —
Wyszedł król — dwór się wytoczył cały,
I tylko Perska branka została,
I Antioch młody — jak skamieniały — —
Tylko gra oczu ich rozmawiała —
I Przetarł oczy — nie sen — o Bogi!
I jak skrzydła podniósł ramiona — —
Tak kwiat wśród cienia zwiędły u drogi
Powstaje z słońcem lejąc woń z łona. —





FRANCESCO.
BALLADA.


Co wieczora o zachodzie,
Ledwie gwiazda zadrży w chmurze
Donna Marya już w ogrodzie,
Cicho biega po marmurze —
Jak kaskada z stopni zlata,
Lubego objęciu rada;
Zapomina resztę świata —
Leci w przepaść jak kaskada —
Już wieczorna mży godzina,
A Francesco piękny, młody,
Stąpa cicho gdzie dziewczyna
Czeka z pieszczót swych swobody.
Stąpa — staje między kwiaty,
A cień w trawach za nim goni —
Księżyc sunąc się nad światy,
To się skryje to odsłoni —
Don Francesco patrzy — w dali
O cudownyż to widoku!
Marya śpiąca w kwiatów fali,
Tak spokojna! Zwolnił kroku —
Patrzył w lica w długiej chwili,
Czy ją zbudzić czy nie zbudzić? —
Nad nią słowik tęsknie kwili,
Chceż kochanka słowik łudzić?
Ujął warkocz dla pieszczoty
Wplótł weń kwiatek jaśminowy;
W ręku zadrżał kwiatek złoty,
Jaśmin woni — oh! grobowej —
I chciał lubą śniącą mile
Pocałunkiem cichym zbudzić;
Słowik jeszcze chciał po łudzić,
Śpiewał — kwilił — jeszcze chwilę —

I wypłakał pieśni inne —
On tknął ustek swej Maryni,
Ale usta były — zimne!
— Śmierć z niej piękny posąg czyni —





DZWONEK NIEBIESKI.
BALLADA.


Tam od sioła nad wąwozy,
Szło pacholąt młodych dwoje,
Szli daleko — przez świat boży,
Nie wiem kędy — szli w przeboje.
Jednym płaszczem osłonieni
Idą, tuląc się do siebie —
Tęskny urok dnia jesieni
Konał z słońcem w chmur pogrzebie
Chmurno było, chłodno było —
Ni skowronek w niebie śpiewał,
Ziemia zdała się mogiłą,
I liść z drzewa ulatywał.
Czasem w oczy spojrzą sobie,
Czasem westchną, ale słowa;
Nie przemówią i w żałobie,
Na pierś tęskna zwisa głowa.
W tem z daleka dzwonek słyszą,
O anielski! o uroczy!
Co nad niemi smętną ciszą
Jakiś rzewny rozdźwięk toczy. —
Milsze echa drżą w tym głosie,
Niż skowronka w wiosny ranki,
Niż słowiczy hymn po rosie,
Niżli pierwsza — pieśń kochanki!

Oni w rzewnem zachwyceniu
Wznieśli oczy — tam w niebiosy
Niewidomej, w rozemdleniu
Z niebios płyną dźwięki rosy. —
W tem powiały wichry mroźne,
Lecz dźwięk brzmiał i śród zawiei;
A za głosem, w burze groźne
Bieżą — w przeczuć [w]szych nadziei;
Coś ich wlekło — coś ich gnało,
Że nie patrząc przeszkód ziemi,
Skrzydłem duszy szło ich ciało
Tam! za dźwięki niebieskiemi. —
Coraz milej dzwonek dzwonił;
Nic nie zlęknie, nic nie złudzi,
Duch za dźwiękiem wdowio gonił,
Już nie patrząc świata — ludzi —
Dzwonek słabnął — co raz chyżej
Szli za dźwiękiem konającym,
Niby bliżej — coraz bliżej —
A daleko — krokiem drżącym.
Szli na skały — szli na góry:
Nagle świat się oczom zmienia,
Już pod stopą mają chmury;
Coraz słabsze dźwięków brzmienia
Dzwonek umilkł — i znużeni
Drżący tulą się do siebie,
W płaszcz swój kryją twarz olśnieni,
Czując że już byli — w niebie!





KOCHANEK PRAWDY.
BALLADA.


Było dwóch braci pod jedną strzechą,
W jednej zrodzonych rodzinie,

Rośli z rodziców lubą pociechą
W młodości każdej godzinie —
Ale nad jednym w dniach niemowlęcych
Stanęła śnieżna i czysta,
Prawda — co odtąd w snach mu dziecięcych
Królować miała ognista!
I nad kołyską wielka, świetlana,
Z gwiazdą co z cierni wybłyska,
Ona szeptała mu imię Pana,
Wiecznie daleka — choć blizka.
I jedno z dzieci poszło bitemi
Drogami gościńców świata,
A drugie w górę ścieżki stromemi
Jak trwożne — ale ulata.
Tak szło z rana w pielgrzymkę życia;
Lecz kiedy wyszło na górę,
Już nie dziecinne ze snów spowicia,
Męża miał czoło ponure —
I znów szedł wyżej — dalej od domu,
Gdzie orły gniazda składały,
Nad otchłaniami śród błysków gromu
Dłonie się krzaków chwytały — —
Lecz dziwna! kiedy szedł na te skały,
Miał wianek z kwiatów na skroni —
Nim doszedł szczytu, poopadały,
A cierń na czole krew roni!
Tu już u szczytu furje piekielne,
Zima z mroźnemi podmuchy
I zbladłej nędzy widmo śmiertelne
Wszych godzin wiążą łańcuchy —
A tam na dole wspomnienie życia
Słyszy głos szyderstw, potwarzy,
A śnieżna postać wśród chmur powicia
O której młodzieniec marzy. —
Przez wichry zimy, nędzy godziny,
Szedł — łza tęsknoty się żarzy,
Łachmanem otarł pamięć rodziny,
Łzę — co zamarzła na twarzy. —

I coraz mroźniej, i coraz ciemniej
Ni głosu, ni światła w dali!
A cień świetlanej, śnieżnej, tajemnej —
Ucieka — walka pierś pali.
I długo idąc, wszedł w jakieś sioło,
Na wzgórzu zamek wysoki,
Białemi drzewy otoczon w koło,
W światłach jak długi — wysoki —
Muzyka brzmiała huczna, wesoła,
W światłach postacie migały,
To godowników ciżba wesoła,
Tańce, toasty, wystrzały! —
A on stał w dali cichy, milczący,
O płot się oparł ramieniem,
Bo był jak wierzba wiosenna drżący,
Na czole z prawdy znamieniem. —
I łzawo pojrzał po niebie świata,
Po życia swego przeszłości,
A przed nim zamek stał — jego brata!
W przepychu okazałości. —
Lecz kiedy pojrzał na jaśne Pany,
Tonące w uczcie znikomej —
«Dzięki Ci Boże! za me łachmany!»
Rzekł, acz drżący nieruchomy. —
I padł pod płotem, senny już bardzo:
Wiatr w chude żebra zastukał —
Żebrakiem biednym i wichry gardzą,
Gdy prawdą — siebie oszukał? —
Ale po śniegach od śniegów czystsza,
Kochanki postać świetlana
Leci nad ognie słońca ognistsza,
l śpiewa sobie: « Hozanna!»
Tęcze promienne ciska w półkole,
Martwe całuje powieki
I na młodzieńczem krzyż czyniąc czole,
Śpiewa: Jam twoja na wieki!
W tem hałas w zamku — w urwanym dźwięku
Umilkła głośna kapela

Bo skonał bogacz — z kielichem w ręku
I pękła lutnia minstrela. —





UPIÓR.
BALLADA.


I.

Kto lubi kwiaty uroczych dni wiosny
Z różowem licem jutrzenki,
Wierzbowych fletni kto zna głos żałośny,
Niech tej posłucha piosenki.
Jaś i Marynia z jednakiego sioła,
Dzieci niedalekich chatek,
Dzikie, swobodne, i jasnego czoła,
Od małych przywykli latek —
I razem biegli po kwiatki na pole
Na wianek Boga Rodzicy,
A później z sierpem dziewczę i pachole
Na bujny zagon rolniczy.
Dłoń w dłoni w lasy chadzali zielone;
Drwa suche rąbał Jaś młody,
A dziewczę rwało tak zarumienione
Jak ona — leśne jagody.
I na podwórze chaty wieczorami
Przychodził na wieczornice,
Pod starą lipą nad zdroju brzegami
Szeptali w cichej tęsknice —
Tak raz wśród boru Jaś zbierał zrąbane
Gałęzie suche do koła,
A lasy były pieśniami wezbrane,
Ptasząt i dziewczęcia z sioła —
W tem krzyk boleści rozdarł ciszę gaju:
Był to krzyk głośny Maryni!

Jasio przypędził jak wicher burz Maja
Jak dzikie orlę pustyni —
Lecz biada oczom! — po dziewczyny nodze
W pierścień się zwiła gadzina,
Pod krzakiem malin zdeptana na drodze
Wgryzła się — gniewna i sina —
Jaś chwycił gada, i rzucił od siebie
W części porąbał mu ciało,
Lecz przebóg, biada! mocny Boże w niebie!
Dziewczę zranione zostało!
Już puchnie rana, jadami rozbrana,
Jaś padł u stopy dziewczęcia
I usty z rany, z rozpaczą, zadany
Ssie jad — aż padł w jej objęcia —
I «żyjesz krzyczy, ha! żyjesz dziewczyno!
Z nóg twych jad żmii wyssałem!
Już nie zabijesz jej z[a]jadła gadzino! —
Żyj — życie tobie oddałem » —
W dzikiej radości i w dzikiej boleści
Jaś blednie i o ziem pada —
A pierś dziewczęcia rozdarł jęk niewieści:
Do ust mu usta przykłada —
I sine ciało chłopięcia lubego
Na słabe chwyta rączęta
I z krzykiem leci do sioła swojego
Gdzie ścieżka wiodła ją kręta,
Biegła — nim zbiegła do schylonej chatki
Skonał z boleści uśmiechem!
Dziewczę warkocze stargało u matki;
Śmiech odtąd dla niej był grzechem —
I tylko biegła na wzgórek zielony
Pod krzyżyk mały, drewniany:
Nad śpiącym sosna szumi — niezbudzony!
Oj, ciężko śpi Jaś kochany! —
Ona mu do snu pieje piosenki,
Z wichrami jęczy och! biada —
A śmiech szaleństwa do wschodu jutrzenki
Drży tęsknie — drży — i przepada!


II.

Kto lubi kwiaty uroczych dni wiosny
Z różowem licem jutrzenki,
Wierzbowych fletni kto zna głos żałosny,
Niech tej dosłucha piosenki.
Mijają ranki, mijają wieczory,
Dziewczyna smutna i harda
W cerkwi przez całe płakała nieszpory,
Chłopcom w jej oku — pogarda —
Lecz przyszła zima, wesołe zapusty.
Przyszli swatowie do chaty,
Wróciła wiosna — i mnisze odpusty.
A stara biedzi się maty —
«Oj dońko, dońko, na te włosy siwe!
Na to ja Ciebie rodziła?
Ot gospodarne chłopaki życzliwe,
Swatów się zgraja schyliła! —
I przyszedł Józio, chłopak piękny, miły,
Z czarnemi jak żar oczyma,
Dziewczę spojrzało — nie szło na mogiły.
Toć Jasia nie ma — o nie ma! —
Już nie płakało jakoś na nieszporach,
Uśmiech już nie był jej grzechem —
I Józio nieraz przyszedł po wieczorach,
Dziewczę witało uśmiechem —
Już nie leciało tam na smętarzysko.
Wianuszek usechł na grobie,
Niech tam pod sosną śpi dobre chłopczysko,
Mogiło — zarastaj sobie!
I Józio chodził, chodził wieczorami
Pod chatę — na wieczornice
I nad rodzimej rzeczułki brzegami
Szeptali w cichej tęsknice.
Tylko na kwiaty nie biegli już w pole
Po wianek Boga-mateńki,
Bławatki znikły — trudno pleść kąkole,
Z pieśni wesołemi dźwięki —

Raz w wieczór — słychać fujarkę w dolinie
O idzie Juzienko miły,
A głoś fujarki coś tęskno tak płynie,
Że łzy się w oku skręciły —
Przyszedł i siada — szeptali coś długo,
I ręką muska jej lica,
A jej dłoń ujął drżącą ręką drugą —
A Dziwnie mu błyszczy źrenica.
Lecz ha! ha! usta ma zimne, krwawe,
Ha! ha! Jaś! upiór — och! biada!
A oko jego milczące bez-łzawe — —
I o ziem we trwodze pada.
On niknąc z wichrem, rozśmiał się: «Dziewczyno!
O! ssałem jady trucizny,
Lecz gorsze jady w tych ustach gadzino!
Wyssałem na wieczne blizny! — »
I blada postać z wichrem się rozwiała,
Zaszumiał jawor z wikliny,
A sowa jękiem litości się śmiała
Nad zimnym trupem dziewczyny.





MINSTREL RYCERZEM.
(Z średnich wieków.)
BALLADA.


I.

Jak dwa źródła z gór dalekich
Co się zejdą w pieszczot fale,
Dwoje oczu spojrzą w siebie —
Już ku sobie tęsknią w szale.

Jak do kwiatu kwiat się schyla
Gdy go musnie wietrzyk płonny,

Serce sercu, chwili chwila
Jak kwiatkowi kwiatek wonny —

Bo od wieków tu stworzone
Serce sercu — duch dla ducha
Dłoń dłoń pieści — i kochanka
W górze pieśni z dołu słucha —

Wiernych dusze razem żyją,
Kiedy serca razem biją —
Niech dziewica dumę rzuci
I lubemu szczęście wróci.


II.

«Pięknie mój ptaszku! o! czułe pieśni —
Emilja z okna zawoła,
Przy nich noc pusta całą noc prześni,
Żeglując skrzydłem sokoła;
Ale ty zawsze smutnym pasterzem,
Marzysz — i kochasz — nic więcej —
Jabym cię chciała widzieć rycerzem
Bez tej łzy w oku dziecięcej —
Dumnym rycerzem, pod tarcz którego
Mogła bym skryć się z ufnością!
Śpiewać — i słowik chłodnika mego
Potrafi z rzewną tęsknością.» —
«Każesz o Pani — bard bardon rzuci,
Pochwyci oręż rycerza,
I w imię twoje wroga w proch rzuci,
Lub padnie — godzien puklerza.
Acz bez oręża, w mej młodej duszy
Byłem dumniejszy, o! może,
Niż z tych niejeden co kopje kruszy
I w miękkie rzuca się łoże.
Jutro u dworu wielkie turnieje:
Jan walczy — twój narzeczony

Z orężem splotę lutni mej dzieje,
Zwalczę — lub padnę zwalczony.
Ale pamiętaj, jeźli zwyciężę,
Dać z wieńcem miłe spojrzenie;
A gdy po bitwie zatkniem oręże
Pójdź ze mną w walca pierścienie —
«Mój hardy piewco! zgoda, o zgoda!»
Niknąć szepnęła wesoło.
Bard czarnym płaszczem zarzucił czoło —
Czyż na tem czole swoboda?


III.

Już tron swój zasiadł książę dostojny,
A obok córa zasiadła,
W koło rycerzy stał wianek zbrojny,
Lecz coś Emilja pobladła —
Już całym dworem ciężki krużganek
Tylko w tłumnym księcia dworze,
Znikł młody minstrel — on muz kochanek —
Muz? jeszcze więcej czyjś może! —
Zagrzmiały trąby: z każdego boku
Rycerz się zbrojny wymyka,
Na dzielnych koniach z iskrami w oku —
Już brzmi harmonja surm dzika —
Jeden wyniosły postacią hardą,
Czarnego konia hamuje,
Na przeciwnika pojrzał z pogardą —
Koń złote wędzidło żuje.
Drugi mniej hardy — niemniej wspaniały,
Na białym koniu się toczy;
Z pod hełmu jasne włosy mu spływały —
Kto on? ku gankom wzniósł oczy —
Stanęli — wzajem mierzą się wzrokiem
Tłum wielką umilknął ciszą,
Obaj w milczeniu stoją głębokiem,
Pióra się w hełmach kołyszą —

Wyskoczył na przód na koniu białym
Rycerz on mniejszy z postawy,
I w piersi godzi ciosem zuchwałym
Goliata pychy — i sławy.
Tamten cios gromem Goliata wraca:
Starły się — bliżej — i bliżej
Dzwonią po tarczach spiżowym głosem
Kopie coraz to chyżej —
Aż nagłym razem jak piorun silnym —
W pierś godzi — mniejszy, większego,
Walczą — za ciosem cios nieomylny —
Koń jeden wgryzł się w drugiego.
Iskrzą się tarcze, wre bój piekielny,
Pyszny rycerz w piasek runął,
Ale zwycięzca wziął cios śmiertelny
I we krwi z siodła się zsunął —
Książe w arenę złoty kij rzucił,
Rycerz zwalczony się wścieka,
Raną zwycięzcy dwór się zasmucił,
Krew młoda z żył mu ucieka —
Zdarto zeń zbroję, hełm uchylono:
Minstrel! — a rana śmiertelna —
Z balkonu jęknął piersią stłumioną
Głos: o! godzina piekielna!


IV.

Już opłakały dzwony minstrela,
Z lutnią śpi głucho w mogile —
Dziś gody Jana, huczy kapela,
Emilja śmieje się mile.
W girlandy walca prądem porwane,
Ochoczo kołują pary,
Śmiejące oczy — pukle rozwiane,
Dzwonią spienione puhary.
Nagle coś chmurna i zadumana
W kąt panna młoda usiadła,

O! czyją boli minstrela rana? —
Czyż dobrze wróżka odgadła? —
Grają wesoło — tańczą wesoło,
Śpiew bije o ściany sali,
Jak morskiej burzy, o skalne czoło
Spienionej tłucze wał, fali —
Lecz coraz dziksze powstają dźwięki,
I nuta jakaś nieznana,
I nikt nie słyszał takiej piosenki —
Emilja słucha — zmięszana.
Aż oto pękły wielkie podwoje,
W płaszczu wszedł rycerz nieznany,
Z pod hełmu węgli się oczu dwoje,
Krwią ma pióropusz skalany —
Z pod hełmu długi włos mu się toczy,
On płaszcz swój odział iskrzący,
Ku pannie młodej powoli kroczy,
Staje — i stoi milczący —
«Milczysz Emiljo! — Pani życzliwa
Wszak obiecałaś trupowi
Jednego walca — żono szczęśliwa —
Duchy! zagrajcie bardowi!» —
Ona krzyknęła drżąca i blada,
Gdy na nią spojrzał w milczeniu,
Jak liść mu drżąca w ramiona spada:
Chwycił ją — niesie w ramieniu!
Zadrżały damy, drżą i rycerze,
Duchów zawrzasła muzyka,
W chichoty sowie i nietoperze
Harmonja pląta się, znika.
A on kołuje, coraz to chyżej
Kiesie ją w tańcu szalonym,
Porywa z sobą wyżej i wyżej,
Aż ku sklepieniom złoconym —
Próżno go rąbią miecze i włócznie,
Jego żelazo nie rani,
Gdy błędny — taniec duchów rozpocznie
Błędnemu światem już — pani.

Lecą — wirują — zadrżały mury
W przestrachu niema drużyna,
Na wieży dzwoni zegar ponury:
To duchów bije godzina.
Pękły sklepienia — i ulatują —
Gruz godowników przywala,
Już trupem leżą co tu ucztują —
To zemsta ducha rywala!
Dzisiaj pod krzyżem stoją te gruzy,
Dzwon jęczy w ciche wieczory,
Wśród gmachów milcząc błądzą Kartuzy
I słychać: «Memento mori!»
Ale w ciemności nieraz północy
Piekielne powstają krzyki,
Walcuje para w walec ochoczy
I duchów słychać śmiech dziki. —





ŚMIERĆ DWÓLICA.
BALLADA.


Na łące siedzą przy ogniu pastuchy,
Jesień dmie wichrem z północy,
Coraz silniejsze od gór podmuchy,
Aż z lasu — śmierć ku nim kroczy:
I dajcie, prosi, zagrzać mi kościska,
Bom bardzo zmarzła w mej drodze —
I na kamieniu siadła u ogniska,
Trąc dłonie i jęcząc srodze —
A gdy odeszła, pasterze struchleli,
Zaledwie twarz wznieśli z ziemi,
Nawzajem bają co oto widzieli,
Żegnają, słowy świętemi —
Jeden mówi: ha! straszna! koścista!
A wtóry; jak dąb wysoka,

Inny rzekł dzwoniąc zębami:
Toć czysta
Żmija z piekieł jednooka! —
A był tam jeden wśród chłopców sierota
Ten rzekł: nietaką straszliwą,
Jam widział piękną — anielską — szczęśliwą
Postać — że za nią tęsknota — —





WIESZCZ PUSTYNI.


Zagasło słońce — na piaskach pustyni
Same w oddali błądzą uragany,
Umilkły wiatry, kroczy noc zbawczyni.
I już widome, drżą gwiazd karawany.
Umilkły wiatry — po długim pochodzie
Legła by spocząć sama karawana,
Wielbłądom drżące zgięły się kolana —
I każdy chwali Boga swego Pana,
Co wsparłszy turban mu o garb wysoki,
W obłokach dymu do snu się kołysze.
O! sen roskoszny, lekki i głęboki
I jak noc wschodnia gra cudów barwami —
Lecz wtenczas tylko kiedy towarzysze,
Śpiewaka swego pieśnią kołysani,
Słuchają jego strun podźwięków czystych,
Co płyną głośno — pełnemi piersiami:
Jak dźwięki kaskad oazy pienistych —
Wieszcz ich nie co dzień śpiewa, lecz gdy śpiewa,
On boskim dusze ich unosi prądem,
Jak kwiaty z brzegu rzucane porywa,
Co się na próżno chcą połączyć z lądem.
Żeglując skrzydłem swej pieśni, młodości,
Orlemi szpony ducha ich odrywa

Od dolin ziemi — niesie w wysokości,
I w zdroju dzięków dusze ich obmywa —
O, ależ biada gdyby wspomniał chwilką,
Że jego szpony nie ich duch unosi,
Cisnąłby z szczytu, wraz z pieśnią co głosi
Ze chrztu piorunów, gwiazd, ciemną mgłą tylko — —
On siadł — on milczy. I wszyscy w milczeniu
Czekają, póki pieśni nie powtórzy,
Co lubią słuchać w półsennem marzeniu —
I cisza w puszczy, jak cisza w przed-burzy.
On dużo pieśni umie im wygrywać,
O puszczy snach,
O Beduinach,
I odaliskach,
I Greckich spiskach —
Lecz dziś nikt nie wie co za pieśń ma śpiewać? —
On duch swój wieszczy ukrył w złotą stronę —
I szarpnął arfy strony wyprężone;
On ich nie muskał białemi palcami,
Szarpnął — rozpaczy orlemi szponami
I jak dwa węgle z pod turbanu błysły
Te czarne oczy co w błękit wzniesione,
U dalekiego celu gdzieś zawisły —
Aż kiedy wzrok swój ku słuchaczom zwrócił,
Z głębi swej piersi taką pieśń zanucił:

Cisza w Baszowskim seraju —
W pląsach i śpiewach czas płynie,
Selim proroka śni raju,
O złotej marzeń godzinie! —
Ostatnia branka licem najcudniejsza
Rozpocząć miała swe dzikie tany,
Kiedy oznajmia służba najwierniejsza
Że przybył kuglarz nieznany.
« Niech wejdzie! » Pan ręką skinął
I wszedł on sztukmistrz z zachodu,
Na piersi ramiona zwinął,
Rzekł — że wraca z Carogrodu —

I spojrzał Selim – lew u boku śpiący
Nagle zbudzony ze snu zwyczajnego,
Ryknął – dwór zadrżał, bo lwa ryk grzmiący
Był wróżbą gniewu Pańskiego.
W odległej puszczy złowiony,
Rączką najpiękniejszej z branek
Żywiony i oswojony
Lew Baszy – był jak baranek –
O! bo i kogóż łagodność branki
Nie rozbroi i szponów nie wstrzyma?
 Nie tylko sen lwa był dziełem Sułtanki,
Ona usypia Selima!
Lew zamilkł – i znowu zasnął,
A mistrz swe dzieło rozwija:
Świsnął po dwakroć, w dłoń klasnął
Z dłoni dwa ptaki się wzbija –
I długo w górze nad widzów głowami –
Na białych skrzydłach ulatywały
Aż kuglarz orzekł swemi słowami,
I w ustach mu poznikały.
Tu głośny Baszy śmiech wezwał śmiech dworu –
Z palcami w ustach murzyny
Stoją i dziwią się szatom koloru
Czarnego z barwą cytryny.
A kuglarz Panu skłonił się głęboko,
I puhar czarną ziemią nasypał,
Dno wyrzuciwszy – znów ją wysypał
A z ziemi rosną wysoko
Rozliczne po kwiatkach kwiatki:
Listek za listkiem zielonym
Rozwija mleczne swe siatki –
Kwiat biały z pączkiem czerwonym –
A mistrz zerwawszy z kwiatów najświetniejszy,
U stóp łaskawych Selima ściele
I każdej z branek dał kwiatek wonniejszy –
Dziwne w Seraju wesele! –
Tej róży szkarłatny kwiatek,
Tej lilję z kaszmirskiej błoni,

Tej narcys — tamtej bławatek —
A owej kwiecie jabłoni,
I ta przypina swój kwiatek u łona.
A tamta w kruczy warkocz go wplata;
Jedna zazdrości drugiej, ozdobiona,
Wita gościa z dali świata.
A on znów dwie kule złote,
Z dłoni w dłoń zręcznie podrzuca,
Nucąc że w kobiecą cnotę
Tak rozum wierzyć przyucza —
Zaśmiał się Selim i parsknął dwór cały.
A kuglarz tylko nizko się kłaniał —
Ocząt pociski sułtanki miotały:
On oczy spuszczał — osłaniał —
I chwyta kule po kuli —
Tak cztery coraz to wyżej —
Wyżej — niżej — bliżej — chyżej —
I każdą do piersi tuli —
W tem z za rękawa młodego sztuk syna
Jak kulą w górę jasny nóż błysnął,
Ach! jak wysoko w górze zawisnął —
I — utkwił w turban Selima!
Drży dwór, Basza krwią zalany
Pieni się — zemsta skrzy z oka,
Słania się — kona — słyszany
Już ledwo, wzywa Proroka —
Nagle — o! zemsty! bo branki nadobne
I dwór, od woni kwiatków śpią twardo,
A kuglarz bieży przez jęki żałobne
Nóż krwawy w górę wzniósł hardo —
I depcze turban co z czoła
Zdarła Baszy dłoń skrwawiona,
I głosem grzmotu zawoła
«Przysięga moja spełniona!»
— A selim konając szepcze
Zwróćcie mi głowę ku Mekce!
Lecz uciekają murzyny spłoszone —
«Stójcie!» zawoła straszny swym czynem

On padł — ojczyzny mej krzywdy pomszczone,
Wiecie kim jestem? Greczynem!
Od wschodu idą już moje szeregi
Za wolność naszą z wami walczące,
Widzicie łunę — Mameluki, zbiegi!
I wy niewolniki drżące?» —
I łuna niebo oblewa,
Selim już w Proroka raju,
Nikt już nie pląsa, nie śpiewa —
Cisza w Baszowskim seraju.
Słupy fontan połamane,
Po marmurach płaczą łzami —
Minarety zgruchotane
Już nie błyszczą księżycami!
Tęskne palmy na ruinach,
O wolności szepcą synach —
Duchy w wolności śnią raju —
Cisza w Baszowskim seraju!

I urwał piosnkę — ale długo jeszcze
Konała, w głębiach pustyni rozlana,
Unosząc słowa i podźwięki wieszcze.
Już snem głębokim spała karawana,
Jej śpiewak tylko oczy roziskrzone
W błękitne niebo trzymał uniesione:
Ha! tam ruchoma gwiazd drży karawana,
Leci bez końca — jasna i świetlana —
On ku niej posiał arfy swojej dźwięki,
Jako sokoły wypuszczone z ręki. —





ANELPIDON.
BALLADA.


Onego czasu nad skalistym brzegiem
Ciemnej otchłani, siedział śpiewak młody,
Patrząc w skał szczyty pobielone śniegiem
I w kształt olbrzymów w słońcu jasne lody —
Słońce zachodzi, i ku dolnej ziemi
Coraz to niżej złotą głowę słania.
On w konających patrząc blask promieni,
Ku górom nuci taką pieśń rozstania:
« Smutno, ach! smutno, kiedy w orła gnieździe
Wąż gniazdo swoje założy,
Lecz smutniej blednie dzień nadziei w gwieździe
Co oświecała świat Boży!
Orzeł gdzieindziej skrzydłem pożegluje,
Lecz biada gniazdu pustemu;
Gwiazda koleją jasną pożegluje,
Lecz biada światu ciemnemu —
Bo kiedy orzeł dalej pożegluje,
W gnieździe węże wić się będą,
A kiedy gwiazda dalej pożegluje,
W dole ciemności osiędą —
Orzeł poleci na nowych łąk błonie
I nowe gniazdo założy,
W którem orlęta, utuliwszy skronie
Wylecą w wielki świat Boży —
Gwiazda w niebieskiej promienia kolei
Innym światom świecić będzie,
Ale na próżno szepcze głos nadziei,
Że jasność powróci wszędzie!
Orle! powracaj w twe rodzinne gniazdo!
Wszak słońce wraca do chmury,
I ty, o! błyśnij jaśniejąca gwiazdo,
Bez ciebie — kraj ten ponury —

Próżno za słońcem wyciągać ramiona
Bóg znaczy skrzydłom koleje! —
I gwiazda czołem nie błyśnie z chmur łona;
Śpi słońce — czyż śpią nadzieje? —

Już senne słońce z czarnego chmur łona,
Po raz ostatni kryjąc się, błysnęło,
Do jutra! mówi twarz jego skrwawiona —
Oczom człowieczym zniknęło —
A on umilknął i dalej swą drogą
Po skał odłamach piął się drżącą nogą,
Do kola lasy coraz ciszej brzmiały
Jak gdyby światy światów zasypiały.
Już słońce znikło — ale nie spoczęła
Postać pielgrzyma, aż ją ogarnęła
Ciemność swemi zastępami
Między skałami. —
Nadzieje echa echom podawały —
Echa, skał niemych wymowne tłomacze —
Milczą lasami uwieńczone skały
I czyż milczycie, o moi słuchacze?.





PRZEKLEŃSTWO PIEŚNI.
BALLADA.
«Zniepokój tak słowo prawdy, aby nie mogło
w spoczynku i pogodzie dojrzeć — a ludzie
się niem strują, o tyle o ile zniepokoili je.»
C. NORWID.


Ciemnym wieczorem, na wiejskiem ustroniu
Siadł bard pod domkiem w bluszczach osłonionym,
I dotknął gęśli, a po wiejskiem błoniu
Pieśń popłynęła głosem zasmuconym
Jak cichy łabędź, przez łąki i fale,
Płynąc, tonami rozemdlała się w żale —

Lecz przez okienko wyjrzała niewiasta
Szepcząc: «tu mąż mój, tu dziecię śni błogo,
Idź smutny bardzie z gęślą w rum miasta»
Głoś dzikie pieśni, nie zlękniesz nikogo!
Bard poszedł milcząc — —
Pod lipą zieloną
Gwarzyło kółko wieśniaków niedzielne,
I nadszedł gęślarz z głową pochyloną,
A w kole śmiechy i głosy weselne:
«Zanuć gęślarzu! zagraj nam wesoło
A w bożym tańcu potoczym się w koło — »
I dotknął gęśli, lecz wesołe grono
Nuż w krzyk bluźnierstwa nad dumką sierocą:
Tu Tańców nam trzeba! — idź-że z pieśnią oną,
Lepiej nam żaby na bagnach grzechoczą — »
Bard poszedł milcząc — —
I ukląkł daleko,
Gdzie zdrój podzwaniał na kamień z kamienia,
Uderzył w strony jak o trumny wieko,
A trysły tony jak na sąd wskrzeszenia —
I płyną prądem gwałtownej powodzi
«Więc cię przeklinam! — odtąd z nieba święta!
Lecz kto mi przerwie kiedy ciebie śpiewam,
Niech padnie martwy, w ciemnych grobów pęta
I niech tak zwątpi — jak ja się spodziewam!»

W niebo roztoczył złotych dźwięków tęcze,
Plotą się w pary — i lecą w przeboje
Lecą ku gwiazdom jak motyli wieńce,
Aż na skroń barda spadły w wieńca zwoje —
I w ciszy zbliżył się młodzian ciekawy
Z uśmiechem świata stanął — i stał łzawy,
Bo pieśń się w ducha wczołgała ciemnice
I zadręczyła śpiącą myśl — gadziną,
Odszedł — zatoczył się — zbladły mu lice
I nad rozstajną padł martwy drożyną. —





MOGIŁA.
„Czyż on takiego zwycięztwa nauczał? Czyi nie odpuścił
wszystkim? Czy słabych nie ubłogosławił dla ich słabości?
Czyż niewiniątkom nie obiecał królestwa niebios, dla
tego że drobne i ciche —?»
Irydion (Część II.)



I.

Kedyż o starcze, o pielgrzymie biały kroczysz,
Pierwej od słońca sennego, tam drogą, po rosie?
Ono jeszcze za obłok różowy tuli skroń jasną,
Jak Syn do łona matki, nim pójdzie w przestrzeń życia, w dal!
Obłok wyprężył nad niem długie dłonie i błogosławi,
Płacząc łezkami rosy błogosławieństwo cichych — i tam
W górze jutrzenka blada zadrżała jeszcze i zgasła! —
A łzy padły na skroń słońca i raz jeszcze tuli
Długą chwilą skroń do chmury — i wstaje w drogę —
Trysły promienie na świat — już idzie! I ty idziesz
Pielgrzymie! włos twój siwy od skroni szarpie wiatr ranny,
Jak śnieżne skrzydło gołębia, gdy leci rano —
Gdzie ty kroczysz gołąbku stary, wąwozem, śród traw fal?
Alić i gołąb na gnieździe tuli się jeszcze w puch
Śnieżnych piór — i łabędź na fali nie wysunął szyi
Z zielonej rogoży — a ty idzież? — Idź! — Idź pielgrzymie! —


II.

Ty kroczysz smutny, wąwozem daleko o starcze!
I wolno coś idziesz oglądasz się tęsknie, chmurno,
Oglądasz na Kraków — — O cudny! o boski to gród!
Tam słońce z nad Kraka zabłyska mogiły i skały
Krzemionek nad Wisłą się czernią jak chmury zgłaziałe —
A ztamtad się Wawel nad miastem rozpostarł ogromny
I wieżami, i dzwony, uderza wciąż w niebo skargami
I słońce już igra z Marjackiej wieżycy koroną
I wstaje nad wieże, co z lasem tęsknoty, w błękity
Lecące, modlą się harmonją stu dzwonów nad Wisłą

Jak gdyby anioły na arfach zlecieli nad Krakow zapłakać —
I Wawel tam wieków zamilczał milczeniem, żywionem,
Co mówi — o! dożo — a więcej nad gardła spizowe,
Co mówi sumienia odgrzmotem acz niemym wśród wieków —
To dreszczem zmartwychwstań obudzą myśl tęskna i wielką,
Co w niebo arf głośnem ulata westchnieniem, a gromem
Upada na ziemię! —


III.

Ty wyszedłeś na wzgórek starcze — i dłońmi drżącemi
Ślesz błogosławieństwo, nad głosy uśpione, ty, ludu?
Oby stwórca je spełnił — oby! jak nasiona z serca
Twego po ziemi się rozleciało — odkwitło hojnie!
Okryło wiosenne niwy! — — I wsparty na kiju swym
Poszedł starzec ku wiosce. której rozsiane chaty
Poczynały się ożywiać, to śpiewem porannym, to
Ciosem niewieścim, to dźwiękiem kosy, lub rykiem bydła —
Spojrzał na Kraków — i zapłakał — nikt kopuł Marjacki,
A nad tą zoraną rolą skowronek się wbijał już.
A jeden z możniejszych wieśniaków, w bieluchnej siermiędze,
Wołki swe poczciwe zakładał z porankiem do pługa —
A pozdrowiony pielgrzym spytał go: «Czyje tam kości
W tej mogile leżą wysokiej — co zielono’
Nad wasze się łany uniosła?» Odrzekł wieśniak:
«Nie wiem — i orał, a pielgrzym szedł dalej swą drogą. —


IV.

U drożyny zielonej, potrząsnionej perłami rosy,
Stary pielgrzym ujrzał z daleka małe pacholę —
Cicho dzwonił z wieżyczki, co z mgieł na modlitwy poranne
Lejąc dźwięk srebrny. Pacholę klekło u stóp krzyża przy
Drodze i dziecinnym głosem jęło mówić: «kiedy ranne
Wstają zorze — — »
«Chłopcze! spytał wędrowiec, wiesz li ty
Kogo ten tam kryje kopiec? Ot tam! — A dziecię ludzkie:

Że szło jakieś wojsko dawno tędy — a każdy wojak
Cisnął po garstce ziemi — i tak wstał on kopiec Panie!»
«A matka nie rzekła ci o tem?» — «Ja nie mam już matki!»
I odgarnął jasne włoski chłopięcia i na czole
Złożył mu drżące wargi — a w oku starca i dziecka
Dwie łzy zabłysły — jak dwie gwiazdki z nieba — padły
w ziemię!
Któraż łza jaśniejsza? — dziecka, czy starca aniele wiosny?


V.

I dalej szedł pielgrzym i wchodził w wieś, gęstemi
Chatami, ogródkami poprzegradzaną,
I szedł długo, między cień lip starych, co szeptały
O dniach przeszłych, dalekich, swej wiosny i młodości,
Dalej wiotka schylała się kalina, rumieniąc się przy drodze;
Tam znów dąb wyniosły, lecz młody, nie gwarzył jeszcze jak lipa,
Lecz dziś patrzył na ziemię, by w niej za wiek, wieków
Dwa, grać pieśń listki łzawemi — rosą wspomnień przeszłości.
«O dębie! — rzekł starzec, będzież ty grać jak lipa? dębie! — »
Aż przyszedł przed chatę nizką, białą — dymiącą ku górze:
Na słomie i mchu zielonym drzymał bocian na gnieździe,
Po lepionych ścianach drapały się bluszcze i chmiele,
A u płotu stała płacząca brzoza — muskając
Białe piersi puchem warkoczów. «O! cudna polska chato!
Niech promień światłości ozdobi twe wnętrze gotowe!»
I spytał chłopaka co płot świeżą wyplatał wikliną:


VI.

«Chłopcze Bóg z tobą! — wiesz ty co tam ten w[z]górek
Pokrywa — czy wstając rano — i spoczywając wieczór
Gdy nań patrzysz, wiesz czyje tam kości?» «Nie —
Nie znam — starcze — ale baba, ot co tam na smętarzu
Świeć jej Panie! — spoczęła — pod czarnym krzyżykiem — ot tam!
Mnie chłopięciu w kołysce coś gwarzyła, ale nie pomnę
Co staruszku, boć z sierpem w ręku, toć przeto z plewami — — »

W tem z chaty nizkiej wybiegła dziewoja czarnobrewa
I prosiła: « Staruszku mój — chodźcie tu spocząć na darni
Pod lipą — bo pali skwar południa, wydoję czarną
Krowę, i dam wam kubek mleka, i kęs kołacza,
A ot i wiśnia dojrzewa — » i posadziła starca pod cieniem
Lipy — o! cudne dziewczę w białej szacie, z kwiatkiem w włosach
I piosnką na ustach! — Nie dotknął chleba, lecz spytał jej
Z uśmiechem: «O dziewczę! kto leży w tej mogile?»
«Nie znam — ale wiem różne piosnki, co śpiewam wieczorami
Przędąc ślepej matce — wiem jedną — ale się wstydzę —


VII.

I dalej poszedł o kiju ubogi pielgrzym drogą — —
Przy drodze rosły maliny i dzikie róże — i wstąpił na most,
Bo wieś dzieliła młynówka, płynąc bystro — a nieco dalej
Szum lecącej wody i łoskot młyna dał się słyszeć za górką.
I przeszedł górkę — przy drodze był młyn, a przed młynem stał
Osieł dźwigając dwa wory z mąką, a trzeci kładł
Młynarz na zwierzę, biorąc zapłatę od wieśniaka.
I tych to pielgrzym zapytał — lecz ofuknął się młynarz, cały
Opasły, i zaklął — więc milcząc dalej poszedł drogą.
W dali błyszczały suche wierzby i topole wyniosłe
Chwiejąc się w ciszy, gdy dzień się ku wieczorowi chylił,
I wał nizki opasywał wiejski smętarz. To smętarz
Pielgrzymie! tu koniec wszelkiej pielgrzymki — a jego
Początkowi nie masz końca! —


VIII.

Przez niską bramę wstąpił na ów smętarz starzec,
I choć słońce jeszcze świeciło, nów blady z tamtej strony
Nieba się chylił — bujnym łanem faliste łoża mogił
Zieleniły się. Tam — stoi krzyżyk czarny, i lśni od słońca
Świeżym jeszcze niezwiędłym wieńcem z bławatków —
Rosą lśniący czy łzami? — tamten, już wywrócony,
Tamten się schylił ku ziemi, ten już wklęsł i zarósł chwastem,

Po którym pająk przeciągał swe sieci: Tu dzwonki polne,
Tu dziewanna rosła w ciszy — na niej samotna, żarłoczna gąsienica —
Kilka sosen żałobnie trzmieliło modlitwy tajemne,
Grabarz milcząc kopał grób świeży, a zapytany od starca,
Też nic nie wiedział, i kopal dalej. Tu serca ludu
Ubogie w duchu śpią! — w białych koszulach, bez wiedzy złego —
Lecz możne wiarą! — Tu zadzwonił dzwonek z kościółka
Na modlitwy wieczorne i kląkł grabarz, zydel w ziemię
Wkopawszy, a pielgrzym czemu się nie modlił? czyż on
Ma wszystkich żywych w świata rodzinie? — szczęśliwy! — szczęśliwy? —


IX.

Zbliżał się z śpiewem śród wieczora orszak, żałobny
Chór zawodząc z płaczem, wiódł gospodarza ze wsi,
I pleban szedł z księgą — i klecha z kropidłem, a pielgrzym
Pomyślał: «Gdybym oddarł wieko — i spytał zmarłego
Czy wiesz trupie, czyj trup w tej tam leży mogile?
On być mi odrzekł — wiem! — » I cisnął mu grudkę
Ziemi i odszedł. A szedł wąwozem — tak iż i niebo i ziemię
Widać było. — I spotkał wieśniaczkę wiodącą za ręce
Dwoje chłopiąt swych. A pozdrowiwszy rzekł: «Kto w tej ziemi
Leży?» — « Pani, królowa, czy księżna » — « Dobrze!
Mów tak twoim chłopiętom, by kiedyś z kołyski
Wstając, mogli pomścić krzywdy tej świętej królowej — »
I dotknęła niewiasta szaty starca i brody siwej,
Prosząc by pobłogosławił jej bliźniaki. Lecz starzec
Mówiąc: « Niepobłogosławię bliźniaków twoich matko!»
Odszedł w milczeniu. A ona za niknącym patrzyła. —


X.

I stanął pielgrzym u stóp wysokiej, krągłej mogiły.
Starcze! — jak rano włos twój siwy z wiatrem igra? —
Dzień wpłynął i słońce zachodzi, jak wschodziło — znów! —
Wtem pies zaszczekał — zkąd ten pies wierny? — Pies wierny

Strzeże Pana swego — to lirnik — ciemny młodzieniec — a pies
Wiedzie go dróg krętych koleją po świecie — Świat długi!
Kręty włos spada i wije się po szyi ślepego lirnika,
Lirnik zawołał — pies się ułożył u nóg spokojnie.
« Co tu robisz młodzieńcze? » rzekł do ślepego
Starzec. «Biedny? o! biedny — i niebiedny — bo mam w życiu
Chwile co by ludzi zabiły; lecz mam inne
Których bym nie dał za ich świat — za oczy! — »
I urwał dzwonek błękitny i rzekł: «Ten kwiatek
Ma barwę niebieską?» — «Tak» rzekł starzec. «Po woni
Poznałem » mówił lirnik. «Skąd młodzieńcze ta mogiła? »
Spytał starzec. — « Ha! nie kret ją wykopał » rzekł lirnik. —


XI.

«To orzeł — orzeł znosił, starcze, dzióbem po grudzie
Ziem na ten kopiec — orzeł — lud! lud swej królowej
Co znikła, zapatrzywszy się w lustro wody —
W niedzielę śpiewam ludowi w kościele wieczorem
Próżne na tej gęśli ot pieśni, ale lud lubuje najlepiej
W pieśni o tym kopcu — wtedy obsiądą mnie
W koło chłopięta małe i żałują żem ślepy. —
O! ślepy czasem lepiej widomych patrzy w świat Boży!
Wtedy siądą i starcy, i gwarzą, i wzdychają za swemi czasy,
Wtedy niewiasty młode i stare dziwują się i gadają:
Skąd ten chłopak nauczył się tej pieśni i tej
Bajki? — oj nie od ojców! — kobiety! — Wtedy, starcze
Gdy skończę pieśń, dziewoje wiją z dębu wieńce z fiołków
A na skroń mi kładą, i zbierają do dzbanka maliny,
I kubkiem mleko podają, litując się ślepemu,
Co tak dziwnie im nuci o królowej. — Zanucę:


XII.

Co to za ołtarz o słońca wschodzie
Do nieba dymi, ofiarny?
O, komu gwoli, śpiewasz narodzie,
Czemu ten dymu słup czarny? —

To wódz na czele hufców bojowych
Ma wyjść w ziemi swej obronie,
Naprzeciw szykom najeźdców nowych:
Do Bogów młode wzniósł dłonie.
Nad stosem stoi wódz — za nim szyki.
Milczy — przyłbica twarz słoni,
Wzrok jego dziki, strój jego dziki;
On po niebie wzrokiem goni!
Tam, tam, z daleka, w niebios błękicie
Leci — ha! orzeł wspaniały! —
Uwisnął w górze, w górze na szczycie,
Nad stos ofiarny — zuchwały.
Trzykroć zakrakał i wionął pióry,
Chcąc znowu lecieć w błękity:
Wódz łuk swój napiął, strzelił do góry —
Orzeł spadł, strzałą przeszyty.
Wódz chwyta orła: «dzięki wam Bogi!
I na stos kładzie ofiarny,
Tak krew niech wasza płynie o wrogi! »
I strzelił — dymu słup czarny.

Hej! jadą tłumne, dziarskie szyki,
A na ich czele wódz młody,
Wzrok jego dziki, strój jego dziki,
Choć twarz tak pełna urody.
Któż to żołnierze, ten z jasnem czołem,
Ten co was wiedzie do boju? —
Ach! licem równy z pomst archaniołem,
Z rycerskim mieczem w tym stroju!
Lecz z wtórej strony Wisły tłum inny,
Bieży — i starły się szyki,
Na tamtych czele wódź dzielny, czynny,
Ale mniej piękny i dziki.
I obaj wodze hełmy na lice
Sunąc, zcierają się razem;
Błyszczą ich miecze, błyskają źrenice —
O, strasznym bój ten obrazem.

Cóż to? czy Bogi już niełaskawe,
Potępili ich w ojczyźnie?
Wrogi złamali te szyki prawe,
Na hańbę wdziękom, siwiźnie! —
Wojsko w obronie poległo kraju,
Co do jednego — wódz zbity,
Wodza swych wrogów wedle zwyczaju
Prosi o śmierć — nad zaszczyty.
Wódz rudy, za nim miecz swój zdobywczy
Wzniesie, pochylił przyłbicy,
Wtem z dłoni leci mu miecz porywczy,
Wódz kląkł przed twarzą — dziewicy!
« Hełm ten o luba, niech śnieżnych skroni
Nie ciśnie dłużej — jej wieniec,
Wieniec ci wojsko splecie dłoń w dłoni,
A jam twój — bojowy jeniec!
Z tobą, o piękna i w boju dzielna
Podzielę wspólną nam władzę! —
Wojska! niech nuta zabrzmi weselna
Królowę dla was prowadzę!»
«O Podły Niemcze! precz — precz ode mnie!
Patrz — tu śpią moi druhowie,
Kochasz? ja gardzę — gardzę wzajemnie!
Każdy tych trupów to powie!»
Na brzeg skalisty leci u drogi,
A brzeg to stromy, wiślany,
O! lud mój mścijcie — ojców moich Bogi!»
I w mętne rzuca się piany.
A w tejże chwili piorun z niebiosów
Roztrzaskał wodza przyłbicę;
Wojsko uciekło, śród trwogi głosów,
Lud płacząc — szuka dziewicę.
Wschodzi już miesiąc na czystem niebie
Po Wiśle łodzi setkami;
Dziewico znikła — szukają ciebie
Szukają w falach — wiosłami.
O długo — długo — znaleźli wreszcie!
I na łódź kładą jej ciało,

Na całe męztwo — w twarzy niewieście
Na zimnem licu zostało —
I w jasnej nocy, wpośród hałasu
Lud rąbie dęby stuletnie,
Jęczą topory, grzmi odgłos z lasu
Stos kładą zgasłej bezdzietnie!
Ona ostatnia z tych książąt rodu —
Miecz przy niej z wieńcem na stosie.
Już podpalono, i płacz narodu,
Jak w jednej lutni brzmiał głosie —
Wzbija się płomień i łuną krwawą
Rozgania nocy przestrzenie,
Pieją kapłany pieśni bez-łzawo —
Trzeszczą i dymią płomienie.
Tak tli trzy ranki —, o! i trzy nocy
Płomień pośmiertny dziewicy,
Aż dnia trzeciego zgasł o północy
I lud pozostał w ciemnicy —
Lecz na tem miejscu, o słońca wschodzie
Lud sypał dłońmi mogiłę,
By o dziewicy i o narodzie
Wiekowały wieści miłe.»


XIII.

I umilkł lirnik. A w tej chwili gasło słońce krwawe,
Na lot wiatrów pchnięte lecą chmury jak orły
Czarne — o kędyż lecą, kędy wy pieśni śpiewaka lecicie?
«Kto jesteś starcze» zapytał ciemny lirnik — «nigdziem tak nie śpiewał
Jak dziś w twej blizkości? — starcze! starcze! ktoś — ty?»
«Głos twój, rzekł cicho starzec, płynął rzewnie i głośno
Po lasach, dolinach, górach, co echem brzmią ojczystem.
O! niech słyszą! Pieśni to nasienie — niech spada w ich serca —
Lecz imię moje — imię tajemnicze — bez imienia — rzeknę ci,
Gdy najwyższą ruszysz na gęśli stronę, tej jeszcześ
Nie ruszył.» — « Więc niech zadrga.» zawołał lirnik —

Wtem pękła ostatnia strona, popchnięta ślepego dłonią młodzieńca,
A starzec rozwiał się z wiatrem północnym, wołając
Potrzykroć: «Święta!, święta!, Święta!»
A lirnik padł martwy
Na pościel fiołków i rosy mogiły — — Już milczy lutnia,
Pies tylko wierny wyje nad śpiącym. —





KILKA GMINNYCH POWIASTEK.


Spuren des Geiſtes. [3]
Schelling.



WSTĘP.


Młody się arfiarz pokochał, rozszalał
W księżniczce słońca złotowłosej, cudnej,
I po dniach całych i po całych nocach
Grał pięknej lubej; duszy swej potęgą
I całym szałem młodzieńczej miłości —
Lecz gdy ją porwać chciał z jej ojców zamku
Jego porwano, oczy wypalono,
I z arią na świat wyprawiono Boży.
I był sam, jako liść zwiędły na drzewie —
Ale miał dziecię, miał on przyjaciela,
Co go ukochał jak brata — nad brata!
Z roskoszą oddał mu oczy i życie
I wziął za rękę drogiego, i wodził
Po świecie Bożym, a on grał i nucił —
I tak przez życie przeszli wiele krain
I gór i dolin, i miast murowanych,
A w swej przyjaźni szczęśliwsi nad króle
Ziemi, nad niebios bogi wiekuiste!
Jeden drugiemu mówił o tych kwiatach,
O gwiazdach jasnych, o niebie i ziemi,
O ludzkich twarzach i wszelkiem stworzeniu,
A ślepy mówił mu w bezsenne noce
Pod wielką lipą, lub świerkiem święconym,
O duszy swojej dziwnych tajemnicach —

I tak się wiodąc wraz śpiewali pieśni
Rożne i liczne jak gwiazdy w niebiesiech,
A z nich te kilka doleciały echem
Z borów i dolin — by przeżyć śpiewaków.





TRZY SOWY.


Było dwóch szewców — jeden niestateczny
Co nie pracował nigdy i przetracił
Całe swe mienie na wszeteczne życie
Wtóry zaś młody, co pracował krwawo
I zbierał pilno dla swej matki starej.
Lecz raz ów sprośny, zajrzawszy skapany
Krwawo trud swego życia towarzysza,
Chciwie się dorwał do skrzyni przemocą,
Jemu zaś oczy wy łupił, i z kijem
W odartych szatach na świat go wypędził —
0! długo — w niemej rozpaczy szedł biedny
Długo zawodził i o pomstę Bogów
Wył pod niebiosy, aż z żebraczym kijem
Poszedł macając — tak, szedł długo, długo,
Po śpiewie ptasząt czuł że dzionek świta,
Po rosie kwiatów, że noc gwiazdolita —
Aż raz śród boru zabłąkał się w nocy,
I senny zawlókł się tam w jakieś mury:
To murowana była szubienica,
Na której kilka szkieletów wisiało,
A z gruzów zamku co w mchu stały w lesie,
Ta szubiennica, jeszcze pozostała —
Tam on się wczołgał, i szlochał z rozpaczy
Na los swój podły, na swój chleb żebraczy —
Aż spokój w serce spłynął mu powoli,
I usypiając już się modlił Bogom —

Aż wiatrem w dali coś tam zaszumiało,
Ni to jak burzy polotu skrzydłami —
To skrzydła ptaków — to trzy wielkie sowy
Na szubienicy sobie posiadały
I po wędrówce tutaj się witały.
Jak się masz siostro — jękła jedna drugiej,
Cóż słychać w świecie? — Cóż nowego przecie?
A! witaj kumo — o! byłam daleko
Na wielkim zborze puszczyków kłopotnych,
U brata kruka byłam w odwiedziny:
Śmiał się taj gadał, że się bocianowa
Tam podzióbała z żurawia ciotunią,
A stara czapla mówiła mi także,
Że każdy ślepy pod tą szubienicą
Niech oczy zwilży rosą nad porankiem,
To będzie widział i lepiej jak ongi.
Tylem słyszała — — a cóż ty siostruniu?
Cha! cha! cha! wtóra zaśmiała się głośno
Byłam ja w dziwnem mieście, tam na wschodzie
Daleko byłam, wielbłąda zdechłego
Szarpałam boki, a krucy sąsiedzi,
Dziwne mi także wieści powiadali:
Kruk wesoło podlatywał,
Podlatując przyśpiewywał
Ura! kra! kra! —
Dobre mięso ze zdechłego
Bydlęcia od wieka —
Ura! kra! kra!
Lecz najlepsze z umarłego
Ścierwo człowieka —
Ura! kra! kra! —
I dziubał głodny, i dziubiąc tak gwarzył:
Jest tu oj smutna, chora króla córka,
Co już od roku kona w udręczeniu,
Ni się uśmiechnie, ni słówko wypowie,
Lecz jęczy, płacze, na jakiś ból tajny.
Schodzą się, radzą, łamią sobie głowę
Próżno — cha! cha! cha! boć cała przyczyna,

Że pod schodami od roku tam siedzi
Ropucha wielka, co zaczarowała
Dziewczę książęce, to topielec znany.
Gdyby kto schody odwalił i zabił
Gada (co mnie oglądał z nietoperzem),
Oj toż bym była rada! — cha! cha! cha! cha!
Odwalić kamień i zabić ropuchę,
A zdrowie księżnej będzie powrócone —
A ojciec rękę córki swej i skarby
Dałby mu za to — tyle wiem — słyszałam.
Tu się zaśmiały znów dziko trzy sowy,
I zaszumiały głośno skrzydeł lotem —
A biedny ślepiec ufny, drżący cały,
Wstał skoro pierwsze ptaszę zakwiliło,
I ręką potarł po rosie porannej,
A oczy zwilżył kroplami jutrzenki
Aż cudo! — w chwili widzi już wschód słońca.
I las zielony sosnami trzmielący.
A złote słońce nad kwiatów doliny,
I nad jeziora wstające, rozlewa
Strugi światłości do koła. — Wyzwane
Pieśnią skowronka za chmury ciemności
Oświeca w dali miasto nad jeziorem:
Złote wieżyce i zamek królewski
Błyszczą z daleka na modrem tle niebios —
A on padł o ziem, i Bogom dzięki czynił,
Kiedy szedł ku miastu, w dali, wspaniałemu. —
Kiedy przed zamkiem stanął w swych łachmanach,
I prosił o królewskie posłuchanie,
Mówiąc że sposób ma ku uzdrowieniu
Córy królewskiej, śmiały się dworzany,
Śmiały się pyszne zawistne doktory;
Lecz król prowadzić kazał go przed siebie
I pytał bacznie o tajne lekarstwo? —
Daj mi! rzekł królu, czterech ludzi tylko
Abym odwalił kamień schodów zamku —
I rozwalono schody — o! zdziwienie!
Z wrzaskiem odskoczył cały dwór przelękły —

A on toporem zgładził niewidzianej
Wielkości żabę, potworną, siedzącą —
A w tejże chwili księżniczka, jak wiosna
Zdrowa, śmiejąca, zbiega mu w ramiona,
I woła: zbawco mój! o! dzięki tobie! —
Odtąd mi będziesz i bratem i Panem!
A król go siwy przycisnął do łona
I córę oddał na wieczne zamęźcie —
I rządził długo, szczęśliwie i mądrze,
I był od ludu wielce miłowany. —
Aż gdy raz jedzie rydwanem złocistym,
Spotkał na drodze żebraka, biedaka,
Co kląkł i w nędzy k’niemu ciągnął dłonie —
On kazał stanąć, i rozpoznał wroga,
Który mu oczy wyłupił i z chaty
Na świat wypędził — lecz pomny swej chwały
Wraz mu przebaczył, widząc go nędzarzem,
I w swej osobie odkrył się nędznemu —
A żebrak wężem u nóg mu się cisnął,
A król litości łzą wspaniałą błysnął,
I opowiadał mu swe dziwne dzieje,
I sów ponocne dziwne rozhowory;
A gdy pożegnał, i jeszcze obdarzył,
Poleciał chytry co tchu szukać lasu.
Pod szubienicą starą się położył
I niby senny, czekał sów gawędy —
Aż zaszumiało niby wichrem w dali
I przyleciały trzy sowy postronne
I jako ongi nowinki bajały,
I jedna rzekła: pod tą szubienicą,
Gdzie wisi szkielet herszta rozbójników,
Tam w dole wielki skarb jest zakopany —
A wtóra rzekła: w gruzach tego zamku
Jest cudny pierścień, kto go ma na palcu
Ten wszystko spełni co zechce na świecie.
Zcieszył się bardzo, aż parsknął ladaco,
Że będzie Panem, i zadrwi ze świata —
Lecz trzecia wrona rzekła: oj! zapłata

Za sprawiedliwe czyny będzie wielka —
Lecz siostry cha! cha! czuję coś żywego
Pod szubienicą co nas podsłuchało.
I dziko razem trzepnęły skrzydłami,
Łotra rozdarty na trzy wielkie części
I w świat rozniosły ze śmiechem po nocy. —
Taka jest powieść o złym i przebiegłym,
Co od przebiegu, jak wojował, ginie. —





TOPIELEC.


Dwoje małżonków, szło raz w dziwnym sporze:
Kogo za kuma wziąść swemu dziecięciu?
Aż szli przez mostek, a żona krzyknęła,
Bo się okropnej przelękła ropuchy
Co na tym mostku skurczona siedziała —
Lecz żaba rzekła: «Nie płosz się kobieto,
Weź mnie za kuma do twego dzieciątka.
Ja jestem wody możnym panem w czarach,
Zwą mnie topielcem, w przyjaźni ja hojny,
A w zemście straszny mym wrogom, pomnijcie;
Nie zawsze iście jestem tak potworny —
Nieraz po wodzie płynę wstążką piękną,
Chwyci ją dziewczę, a ja nuż pociągnę,
I ze mną w głębie przepada na wieki!
A nieraz płynę wianuszkiem przecudnym,
A dziecię schwyci, lub rybak z swej łodzi,
A ja pociągnę, i w toniach otchłani
Ginie bez wieści; próżno matka płacze.
I suchą nogą ja stąpam po fali —
Z wichrem w zawody i w gawędy z burzą
I me kochanki cudne, jasne, fale,
Śpiewają rzewnie swemu kochankowi —

Ta tu laseczka co leży na moście
To różdżka moja, weź ją matko, ojcze,
I jutro do ranie przyjdźcie w odwiedziny —
Tą masz laseczką uderzyć w jezioro
I trzykroć krzyknąć: kum! kum! kum! a fale
Tak się rozstąpią że dnem przejdziesz sucho,
A ja na przeciw wyjdę moich gości. — »
I skokła żaba, w kałuży plusnęło,
A dziwu pełna para do dom wraca. —
Nazajutrz poszli nad jezioro, laską
Mąż ciął po fali, i jak mur się wody
Rozeszły we dwie strony, że szli na dno,
A matka z dzieckiem, z córeczką na ręku.
Naprzeciw wyszedł młodzian, piękny, smutny.
W zielonej szacie wiejącej jak fale,
Włos jego długi, czarny, modre oko,
I wiódł ich w głębie w podwodne krainy.
O! pięknyż ogród — drzewa tam z owocem
Bujnym się gięły, i szumiąc śpiewały,
Tak cudne pieśni, że słuchać aż senno —
Piękne dziewice, w śnieżnych strojne szatach
Zbierają kwiaty i oddają parze —
Wszędzie ich wiedzie, wskazał pałac cudny,
Co był jak koncha ogromna, świecąca,
W tysiące komnat krętych, a ze środka
Jakim się szumem śpiewanym wiejąca,
Co wzruszał serce i łzy do ócz ściągał —
Lecz mąż obaczył trzy wazony piękne,
Na ziemi dnem do góry wywrócone —
Odkrył je — aliści z pod trzech wazonów
Trzy białe w górę wylecą gołębie
I każden gruchnął: « Dzięki żeś wybawił! »
A wtedy z gniewem krzyknął on młodzieniec:
« Precz ztąd, bo dusze moje utopionych
Tyś mi uwolnił — tam dzwonią już mnichy! —
Precz » — i wypędził ich z swego pałacu,
A trwożni przed nim długo uciekali,
Aż im przebaczył, i rzekł: « waszej córce

Daję na posag takie trzy przymioty:
Gdy będzie płakać, perły będą płynąć,
Gdy się śmiać będzie, z ust polecą róże,
A kędy stanie, porośnie murawa.»
Znowu się z szumem rozstąpiły wody,
Giną im zamku koralowe wieże,
Niknie im młodzian smutny choć tak młody
Lecz rzekł, że córce ich zostanie kumem.


II.

Wcześnie rodziców utraciło dziewczę,
I już ubogą szła w służbę sierotą,
Lecz była całej natury pieszczotą
Przez piękność lica — i duszy dziewiczej.
Zazdrośni państwo, byli jej nie radzi,
Bo mieli córkę złą i szpetną iście —
A raz pan jeden, możny stał u okna
Ona stanęła naprzeciwko w drugiem
I uśmiechnęła się mile, a z ustek
Jej uleciała róża pełna woni
I prost na okno pańskie poleciała.
A wtedy książę miłością szalony
Prosił przez służbę o jej rękę, kornie —
Lecz dziewczę rzekło: — jam biedna sierota
I głośno, tęskno, sobie zapłakało,
A z oczy pereł trysły strugi białe,
A kędy stała tam porosło kwiecie —
I jako anioł było we łzach dziecię —
A! tedy zawiść wzięła twardych ludzi,
Że książę kocha biedną służebnicę,
A oto córa ich dumna w płomieniach
Próżno go wabi śmiechem i westchnieniem.
I pojechali gdzieś w podróż daleką,
I oczy w drodze wyłupią sierocie
I tak na drodze rzucają kaleką —
W męczarniach, we krwi i strasznej sromocie.
I pojechali dalej, i wrócili,

A księciu zasię ze smutkiem mówili.
Że z jakimś chłopcem uciekła dzieweczka —
A książę wściekły, kazał szukać wszędzie,
Ale daremnie, i w gniewu zapędzie
Poślubił córę, na złość, tych co oczu
Kochankę jego zbawili. A oczy
Jej piękne, z sobą zabrali do domu.
I długo perły z nich ciekły bez końca
A panna harda w nie warkocz stroiła
I w tych łzach dumna przedwarzała światu.
Lecz książę smutny ze chmurą na czole
Milczał i głowę na piersi pochylił.

Tam w dzikim boru, daleko od drogi
We krwi i w bolach jęczała sierota,
Próżno wstać chciała, obumarła bólem
Targa warkocze i jęczy okropnie —
Woła pomocy, lecz głucho wśród boru,
I chyba dzikie zwierzę tam przywoła —
Biedna. dzikszego zwierzęcia — człowieka!
Stała się pastwą o biedna! o biedna!
Tak szeptał stary dziadek nadchodzący,
Co szedł z daleka przywiedziony płaczem,
A był on wielkiej i pięknej postawy,
A włos i broda jego długie, białe,
A na ramionach czarna harfa wisi —
I rzekł: nie lękaj się o biedne dziecię!
To ja dziaduszek, staruszek i żebrak:
Patrz rączką, broda moja długa, biała —
I tak sierota zwolna wypłakała
Mu losów swoich koleje dziecinne,
A on ją podniósł, balsam lał na oczy,
I lekką potem, zakrył ją zasłoną;
Potem dłoń podał, i rzekł, niedaleko
Oto w tym boru stoi moja chata,
Chata uboga i nędzna sieroto!
W jej suche żebra wiater co noc tłucze

Ale tam znajdziesz spokój — a ja nie mam
Dzieci, więc bądź mi dzieckiem ty sierotko! —
I zawiódł w chatę, położył na sianie,
Przyniósł jej kwiatków, co po woni znała,
I na swej arfie przygrywając śpiewał,
Że długo jeszcze z boleści szlochała
I pereł mnóstwo lśniło się na sianie —
I rzekła: weź to starcze, to klejnoty!
Co w strasznej serca wypłakuje doli —
Będziesz bogaczem, za to że sierotę
W nędzy do chaty ojcem przygarnąłeś. —
Lecz na to starzec nic nie odrzekł, ino
Perły te zgarnął i przez rok zgartywał
A ją na arfie uczył grać w niedoli —
A miała cudny głos, gdy zaśpiewała,
To lasy, skały, echem poruszała,
I milkły ptaszki, a co tylko boli
To w pieśń wplatała, że pieśń ta dźwiękami
Duszy jej wszczęta, starca się już łzami
Kończyła cicho od duszy do duszy,
I nie marzyła o pieśniach wielkości —
Jej pieśni było dość — rozrzewnić serce!
A z pereł dziaduś ulał gęś błyszczącą,
Chodził, wędrował od sioła do sioła,
Z miasta, do miasta, i wciąż tylko woła:
«Kto kupi gęś za parę modrych oczu!»
Aż raz ją wzięła harda, złakomiona
Kobieta jakaś, i dała mu parę
Oczu niebieskich w wielkiej tajemnicy.
Pospieszył starzec, cichaczem do chatki
I oczy wprawił znów ślepej dziewczynie
Twarz swego zbawcy oglądała szczęsna —
A wtedy razem chodzili po siołach
Ona mu arfę niosła i śpiewała,
Piękna jak jutrznia wstająca od morza —
I na ramionach miała arfę swoją,
Perłami ócz jej hojnie wysadzaną:

Ozdobę arfy wypłakała w bólu!
I ledwie z niemi że nie wypłakała
Swej nieśmiertelnej, swej dziewiczej duszy!
Idą — z daleka — tam zamek się czerni,
A tłumy dworzan dzień godów już święcą,
Bo ot dziś wieczór zaślubi się parą:
Dostojny książę smutny, jak trup blady,
J ona podła, chciwa zalotnica. —
Stanęli milcząc w dziedzińcu zamkowym —
A właśnie siedział tam książę z dworzany
A przy nim panna w jaskrawych fijołkach
I matka panny, stara czarownica
Z czerwoną szyją, małemi ślepiami,
Wypimpiszona w piórska i szkarłaty! —
Ha! toć śpiewacy — zacny książę woła —
Chodźcie, a bądźcie mile powitani!
I kazał puhar dać swój ulubiony,
A do staruszka i do pięknej, młodej,
Pił i pić kazał — a starzec odpowie:
Za twoje Panie i twej pięknej zdrowie! —
Tu odrzekł książę: uderzcie mi w strony!
Pieśni! o pieśni! ale smutnej, dzikiej
Jak ból, co serce niewdzięcznością toczy — —
I uderzyła w arfę jasnowłosa,
A złote struny rzewnie zapłakały,
A pieśń jej taka była że dwór cały,
Milcząc się w głazy słuchające zmienił —
I pieśń jej rosła — i rosło zdziwienie:
« Gdzie wyją burze — i wichry szalone
Trzaskają dębów zsiwiałe korony,
Gdzie grzmi i piórem ognistą źrenicą
Uderza w skały twarde i niezłomne,
A dzikie bestje kryją się po norach:
Tam leży nędzna śród boru sierota
Kłom wilków podłym na pastwę rzucona,
Leży i jęczy, bo we krwi się broczy.
O bo kobiety — przebóg, nie kobiety!
Bo jej zwierzęta wyłupiły oczy. —

Rzucili w lesie — na zgubę, skonanie,
Wydarli oczy i życie; lecz więcej:
Wydarli dobra sławę nieskalanej,
Co cienia zbrodni ni miana nie znała;
Aż ją w swej czaszki dołach wydrążonych
W krwi własnej — krzycząc — ręką namacała!
O! była piękna sieroctwa czystością,
I dumą duszy — i lica pięknością,
Kiedy się śmiała, z ust leciały róże,
Kiedy płakała, perły biegły z oczu,
A gdzie stanęła, tam porosła trawa —
I tak zawiścią zdręczona okrutnie,
Przed jej kochankiem jeszcze oskarżona
Podle, nikczemnie, o zdradę i podłość
Że z innym zbiegła nikczemnie w świat wielki!
O fałsz! O zemsta! — —
Tu strony szarpnęła
Że drgnęły dziko i łzy z oczu czarnych
Trysnęły zdrojem pereł przecudownych —
Ha —! książę zerwał się orłem do lotu
I u stóp pięknej padł z dziecka radością —
A ona głowę jego tuli w dłoniach
I czoło białe dotknęła ustami.
Wrzasnęły razem obie piękne panie,
Jęły uciekać — lecz nagle dziad siwy
W wielkiego kruka czarnego zmieniony
Każdą pod jedno swe porwał skrzydło,
A ulatując z wrzeszczącemi próżno,
Krakał: ja kum twój — dziewczę — jam topielec!
A piękną swoją wiódł król przed ołtarze,
I żyli długo — i byli szczęśliwi,
A po nich tylko ta harfa został,
Na której pamięć ich wznowiłem piosnką,
Z ust mej piastunki niegdyś usłyszaną.





CZARNY KOMIN.


Wędrowiec jeden szedł przez las głęboki.
I zaszedł w jakieś tam stare zamczysko —
Puste tam były szeregiem komnaty,
A na nich wielkie wisiały obrazy
Rycerzy zbrojnych i dam postrojonych.
A na kominie w jednej zimnej sali
Płonęło wielkie ze trzaskiem ognisko.
I siadł przy ogniu zdrożony podróżny.
A przy kominie leżała patelnia.
On wyjął z torby ciasto swe surowe
I na patelni począł piec przy ogniu —
Aż ci z komina spada na patelnię
Ręka człowiecza po ramię — z hałasem.
Zląkł się on nieco, lecz rękę porzucił.
I piekł znów dalej; a po krótkiej chwili
Znów spadła noga — za nią ręka druga,
I znów odrzucił je na bok, a głodny
Piekł tylko dalej i dalej — w milczeniu.
Aż spada głowa z tułowem i nogą!
A wtedy rzucił się gniewny i cisnął
Przecz to od siebie, i klął swe przygody,
I znów swe ciasto warzył po nad ogniem.
I tak padały członki na patelnie,
A on się dąsał, a krzyk jego gniewny
Śmiejącem echem biegał po komnatach.
Wtem spojrzał młody podróżny za siebie,
A za nim stał już piękny, młody człowiek
Złożon z tych części, co z takim mu jękiem,
Z takim hałasem spadały z komina —
Kształt jego cudny, i piękne oblicze,
Oko wesołe — a czoło wysokie,
I wziął za rękę trwożnego przychodnia,
I rzekł: chodź ze mną — i powiódł daleko
Gdzieś po pieczarach sklepień go, podziemnych,

Aż w jednej stanął i wskazał mu ręką
Szkieletów kilka leżących do koła,
A w rąk ich kościach lutnie pordzewiałe,
I blask klejnotów, i oręże rdzawe,
I rzekł: to wszystko twoje, przyjacielu!





JESZCZE O ŻMII.


Był raz król wielki i możny — i dumny —
Miał on trzech synów pięknych, miał młodzianów,
Kochał ich czule, jak łabędź swe dzieci
I raz rzekł: «moi synowie kochani,
Jaką z was każdy chce łaskę ode mnie?»
«Mnie część królestwa!» rzekł jeden ze synów —
«A mnie, rzekł wtóry, daj ojcze dwór taki,
Bym podróżować mógł po całym świecie.»
I spełnił ojciec, a spytał trzeciego
Czegóż ty pragniesz synu mój najmilszy?
«Zbuduj mi ojcze na wysokiej górze
Zamek wysoki, w którym by drzwi tyle
Było, co w roku dni, a okien tyle
Co gwiazd na niebie śród pogodnej nocy.»
I stary ojciec lubo się zadumał,
Budował długo, aż w końcu zbudował —
I stanął zamek dotąd niewidziany.
Kiedy zagorzał światłami śród nocy,
To jasne były góry i doliny —
I w zaniku owym siadło książę młode.
O! piękny, śmiały i dumny młodzieniec.
Że miłem oczkiem wszystkie nań księżniczki
Wszelkie inne niewiasty patrzały.
By za ten pałac znalazł mu synowę,
I wnucząt jasne główki dał w nagrodę. —

Lecz książę milczał, i tylko polował
Na dzikie boje jeździł, i ucztował,
A o swej żonie przyszłej nie śnił wcale.
Aż jednej nocy po uczcie, po długiej,
Ledwie się do snu pokładli śród zamku
Nagle — dźwięk, hałas, łoskot, jak grom burzy
Zatrząsł zamczyskiem w głębi jego posad,
I wszystkie okna, wiele w zamku było,
W chwili padają z jękiem, wytłuczone. —
Wyleciał książę z mieczem co tchu na dwór
I patrzy — a to żmija siedmiogłowa
Lecąc, wytłukła olbrzymiemi skrzydły
Znów wszystkie pyszne gotyckie szyb krocie — —
Z śmiechem radości i po ziemi wężem,
Sunie się chyżo, sunie przez trawniki
I przez szpalery, ucieka, ucieka —
I znikła z śmiechem — a książę w wściekłości
Przysiągł jej pomstę — aż u bram piekielnych!
I znów budował, i znów okna wstawiał,
A wstawił tyle, co gwiazd w pięknej nocy —
Aliści znowu o północy z burzą
I błyskawicą, żmija przylatuje,
I wszystkie okna z rykiem i ze śmiechem
Wytłukła swemi wielkiemi skrzydłami.
Tu już jak piorun z nagim, lśniącym mieczem
Wyleciał książę, doścignął bieżącą,
I ciął w ucieczce w plecy — ciął i rąbał,
Rąbał na sztuki, że się wolniej wlekła
I tylko czasem łba podniesie hardo
I plunie pianą i ryknie straszliwie.
Lecz już — już leci, doleci swej jamki,
W którą, acz była jaszczurcza i mała,
Cała ogromna w chwili zapadała.
Wtem książę młody skrył miecza do pochwy,
Jak się uchwyci ogona swej żmii,
Jak się nie wgryzie w cielsko paznogciami,
Tak z nią przeleciał aż przez szparkę małą —
I leciał, leciał, pod ziemią, daleko,

Aż osłabiony padł bez sił i wiedzy.
A gdy otworzył oczy obłąkane,
Ujrzał się w ciemnem, ogromnem sklepieniu,
Co się gubiło gdzieś w dali dalekiej,
I wielkie masy pływały w ciemności.
Wstał i szedł znowu, dalej, co raz dalej,
I tak szedł długo wielkim korytarzem,
Aż oto wielki zamek z skały kuty,
Ze złotym dachem, stanął mu pod okiem.
Książę wszedł w bramę — a tam trzy olbrzymy
Spali snem twardym, w żelazo zbrojone —
Ognisko wielkie tlało tam przed bramą,
A okna były z wielkiemi kratami,
I jakieś dziwne znaki tam na murach.
On wszedł i idzie, idzie, idzie —
I dużo komnat przeszedł, aż ci w jednej
Siedzi panienka cudna. czarnooka
W białej sukience, nad robotką jakąś.
Oczki jej smutne. a usta zacięte —
A gwiazda świeci jej —
A on zapytał, skłoniwszy się pięknie:
«Powiedz panienko, gdzie hydra ta straszna.
Którą dognałem i mieczem podciąłem?»
A ona z krzykiem radości, zdziwienia,
W oko spojrzała łzawo rycerzowi.
Lecz nic nie rzekła i na ustach palce
Kładąc, wskazała, niemo, by szedł dalej.
I znów szedł długo, długo, długo, długo —
Aż wszedł w komnatę, w której czarowniejsza,
Ale smutniejsza jeszcze od tej pierwszej,
W zadumie tęsknej siedziała dziewczyna.
Włos jej był jasny na pierś spadający.
A na różowem licu łzy uwisły,
Jak w listach róży
Kropelka po burzy. —
Sukienka była jej z tęczy utkana
A miesiąc świecił jej —
I znów się skłonił, i o drogę pytał.

Lecz smutne dziewczę, z nietajną radością,
W trwodze mu szereg komnat ukazało —
I za nim okiem rzuciło ciekawie,
Aż znikł i kroki jego nikły — dalej —
Aż znów w komnacie spotkał trzecią Panią,
Ta najpiękniejsza, już była urodą,
I dumną, królów, dziewica, postawą —
Lecz na jej czole smutek kwitł najsilniej!
Szata jej z słońca utkana promieni,
A na jej skroni, wianek gwiazd drgał blaskiem —
A lilji berło śnieżne miała w dłoni,
Aby go oddać — w czyjeż? w czyje dłonie? —
A słońce świeci jej —
Lecz i ta łzami świetlana, swą lilją
Drogę wskazała, dalej, i szedł książę,
Aż w jednej kirem okrytej komnacie,
Spotkał karlika malutkiego bardzo,
I schylonego, acz pięknego licem —
A blady smutek strzelał z jego twarzy,
Acz ślady dumy na niej nie wygasły. —
Wtedy zawołał młodzian niecierpliwy:
«Wskażcież mi drogę do tej hydry podłej,
Bym pomścił krzywdy moje w gniewie moim!»
A karlik zasie, rzekł tylko: «poczekaj!»
I wiódł go długo, długo, długo, długo,
Aż go do wielkiej sali przywiódł iście.
Tam w środku biło źródło pełne gadów,
Kipiało warem i syczało dziko. —
Karzeł rzekł: « w zamku tym jest komnat tyle,
Co dni wśród roku, i okien co gwiazdek.
I twój był taki, a przeto z zawiści
Chciała go zburzyć żmija czarownica —
Reszty nie mogę rzec ci, lecz tak działaj:
Tutaj, rzekł, umocz, miecz twój — » książę zmoczył,
A karzeł wiódł go do wtórego źródła.
To było czyste jak szyba niebieska —
«I w to rzekł, umocz, miecz twój nagi teraz»
A gdy go zmoczył, rzekł szepcąc do ucha:

Słuchaj mnie pilnie: — oto tam, w tej trzeciej
Ciemnej komnacie, śpi na wielkiem łożu
Hydra ta straszna i pokaleczona —
Ale na łożu jest wielka pokrywa
Na trzysta kłódek zamknięta czarownie.
Łoże się wspiera na posągach dwiestu
Co na ramionach dźwigają jej ciężar
A w drzwiach komnaty, gdzie leży w swych ranach,
Jest wąż ogromny, co swem wielkiem ciałem
Opasze całą ziemie i uciśnie.
On po potopie wstał i jej tu strzeże —
Tego nie zbijesz, niejeden już walczył,
I zginął marnie. Ale co północy,
W wielkiej, żelaznej wannie on się kapie.
Wodę mu leją trzy one dziewice
Smutne, coś widział, i one śpiewają,
A ja przygrywam na mej arfie złotej —
Lecz przy tej wielkiej wannie jest ogromne
Żelazne wieko — to strąć całą siłą,
To go przywalisz i na wieki zdusisz —
A żadna siła wieka nie podniesie.
A teraz skryty czekaj tu północy
Bo duchów dzikie będą korowody.»
I w ciemną czeluść ukrył się młodzieniec,
A miecz swój imał — w tem ci w jednej chwili
Takim się gwizdem ozwie szczekać zamek,
Takie zkąd głosy zapieją, zahuczą,
Zaryczą zasie, i jękną i zmilkną —
I znowu zagrzmią — że dreszcz zimnym potem
Na dumne ciało młodziana wystąpił.
Bo zadrżał zamek — jakby tysiąc dzwonów,
I pieniu burzy — i tłumów gdzieś krzyki,
Jak stu położnic jęki męczarniane,
Jak pisk dzieciątek żywcem mordowanych —
W jeden glos wielki splotły się piekielnie,
Żelazem włosy stanęły na głowie —
I hurmy duchów, wielkich, małych, czarnych,
Ognistych także, poczną skakać w cieniu,

Piszczą, tańcują, biją się i krzyczą.
To jako slupy ogniste i białe.
To jako smoczki ze łbami kogutów.
To trupie głowy na kurzych stopeczkach.
Skaczą i piszczą, i piszczą i skaczą.
To węże zasie, to ogniki błędne,
To znowu myszki, jaszczurki. jak ogień,
To w niedoperzów kształcie, rżą jak konie
A każda syczy i zieje iskrami — —
Tak trwały długo pląsy, korowody,
Aż karzeł zagrał na arfie, co większą
Była od niego, o wiele, o wiele,
I zmilkły duchy, i znikły jak wstały,
Jak strachy nocy o porannym dzwonie,
Gdy łzy porannej rosy drżą na kwiatach. —
O! cudnie brzmiała po tłumie tych wrzasków
Muzyka arfy smutnego karlika!
A kiedy zagrał, w komnatach pieśń brzmiała
I cudnie nikła, płacząc po zakątach —
I cicho znowu, a trzy piękne dziewy,
Smutne dźwigają ceber bardzo ciężki,
I leją milcząc do wanny żelaznej,
A para bucha z wody wielkim dymem.
Leją, dźwigają, i znów nalewają.
A potem węża biorą na swe barki,
Na białe, ciężkie już i tak boleścią,
I leniwego dźwigają ramiony
I w wodę cisną z ramion — gdy się stoczył,
Plusnęło w wannie — i bryznęła woda
Aż w trzy komnaty — gdyby wielka chmura
Się oberwała z niebios aż do ziemi —
A wtedy smutne piosenki mu nucą
Na sen, a karlik na arfie przygrywa,
A wąż się kąpie i w wodzie przewala.
Tu skoczył rycerz z mieczem uświęconym,
Zdala się całą swą siłą rozpędził,
I pchnął oburącz wielkie ciężkie wieko
Co się zachwiało — i runęło z grzmotem

Na wielką wannę, na wieki — jak piorun.
A upadł książę od hałasu wieka,
I karzeł upadł i trzy piękne dziewy —
I tak leżeli chwilę ogłuszeni,
A po komnatach zamku i pieczarach
Grzmotem biegały odbijane głosy,
Aż słabnąc, ginąc, po długiem konaniu
Znikło — a książę porwał się z niemocy,
Gdy wąż się próżno miotał w rdzawej wannie.
W on to czas miecz swój porwał rycerz młody,
Przeleciał wtóra i trzecią komnatę
I tknął nim kłódki wielkiej jako głowa;
A ta opadła — za nią trzysta kłódek
Pękło i spadło na ziemię z łoskotem —
To były głowy malutkich dzieciątek
Co z jękiem kwiląc, na chwilę ożyły.
I pękło wieko: na ogromnem łożu
Leży olbrzymia żmija siedmiogłowa.
Ciało jej wielkie, w krwi spuchłe, zrąbane —
A z mieczem skoczył on bohater młody;
I siedmiu razów, potężnemi ciosy
Odmiótł jej srogie łby ogniem dymiące. —
Tu śpiewem dziwnym, niebieskiej harmonii,
Zadrżały ściany starego zamczyska —
A żmija raz się w boleściach targnęła,
I z strasznym rykiem tygrysa pustyni,
“ śmiechem rozpaczy szatana — już zdechła.
A wtedy dwieście posągów kamiennych,
Które dźwigały jej olbrzymie łoże —
Ożyły nagle, i z krzykiem radości,
Z barków rzucili to łoże potworu,
Pod którym z grzmotem w dwoje pękła ziemia,
I pochłonęła, w piekło piekieł dziecię — —
A w chwili zamek podziemny z ciemności,
Stanął na ziemi przecudnym ogrodzie;
A dwiestu dworzan ożywszy z kamieni,
Do nóg się słali swemu dobroczyńcy —
A wtedy karzeł już nie był karlikiem,

Ale był królem wspaniałej postawy,
I przystąpiwszy objął księcia z łzami
I rzekł: o! «dzięki! młody nasz wybawco,
Bo my i zamek tu zaczarowani
Byliśmy przez nią — ja z trzema córami.
To moje perły, to moje trzy kwiaty,
Co były dotąd zamknięte w komnaty.
To jest Krimhilda, to Berta, to Zofia,
A ty o panie weź jedną za żonę. — »
«Ciebie, rzekł, Berto, dam bratu młodszemu;
Tobie Krymhildo, dam starszego brata,
A ty, o Zofio, chodź ze mną do końca.
Do mego ojca starego cię wiodę —
Tam będziem w zamku kędy okien tyle,
Co gwiazd na niebie — komnat co dni w roku —
A na swych lutniach dwunastu śpiewaków
Będzie nam śpiewać o upadku żmii. — »
I żyli długo, i byli szczęśliwi —
Tu się zamyka czarnoksięzka księga,
Choć w niej jest dużo tych wieści po lutni,
A kto z tych iskier ognisko rozdmucha,
Niechaj w płomieniu czyta piętno — ducha!





ŚWIĘTA RÓŻA.
LEGENDA.


O piękna lilja, co swe śnieżne lica
Wśród chwastów cicho wychyla,
Lecz Chrześciańska piękniejsza dziewica
Cudniejsza co dzień, co chwila;
Ale z dniem każdym bardziej stęskniona
Wśród pogan za życiem ducha,
Chrześcianina, starca, natchniona,
Rad, coraz to chętniej słucha.

Ojciec, pan możny zamków i włości,
Pogańskim Bogom się kłania,
Córka w dziewiczej serca skrytości
Bogu żal duszy odsłania.
«Córko! — rzekł starzec, lirnik tajemny
Przybysz z daleka — ja ciebie
Chrzczę, dając róży miano! — wzajemny
Mistycznej róży duch w niebie!»
Wieczór w ogrodzie zamkowym kaskada,
Z łoskotem leci w doliny,
Ze skał na skały bryzga i spada —
Księżyc mknie w niebios głębiny.
Z zamku wybiegła króle[w]ska dziewica —
Czyż na kochanka spotkanie?
Oddech jej prędki, pobladłe lica —
Czyż gwiazd chce wielbić świtanie?
O nie! — tam w cieniu starzec w czarnej szacie,
Ów lirnik siwy się zbliża,
I w dłoń dziewczęcia w cichym majestacie
Składa drewniany znak krzyża —
I przy kaskadzie stanęła w miłości,
Książęcą córa jedyna,
On rzekł: «chrzczę ciebie — tą wodę w czystości
W imię ojca — ducha — syna —! »
I równa róży, i skromna przed światem
Pod strumień uchyla czoła,
Potem z dziewiczej dumy majestatem
« Jam chrzęści[j]anką! » zawoła —!
I poszedł lirnik w dalekie strony
Wieść o nim ginie — dziewica
Nawiedza chorych ubogie domy
Pod nieobecność rodzica.
Smutna w gwarliwym na zamku tłumie,
Smutniejsza w wielbiących roju,
Miana za dumną — o! biada dumnie!
Lecz ona — w tak skromnym stroju?
Co dzień po uczcie gdy cisza w sali,
Światła gaszą służebnice;

Wtedy — przemyka jak cień w oddali
Różą pomiędzy dziewice!
Ona chleb jada i wodę pije,
A biednym składa mięsiwo,
I jej obiadem pięć sierót żyje
Ich szczęściem — ona — szczęśliwą!

Pogasły światła — śpi zamek cały,
Róża z koszykiem żywności
Mignęła w cieniu, tam chłopczyk mały
I wdowa czeka w tęskności —
Róża jak anioł z zamku zstępuje
Biednych z radością obdziela —
O! dobroczynny tylko uczuje
Jak wzrok jej się rozaniela — !
Lecz raz zdradzoną przez służebnicę
Niosącą w koszu mięsiwo,
Ojciec schodzącą spotkał dziewicę,
I groźnie spytał lękliwą:
«Co niesiesz w koszu? odsłoń w tej chwili!
W mem łonie gniewu wrą burze — »
Zlęknione dziewczę nieśmiało kwili:
Ojcze — mój ojcze — to róże! —
«Nie wierz, szeptnęła Panu służebna
Tam łakocie dla ubogich — »
«Ona skłamała? — biada jej wiana!
Do więzień strącę ją srogich! — »
I wydarł koszyk ze drżącej dłoni
Na czole starca wrą burze,
Odsłania — dziewczę we łzach się płoni,
W koszyku — leżały — róże!
« Biada służebnej! wraz książę zawoła,
Córko! — o przebacz ojcowi,
Jej ścierwo dzisiaj, dziób mego sokoła
Rozniesie — przebacz starcowi! — »
«O nie mój ojcze! nie! to jam winna!
Na twoją starą skroń siwą!

To cud świętości, wiary co słynna
Ojcze! tu było mięsiwo —
Ja chrzęścianka! patrz! cudnej wiary
Ubogim niosłam tę strawę —
A ulęknionej ojcowskiej kary
Cud dały — nieba — łaskawe!»
Podumał starzec — uchylił głowy,
Córka ją łzami zrosiła,
Rzekła słów kilka — o! dzień godowy
Bo łzami — ojca ochrzciła.
A za nim zamek, kraj jego cały,
Wziął chrzest, wziął wsparcie ubogi.
Odtąd dni piękne w zamku świtały
I lirnik wrócił w te progi —
A kiedy róża w dziewiczej wiośnie
Z bladym rumieńcem konała,
Ogień natchnienia w oku jej rośnie
Czoło w aureoli miała. —





OJCZE — NASZ.
LEGENDA.


W onych to czasiech kiedy gruzów Romy,
Krzyż nad męczeństwa uniesiony światy
Nad ziemią błysnął zwycięztwa ramiony,
By objąwszy, przestroić w swe szaty —
W onych to czasiech zaciekań i badań,
Gdy chrzęściański mędrzec, zamiast w niebo
Poglądal w gruzy pogaństwa i zadań,
Martwych sofistów pytać czuł potrzebę —
Wśród nowych Chrześcian, był mędrzec zgrzybiały,
Świętego Pawła porwany mądrością.
Wziął chrzest — lecz oczy jego nie patrzały
Na świat ten wiary czuciem i świętością. —

On słysząc biblij świętych podań dzieje
Słysząc «Ojcze nasz» dziwił się mądrości,
Lecz nie czuł mistrza, mistrzów, co w koleje
Świata, próśb siedem rzucił — próśb miłości.
On nieraz myślą chciał zgłębiać, nie wiarą
Głębi tajemnic siedmiu próśb człowieka,
I siadł raz, badać, myślą zimną starą
Ojcze nasz Chrześcian.
I w ziemię powieka
Utkwiona była, a na piersi głowa
Spadła w zadumie rozumu ślepego,
I dumał, dumał, a myśl błędna owa
Wlokła go długo do celu tajnego —
Lecz drugiej prośby nie skończył gdy, w dali
Straszliwy rozgrzmot zbudził go z dumania,
Że padł o ziemię — a z głębi wstawali
Martwi, z wieczystych snów śmierci posłania.
W górze archanioł uwisł — a obłoki
Zaszły ciemnością wśród wieków, basz prądu:
Skonał — bo głos ten straszliwy, głęboki,
To była trąba ostatniego sądu. —





LEGENDA ORYGINALNA.


Sierota uboga
Wieczorem już późno
Do wielkich wrót Marjackich zbliżyła się proga,
Chcąc się chwilkę pomodlić myślą Bogu dłużna —
Lecz dziady kościelne
Z gorzkiemi słowami
Fuknęły że już późno, że nie dni niedzielne,
I z gniewem zatrzasnęły kościelnemi drzwiami.
Klucz zgrzytnął dwa razy,
Wrzeciądzo spuszczono,

I słychać było kroki idących przez głazy,
Odchodzących jak głazy z myślą wyziębioną.
    Już chciała odchodzić
              Smutna i nieśmiała,
O! biednyż los sieroty po ziemi się wodzić!
I spojrzawszy ku gwiazdom, tęsknie zapłakała –
    Wtem wrzeciądze jękły,
            Skrzypnęły łańcuchy.
A podwoje Marjackie uchylone pękły,
Cicho rozwarte w nocy, przez anielskie duchy –
    I przez drzwi wyjrzała.
             Smutna twarz anioła
 Ręką wzięła sieroty rękę, co zadrżała
I cicho wprowadziła dziecię do kościoła —
«Pójdź ze mną o dziecię!
          Drzwi tobie zawarto.
Jam ci otworzył – osłodź modlitwą twe życie.
A i za tych się pomódl – za których – niewarto!»
    I dziecinę drżącą
             Zostawił klęczącą —
A sam wzleciał znów między Stwoszowe aniołki,
Na gzyms swój kędy klęczał nad sklepień wierzchołki –
    A dziecina mała
             Modląc się słyszała
Śpiewy i głos aniołów , dźwięk arfy Dawida,
Co się w nocy rozmdlała, i różom róż przyda. –
    Gdy się pomodliła
               Anioł znowu wstaje
I z uśmiechem znów dłoń swą dziecinie podaje
I znowu odwiódł do drzwi, gdzie wejścia prosiła –
    Lecz dziecię z tęsknotą
              W lica mu spojrzało –
I po długiem milczeniu rzekło « Jam sierotą!
Zostań ty – zostań ze mną » – i serce mu drżało. –


ANIOŁ.

«Tam mistrz mnie umieścił
         Na gzyms swój o! złoty,

Abym mu skrzydeł cieniem nad grobem szeleścił
I światłość wiekuistą głosił wśród ciemnoty —
A ty chcesz o dziecię
«Bym zstąpił z filaru
I pozostał przy tobie na wiosenne życie?
Czyż na to Bóg zezwoli i mistrz dłuta czaru? — »
I w niebo pogląda
A niebo gwiaździste,
Głos zabrzmiał — «Zostać! dziecię czyste ciebie żąda —
Potężniejsze od mistrza dziecię wiarą czyste —! »
«Nie odstąpię ciebie
Już nigdy, o dziecię
Wiedz że Bóg ojcem sierot — ich ojczyzna w niebie!
A ja z tobą zostanę już na całe życie. — »
Znów cisza w kościele,
A w aniołków chórze
To samo wesele:
Tylko jeden w górze
Znikł z gzymsu złotego
Dla dziecka małego. —





CUDOWNY PIASEK.

Z czasów Władysława Hermana opiewające początek
przedmieścia i kościoła Karmelitów na piasku w Krakowie.
Opowiadanie Karmelity.




Smutne to czasy były w Polskiej ziemi,
Gdy Węgrzyn chytry a dziki
Nad naszej Wisły brzegi zielonemi
W zdobywcze skupił się szyki —
I stanąwszy pod Krakowem
Stał się powietrzem morowem.

By Krakowiacy snać się oszukali
Że obóz pełen żywność,
Każdy Po bucie, z piasku usypali
Kopiec takiej wysokości
Nito Krakusa mogiła
Co po nad Wisłą gwieździła. —
A kopiec wielki z piasku Wiślanego
Gdy urósł, mąką zsypali,
Aby zwieźć króla o rozumu miałkiego.»
I tak Krakowa dostali —
Aż wzruszon świętych modłami
Bóg się zlitował nad nami!
Temi przygody po skończonej wojnie
Królisko zgryzion głęboko,
Gdy znowu Kraków odżywał spokojnie
Król oślepł na jedno oko —
Próżno radzą mistrze sztuki
Jeno milczą jak nieuki. —
Król usnął — we śnie przybiegł doń aniołek
I rączką wskazał mu lasek,
«W tym lasku śpiewał, rośnie w cieniu fiołek,
A pod tym fiołkiem jest piasek —
Weź tego piaska na oko,
Znów ujrzysz słońce wysoko! — »
Król się przebudził, już bieżą dworzany
W stronę zachodnią, do lasku,
W trawach znajdują fiolek rosą zlany
A pod fiołkiem szczyptę piasku. —
Gdy król przytulił do oka,
Znów ujrzał słońce wysoka.
A wśród zdumienia i spólnej radości
Tam poszedł w cichy on lasek
Król, złożyć dzięki Panu Wysokości.
A gdzie był fiołek i piasek,
Węgiel kościoła zakłada,
I tak do ludu zagada:
«Na wdzięczność Panu kościół tu zbuduję
A ty poczciwy mój ludu,

Tu się rozeprzyj — ja tobie daruję
Na przedmieście ten gaj cudu. — »
Stanęły domy i chaty,
A lud Krakowski bogaty —
Od snu onego Piaska ochrzcił mianem
To lube swoje przedmieście,
I urósł kościół on królewskiem wianem
Jeden z najpiękniejszych w mieście:
Gdzie wyjrzał fijołek z traw zwoi,
Tam wielki ółtarz dziś stoi —
I król się modlił: «O Panie! z wysoka
Pojrzyj na lud twój pobożny,
Jakoś mnie wrócił jasność mego oka
Błagam za lud mój Wielmożny!
Nie daj mu nigdy oślepnąć
W wierze, ni męztwie zaskrzepnąć — »
I wzniósł tam obraz jasnej Matki Boga
Nad Krakowem czuwającej:
Pszczołą lud do niej garnie się, gdy trwoga —
Z dźwiękiem modlitwy gorącej,
A pełny cudów obrony
Królowej Polskiej Korony! —
Bo kiedy później wrzasły dzikie trąby,
Szwed wpadł do Piastów stolicy,
Odskakiwały w oddal Szwedzkie bomby
Od muru Boga Rodzicy —
I zwalić go nie zdołali —
On został — ci nie zostali!

I stoi kościół, dziś biją w te dzwony,
A dźwięk ich straszny, żałobny,
Dwoma wieżami jak dwoma ramiony
Wzniósł się ku Panu nadgrobny:
«Ludu módl się do Dziewicy
Do twojej Boga Rodzicy! »





LEGENDA O WIEJSKIM KOŚCIOŁKU.


W kościołku wiejskim ze łzami, trwogą
Starce, dziewice, z dziatkami matki,
Skryci, zamknięci, jęków ostatki.
Dobyli jak piersi zmogą —
Tatarskie hordy opadły sioło,
Wszystko co żyje palą, mordują
Co się nawinie, biorą, rabują,
Dymy się wloką w około.
Już dzicz otacza kościołek w cierpieniach
I podpalają z krzyki dzikiemi:
Od ziemi kościół nagle w płomieniach
Uniósł się w niebo z wiernemi!





ROMANSE, PIESNI I DUMY.



FIOŁKI.
ROMANCA.


Biedne dziewczę raz po śniegu
Biegło bose, z mrozu drżało,
Lecz na Wisły stojąc brzegu
Ot — tak sobie pomyślało. —
Kędyżeście fiołki moje!
W ranki wiosny gdy kwiatuszek,
Plotłam z kwiatkiem i na stroje
Niosłam Maryi z was wianuszek?
W tej kapliczce modrzewiowej
Na skroni Boga Rodzicy
Zawieszałam świętej, zdrowej
Pełny łaski siół dziewicy. —
Aż tu pełno fiołków w koło
Wonią kwitnie z ponad śniegu,
Dziewczę z rączek wzniesie czoło
I już zbiera je po brzegu.
Splotła wianek fiołkowy:
Niesie we łzach po śnieżycy,
Do kapliczki modrzewiowej
Dla cudownej siół dziewicy. —





PŁUG.


Starzec orał dzikie pole
I w głąb jego siał żołędzie,
Kiedyś strzeli nad tę rolę
Las, co dumnie szumieć będzie!
«Starcze, starcze, rzekł przechodząc
Mimochodem cudzy człowiek,
Na co siejesz myśl swą zwodząc,
Kiedy zgaśnie dzień twych powiek,
Gdy z żołędzi bór tu strzeli?»
Ale starzec nie wzniósł powiek,
I tak przeszedł cudzy człowiek
I obydwaj przemilczeli —
«Starcze, starcze, te żołędzie,
Strzelą w las aż za dwa wieki,
Gdy z twej ręki ni powieki
Z proszku, proszku już nie będzie!?»
« Jeźli sieję — to nie sobie,
Ale przyszłym pokoleniom ;
Po dwóch wieków przyszłej dobie,
Będzie chwała tym natchnieniom.
A choć mnie tu już nie będzie,
Las mój szumieć będzie wieki;
Choć ja przymknę już powieki
To mą ręką te żołędzie
Będą dębów szumieć lasem
I listkami zielonemi,
Chylić się do mogił ziemi —
Kędy legnę, legnę z czasem! —
Choć ja boru nie obaczę,
Ujrzą przyszłe pokolenia
Boru szumieć będą pienia,
Choć legną kości tułacze!»
Poszedł dalej młody człowiek,
Starzec siał nie wzniósłszy powiek. —





ROMANCA.


O północy nów ponury
Płynie gnany między chmury,
I nad oknem samotnika
Zwiesza bladą twarz — przenika!
Tam od nowiu z bledszą twarzą,
Na swem łożu on uśpiony,
A sny jego dziko marzą,
W twarzy ogień rozżarzony.
Złoty promień po nad łożem,
Padł na głowę ciężko śniącą —
On powstaje i za nożem
Szuka dłonią, tęskną drżącą. —
Wstał — i błądzi po komnacie,
Błądzi kroki spokojnemi,
I w snów strasznym majestacie,
Słowy ozwie się takiemi:
«Czy liż nigdy, nigdy więcej,
Już nie spojrzysz w moje oczy?
Nie dasz dłoni mi dziecięcej,
Łza się z jagód nie potoczy? —
Ha! ja dziś nie to pacholę,
Coć modliło się przed laty,
I na podłym błot padole,
Rozwiewało w tęczach światy. —
Precz o luba! precz szkielecie!
Straszne widmo dni młodości,
W oczy spojrzałem kobiecie
By usnęła snem wieczności!
O daleko — w przestrzeń wieków
Oderwanaś mi od łona,
Gasną węgle mych powieków —
Wulkan piersi zgaśnie, skona.
Patrzę na świat bolejąco,
Miłość niema nic nie żąda,

Dusza w przeszłość gorejąca,
Kamieniejąc się ogląda!»
Nów się okrył chmur falami,
Sunie dalej nad światami.
A na łożu śpi skrwawiony,
Samotnik nieprzebudzony.





Z JAŚMINEM W DŁONI.


Lica moje blade, smętne,
Płonie moja skroń;
Ach! bo serce me namiętne,
Jak jaśminu woń! —
Dusza tęsknym ptakiem w ciele,
Wzięci tam! o, tam!
Za twą duszą, mój aniele,
Do wieczności bram! —
Mdleje jaśmin i ulata
Dusza jego — woń —
I ja rzucam światło świata,
W ogniach stygnie skroń.
Lecz was proszę pięknie, mile.
W zimnym czoła pocie!
Wszak jaśminu na mogile
Posadźcie sierocie!!!





O GDYBY OCZY MOJE!


O! gdyby oczy moje
Mogły powiedzieć Ci,
Ile cię kocham! — boje
Duszy zamienić w łzy. —

Mój luby, o mój aniele
Ty wiarę miałbyś już,
O! nieśmiertelną w udziele,
Jasną jak anioł stróż!





SZALONE ZWIADY.


DZIEWCZYNA.

Smętarz tak wielki! —
O! biadaż mi — biada —
Gdzieś ty mój luby! — tu krzyżów gromada —


SŁOWIK.

O tutaj — tutaj! śpi tak cicho, mile,
A ja mam gwiazdkę na jego mogile!





DZWONEK I DZIEWCZYNA.
FANTAZJA.


Dzwonisz wieczór, dzwonisz rano,
Śrebrnym głosem z śrebrnej wieży,
Dzwoniąc piosnkę lubą, znaną
Wzywasz wiernych do pacierzy
O dzwoń mi dzwoń!


DZWONEK.

Czy to wieczór, czy to rano,
Śrebrnym głosem z śrebrnej wieży,
Dzwoniąc piosnkę tobie znaną,
Wzywam wiernych do pacierzy!


DZIEWCZYNA.

Dzwonku, dzwonku, dzwonku, miły!
Szczęsnych zwołują twe dźwięki,

Smutki serce przywaliły
Że na odgłos twej piosenki,
Serce pęka mi z tęsknoty,
I żałości, i z sromoty,
Dźwiga żalu brzemię srogie —
Ja już — modlić się nie mogę,
Lecz dzwoń i mnie dzwoń!


DZWONEK.

Odgłos ranny mej piosenki
Nie tylko wzywa szczęśliwych,
Bo po rosie moje dźwięki.
Goją serca nieszczęśliwych! —


DZIEWCZYNA.

Kiedy matka mnie powiła,
Ty przy moim chrzcie dzwoniłeś,
Twoja piosnka rzewna była,
Gdy na mnie dziecię patrzyłeś —
Przy twych dźwiękach matka miła.
Mnie uczyła
Modlić się!
A tam — matki dziś mogiła!
Dziś gdy spojrzę, łza ćmi oko
Tyś daleko, tyś wysoko —
Serce bije w pierś na trwogę;
Ja już modlić się nie mogę.
Zanieś, zanieś me westchnienia
Tęskne, w niebo jasne, błogie —
A pierś ciemna bez promienia,
U klasztornej furty stoję,
A ty mi nad grobem dzwoń! —


DZWONEK.

Słyszę piersi twoich tchnienia,
I wiem czego ci potrzeba
I łzy twoje i westchnienia,
Z mym dźwiękiem poślę do nieba.
Kraków 1850.




ZAPYTANIE.


MŁODZIENIEC.

Przedumałem dzień ten cały
Nad natury schylon księgą,
Schylon duszy mej potęgą!
Ale milczą drzewa, skały,
Próżno w kształtach życie czytam —
Ksiąg zbutwiałych, mędrców siwych,
Próżno badam, próżno pytam
Gdzie jest mądrość kwiatów, kwiat? —


GŁOS.

Ta modlitwa prosta, miła,
Której matka Cię uczyła —
Nią to stoi cały świat.
Gdy już zbadasz wszystkie drogi,
Wrócisz w pól twych tam odłogi,
A tam lilią kwitnie ona
Nad mądrości Salomona. —

Boć w ducha nieskończoności,
Wśród otchłani i ciemności
Ona czysta i niebieska,
Jak człowiecza pierwsza łezka;
Uroczysta, jednak bratnia
Jak człowiecza — łza ostatnia!
1856.




CIEMNY LIRNIK I DZIEWCZYNA.
ROMANCA.


«O graj mi jeszcze złota gęśli moja!
W twoich stronach roskosze czuję,
Z tobą żyje ta pieśń moja,
Którą niebieskim chórom pierś wtóruje!

Na wschód patrząc mym zwyczajem —
Czego lud ten cały płacze?
Ach! On płacze, za swym krajem,
Bo ci ludzie są tułacze. —
Ach! on płacze — »
«Chłopczyku?
Co to za piosnka?
Daruj że tobie przerywam.» —
«Nie pytaj bo pozrywam,
Strony gęśli.» — «Mój chłopczyku!
Skąd przybyłeś tu w te strony,
Taki smutny i schylony. —
Ty o lirze i żebraczym
Kiju chodzisz w świat tułaczem?
Twoje pieśni podsłuchałam
Lecz smutne tylko słyszałem.
«Czemu smutne twoje pieśni,
Myśl wesoła w nich nie prześni?»
«Czemu? — powiedz starcze miły? —
Bo to wianek na mogiły —
A zkąd idą ty nie pytaj,
I nie żegnaj — i nie witaj.
Po odpustach z lirą chodzę
Piosnką nikomu nie szkodzę.»
«Wszak piosnka tobie nie szkodzi?»
«Starcze, starcze, nie mów tego!
Ona chwilki skraca, słodzi,
Ona pióry skrzydła swego
Ocienia duszę młodego!
Starcze! ona jest aniołem
Dla tych, co ją czuć zdołają;
Skroń otacza kwiatów kołem
Co nieziemską barwę mają,
Co pod innem zeszły niebem —
Piosnka duchowym jest chlebem!
Lecz trzeba czystej sukienki
Jak do komunii świętej,

I czyste nucić piosenki,
Jak duszy do nieba wziętej —
O! ja mam czystą sukienkę,
Wydzwoń mi jaką piosenkę. —
Lecz — staruszku! mnie żal ciebie.
Bo ty masz ślepe powieki. —
Biedny! nic nie wiesz o niebie
O gwiazdach — co z wieków w wieki
Mrużą jasnemi powieki?»
« Milcz dziewczynko! nie mów tego —
Może lepiej znam od Ciebie — »
«Toś widział gwiazdy na niebie?
Ej staruszku!»
«Wierz dziewczynko, wierz starcowi
Choć te oczy wiecznie suche,
Nieraz słyszy, nieraz mówi
Na co oczy twoje głuche! —
Toś ty młoda, czuła — pewnie!
Bo twój głos tak płynie rzewnie —
O! tyś dziecię, dziecię jeszcze,
Jam na grobu stanął desce —
Słuchaj, zanucę piosenkę
Stworzę jak ranek jutrzenkę,
Bo gdy niebo przyćmi chmurka
Nie uniosą cię już piórka! — »
« Wstrzymaj starcze dłoń na chwilę,
Pies twój zawył przeraźliwie.»
«To głos ludzki co fałszywie,
Choć fałszywie, dźwięczy mile.» —
«O! ten piesek tobie drogi?
Twój towarzysz nieodstępny — »
«Rozwesela gdym posępny,
To przewodnik mojej drogi. —
To przyjaciel mój jedyny! — »

— I łzą zaszła twarz dziewczyny,
A rumieńcem się oblała,
W ciemne lica mu patrzała. —

«O! tyś bardzo świegotliwy!
Ja tak lubię świat i ludzi!
Nieraz żal się w sercu budzi. —
Jabym piosnki im nuciła
I do piersi ich tuliła!
O! a gdyby nie tam w chatce,
Stary ojciec, żal po matce,
Tobym ciebie dłonią w dłoni,
Prowadziła chłopcze miły,
Zarzuciła włos na skroni,
Z tobą, razem do mogiły —
Bo cię lubię nie jak brata,
Nie jak mamę, nie jak tata — »
Prawda! jam zbyt świegotliwy —
Kto milczący ten szczęśliwy!
Bądź mi zdrowa, bądź panienko,
Świeć zawsze skromną jutrzenką! — »
«Chłopcze, chłopcze! wróć się jeszcze!»
On nie wraca — on nie słucha —
Niechaj z pieskiem się popieszczę!
On nie wraca, on nie słucha —
Śpiewa — ach! głos tak tęskliwy,
Ach! on pewnie nieszczęśliwy —
On odchodzi — i piosenka
Niknie, blednie — jak jutrzenka!
— (śpiew coraz dalszy)
«Mej piersi tęsknym oddechem
Ogarnąłbym ich ogromy —
Mej myśli olbrzymiem echem
Powtórzyłbym niebios gromy!
Walczę — szarpię się sam z sobą,
Ach! powieka mi zasłania
W cieniach mi pochłania
Słońce grobową żałobą!
Gdybym widzieć mógł te światy,
Słońca skrzące w wieków wieki,
Ciemnem okiem pól tych kwiaty,
Plotę w wieńce ach! szkielety —

Gdybym płakać mógł — niestety
Z pod ciemności mej powieki
Gdyby błysła łza!
Nad smętarzem stojąc świata.
Boleję, choć ich nie boli —
I przekląłem moje lata,
Przedzwoniłem rdzą,
I nie miałem siostry, brata
Byłem tylko z pieśnią mą,
Choć i ją mi wydrzeć chciano
O! cierniowe takie wiano
Lecz jej chwała wiekuista!
Bez ciemności jasna — czysta —
Bez zaćmienia! Bez zwątpienia
Błoga światłość ta! —
Poszedł drogą biedny ciemny,
Dziewczę stoi, łamie dłonie,
A tęsknota w piersi płonie,
Choć lot myśli niewzajemny —
Tylko sepcze w głos tęskliwy:
Ach! on pewnie nieszczęśliwy!
Pokój z pieśnią mu na wieki
Bo z za ciemnej mu powieki
Łza upadła — —
1853.




DIABEŁ Z GITARĄ.


Cóż to za człowiek ze żarzącem okiem,
Jak węgiel w ogniu — przez miasta i wioski
Błądzi powolnym obojętnym krokiem.
Jak bez radości — a jednak bez troski?

On stępa z dziwną jakąś w duszy marą
Diabeł z gitarą!

Ledwie gdzie stanie, a dłońmi drżącemi
Zatarga w stronach i trele zanuci,
Szaleją wszystkie dziewczęta na ziemi,
Gdy idzie, każda pyta kiedy wróci? —
On stępa w duszy swej z anielską marę,
Diabeł z gitarę!

Lecz on nie wraca, coraz dalej goni,
Psy za nim wyją i wyją dziewczęta!!!
Ale on żadnej nawet nie da dłoni,
Może on jedną tylko zapamięta?
Bo on się wlecze z straszną w duszy marą,
Diabeł z gitarą!





SPOWIEDŹ.
(Romans ze słów pieśni gminnej.)
Tam oj smutne chłopię stało
Tak się kwiatkom spowiadało. —


PACHOLĘ.

Dla czego kwiatku, dla czego,
W skał cichem odosobnieniu,
Wśród zadumania cichego
W tajemnem kwitniesz milczeniu,
Nad brzegiem strumyka tego? —


NARCYZ.

O! szczęśliwy wtedy byłem
Kiedy w pączku lica kryłem,
Nie znając zimy, jesieni,
Ni skwarnych lata promieni,
O! szczęśliwy wtedy byłem ! —

Byłem wesół jak motylek,
Wietrzyk igrał z mą koroną.
Gdzie swawole tamtych chwilek,
Gdzie cień mój, pod brzóz osłoną?
W pocałunków lubem tchnieniu
Zorza rosiła me włoski
I we wschodzącym promieniu
Zwierciedliłem lica! — Kłoski
Złote ku mnie się schylały
O śnieżnych skroniach szeptały,
Spuszczając kropelki rosy,
Co z gwiazd spłakały niebiosy!


PACHOLĘ.

Kwiatku poeto, dla czego,
Nie wśród kwiecistej doliny,
Gdzie rumienią się maliny,
Szafirowe kwitną dzwonki,
Pędzisz chwilkę życia twego?
Tam gaworzą wciąż skowronki,
Jawor szepcze pochylony —
O kwiatku osamotniony!
Jakże puste to wybrzeże?
W dolinie wesołe kwiatki,
Tam brat z siostrą,
Bzy, bławatki,
A w tyle rój tam goni
Z kwiatka w kwiatek po tej błoni;
Tam tywanki, wonne róże
I paprocie! —


KWIATEK.

Boże! Boże!
O! — róży cudownej wdzięki
Przyćmiły blask mej jutrzenki!
Ona ach! ona przyczyną
Że mi fali milsze dźwięki
I te mchy skaliste siwe —
Tu dni skończę, och! tęskliwe!

Gdy opadną listki moje,
Wiatr uniesie je po fali
I popłyną w modre zdroje,
Gdzie się strumień skałom żali.
Dzisiaj stroniąc już motyle
Na szczęśliwsze lecą ziółka,
Tylko czasem jeszcze pszczółka
Brzęknie i powita mile! —
Jam kwitł niegdyś obok róży
I w łzach rosy co poranka
U nóg pięknej z blaskiem zorzy,
Witałem sercem kochanka —
Ale róża nie słuchała!
Cudne lica odwracała.
Odpłacając mi niewiernie!
Jej woń boska dla motyli,
Jej rumieńce dla słowika —
Aż opadła i z niej — ciernie!
Więc odbiegłem w tęsknej chwili
Z łezką tylko samotnika,
I z daleka od doliny,
Gdzie rumienią się maliny,
Gdzie brzmią głośne ptasząt śpiewy
Z niezabudką mą siostrzycą,
Otoczony kilką drzewy,
Dumam tęskny nad krynicą —
Widzę wody grę z kamykiem,
I nic więcej — nad strumykiem!


PACHOLĘ.

Kwiatku tęskny, kwiatku miły.
Jak wre twoja, dusza moja!
Tak namiętna — tęskna! smętna!
I jej dni się zamąciły —
Odpuszczam Ci winy twoje,
Lecz pokuty słowa moje:
Słuchaj kwiatku biedny, miły,
I jam rzucił wdzięk kochanki,

Którąm kochał z głębi siły!
Gdy rozpocznie pająk tkanki,
Płacz wieczory, o! płacz ranki
Pod krzyżykiem mej mogiły!


KWIATEK.

A gdy klęknie na mogile
Łzawy anioł, dziewczę twoje,
Milcząc długie, długie chwile? —


PACHOLĘ.

O! to słuchaj kwiatku miły!
Gdy łzą w modrem błyśnie oku,
Śmiej wieczory, śmiej się ranki,
Już niepomny słów wyroku
Smutnym oczom mej niebianki,
Pod krzyżykiem mej mogiły! —





SŁOWIK NA SMĘTARZU.
ROMANS.


GRABARZ.

Ledwie zapadnie świt dzienny,
O zmierzchu, cichym powiewem
Zaszeleści wiatr wiosenny
Listkami drzew —
Wnet ze śpiewem
Smutnym się ozwie ptaszyna —
I nuci długo, żałośnie,
Aż do świtu na grobie —
Czemu nie nuci radośnie?
Czemu tak skarży się sobie? —
Żadna w tej wiosce dziewczyna
Nie nuci jak ta ptaszyna —
Ot — nieraz kiedy znużony,
Kopiąc dół komu znaczony,

Wetknąwszy rydel do ziemi,
Legnę by spocząć znużony,
I spożyć chleb mój nieszporny,
Ptaszę to piosnki swojemi —
Choć skryty i niepozorny
Tak serce zajmie, rozkwili,
Że czas zbiegnie jednej chwili —
Cha! tak wczoraj zamyślony,
Wśród cichego drzew powiewu
Podsłuchałem jego śpiewu:
Aż tu ozwały się dzwony,
A grób jeszcze nieskończony!
Dalej do rydla! skoczyłem,
Na szczęście dla dziecka jamę
Kopałem, już wnieśli w bramę
Trumienkę, kiedy skończyłem.
Oj biedaż z tobą ptaszyno!
Bieda jak z ładną dziewczyną!
Już zmrok wieczora zapada,
Umilkła ptasząt gromada.
Dół jeden, drugi skończony,
Ten dla Pana, ten dla dziada!
Teraz sobie bijcie w dzwony,
Niech płaczą, zmrok niech zapada;
Niech przyjdą w miejsce ochrony,
Ale cicho — już zakwili!
Tam nad dziewczynki mogiłką —
Ej spłoszę go ziemi bryłką.
Nie nie! o już zanucił,
Cyt — o! czy się pomylił,
Zaczął wesoło i wrócił,
Na smutny ton. —


SŁOWIK.

Kwil piosnko! kwil! kwil! —
W krotce gwiazdka na niebiosy
Zejdzie, spuści łezkę rosy,
Wśród wieczornych chwil —
Kwil piosnko! kwil! kwil!


GRABARZ.

Słowiku! —
Czemu ty nie wśród gaju
Lub nie nad brzegiem ruczaju,
Kwilisz? — mały samotniku!
Na smętarzu tu tak smutno —
Tu nie ma świeżej dąbrowy
Tylko świerki pieśń pokutną
Szumią nad trupiemi głowy,
Jęczą puhacze i sowy! —
Czemuż, o śpiewaku miły,
Gnieździsz się między mogiły?
I tak zawodzisz nad rankiem
Jak kochanka za kochankiem?


SŁOWIK.

Tam! tam!
Niegdyś, dnia szczęsnego
W pośród sadu zielonego
Kładłem gniazdo przez dwie wiosny
Z gniazdem głosił śpiew radosny,
Najweselszy z grona mego! —
Było tam dziewczątko małe,
Co ochraniało mi gniazdka,
I co rana gdyby gwiazdka
Błysło w oknie — w rączki białe
Brało żywność, cudna mała,
Po gałązkach rozrzucała —
Za to wieczór gdy okienko
Uchyliła, chór słowiczy
Z kity bzu, na kitę skacząc,
Gdy płakała, pieśnią płacząc,
Piał jej rzewnie: o Panienko!
Kwitnij cudna w dni słodyczy,
Jak róży kwiat! kwiat! kwiat!
Jak marzeń świat, świat! świat! —
Z trzecia wiosną przyleciałem,
I już — och! jej nie zastałem!

Krzak cienisty ścięty cały,
Dzikie chwasty zarastały!
A dzieweczka kędyż miła? —
Och! tu róże i mogiła!
Gdym w żałości pieśń wywodził
Z za gór modrych miesiąc wschodził —
I przez otwarte okienko.
Ja widział — sen twój panienko.
Jak wiosna wcześnie umarła,
Tak blade oczka zawarła. —
Och ciężki sen! sen! sen!
Och biedny dzień ten! ten!
Tak noc cała tam leżała:
W koło światła moc gorzała,
Wianek mirtu na jej skroni,
Na jej piersi szata biała,
A znak jakiś czarny w dłoni. —
Potem krucy ja włożyli,
W domek ciasny — mały! mały!
Przez drzwi z domu wynosili
Siostry niosły i śpiewały
I płakały! —
A za niemi smutną śpiewką
Poleciałem gdzie ją nieśli,
I skacząc z drzewka na drzewko
Leciał, aż tu ją przynieśli —
I w dół ciemny położyli,
I grudami przywalili!
A kochanek na mogile
Posadził jej róże białe —
Tu jak wtedy, wtedy, kwilę
Ranki całe, nocy całe!
Wśród wieczora tęsknych chwil,
Kwil piosnko, kwil! kwil! kwil!
Może wstaniesz z pod mogiły,
Na wiatr puścisz kosy twoje,
Może błyśnie dzień ów miły,
Gdzie znów wzlecą piosnki twoje,

Wśród wesołych wstaniesz chwil! —
Gwiazdko moja! gwiazdko woja.
Kwil piosnko! kwil! kwil! kwil! —


GRABARZ.

Umilkłeś — biedna ptaszyno!
Zgłuszyły Cię zdala dzwony —
Dziś w nocy pod tą kaliną.
Znów zanuć, zanuć stęskniony!
Bo ona więcej nie wstanie —
Już idzie pogrzeb — znów łkanie. —


CHÓR, coraz bliższy.
(za murem smętarza).

Zagrzmijcie grudy po wieku!
Porośnij trawo na trumnie,
A ty, jeżeliś żył dumnie,
Pomyśl czem jesteś człowieku!
Pokój mu! pokój mu!
Na wieki!


SŁOWIK.

W pośród tęsknych życia chwil
Kwil piosnkę, kwil! kwil! kwil! —


GRABARZ.

Dół gotów i gruda sucha
Czeka na gościa i Pana,
Sznur leży — rydel —


CHÓR (bliżej).

Gdy głucha
Cisza obejmie nieznana,
Pokój mu! pokój mu!


CHÓR.

Pokój! pokój!


GŁOS.

W imię Pana!


SŁOWIK.

Kwil Piosnko — kwil, kwil! —


GŁOS.

A tym, którzy już dni swoje skończyli!


CHÓR.

I ten straszliwy termin odprawili!


GŁOS.

Daj wieczny pokój, pokój pożądany,


CHÓR.

Jezu kochany!


GRABARZ.

Jezu kochany!


SŁOWIK.

Kwil! kwil! kwil!


CHÓR.

Po burzach życia całego,
U strasznego śmierci ludu;
Na wieki wieku wszelkiego
Pokój mu aż po dzień sądu! —


SŁOWIK.

W pośród życia tęsknych chwil —


GRABARZ.

Już wchodzi orszak przez bramę,
Ku! ku! do dzwonka! do dzwonka!
Milej on niech od skowronka
Wita gościa stary sługa.
Łóżeczko czeka posłane —
Sen będzie twardy — noc długa! —

(dzwoni.)



O PÓŁNOCY.
FANTAZJA SMĘTARNA.


CHÓR TOPÓL.

Już na ich wieżach poczyna,
Bić straszna duchów godzina,
Że listków szmerem drżę —
I po łzie — spuszczam łzę
Wietrzyku pieść mnie pieść!
Roskoszy czuję dreszcz!

CHÓR BRZÓZ.

Witaj nam chwilo pokoju!
My lutnie grobów spłakane,
Do korowodów nastroju,
Zanucim duchom rozchwiane!


MODRZEW.

Szum niemy wstrząsa me włosy —
Z pod piersi łzy życia płyną,
Pod ziemią wstają ich głosy
Wstają już — z duchów godziną!


CIEŃ DZIEWICY WSTAJE Z MOGIŁY.

Jak motylek tęczy dziecię
Wstaję, wzlatam przebudzona,
I snów ciche pierzcha życie,
Błądzę tu osierocona!
O różo moja na grobie,
Czemu ty więdniesz w żałobie?
Kto ciebie tutaj posadził,
Kto tu pamiętał o Tobie?
Kto z liców rumienik zgładził?


RÓŻA (oblatując).

O! to dziki twój kochanek!
Posadził mnie na mogile.
Ale płacząc co poranek
Łez swoich wrącą goryczą
Spalił me lica motyle,
Z mej woni zabił słodyczą.


CIEŃ DZIEWICY.

Słowiczku mój! słowiczku mój! —
Czy był dziś kto na grobie?
Tu kroków ślad – łez płynął zdrój
Czy niewiadomo tobie?
Słowiczku mój? —


SŁOWIK.

O! ze słońcem
Zbiegł chłopczyna twój kochanek,
On tu przybiega co ranek,
I przynosi wieniec, z bijącem

Sercem usiada na grobie
I w ręce bladą twarz kryje —
U nóg mu wierny pies wyje.
Oczy jego błędne, smętne,
Płonie jego skroń,
Bo serduszko ma namiętne,
Jak tej róży woń. —


CIEŃ DZIEWICY.

Dzięki! dzięki!
Mój maleńki!
Za to idąc w inne światy,
Błogosławię twoim pieniom,
Macie rosę — świeże kwiaty —
On powróci k’moim cieniom —
A tę różę z jego łzami
Tak błyszczącą, wonią tchnącą
Poniesie wraz z jej cierniami
Przed Pana źrenicę lśniącą.
Powiedz jemu mój maleńki,
Piosnek dzięki, lubej dzięki,
Co aniołem się unosi,
I Boga za mnie prosi! —

(ulatuje z różą w ręku.)


SŁOWIK.

Wszystko powiem mu w miłości,
Piosnka rzewnie się rozkwili! —


WIERZBA.

Płaczę! leję łzy żałości
Krzyż samotny już się chyli. —


PUSZCZYK.

Tu mam gniazdo w trupiej głowie
Cha! Cha! Cha!
Ciemno! — biedneż życie wdowie,
Próżna łza! —


PUSZCZYK WTÓRY.

Nie popłacze chłopiec długo,
Rzuci zeschły wspomnień kwiat,

Pójdzie innej pięknej sługą
I o czterech łupach w świat. —


SOWY.

Cha! cha! jak pies, cha! cha! cha!
Pierzchnie młodość!
Wyschnie łza! —


CHÓR WIERZB.

Słyszycie siostry, słyszycie?


SOWY.

To życie! to życie!


DZWONEK KAPLICZKI.

Pieśń się mięsza z szyderstwami —
Ale zginie co przeklęte,
A co święte — będzie święte
Milczcie! ja czuwam nad wami! —





DUMKA SIEROTY.


Powstań, powstań z pod mogiły!
Tobie kamień piersi gniecie,
Dzisiaj wieczór taki miły —
Matko! blaga twoje dziecię!
Jam ci przyniósł świeży wianek,
Na nim polna błyszczy rosa,
Z pod bławatów i z pod kłosa,
Co sierp u żął dziś w poranek ! —
Ach! tam tyle gwiazd się rusza
Gwiazd — jak niebios przestrzeń długa
Może tam i twoja dusza
Mruga — może na mnie mruga!
O! nie mruga matko moja,
Choć ja sam na całym świecie,
Wstań i dotknij kwiatków zwoja,
Bo tu woła twoje dziecię! —

Wstań powąchaj wonne kwiecie,
Weź kwiatuszek do twej skroni
I ukołysz Twoje dziecię,
Ach! Raz jeszcze na twej dłoni. —
Powstań, powstań z pod mogiły,
Jak tam gwiazda miga złota —
Cieniu boski! Cieniu miły!
Matko moja! jam sierota!
1853.




NIE KOCHAJ MNIE!


Nie kochaj mnie! wołam głośno,
Nie kochaj! jęczę ze łzami,
Nie kochaj! pieśnią donośną
Gram smętnej lutni strunami!
Nie kochaj! a wiesz dla czego
Bo ja cię kocham, o miła!
A kogo kocham, dla tego
Tu przeznaczona mogiła —
I chciałbym sam wmówić w siebie,
Że cię nie kocham — szalony,
Bo przywiązaniu do ciebie,
Zagrają pośmiertne dzwony!
Pieśń djabelska! Pieśń anielska,
Śmiech ironji, Hymn harmonji,
Pieśń niemiła — pieśń przemiła!
Jak mogiła, w której miła!
Kogom kochał, utraciłem,
Każdy promień zgasł jak gwiazda,
Dziś jak smutne ptaszę gniazda
W ciemnościach duszy ożyłem!


POROSŁY ŚCIEŻKI. (Pieśń.)

Porosły ścieżki, któremi
Chodziliśmy dłoń w dłoni,

Powiędły kwiaty tej ziemi
Coś mi tuliła do skroni —
Mieć jedną wiosnę tak błogą!
Dziś mgły powietrza drżę chłodem,
Mój strumień ścina się lodem —
Suchy liść chrzęści pod nogą!
Błogosławione te gaje,
Gdzie dusza młoda, marząca
Wszych myśli światy i kraje
Z skał ulatała tęskniąca!
Powróci wiosna zielona
Zdrój ptasząt zaszumi hymnie —
Nie wróci chwila prześniona
Ciebie nie będzie już przy mnie!





STROFY.


Biada, biada mojej głowie!
Gdy utonie w zamyśleniu,
Gdy duch drzymie w pół-uśpieniu
Biada biada mojej głowie!
Czy spokojnie struny trącę,
Czy w milczeniu głowa zwiśnie,
Czy wspomnieniem ciszę zmącę,
Pieśń przekleństwa z strun wytryśnie!
Brzeg skalisty u nóg drzymie,
Nad otchłanią myśli wdowie,
A tam tylko jedno imię,
A tu! biada mojej głowie!
Pieśń na piersi jak na trumnie
Gruda dudni! cóż ta powie?
W grobach echo jęczy tłumnie
Biada biada mojej głowie!

O! jak cicho tu do koła!
Jak samotny duch wśród ciszy
Duch, król sam — duch w lot sokoła
Woła ciebie, ciebie słyszy —
I na myśli młodych piórach
Leci w jutro — jutro powie
Skajdanionym na swych górach,
W lot! o chwała młodej głowie!





STROFY.


O biedneż, biedne dzieciątko
Ułomnie na świat zrodzone —
Biedne bezskrzydłe pisklątko,
Z gniazdeczka na bruk rzucone!
Lecz najbiedniejszy w przyszłości,
Człowiek, co nie miał młodości.

Szatany pieśniom wtórują
Tak do trumny od powicia —
Gdy komu młodość zatrują,
I cóż mu po reszcie życia?





STROFY.


Acz węże zwątpień obwiły lot ducha,
Acz serce pęka piekieł płomieniami,
Ja biję w arfę — mój stwórca mnie słucha!
O! wszak i dla mnie to niebo z gwiazdami!

Acz ciemno w duszy i chaos do koła,
Światło się przedrze wschodu promieniami,
Ja wezmę piorun z rąk mego anioła —
O! wszak i dla mnie to niebo z gwiazdami!

Choć wszystko z piersi na świat wyrzucone,
Jeszcze się zbierze dla brata współ-łzami,
A choć ubodą gady otulone —
O! wszak nade mną to niebo z gwiazdami!

Sercem się łamać, jak ewanielicznym
Chlebem, co rośnie mały, ogromami,
I duchem cierpień dzieląc się dziedzicznym,
Spojrzeć w to niebo okryte gwiazdami!

Acz duch pod krzyżem mdleje i upada
A oko ciała tonie w puszcz otchłani,
Choć wrzaśnie szatan z piersi głośno: Biada!
O! wszak i dla mnie to niebo z gwiazdami!

Choć duma piekieł na płonącem czole
Siędzie, i chmury napędzi z gromami!
Po chwili woła duch, białe pachole:
O! wszak i dla mnie to niebo z gwiazdami!

I tak przeleci pielgrzymka ta senna,
Gdy anioł z trąbą stanie nad światami,
To powie Panu dusza bezimienna:
O! wszak i dla mnie to niebo z gwiazdami!





PIEŚŃ BOLEŚCI.


Są chwile w życiu, gdzie serce zbolałe
Po wszystkich burzach padnie w wielką ciszę,

Jak grób milczące, jak głaz skamieniałe,
W księgę milczenia boleść swoja pisze. —

Wtedy się pojąc, myśli tylko snują,
A oko milczy — tak żeby się zdało,
Że serce nigdy jeszcze nie cierpiało —
Serca cierpiących dobrze się rozumią!

Wtedy ponurej duszy lubym światem
Jest cichy smętarz, samotne mogiły,
I ciche drzewa, drżące wonnym kwiatem
I krzyże — co by, choć milczą, mówiły!

I wśród posągów smutku, najsmutniejsza
Jak posąg zimny, stoi kształt człowieka,
Im burza większa, w głos gromów głośniejsza,
Tem głębsza cisza sunie się z daleka. —

I wtenczas postać cicha, w kir owiana
I sercem cięższem młyńskiego kamienia,
Milczy jak boleść, chwilą zapomniana —
W rozdarty uśmiech splotły się cierpienia.

Serce choć cierpi, nie przeklina świata,
A duszy jeszcze otuchą jedyną
Cierpiące serce, siostry albo brata,
I oko, z którego łzy ciche płyną. —





WŚRÓD GÓR RODZINNYCH.
Do ***


Wśród gór rodzinnych, w cichem zamyśleniu
Wzrosłaś, jak kwiatek na bujnym ugorze,
Znając grzech ledwo po jego imieniu,
Myślą nie zbiegła nad światów rozdroże. —

Cicha pierś matki i ojca pieszczoty,
Rzewny dźwięk wiejski wieczornego dzwonu,
I kwiaty polne, i zacisza cnoty —
To świat co myśli dał twojemu łonu.
Wśród twoich tylko rosłaś kochająca,
Piękna, jak zorza wschodząc ubóstwiana,
Biednych dłoń twoja wspomagała drżąca
W ciszy tajemnej śród dni twoich rana! —
W twe oczy niebo przelało swe blaski,
W twą myśl tchnął cud swój stwórca w dni młodości;
Młodość twa była jak jutrzenki blaski,
Co wielkie słońce zwiastują w ciemności. —
Tęsknota jakaś, co jak noc majowa
Przez ciemny błękit oczu twych wyjrzała,
Siadła w mej duszy — i opadła głowa
Na tęskne piersi, niema, skamieniała.
Com w tobie widział, com przemarzył z tobą
O tem wie serce młode, bolejące,
Ciebiem w mej drodze napotkał, a z tobą
Powstały bóstwa i pieśni tęskniące. —
Dziś — biada! biada! runęłaś z twym światem!
Pokój anielski rozstał się z twem czołem,
Biada! — jam dzisiaj — boleści warjatem
A ty — ty smutna — upadłym aniołem!
Dzisiaj za mierna, by zostać szatanem,
Wleczesz złamane to skrzydło Anioła,
A pokój ducha wraz z życiem złamanem
Jak liście z róży — obleciał ci z czoła! —





WYZNANIE.


Jak cię nie kochać? kiedy w twojem oku
Wzrok mój płomienie wzajemności czyta?

Jak nie zatonąć w mych marzeń potoku,
Kiedy o ciebie tęskna myśl zapyta?
Błogosławione, o! błogosławione
Chwile, com z tobą przemarzył dłoń w dłoni!
Choć na nie kiru Bóg rzucił zasłonę —
Im krótsze, świętsze — pełne niebios woni!
Jak nie ubóstwiać twej smutnej istoty
Nie dzielić z tobą twego serca żalów? —
Myśmy się spletli w ranek życia złoty,
Jak w głębiach morskich ramiona koralów!
I rosnąc w lata, rosnąc w wspólne siły,
Co raz mi tęskniej patrzyli w swe oczy,
Twój uścisk cichy, anielski i miły
Był mi jak bluszcz, co kolumnę otoczy.
Gdy rzekniesz kocham! niech mówią me oczy —
O! wtedy stopniałbym w twem uściśnieniu!
W tobie blask widzę — tajny i uroczy
I twarz w twe dłonie kryję w zachwyceniu!





DO.

Pięknaś, choć blada, milcząca.
Jak róża upadająca. —



DO.

Słowa wyznań, jak w oku łzy, się próżno tłumią,
Tutaj dusze cierpiących dobrze się rozumią
Muzyki cichym płaczem, smutek zwieję z czoła,
Płacz cicho! wszak twe linii, imieniem anioła. —
Im więcej komu cierpień stwórca tu przekazał
Tem jaśniej mu swą miłość i bóstwo okazał. —


DO.

Ty nie masz album — ale ty masz serce!
Więc na tem sercu — myśl rozstania piszę:
Niech milczy potwarz, w proch padną szyderce,
Ja dzwon męczeństwa gdzieś w oddali słyszę. —

Więc błogosławię brata dłonią tobie,
A jeźli kiedyś zejdziem się znów razem,
Ja w mej zadumie, ty w twojej żałobie,
Dusze dzisiejszym niech gwieżdżą obrazem. —
Młodość — acz smutna — to anioł nad światem
Jak róża mimo cierni, kwiat na kwiecie,
Ty nie masz brata — daj mi być twym bratem!
A mniej samotny i ja będę w świecie. —
Kraków 1855.





BŁOGOSŁAWIEŃSTWO.
(Do Maryi.)


Niechaj twój anioł czuwa przy twym boku!
Usypiaj błogo w skrzydeł jego cieniu,
Bez jego rady nie czyń ani kroku
Czyli to w szczęściu, czyli też w cierpieniu —
Niech przymykając wieczór twe źrenice,
Do snu kołysze w skrzydeł twoich cieniu,
Byś lecąc duszą w sny jasne, dziewicze
Znów je rozwarła, w spokojnem zbudzeniu.
Kiedy różannie w okno błyśnie zorze,
On Ci niech nuci o skowrończej dobie,
I w dzień i w nocy, o dziecię ty Boże,
On niech Cię strzeże, niech czuwa przy tobie.
Kiedy twe serce zbytnie się rozkwili,
Niech je jak dziecię piosnką uspakaja,
Niech myśl wesoła tobie się przymili,
Kwiatami marzeń twój smutek przystraja.
W tej drodze ciemni, któż nie zrani czoła?
Wieńce jej kolców i piołunu tkane,
O! na to trzeba mieć czoło anioła,
Lub czoło — czoło miedziane! —

Nad wszystkich marzeń i pieśni zdrój złoty,
Aniołom milsze westchnienie sieroty;
A jeźli czyste dwie oczu jej łezki
Oni je w błękit uniosą niebieski.
I łza i uśmiech to dzieci wrażenia!
Wszystko myśl młodą wznosi i porusza,
Lecz niech twój anioł koi twe westchnienia
Cieniem swych skrzydeł, niech twe łzy osusza!





MODLITWA
KOCHANKI ZA KOCHANKIEM.


Ku gwiazdom gonię smutnemi oczyma —
W błękit bez końca ja niema poglądam,
Jednak nie widzę — nic — co widzieć żądam
O! tu nie niebo — bo tu jego nie ma. —

Próżno się w koło oglądam po świecie,
Jaśmin uwiędły wysunął się z dłoni,
Płaczę jak dziecię — śmiałam się jak dziecię
Lecz sen płomiennej nie utuli skroni. —

Boże! coś stworzył świat serca śród światów,
Błogosław łaską memu kochankowi,
Na skroń mu anioł niech da z łąk swych kwiatów
Niebieską pieśnią ode mnie pozdrowi. —

Niech nad nim gwieżdżą jego myśli wieszcze,
Jak pierwsza, tęskna, łza niemej miłości;
Drżąc niech pytają czy mnie kocha jeszcze,
Czy jest aniołem jasnym śród ciemności. —

Boże coś życie dał jemu tułacze,
Coś serca związał a jednak rozłączył —

Niech długo dusza z duszą nie płacze,
Obyś snem wiecznym te walki nam skończył!





ANTI — IRONIA.


I.

Ja byłem dziki — tyś mnie ugłaskała
Jak lwa pustyni, i ukołysała
Jednem przelotnem, tajemnem spojrzeniem,
Duszę, rozmdloną niemem uniesieniem:
Że była cichsza w snach swych od dziecięcia —
Że spokojniejsza była od jagnięcia,
Gdy runo jego opada pierścieniem. —


II.

Życie człowieka — to pieśń nieskończona!
Którą wieszcz — nie wie — sam komu zanucił.
I arfa jego płomieńmi natchniona,
Nie nazwie pereł, które ziemi rzucił. —
A jednak laur swój po krwi swojej skroni
Czuje, wędrując, po tej ziemskiej błoni,
A jednak ziemi rozpychając wrota,
Z radością cierpiąc on woła: Golgota!
A jednak z pieśnią zwierzając się stronie,
Ledwie z nią duszy własnej nie wyzionie! —


III.

Chwilami jestem milczący, ponury
Jak lew, któremu obetną pazury,
Jak rumak gdy poczuje rdzę wędzidła —
Ale gdy spojrzysz, znów czuję me skrzydła,

I chciałbym tylko przez wieki majowe
Oczyma pieścić twe błękitne oczy,
Ustami palić twe usta różowe
I w dłoni pieścić jedwab twych warkoczy.
Pieścić się w pieśniach o tobie bez końca,
Jak w morskich falach blada twarz miesiąca.





LIST.


Snem snów boleści, jest to piękne życie!
Przekleństwem ducha i ciała pogarda,
Człowiek zbudzony jak w kolebce dziecię
Co raz to nowszych igraszek zawoła
By je po chwili zdeptać z myślą harda,
I macać nicość — gdzie przeczuł anioła. —

Lecz być szczęśliwym, szczęściem niewdzięczników,
Nad tłumem modlić się, cierpiąc śród tłumu,
Opiewać wolność w pętach najezdników
I sercem ciskać za pocisk rozumu
Można — po chwili nadziemskiej ofiary
Być na nadziemskiej skale orłem wiary! —

Iść z gorejącej Sodomy na wieki
I nie oglądać się — choć to ojczyzna,
By łzą goryczy nie zaszły powieki
By w soli gorzki posąg nieprzespany,
Duch się nie zmienił, trza ducha olbrzyma,
Co by do walki wyzwał swe szatany!





LOT PRZYRODZONY.


Ze wschodem słońca co nad chmur osłony
Wyżej i wyżej ulata po niebie,
Duch mój młodzieńczy wstaje uskrzydlony
Bo w niem i nad niem stwórco! czuje ciebie!

Czy noc, urocza jak anioł pokoju,
Czarny płaszcz wlecze po iskrzącem niebie,
Znowu duch czerpie w świeżych natchnień zdroju,
Bo w jej ciemnościach, stwórco! czuję ciebie!

W uśmiechu szczęścia, w łzie, w goryczy chlebie,
W hymnie przebaczeń, w przekleństwie tej ziemi,
Gdy noc zapala gwiazdy, świeci niemi —
Duch mój, o stwórco, czuje tylko ciebie!

Czy myśl natchniona, lecąc z gniazda ziemi,
Jak orzeł młody wiruje po niebie,
W ciszy wiosennej, i w burzach jesieni
O duchu duchów — wszędzie czuję ciebie!

U stóp twych padły wieki, i bałwany
I dzieła wieków, w olbrzymów pogrzebie,
By w sobie samym długo zadumany,
W swych grobach sobie świat wydumał: Ciebie!

Czy w morza dziejów głąb cisnę oczyma,
Czy wzrok się pieści cudami przyrody,
Uderza ogrom stwórcy — wszech olbrzyma
Przed którym padną ludy i narody. —

Gdy tonę myślą w tej księdze rodzaju
Ja już nie myślę — ja czuję! bez końca —
I duch mój płynie po bezgranic kraju
Wyżej promieni wschodzącego słońca —


Ty czuwasz! nie dasz silniejszych szponami
Rozdzierać słabszych pierś w skargi żałobie,
Boś raz szatanów strącił przed wiekami
I gdybyś nie był — stworzył bym Cię sobie!

A tak choć w zwątpień jak w ojców «potrzebie»
Duch się na chwilę w kurz walki pogrąży,
Znowu skrzydłami zapału podąży
O duchu duchów — jako duch do Ciebie! —





MAJOWA NOC.


Szumi wiatr liściem — strąca krople rosy,
Majowych chrząszczów słyszę brzęk do koła,
I dzwon wieczorny niosąc dzięk w niebiosy
Jednych usypia — innych ze snu woła.
Majowa nocy! ile masz uroku,
Gdy gwiazd milionem zadrży niebo twoje!
Źródłami natchnień młodzieńczemu oku
Biją twych cudów czarodziejskie zdroje!
Za wszystkie walki, męczarnie żywota,
Za dni boleści z pochyloną głową —
Mieć w życiu jedną, jedną noc majową,
Dość — aby z duszy precz pierzchła zgryzota!
Im więcej listków w górze się zieleni,
Tem mniej nadziei w młodem sercu błyska,
Tem więcej krzyżów — gdzie mogiła niska,
Tem więcej w ciszy serc drzymie pod niemi!
Nocy! ty ulgo słowicza a cicha,
Kiedy namiętnie młode serce bije,
Ty lejesz balsam z niebiosów kielicha,
Co rany ducha bolejące myje.
O chwilo! chwilo! ty gwiazdo śród życia,
Gdy drżysz czasom na ducha błękicie,

Lepszaś do zgonu od chwili powicia,
Chwilo Majowa! nad ich wieków życie! —





WIZJA.


W śnie czy na jawie? ni w jednem ni w drugiem,
W natchnieniu’m widział ołtarz wyniesiony,
Co w niebo strzelał dymu słupem długim
I ognistemi modlił się ramiony. —
To ołtarz mistrzów. Stanęli do koła,
Z natchnieniem w oku, z bluszczami u czoła —
Stali tam wieszcze z złotem i lutniami
I każdy wieniec na ofiarę rzucił,
I każdy piosnkę ofiarną zanucił.
I szli rzeźbiarze z swojemi dłutami;
Z pędzlem szedł malarz i rzucił swój wieniec —
Tak za młodzieńcem kroczył mistrz młodzieniec
Z przeczuciem w duszy — którego tam głosów
Głos żaden zgłuszyć niezdoła — z chaosów
Ziemi i piekieł! —
A każdy stanął i patrzył w płomienie
Milcząc, jak gorzał jego kwiatów wieniec;
I leciał z dymem w gwiazd ciemne sklepienie —
Bo zstąpił płomień cudowny z niebiosów,
Schłonąć ofiary i unieść w obłoki.
Z chmury zawołał głos wielki, głęboki:
«Wy odtąd ducha macie ziemi losów,
Wszystko utonie w potopie wiekowym
I tylko wasze duchy z nad tej głębi
Wzlecą skrzydłami w lot ducha gołębi —
Lecz biada temu! o, nad piekła biada !
Kto splami skrzydło, lub w locie ustanie —
Kapłanów ziemi upadłych gromada,

Własną nicością duch się porozpada —
Padnie płacz wieczny i zębów zgrzytanie.
W tem wzleciał płomień — wieńce spopielały
Znów noc do koła — głos się rozgrzmiał w dali
Gwiazdy po gwiazdach, drżąc, bladły, spadały —
A wieszcze długo w zadumaniu stali —
— Ni to posągi, wieków ideały!





PIEŚŃ PORANNA.


Czy to mój anioł tam u szczytu wieży
Skrzydłami, lecąc, ruszył dzwonek miły?
Budzi mnie ze snów, jak kiedyś z mogiły,
Grzmotem swej trąby zbudzenie rozszerzy.
On woła na mnie, mój anioł wiosenny,
Marzeń gwiazdami proroczy, promienny!

Pójdę nad łąki, w dzikich skał oddali,
Z nim ja stać będę na dzikiem wybrzeżu;
O jutrzni świata porannym pacierzu
I słońce wstanie, idąc dalej — dalej —
O dzwonku Gródka! ty coś mi jedyny
Z mych towarzyszy pozostał drużyny —
Nie dbam o resztę — niech syczy żądłami,
Bo ty się za mnie tam modlisz dźwiękami. —

Już nadwiślańskich topól szmer tam wionął,
A świat rumieńcem porankowym spłonął,
Jak młody śpiewak co z duszy brzemiennej
Pierwszą pieśń głosem natchnienia wywoła,
Potem w nią patrząc jak w tęczy anioła,
Rozwidnia smutek piersi bardzo ciemnej. —


O dzwonku! dzwonku! dzwoń tak co rana
kołysz do snu wśród nocy gwiaździstej
W mej duszy niebios powierzchnia świetlana
Odbija, jako w falach Wisły czystej,
Z wszystkiemi cudy, z wszystkiemi słońcami
Ja je powtórzę — bom wciągnął piersiami!

O ranku! ranku! bądź błogosławiony —
Rosą niebieską zwilż senne powieki,
Piersią Dawida do stwórcy nad wieki
W dali od świata zanucę zbudzony — —
Srebrny dźwięk umilkł, uleciał z wieżyczki
Jak cudny obraz anielskiej twarzyczki.

Z czołem jak słońce, na którem rozwiane
Jak cienie, jasnych włosków spłoty
Jak bławatki, tajną łzą owiane
Oczy jej gwieżdżą — jak maju blask złoty!
Srebrny głos umilkł — uleciał z wieżyczki —
Piosnka aniołka — słonecznej twarzyczki! —

On mi był cieniem jak anioła stróża —
Co mnie wiódł drogą słonecznych promieni,
Co koił serce gdy w niem wrzała burza,
Strącał zwątpienia jak listki jesieni —
Chronił od jadu węża, co po ziemi
Pełzając, groził swem żądłem przechodniom — —
Tryumf aniołom! zgon piekielnym zbrodniom! —





WIESZCZ SMUTNY.
O gwiazdeczko, coś błyszczała
Gdym ja ujrzał świat! —
V. P.


Dla czegoś smutny? — pytają Cię ludzie —
Czemu? z uśmiechem zapyta kochanka?

Czyż wzrok się ducha, zfrasował w walk trudzie
Że tak ponury? — przyjaciel zapyta —
I świat, i ludzie, przyjaciel, kochanka,
W zamglonem oku tajny smutek czyta,
Czyta od ranka!
I jak z tajemnej wyższych myśli księgi,
Chociaż myśl każdą, rozrywa i chwyta
Nie dojdzie twórczej niebiosów potęgi!
Zwiędłego kwiatu niech o nic nie pyta! —
I na świat spojrzysz pogardliwem okiem,
A świat powita Cię mianem warjata;
Kochance smutny uśmiech odpowiedzią
Co jej odsłoni stan duszy jej brata.
Przyjacielowi uczuć twych spowiedzią
Będzie łza — duszy wypłakana okiem!
I świat ruszywszy ramionami, pójdzie
Kochanka pieszczot obsypie kwiatami,
Przyjaciel sercem w głębie serca dojdzie
I będzie cierpiał twojemi ranami —
Lecz nikt nie pojmie — ty sam nie znasz siebie!
Smutny, bo wszystkie pieśni twojej duszy
Już wyśpiewane spoczęły w twem niebie
A ciche tchnienie, zgraja wyjców głuszy.
Lecz bądź silniejszy od twego cierpienia
l o wieńcem świętym skronie opromienia! —
Bo wieszcz bez pieśni jak ryba bez wody
Świat mu szpitalem — uśnie snem kamienia,
Gdy nie ma chwały! miłości! swobody!
Cierpienia szczęścia! i szczęścia cierpienia!

I za odpowiedź w ponurem milczeniu,
Pochwycisz bardon [4] i spytasz sam siebie
Czemu ja smutny? — i po strun twych brzmieniu
Ulecisz duchem w niebiosa twych światów.
A za odpowiedź pytającym Ciebie
I świat na ziemię kilka świeżych kwiatów!
I świat paszczękę rozdziawi zdziwiony
Kochanka nowych pieszczot odda krocie,

Przyjaciel głowę na piersi natchnionej
Złoży, pierzchają chmury po tęsknocie,
On tylko może — przeczuje katusze. —
I wypłakaną w pieśni pozna postać,
I na twej piersi wypłacze swą duszę —
A z tym na wieki — jako z pieśnią zostać —
I ty spokojny znów z pogodnem okiem
Spojrzawysz po nich, rzekniesz: Jam wesoły.
Tocząc po duszach swej lawy potokiem —
Bo otoczyły mnie natchnień anioły! —
I znów warjactwo w tobie świat wyczyta —
I o tej pieśni miano Cię zapyta.
Idźcie zapytać skowronka w obłoku
Jak zwiesz twe psalmy maluczki proroku?
Nie wiem co powie — wam ptaszek skrzydlaty
Spowiadający się — w niebieskich jarach —
Bo sztuki jego — jego pieśni kwiaty
Nie dał mu żaden maestro w okularach —





STROFA.


I.

Przeklęte życie człowieka!
Czy w gorzkiej cieknie tułaczy,
Czy nad otchłanią rozpaczy —
Czyli w roskoszach ucieka;
Przeklęte życie człowieka!


ANTI STROFA.

Komedjo życia ludzkiego!
O — jakżeś gorzka i śmieszna,
Jaka strupiała a grzeszna
Z uśmiechem lica bladego
Komedjo życia ludzkiego!


EPODON.

Wyjców chór piekieł akkordem
Zagłuszył hymny aniołów
Bo kiedyś w głosach żywiołów
Wiał nad pożogą i mordem —
Dziś piekło wyje akkordem
W serca — !





MONOLOG ORŁA.
POEMA.


Mrowie ty podłe! I za cóż ze szczytu
Gruzów, wy gniazdo strącili z pisklęty?
Na co już w chmurze pod stropem błękitu
Wy poburzyli orlicę z orlęty? —
Ha! rozpacz krwawi i rozdziera łono
To niebo rozbiłbym skrzydły wściekłemi
Lub gromy na was miotnął i skrwawioną
Czaszkę bym wyssał, rozniośł różną stroną.
Wśród starej wieży gniazdo moje było,
Dzikich powoi wieńcem okręcone,
W mig troje piskląt dzioby swe ostrzyło
I młode skrzydła wichrem uskrzydlone —
Wyście pisklętom gniazdo rozwalili
I waląc gruzy, krwawą śmierć zadali,
Tak wy zginiecie o straszliwej chwili
I wam siedziby kiedyś wróg rozwali —
Każde z mych orlą ja ku słońcu niosłem
A jeźli młode zmrużyło powieki
Wtedym je ciskał — a skrzydeł mych wiosłem
Żeglując dalej — przekląłem na powieki
Ha! ha! Ha! niegdyś niesion pióry memi
Płynąc ku słońcu nad obłoki chmurne,

Błogosławiłem ja skrzydłami ziemi —
Dziś ją — przeklinam ! kracząc w światy górne —
Skrwawion u szczytu, rzucam się w otchłanie
Lecz biada ziemi gdy orłów nie stanie!





CHÓR PSZCZÓŁ LAMENTUJĄCYCH.


O biedneż my! o biedneż my!
Ul nasz rozbity! Matka zgładzona!
Zamki zwalone! praca stracona!
My miód nosiły i wiosnę i lato
A dym zatruty nam oddano za to!
O biedneż my! o biedneż my!
Jedne oddały i życie z żądłami!
Drugie posnęły w dymie śmierci snami,
A nas wygnańców garstka uleciała
I gnie gdzieś marnie, smutna i zgłodniała —
O biedneż my ! o biedneż my!

Tak głośnym płaczem pracownice pszczoły
Opłakiwały ul rozbity srogo,
I ulatując z brzękiem po nad zioły
Błędną w rozpaczy uchodziły drogę —
I każde ziółko rosą zapłakało,
I każde ptaszę smutno zaśpiewało,
Liść każdy szmerem żałować je umiał —
Tylko tych głosów — człowiek nie rozumiał—
1856.





MONOLOG DZWONU.
POEMA.


Słuchaj mnie Wisło! ty siostrzyco moja
Co tęskne dźwięki chwytasz w fale zdroja!
Kiedy dzień świeci, ja na mojej wieży
Sam — milczę w ciszy wzniesion po nad niemi,
Lecz skoro wieczór zapadnie, głos szczerzy
Serce me, ciężkie dźwięki żałobnemi! —
Dźwięk mój rozbrzmiewa się w lasach, dolinach,
Lecz serce serca, napełnia pokojem,
A głos mój rzewny w szczytach i głębinach
Złotych podźwięków rozlewa się zdrojem. —
A tam na dole — lubią czyste dźwięki,
Co tęskne myśli ich ku niebu niosą,
Czy ranek błyśnie licami jutrzeńki
Czy cichy wieczór drży niebieską rosą. —
Lecz gdyby oni mą samotność znali,
Co się rozmdlewa w jęk ponury z wieży,
I gdzieś tam kona w dzikich skał oddali,
Lub kona w grobach spiżowych rycerzy. —
O! wtedy znaliby że tylko w chwile
Wielki dzwon dzwoni — z ranem lub wieczorem,
A potem milczy, grobowo — choć mile,
Dzień ściga nocy, lica świateł chórem. —
O! tylko w dole można żyć radośnie
Lub żyć samemu wielkiem życiem w górze,
I krwawem serca biciem śpiewać wiośnie,
Kołysać myśli, i rozganiać burze!
Oni by wszyscy mogli być wysoko!
Boć ludzie — Wisło to iście są dzwony,
Póki jest serce w piersi głęboko,
Pierś dzwoni myśli, sieje światek grony.
Lecz kiedy serce zamrze, w straszną ciszę,
To człowiek biedny, jako dzwon bez serca,

Próżno się rzuca, miota i kołysze,
Już nie zadzwoni bez wiary bluźnierca!
Czemu świat dzisiaj milczy tak grobowo?
Wisło! Bo stracił serce — olbrzym dzwonów.
Próżno kołysze się —
Piastów Jehowo!
Aż nowe serce w nim ulejesz z gromów!
Wisło! już milknę — tam z Bielańskiej wieży
Brat cię znów wita pieśnią po imieniu,
Lud nasz tak czysty, jak ta woń pacierzy,
W niebo się w jednem unosi westchnieniu —
Noc już zapada. Dobranoc ci Wisło! —
Noc będzie długa, dzwon niemy, sierocy —
Już w twoich falach tysiąc gwiazd zabłysło.
O! jednak ranek jest dziecięciem nocy!
I noc najdłuższa, noc grobowej chwili.
W końcu na ranek wieczny się przesili. —





BARD W GROBACH.
DUMA.


Z tłumnego świata z arfy mej aniołem
Uchodzę tutaj, z chmurnem jak noc czołem,
Wpośród posągów, jak posąg zaklęty
Wśród grobów, jak grób do czasu zamknięty —
Przebacz zemst Boże!

Prześladowany w kole podłych ludzi,
Z dworów ich królów za pieśni wygnany,
Grób mnie uczuciem kłamanem nie złudzi,
Tu milczę, śpiewam — świat zaczarowany —
Przebacz zemst Boże!

Ledwiem z kołyski na świat stanął nogą.
Świat ich już serca ubódł swą ostrogą,
Pierwsza mej wiosny anielska dziewica
Do ust kłamane tuliła mi lica —
Przebacz zemst Boże!

Pierwszy mnie młodzian z przyjaciela mianem,
Wśród drogi zawiódł i z ciernistem wianem
Zostawił w puszczy, z ocz spadły zasłony —
Znowu sam z lutnią wołam w gwiazd miliony
Przebacz zemst Boże!

Znów duchów tłumy zwołuję na gody,
Znów badam ducha i goję me rany;
Kielich goryczy spełniam nad narody,
Drżąc bólem ciała, ócz duchem światlany —
Przebacz zemst Boże!

Ojczyzny mojej porzuciłem błonia,
Poszedłem w cudze kraje i ustronia,
Tam nieznajomy, od mych ojców ziemi
Oczym odwrócił — ze łzy gorącemi —
Przebacz zemst Boże!

O, za mą ziemią patrząc tam! w jej stronę,
Jam ledwo oczy nie wypatrzył moje,
Ale ziomkowie moi — o! zasłonę
Rzucam — milczenia przyodziewam zbroję!
Przebacz zemst Boże!

O! szedłem, szedłem, z czarną w duszy chmurą,
Co miała w tęczy rozwiać się powodzią;
Byłem sam tylko — sam na sam z naturą
W skał ich krawędzie tłukłem piersi łodzią!
Przebacz zemst Boże!

Coraz mnie z kwiatów życia odzierano,
I tak zostałem jak brzoza w swe rano,
Zgięta jesieni — jak łodyga kwiatu
Co wszystkie liście swe rozwiała światu —
Przebacz zemst Boże!

Wreszcie zaszedłem gdzie krzyże i groby,
Sam i ponury — z szatami żałoby,
Gadziny co krew ciepłą serca piły,
Dawno pieśni chrztem już to obmyły —
Przebacz zemst Boże!


O! za tą ziemią błagam cię o Panie!
Wszak jak na lutni struna, ty na krzyżu
Wyprężon, wieszczysz święte zmartwychwstanie
I dzień co czujem duchem już w pobliżu —
Przebacz zemst Boże!
Czuję mój koniec, a początek ducha —
Stwórca ostatnią już pieśń dzisiaj słucha,
Z mą lutnią w grobie śpiąc do przebudzenia,
Duchem zawołam ziemi «Przebaczenia!»
Przebacz! zemst Boże!
Lecz jeźli kiedy moje kości śpiące,
Mieliby wstrząsnąć tu swemi krukami,
A czoło w gwiazdach nieśmiertelnie tlące,
Laurów śmiertelnych swemi gadzinami,
Stroić zemst Boże!
O! wtedy tylko z chmur twych wysokości
Rzuć grom o Panie, i zniszcz podłe mrowie —
Jeźli powróci do nieznanych kości,
Pytać, jak śpiewak tych pieśni się zowie —
Powiedz: zemst Boże!





PIEŚŃ BOJOWA.


Biały orle! pod twoim sztandarem,
Zgromadzonym szeregami,
Błogosław twemi skrzydłami,
Biały orle pod twoim sztandarem! —
O wiedź nas wiedź nas do chwały
Orle biały! orle biały!

Już krwawy bój nasz o! niedaleki!
Walczyć w skrzydeł twoich cieniu —
Hurra! Polskiemu plemieniu!
Bo naszej sprawie chwała na wieki!

Hurra! o! wiedź nas do chwały
Orle biały! orle biały!

Kiedy żmije z spiżową gardzielą
Zaryczą ogniem piekielnym!
Bój niech będzie nieśmiertelnym !
Niechaj się ojców duchy w nas wcielą —
O wiedź nas, wiedź nas do chwały,
Hurra! hurra! orle biały!

Godłem nam wielkim zguba tyrana,
Co się krwią świata ożłopał;
Co pod nami otchłań kopał —
Skon nam, albo skon Państwu szatana!
O wiedź nas, wiedź nas do chwały,
Hurra, hurra! orle biały!

Błogosław ! Unoś się ty nad nami,
Boga Rodzico! Dziewico!
Bolejąca gołębico!
Śnieżnemi błogosław twemi skrzydłami!
O wiedź nas, wiedź nas do chwały,
Hurra! hurra! orle biały!

O gołębico! jak twoje pióra,
Tak czystą jest nasza sprawa,
Wielka! dumna! święta! krwawa!
Któraż pod słońcem równa jej — która?
O wiedź nas, wiedź nas do chwały,
Hurra, hurra! orle biały!

Chrystus ci synem, Polska ci córą
Także na krzyżu, jak struna
Na lutni, drży wyprężona.
O! Na hymn świata nad męki górą —
O wiedź nas, wiedź nas do chwały,
Pod jej skrzydłem — orle biały!


Lecha, o śpiące wstań orle białe,
Płyń na chorągwi z Lachami;
Polska skona chyba z nami,
A z jej życiem świata życie całe.
Hurra! do boju, do chwały,
Wiedź nas orle! orle biały!

Bój ten ostatni z światem i Carem —
Skon piekłu — nie tobie Panie.
Grzmią trąby! błysło świtanie,
Biały orle, pod twoim sztandarem.
Mścicieli niebieskiej chwały,
W bój! hurra! wiedź orle biały! —
1855!





PIEŚŃ STUDENCKA.


Pisana r. 1856 w Krakowie.
I.

Cieszmy się za dni młodości,
Że przybieży czas,
Gdy w serc godnej wzajemności
Tyran pozna nas!
Jakiekolwiek dni koleje,
Możem, możem, mieć nadzieję
Że się będziem bić!
Że się będziem bić!


II.

Pod białego orła pióry,
Lecąc w orli lot,
Bracia oręż! i do góry
Sztandar w krwawy splot!
Jakiekolwiek i t. d.

III.

Dziś milczącą wraz przysięgą.
Na tę ojców krew,
Z wnętrza serca, i potęgą
Piersi wznieśmy śpiew —
Jakiekolwiek i t. d.


IV.

Jeszcze — jeszcze nie zginęła!
My żyjem! dłoń w dłoń!
Hej! na mistrza piekieł dzieła,
Hej za broń! za broń!
Jakiekolwiek i t. d.


V.

Jeźli ginąć, zgińmy razem —
Milszy skon nad srom,
M łeb bałwana, pęt żelazem!
Co ma knut za grom!
Jakiekolwiek i t. d.


VI.

I tak rzucim jarzmo wrogu,
Gdy na naszą skroń
Matki złożą w imię Bogu
Błogosławiąc, dłoń!
Ich modlitwa promienieje!
Patrzmy w Polski raz nadzieję
Że się będziem bić!
Że się będziem bić! —





PIEŚŃ STUDENCKA.


Studentowi mało trzeba:
Księga, pióro, wody dzban.
Cienia drzew, pięknego nieba,
I o chlebie — student Pan!
Wszystkie stany w węzeł bratni
Tu się plączą w przyjaźń szkół —
Dobry pierwszy i ostatni,
Pracują jak roje pszczół.
Lecz w tej pracy i mozole
Niech kto drogę zajdzie raz,
To jak pszczoła żądłem skole,
Choć i ginie koląc wraz —
I poezyi struna święta
Tu drga życiem, szczęściem, łzą —
Młode serce wre niespięte
Wiecznie żyć — o, chwila łez!
I jak dzisiaj w bratniej próbie
Połączone serca wraz —
Jak już tylko złączy w grobie,
Po tem życiu — złączy czas!





Z HOMEREM NA BRZOZIE.
STUDENCKA FANTAZJA. (1855.)


I cóż dziwnego, że student wśród ciszy
Z pogodną duszą i z Homerem w ręku
U szczytów brzozy jak na końskim łęku,
Szmer heksametru w jej listeczkach słyszy?

Z brzozy co wzniosła nad las młoda głowę,
Wzrok jego leci w błękitne Karpaty,
Dalej i dalej przez borów dąbrowę
W dalekie, przeszłe, zasłowiańskie światy. —
I w nich tu na tej ziemi bohatery
Były podobne Homerowym, może —
I olbrzymiejsze! o, na cześć Wenery
I tu Helenie równe kwitną róże! —
I może — może — to tęskne pachole
Pochwyci lutnię jak w szpony sokole;
Wzleciawszy w górę z skał wysokiej wieży,
Mieczem ognistym spyta strun macierzy. —
A gdy się iskry posypią ich wspomnień
I grobów tajnie — piersi zbudzi płomień!
Więc cóż dziwnego że student śród ciszy,
Szmer heksametrów w listkach brzozy słyszy? —





PIERWSZA MIŁOŚĆ.


Tkliwego serca uczucie dziecinne,
Co jak bławatek na cichym ugorze,
Wschodzisz w łzach rosy nad niwy rodzinne,
Święte z niebiosów płynąc świata morze!
Byłem ja dziecię i dzikie i rzewne,
I nie wiem czemu stroniłem od ludzi,
Do skał i borów, a myśli niepewne
Tęsknie leciały kędy duch się trudzi. —
Tylko wylazłszy na drzewo wysokie,
Krzyknąłem głośno imię mej kochanki:
W błękity niebios leciało szerokie
Krzykiem mej duszy w bezgraniczne szranki. —
Mojego serca o! dziwne pojawy
Cudne i dzikie razem jak w naturze,

Lubiło ciszę — a kochało burzę,
Jak łza poranna na poziomie trawy —
Myśl w niem zamknięta, cicha bolejąca,
Jak wierzba tęskna, na grobie marząca,
Niemym językiem swej namiętnej głowy,
Zagnała serce miedzy trupie głowy —
Błogosławiona chwilka ta!
Błogosławiona pierwsza łza!





DUMA
POD WAWELEM NAD WISŁĄ.


O ziemio nasza! bujna i wonna,
Mlekiem i miodem płynąca.
Dziś smutna, czarna, i nieobronna,
Krwi strugami tryskająca!
Można cię odrzeć, zdradzić, ciemiężyć,
Biedną uczynić cię oku,
Lecz któż twą świętość zdoła zwyciężyć,
Kto cię pozbawi uroku?
Odarto ciebie z marmurów, złota,
I wapnem powygryzano
Stare marmury, co ojców cnota
Złożyła tobie na wiano!
Martważ ty padłaś w śmierci uśpieniu?
Patrz — tam pogoń z orłem błyska,
Ty żyjesz w każdej pieni westchnieniu,
Polsko! — godzina twa blizka! —
Dwakroć powstałaś, dwakroć zdradzona
O powstań, powstań raz trzeci,
Cień Leonida, Tela, Waszyngtona.
W wtórym Kościuszce zaświeci!

Czy wy widzieli w tym czarnym kościele
Nad groby królów u szczytu —
Zmartwych Zbawiciel wstaje i ściele
Ludom drogę do błękitu —
Na tamtym brzegu Wisły mogiła,
Ręką rodaków sypana
W słońcu swe skronie tęskna złociła,
Na dzień obiecan od Pana! —
Wśród nadwiślańskich tam chmur szeregu
Słyszycie? to Zygmunt dzwoni!
Głos się rozgrzmiewa z brzegu do brzegu:
«Do broni dzieci! do broni!»
1855, po kaz. Goliana.[5]




ŚPIEWAĆ WESOŁO?


Śpiewać wesoło? i któż żądać może
Dziś od nas wesołej pieśni?
Gdy kraj na śmierci marmurowe łoże
Padł, i o zbudzeniu nie śni. —
Któż żąda dźwięków godowych bart naszych
Słysząc kajdanów pobrzęki,
Chyba na chwałę naszej krwi podczaszych,
Nućmyż, o nućmy piosenki! —
Lecz kiedyś, kiedyś — gdy staniem swobodnie,
Z arfą mściciela anioła,
Patrząc się w słońce, i gasząc pochodnie,
Wtenczas pieśń zagrzmi wesoła — !
A pieśń ta zagrzmi przez miasta, doliny,
Od wieku lecąc do wieku,
Aż nieśmiertelna w wieczności głębiny
Powie Stwórcy o — człowieku — !





NA KARABELI DZIADÓW.
DUMA.


Na karabeli dziadów dziś oparty
Lach młody, smutnie pochylił dłoń,
Bo duszy jego urągają czarty,
A łańcuch dzwoni o jego dłoń. —
Hej Lachu! Lachu! gdzie dni te święte,
Co karabela widziała twa?
Odrosły hydrze łby przez nią ścięte —
Patrz! ona w słońcu błyska jak łza. —
Słońce, o słońce — szepcze promieniom —
O, przyświecałoś Baru natchnieniom,
I Samossierry rozdarłoś cień! —
Tak szepcze, grając światła iskrami
W dłoni prawnuka hetmańska stal.
Skier tych nie zgasi Polak dziś łzami,
Łzy wszystkie spłakał — jest krew i żal!
Jak błyskawica, gra stal promieniem
Młodziana bardziej piorunny wzrok:
On w niebo spojrzał ducha westchnieniem,
Dał znać, że blizki nasienia rok! —





DUMKA NA URYCZU.


Czemuż w czarnych chwil godzinie
Na twej arfie sparłeś czoło?
Odgłos pieśni w dole ginie,
Skał olbrzymy stoją w koło. —


Wznieś twe oczy, wznieś je śmiało,
Spójrz po ziemi, spójrz po niebie —
Echo myśli skamieniało
I milczeniem zrywa ciebie!

Tu się wieków cień ocieniał
Skały biodry olbrzymiemi;
Gdyby Boga cień skamieniał
Z niebios — odbity na ziemi!

Czarne pióra rzuć daleko!
Orły skaczą nad górami —
Po dolinach mgły się wleką
Słońce wstaje po nad mgłami!

Spytaj wieków — zbudź te głosy;
Co tu drzemią wieków snami.
A opieją ci swe losy —
O! dzikiemi puszcz tonami!

O! powiedzą ci dzikiemi
Szumu borów pogwizdami.
Jaka była przed wiekami
Pierwsza Boga myśl o ziemi! —

O! powiedzą tobie tyle
Że wyprzędziesz złote struny
Co na wieczne staną chwile
Silne — jako Bóstw pioruny.

Tam archanioł pieśni chwały
Błysnął od gwiazd kołowrotu,
A skał echa powtarzały:
O, do pieśni! O, do lotu! -
Urycz, 1857.




ŻÓRAWIE.
DUMKA.


Cicho szumi trzcina w stawie;
Zdala ciągną gdzieś żórawie,
W długi ciągną, klucz! —
Jak kochanki z kochankami,
W pary płyną tak szlakami —
Nad Horyń! Nad Zbrucz! —

Lećcie lećcie szczęśni ptacy,
Dobra droga wam jednacy
W locie wietrznych piór!
Lećcie długo i daleko —
Chmur dosięgnie ptak powieką,
Lotem wyżej chmur! —

Gdybym pióra miał do lotu
Z wami, z wami bez powrotu
Poleciałbym w dal!
Lećcie w dal, o! w dal! o w dale!
Po przez gaje, góry, fale —
Widząc się śród fal!

Nad dolinę przylecicie,
Tam mą lubą pozdrowicie,
Pozdrowicie wy —
Łzę jej każdą pod skrzydełko
Otulicie i z perełką
Do mnie z wiosną wy! —

O! pytajcież wy ją wtedy,
Czy zaduma o nas kiedy —
Zapytajcie wraz!
O! czy jeszcze dla mnie żyje?
O! czy jeszcze ku mnie bije
Serduszko bez skaz?


Tu na dzikiem skał wybrzeżu,
Przy jesiennym drzew pacerzu,
Falom głoszę żal! —
Głos zaklęcia usłyszały,
Z wrzaskiem szyki połamały,
I znów płyną w dal! —





ZAKOCHANA.
ROMANCA.


Halka stała u okienka,
Oczki miała zapłakane;
Przyprószone gdzieś krosienka
Stały w kącie zapomniane.
Halka patrzy — długo, rzewnie
W lip ulicę wzrok sokoli
Toczy długo i niepewnie,
Serduszko boli i boli. —
Wzięła krosna — kwiatek biały
Rozwinął się obok kłosa,
Spadła łezka — brylant mały!
To na kwiatki ranna rosa —
Jęła nucić krakowiaka.
Jakże tęskno pieśń wesoła.
W dumkę spływa niejednaka —
Skrzydłem smutku, och! anioła —
Próżno żywisz senną marę,
Próżno śledzi wzrok sokoli,
Tylko szumią lipy stare,
Serce jak boli tak boli! —
Pod okienkiem słowik śpiewa
W piersiach biednych coś tak pała,
Noc zapadła — dzień omdlewa
Nad okienkiem gwiazdka drżała.





ONA ŚPIĄCA.


Oto w gaju w błogiej ciszy,
Dziewczę moje śpi na kwiatach,
Ucho ptasząt gzów nie słyszy,
Do śni myślą w innych światach —
O! jak cudna! jak spokojna!
Dręcz wy muszki od jej oczu!
To mój błękit, w który strojna
Ta źrenica w nieb przeźroczu. —
Gdybym z pszczółek był brzęczących,
Piłbym błękit z ocząt sennych,
Z czoła świateł zdrój promiennych,
Ażbym spadł do ust — śmiejących.
Precz o muszki! dla kochanka
Te usteczka — o! śnij miła —
Ust dotknąłem — czyż poranka
Światłość lubą obudziła? —
Śpij me życie, śpij spokojnie!
Jam chciał tylko o snów dobie
Z ustek muszki spędzić tobie —
Śpij me życie, śpij spokojnie!





W JESIENI.


Przy fiołków niegdyś woni
I w drzew wiosennej ozdobie,
Marzyłem z dłonią twą w dłoni,
Z pieśnią w tobie i przy tobie! —
Dziś ziemia w cichej zadumie,
Ni śpiewać, ni kwitnąć umie,

I świat ten tęskny żałobny
Do bram Styxu tu podobny
Jak nadgrobek wiosny świata.
Co z lis tkani drzew oblata, —
Minął skwar, letnie upały
Nie minęły moje szały,
Ziemia coraz słabiej czuje
Jaż coraz silniej miłuję?





O,  NIE PORZUCAJ!
PIEŚŃ.


O nie porzucaj! Rusinko młoda
Twoich ojczystych rodzinnych stron,
Tu się po łąkach twych sączy woda.
Tu ci ojczysty podzwania dzwon!
Ten dzwon cię witał Rusinko młoda
Gdy oczy twoje ujrzały świat,
Po twojej skroni zbiegła ta woda
W najpierwszą wiosnę chrztem młodych lat!
Ej dziewczę, dziewczę ty wiotkie ptaszę!
Nie rzucaj twoich rodzinnych niw
One wołają: Tyś dziecię nasze!
Naszych cię ptasząt kołysał śpiew. —
Gdy pękły lody, gdy znikły śniegi
I Ruś z wiosennych błysnęła szat,
Z kwiatów, co same stroiły brzegi
Dłoń twoja brała najpierwszy kwiat!
Najpierwsze tutaj z wiosną wianuszki
Wiłaś i tobie z dalekich stron
Pierwszy skowronek, mniejszy od mrówki,
W błękicie tonąc niósł pieśni plon!

O! nie porzucaj szumu twych borów,
Łąk malowanych, kwiecistych niw.
Tych lip monarchiń, dębów, jaworów —
Tak piewców leśnych brzmiał tobie śpiew,
Polska jest ojcem, Litwa rodzicą,
A Ruś to dziecię najdroższe ich,
O! nie porzucaj Ruska dziewico!
W wiośnie zagrody pradziadów twych. —
Dziewczyno młoda, we łzach natchniona
Ten dąb listkami nad tobą drży,
Szerokie w niebo uniósł ramiona,
Szepce swe modły i rosi łzy.
On ci opowie ojców twych dzieje,
Że go to liściem wieńczyli skroń,
On twej ojczyzny widział koleje
I we krwi widział niejedną błoń! —
Tu ojców twoich marli ojcowie,
Tu się kołysać będzie twój syn,
Matka o chwale pieśnią mu powie,
A z pieśni wstanie — jej dziecię — czyn!
Patrz: wianek niesie tobie ta woda,
Słyszysz — czy słyszysz w dali ten dzwon?
O! nie porzucaj Rusinko młoda —
O! nie porzucaj rodzinnych stron!





MODLITWA SIEROTY.


Świat taki wielki! ja sama na świecie,
I nikt mi ojcem, ni siostrą, ni bratem,
Pod twoje stopy tylko biedne dziecię
Biegnę, o Boże! Boże po nad światem!
Gdyby nie twoje opatrzności oko
I nie ten anioł którego mi dałeś.

W smutku by serce zamarło głęboko!
O Panie! czuję — że na mnie spojrzałeś!
Cóż sama jedna jak liść porzucony,
Mam począć pośród tych śmiejących twarzy?
Śmiać się kłamliwie — nad raj utracony
O czem ci biedna dusza ma zamarzy? —
Śmiać się? nie mogę — bo usta nie śmią
Płakać dość godzin próżno się spłakało,
Więc tobie zwierzać łzy te co się tłumią,
Bo com kochała — śród mogił zostało.
Spojrzałam w niebo — rozumiem cię Panie,
Silnam już sercem i życie już wolę,
Nową mi ścieżką ciemne lśnią otchłanie,
Sieroto! sierót uszczęśliwiaj dolę!





MAXIMA CULPA.


Nie, nie, o! próżno — ja z tobą Ty ze mną,
Wiecznym my wieńcem zostaniem złączeni,
Czy śnie, czy czuwam, ty zawsze nade mną
Stojąc, skrzydłami otaczasz mnie swemi! —
Nieraz, nie tysiąc — w całym twym uroku
Precz z mego serca ze krwią cię wydarłem,
Znowum powracał tęskny, z ogniem w oku —
Tum się czuł sobą a gdzieindziej karłem! —
Pełznąc na klęczkach, z popiołem na skroni,
Znów wieniec dawny chciałem brać z twych błoni —
I znów mi szepczesz ni to fal rogoże:
«O nie mnie piękność — lecz ja piękność tworzę!»
Chciałem — odeszłaś cichsza od dziecięcia,
By mi dać chwilę dumania nad sobą —
Gdybyś odleciała — ja głosem jagnięcia
Co się zbłąkało, goniłem żałobą.

Śledząc cię w puszczy po kwiatach — wspaniała!
Coś mi umyślnie śladem porzucała!
Rozdarłem szaty! — oto masz pierś moją,
Ugodź za karę piorunem boleści,
A wyższym lotem pieśni się nastroją —
W nim poznasz siebie, w archanielskiej części!
Z stron mych ku tobie ślę słowików stada —
Ich chórem tobie serce się spowiada;
I tak już z tobą i w najdzikszej chwili!
A twarz Gorgony pięknością mi będzie!
Boleść roskoszą — szał w stronach zakwili
Bo w niebo lecąc, duch się z tobą sprzędzie.
O bądź tu ze mną ty moja jedyna! —
Pójdziem przez piekło — obalim olbrzyma! —





GRABARZ POCIESZYCIEL.
FRAGMENT.


«Nie płacz młodzieńcze! próżno pochylony
W ten płaszcz twój ciasny nie zakrywaj twarzy,
Wkrótce trawami wzrośnie grób zielony
I polny konik zagwiżdże na straży. —
Matka’ć umarła — no, posmuć się chwile,
Ale nie w grobach dumać do północy,
Gdzie tylko sowy i nocne motyle
Czuwają — i nów tam w chmurach sierocy.
Patrz, tu się z ciebie śmieją trupie głowy! —
Wierz mi że świat ten przybytkiem nicości:
Twa matka nie wie że syn jęczy z sowy,
A tam robacy żrą pruchno jej kości. —
Tyś się odwrócił — ho! ho! mój młokosie!
Nie takie ja tu słuchiwał lamenty,
Nie gorsz się przeto mój schylony kłosie!
Pierwszy wiatr strąci rosy diamenty. —

Ot grób ten podle ciebie — niski, mały,
To grób młodzieńca co miał twoje lata,
Piękny na licu, wzrostem okazały
Zmarł blady, smutny, nie używszy świata! —
Zrazu kochanka mdlała i płakała,
Nosiła kwiatki i wieńce splatała,
I tu szła siadać pod ten krzyżyk czarny —
A po miesiącu rozwiał się żal marny,
Powiędły kwiatki, uschły złote kłosy,
A ona mirtem zaplotła swe włosy —
A tu ten biały posąg zapłakany. —
Co ty się zrywasz — jak od ducha złego
Ziem — nic oprócz psa tego zdechłego,
Nikt nie żałował tu długą żałobą ,
Śmiech mi, gdy idzie człowiek zaszlochany,
Śmiech mi, mój młody o! śmiech mi nad tobą —
O! gdyby za rok ci umarli wstali,
Ci by nie chcieli, co po nich płakali —
Bo ten ma żonę, ta męża, ta druha,
Ten przyjaciela nowego rad słucha. — »
«Biedny człowiecze! skończ twoje bluźnierstwa
Bom już przebaczył wszystko — prócz szyderstwa! —
I za szyderstwo na mej matki grobie,
Bóg w którego nie wierzysz — niech odpłaci tobie!» —
«Ho! ho! zarzucił płaszczem białe czoło
I znikł w ciemności!» — znów pusto w około —
Tylko się sowa ozwie w głos sierocy,
Zegary biją pierwszą po północy. —





ANIOŁ STRÓŻ.


Znasz ty ten błękit, co nad ziemi cienie
Rozlał się strugą gwiazd, słońca i tęczy?

Czy ty przejrzałaś to jasne sklepienie,
Co grzmi piorunem, lub ciszą sio wdzięczy? —
Znasz ty ten błękit? O tam! o tam!
Ma dusza będzie nieśmiertelnie nam! —

Znasz ty ten piorun nagły i ponury,
Po nad tyranów wiszący mózgami? —
W kopuły świątyń fałszu bije z góry
I w świętość ciszy — wiedzie on grzmotami —
Znasz ty ten piorun? O tam! o tam!
Ziemio ty! będzie sprawiedliwość nam! —

Znasz ty te mgły co grubemi szatami
Po ciemnej nocy ranek chcą osłonić?
Nim słońce tryśnie światła promieniami,
By mgły z wątpienia i złudy rozgonić. —
Przeczuj tę chwile. O tam! o tam!
Ziemio ty — będzie sprawiedliwość nam!

Znasz ty tę tęczę, której łuk przymierza
Ziemię barw siedmiu otulił ramieniem,
Zwiastując pokój dla ducha rycerza,
A szczęście z bólów splatając cierpieniem? —
O! ty ją czujesz! — O tam! o tam!
Ojczyzna nasza! Ojczyzna nam! —





NIECH BĘDZIE POCHWALONY!


Szedłem późnym wieczorem pod Wawelu skały.
Cień jego — cień olbrzyma na wiślanych falach
Złożyło krwawe słońce i o cichych żalach
Kazało szeptać drzewom co u brzegu stały:
Harmonją dzwonów gwiazdy kołysane drżały —
I potoczyłem okiem po licach mej ziemi,

A z mej Polski — krok tylko tam! — do niebios Pana —
Słońce u drzwi — w nie oczmi spojrzałem orlemi,
Szepcąc urwane dźwięki duszy tęsknej rana —
Choć łzy w oku zamgliły — nie spuściłem oka;
Bo bym był spalił słońce wtedy oczy memi,
Gdy żar piekieł uderzył w jasne niebios czoło —
Pytając zwątpionego głosami proroka
Niebo, w to co było na ziemi w około? —
O! biada wszelkim światom, gdy rozpaczy szałem
Wstanie część nieśmiertelna, o pomstę zawoła! —
Biada! ziemia się staje piekieł ideałem
I z krzyża spadnie w ramię ciemności anioła!
Niebo mi tylko ciszą, odrzekło grobową
I odbiło się pieśni głosem bolejącej
We mnie — jak w falach Wisły — w prąd wieczny bieżącej.
Wtem dwóch idących ludzi usłyszałem kroki,
Nie ludzi — zwierząt — w dali — śmiali się wzajemnie,
Mówili nienawistną uszom naszym mową!
Rykiem lwa chciałem przekląć — i w Samsona skoki
Czarnej szaty otoczyć ich chmurą godową —
Przyszli — a gdym miał przekląć, mój anioł rzekł ze mnie:
Niech będzie pochwalony! —
Lecz żaden powieki
Nie podniósł i ni jeden nie odrzekł: Na wieki! —





PIEŚŃ STAREGO INWALIDY.


Tam, tam — w tym gaju stała nizka chatka,
Tam ja świat ujrzał śród świata najszczerszy,
Tam mnie do piersi przycisnęła matka,
Gdym imię Polski wymówił raz pierwszy. —
«Słuchaj! mawiała — o pacholę moje,
Jam biedna wdowa, wiek mnie wkrótce schyli,

Lecz i za ojca sercem ci obstoję
Tem jednem sercem matki w tęsknej chwili. —
Chłopcze! ty pójdziesz na wojny i boje,
Tak jak twój ojciec co zginął pod Barem;
Ucz się wytępiać o pacholę moje
Co trąci dziegciem, niewolą i Carem — »
Poranek życiam przemarzył śród bitwy,
Wiośnie mej grzmiały nieśmiertelne boje,
Boje dla świętej Korony i Litwy
I cóż — ? wstęgą o szczedle dziś stoję?
Kiedy ma ziemia okuta w kajdany,
Próżno się targa złorzecząc niewoli? —
Oddać tę wstęgę, wziąść szczudło i rany,
Raz wtóry jeszcze, o! to nie tak boli!
Bom ja się rodził w uroczystej chwili,
Gdzie naród porwać miał broń na swych wrogów,
I poleciałem gdzie inni walczyli,
Wcześnie od domu oderwany progów. —
Z błogosławieństwem matczynem na skroni,
Pamiętny ojca co poległ pod Barem,
Szlachcic — jam tępił na błękit pogoru:
Com poczuł dziegciem, niewolą, czy Carem. —
O nie! nie tylko knut ciąłem orężem.
I w cudzej sprawie lałem ja krew moją:
Wielkie się bitwy prześniły pod mężem
Na dzikiej wyspie — brzozy grób mu stroją!
O Bonaparte! ty gwiazdo nadziei,
Czemuś nam zgasła — daremnie, przedwcześnie,
Wschód twój witały ludy po kolei,
Zachód twój — lud nasz okupił boleśnie
Dobrześ ty, dobrze myślą Bogu zbrojny
Wyrzekł Kościuszko — wygnany w tęsknocie,
Ty miałeś pewność i zgasłeś spokojny —
Zawcześno życie śmiało się sierocie!
Na Samosierry wdrapując się wały,
Straciłem nogę — dostałem znak wstęgi,
A mimo głowy kule mi brzęczały,
Jak pszczół rój niegdyś nad rodzinne łęgi! —

Później już lecąc kibitki galopem,
W śniegi Sybiru biegliśmy pod knuty,
Ale odbili nasi, lecąc tropem
W ślad za kibitką, z szańcami reduty —
Wśród dział odgrzmotu ja patrzył z dumieniem,
Jak się paliła ta hydra Moskowa,
Ucięto ramię — ale nie z korzeniem,
A hydrze znowu na kark wzrosła głowa.
I powracałem przez śniegi i lody —
O! i doszedłem do ojców mych chatki,
Lecz nic nie było, nic już jako wprzódy
Jeno wspomnienie święte w gruzach — matki!
Może nad tobą, o Polsko zbudzona,
Wzleci znów orzeł biały na sztandarze, —
Ojczyzno nasza, męka twa zliczona
I twe morderstwa zliczone o Carze —
Skronie me siwe pochylam na ręce
I pytam: starcze, czyś ty już nie dziecię? —
Bo zdaje mi się w tylu walk zamęcie,
Że mi się śniło tutaj moje życie! —
Ty młoda Polska, wszak w twej piersi białej,
Jam orle serca jeszcze biją głośno,
Ze wstaniesz silna — Europie całej
Na Alleluja ludów zagrzmieć głośno! —
Hej hej! ja stary, kiedy Bóg pozwala
Włóczyć mi kości dotąd, to nie próżno!
I choć jednego zarąbię Moskala —
A dusza moja już nie będzie dłużna,
Starcze — nad grobem ty marzysz zuchwale,
Tylekroć pewni ginąć za ojczyznę,
Lecz padliśmy na próżno, acz w chwale —
Lecz łza mi znowu upadła na bliznę.
Chwale twej dajem sprawę ojców świętą,
Co lat siedemdziesiąt już we łzach się krwawi,
O! sprawa nasza nie będzie przeklętą,
Twój krzyż co nosim, z grobów nas wybawi! —
Oddałbym połysk tej wstęgi — nieledwie!
Ha! i z radości płakałbym jak dziecię,

I drugą nogę — i ręce obiedwie —
I duszę moją — Polsko za twe życie!
O nędzny starzec już z naszych — ostatni!
O! błogosławięć młode pokolenie,
Konając, błagam niech Cię węzeł bratni
Połączy duchem — na Polski zbawienie! —

Tam tam! w tym gaju stała niska chatka,
Tam ja świat ujrzał śród świata najszczerszy,
Tam mnie do piersi przycisnęła matka,
Gdym imię Polski wymówił raz pierwszy!





ODY.



ODA DO WOJNY.
(1853.)


Palmo pokoju zwiędła na mogile,
Gdzie ciernie z róż pozostały,
O palmo! nie dla ciebie dzisiaj nasze chwile
Śmierci lub chwały!
Ty jasna, wielka jak anioł pokoju —
Wyrastaj kiedyś z gruzów co zostawią wieki:
Dziś w narodzie chwila boju
Wstanie! — lub zamknie powieki!
Ta chwila wieków w narodzie,
Ostatni bój do rozpaczy,
Lub czołem gwiazdy ubodzie,
Lub krwią swój koniec oznaczy.
Wojno! przeklęta od matek!
O bądź nam błogosławiona!
Od zamków do nizkich chatek,
Chwyć świat w objęcie Samsona! —
Pod twym powszechnym sztandarem,
Zbiegły się znękane ludy,
Upojone twym nektarem,
Ścigające twoje cudy!
Ludy te w pocie czoła ciche, rzewne,
Z krzyżem lecą w świat szatanów,
Lecą walczyć ogniste i swej sprawy pewne,
Ciskać pioruny Tytanów — !

Przeleć nad krajem co dzwoni,
Pęt niewoli łańcuchami,
Błyśnij gromem twej pogoni,
Aniele pomsty nad nami! —
Pod strzechami małych chatek,
W zamkach — myśl jedna natchniona!
Wojno przeklęta od matek,
O! bądź nam błogosławiona. —
Tu pokolenia, od słowa wstrząśnione,
Zawrzały — czynu potęgą
Zerwali się upomnieć o prawa zelżone
Nad przeszłości świętą cięgą ! —
Dalej! — za tego orła słonecznym polotem!
Z duchami tych co legli na pobojowisku,
Niechaj ziemskiemu igrzysku
Niebo się stanie namiotem!
Wojno! wstrząśnij świat ten stary,
Niech młodości skrzydły wzleci,
Po stopniach zbiegłych stuleci
Niech bieży w krainę wiary!
Całe życie nasze burzą!
Błyskawicom gromy wtórzą,
Za chmur wieńcem słońce w mgłach,
Zmartwychwstaje w jutrzni łzach!
Przeciwności są falami —
Im burzliwsze, gwałtowniejsze,
Tem większemi łódź skokami
Dąży — po nad łódki mniejsze —
Nad skał czuby z fal prądu,
Do dalekich celów lądu
Duch nasz szydzi z zwycięstw tłumu
Co tam ryczy gróźb marami —
A straszydłem czaszek umu
Dzieci — i niewiasty snami.
W twe skorupy, pod twe dachy
Garści wzgardy, garści błota,
I pajęczyną twoje gmachy —
Twym pradziadkiem wszech ciemnota! —

Nucąc pieniem Jeremiasza,
Świat nam czarę dał piekielną,
Pocałunek dał Judasza
I koszulę wdział śmiertelną!
Ducha wskażą bohatyry
Bogu szmaty
Z podłej szaty
Dejaniry! —
Burzą! — nasze życie całe —
Cierń w serdecznej drąży bliźnie,
Lepiej strzaskać się o skałę
Jak zagrzęznąć na mieliźnie!
Jeźliś wielki, jeźliś dzielny,
Chwyć narodzie gnuśne miecze,
Na sto części wąż piekielny
Rozsiekany, klnąc, uciecze!
A Bóg ojców nieśmiertelny,
I anieli duchy człowiecze
Jak zszatanił podłe żmije,
Których myśl się w ciemność kryje!
Wojno! przeklęta od matek
Bądź od nich błogosławiona:
Od zamków do nizkich chatek,
W kajdanach brzęczą ramiona! —
Myśl, co imię Polski powstaje w ojczyźnie
Jest słońcem co nam gwieździ z pod nocy namiotu,
Przeciw-trucizną waszej stawszy się truciźnie,
Ducha wyzywa do lotu!
Zagrzmiała trąba do boju,
Wybiła chwały godzina,
Orzeł piór jasnych ustroju,
Skrzydeł swych sztandar rozpina!
Do boju, dzieci do boju!
On przeszłość waszą wspomina!
Schorzały świat ten padł w więzy ciemności
I w letargu nikczemności
Krew jego zakipiała! chce trysnąć żyłami —
Żelazo kajdan go rani —

Ale on silny po chwili milczenia,
Może ulecieć skrzydły boju archanioła,
Gdy błyskawicą natchnienia
Hańbę strąci z jego czoła! —
Czysty jak Bóg co go stworzył,
Kwitnął naród wolny, dzielny,
Krzyżem szabli piekło trwożył,
Silny! dumny! nieśmiertelny! —
I wraz trzy się hydry zbiegły,
Orły z łbami podwójnemi,
Co nie mogły z nad tej ziemi
Oczu wnieść do słońca bramy,
I drogę słońcu zabiegły!
Białemu orłu — zbrodniami!
Ale biada gwałcicielom,
Co chcą zaprzeć wschód światłości,
W proch popadną i w ciemności!
A szatańskim w hołd weselom
Wzgardzon będzie pył ich kości,
Ust tysiącem przeklinany,
Padnie słaby i nikczemny
Pod pochodu słońc rydwany,
Jako piekła druh wzajemny —
— — — — —
Jeden zbiegiem był szatanów,
Co przemocą bił, mordował,
Żywych w martwe groby chował —
Dość tu imię — Tarrakanów.
Dość Wileńskich dzieci głowy
Na ten obraz Herodowy!
Niech sybirskich wichrów jęki
Dośpiewają tej piosenki.
Druga hydra zaprzedajna,
Pełna fałszu i bluźnierstwa,
I szataństwa i oszczerstwa,
Dość tu — imię Wallensztajna! —

Jak bizanckie wtóre państwo —
Dość tu rok czterdziesty szósty,
By katolickie oszusty
Wiekom stały za szataństwo —
Trzecia hydra, proch nikczemny,
Krwią swych Panów się tuczyła.
Duch jej podły — tam wzajemny
Gdzie na tronie Bożek: Piła.
Zszatanionych mnichów dziecię,
Zbrodnia cnotą — kał początkiem!
Machiawela wstań szkielecie
Zarumień się niewiniątkiem!
Wśród tych piekła istot krwawych,
Co trójcy niebios bluźnierstwem,
Upadł zdradą naród prawych
Między rzezią, a kacerstwem —
Dziś on wstaje niepomszczony,
Lecz już nie o pomstę wroga
Modlić jemu się do Boga.
Lecz przebaczyć ma zmęczony. —
Lud ten Boga dziś kapłanem
Pomiędzy ziemią — a Panem!
I jak wyrósł z nikczemności
Tyran świętych krwią tuczony,
Tak runie z gór swych strącony,
W otchłań przekleństw i nicości. —
Polsko święta! Polsko w Bogu!
O! na Chrysta jasne rany
Po raz wtóry, z niebios progu,
W otchłań strącisz ty szatany —
Wojno! przeklęta od matek,
Bądź przez nie błogosławiona,
Ku tobie w pętach ramiona
Drżą z zamków i niskich chatek —
Wojno! przeklęta od matek,
Dla wspólnej matki natchniona,
Chwyć świat w objęcie Samsona! —

Wstań archaniele! nad samych głowami,
Przeleć jak niegdyś, by na twe wspomnienie
Ożyły ludy te zbrojne gromami,
Co biegły w ogień — jak tęczy promienie!





ODA DO SZATANA.


Najpierwsza postać, to anioł strącony,
Wąż, co zatruł swem żądłem piekielnej trucizny
Na wieki szczęście ziemi, w niezgojone blizny!
Wąż, wąż wcielony —
Pycha jest jego rdzeniem — a życiem zagłada,
On żyje — ziemi cierpieniem.
Łańcuchy namiętności niewolnikom wkłada,
Co pod ciemnem więzieniem,
Z nich każdy łzawo patrzy na twarz świata
I sam się w koło swych męczarni wplata.
Boć wielkie ciała cierpienia
I piersi ciężkie westchnienia,
Ale do udręczeń ducha,
Są jak piasek brzegów morza
Do olbrzymiego kamienia,
Co życia morskiego słucha.
Przez wieki nim jasna zorza
Uskromi bałwanów koło,
Co o jego twarde czoło
Rozbijają się bez końca! —

Z wysokości wieków słońca
Z rajów wiekuistej chwały,
Strącony w otchłań ciemności,
Znikło bóstwo anielskości —
Duch on świetlany wspaniały. —

A wąż przeklęty popełzał nikczemnie
W wilgotne skały i ukryte ciemnie,
A za nim ofiar tysiące;
Przekleństwo dziewic tej ziemi,
Z których każda anielskiemi
Skrzydły w niebo jaśniejące
Jeźli czysta, nie uleci —
To z anioła się zszatani,
I przejdzie piekielne dzieci
Życia swego straszydłami —
A wieniec bóstwa na skroni,
Gwiazdy, pogaśnie u czoła
I lilja zwiędnie w jej dłoni,
Opadną skrzydła anioła.
Po raz wtóry po stracie jasności
Zjawił się obraz szatana
W śród ziemskiej nicości,
W postaci tyrana! —
Straszny obraz ducha złego
Co uległ niebios zwycięzcy,
Straszniejszy kobiet bez tego,
Co zwą sercem w mowie ludzi;
Lecz najczarniejszy ciemięzcy
Kształt, co piekło w duszy budzi —
Ha! na to imię duch mój zrywa w płomieniach
I miota się w bezgranic duchowych przestronie,
I duma, i przeklina w męczarni westchnieniach,
Aż w pogardzie umilknie jak głaz przy rozdrożu —
On żelaza przemocą przelewa krew braci,
Niepodległość narodów gasi jak gwiazd lśnienia,
Co drżą w błękicie dziejów od chwili stworzenia,
By ich blaskiem rozjaśnić spraw swoich ciemności —
Ta postać z głębin piekła skarnie wywołana,
To mistrz, brat starszy szatana! —
Jego zwierciadło
Co nas owładło,
Przez hańbę wiodąc do chwały
Lud cały! —

O! imię ohydy krwawej,
Za którego wymówieniem
Zadrży kamień za kamieniem.
I spuści kroplę po kropli łzawej — !
Cieszcie się dzieci narodu!
I toast podnieście dumnie:
Tyran wśród nędzy i głodu
Na narodu usiadł trumnie! —
I depcąc orły swobody,
Woła z śmiechem duch przemocy:
«Niech zmartwychwstają narody!
Niech biją w harfy prorocy —
Jak na tronie na ich trumnie,
Dziś króluję szczęśnie, dumnie —
Ich korona na mej skroni!
Czem ich przeszłość? dym nicości!
Ich życia woskiem mej dłoni.
Gdzie cnota — gdzie blask wolności? —
W znieście pieśni mu ofiary.
I ołtarz kładźcie dla niego
Wolności waszej sztandary! —
I mrzonki mózgu waszego! —
Chwała! zwierciadło szatana
Odbiło się w ziemi dumnie,
Na narodu krwawej trumnie,
Wśród ciemności, mąk i głodu
Zasiadł szatan królem dumnie! —
Na grobach dziejów narodu!
Waszej krwi strumień nad waszych rzek wody,
Klękajcież przed nim narody!
Słońce zbawienia witajcie! —
Przed Baalem na twarz padajcie! —





ODA DO ANIOŁA MŚCICIELA.


O nigdy polskich dłoni rzemiosłem
Rzeź mściwej chwili nie była.
Naród nieświadom władać tem wiosłem,
Gdy łódź w krwi lądu dobiła. —
Lecz ty, o jasny z czołem promienistem,
O archaniele z mieczem płomienistym
O zleć na ziemię, aniele!
I ciosem jego piorunnym czystym
Wypleń zaguby tu ziele!
I w ciemnej chwili poświstów burzy,
Kiedy szatanów potęgę
Przemoc chce wesprzeć, niech naród wtórzy
Świętą wolności przysięgę!
O, zleć ty jasny, co w dzień ostatni
Zagrzmisz w głos wielki, przedwieczny,
Pobudzić ludy — o dziś zwiąż bratni
Węzeł — jak miecz obosieczny! —
I nasze orle, którego skrzydła
Jak twoje jasne i czyste,
Niechaj dwugłowe strąci straszydła,
Krwią męczeństwa promieniste!
Bo naród nasz narodów duch
Nie ziemski król,
W tułaczej szacie wycierpiał ból
Nad wszelki wzrok, słuch!





ODA.


MATKA.

O! ty pachole drobnemi kroczkami
Ha! nie chodź jeszcze — tam! tam tak wysoko —
Tam wisi wielka arfa nad arfami,
Gniazdo piorunów, aniołów skrzydłami
Wsparta — tam wisi — niedosięgnie oko —
O! wpierw bądź mężem — bo runiesz głęboko —
Ach! ona ciebie przywali! —
Nawet matka nie ocali. —

Tak woła matka głośno ze drżeniem,
Z trwogi do kolan staje kamieniem. —


DZIECIĘ.

O matko, matko pójdę za orłami
Dotykam arfy, arfy nad arfami —
O! gwiazdy kąpią się w źrenicy mojej
Lecz się zachwiała — padnie — ja bez zbroi! —
Padła — przybiła biada! swym ciężarem,
Matko, ja wiszę nad otchłani jarem!


MATKA.

O ty pacholę zuchwałe marzące,
Nie tykaj miecza co wisi na ścianie
O! tyś za młode — ty chłopię płonące,
Zostań w objęciu mojem! kochanie!
On padnie na cię ze ściany
I przetnie w dwoje twe ciało,
O! chłopcze kochany!
Dni twoich mało — latek twych mało! — —
Tak błaga matka jak liść ze drżeniem
Z trwogi po piersi staje kamieniem!


SYN.

Matko jam silny! dumny! zuchwały!
Porwę ten oręż pradziadów chrobry,
Ha! biada — matko — spadł na mnie gromem
Przeciął pierś moją — konam — w męczarni.
Dom ojców moich prawy i dobry
I ojców imię już się przemarni! — —

Ta słucha — jak liść ze drżeniem,
Cała z boleści staje kamieniem;
Kamieniejącą dłoń tylko wniosła
I krzyż wskazała, co tam daleko
Stał wielki krwawy — biały jak mleko —
A stał na wodach — ku niemu wiosła
Tysiąców łodzi płynęły z pieniem
A krzyż przygarniał wszystkie ramieniem!





ODA.
CIENIOM ANHELLEGO.


I.

Mistrz, jak wędrowny ptak w swojej podróży,
Musi przelecieć wielkie głębin morze,
Musi skrzydłami gromić gromy burzy,
Walczyć i lecieć! przez otchłani łoże! —
Zedrą mu nawet nadziei łachmany;
Usłyszy zębów zgrzyt, ludów kajdany —
I siebie odziać ma w zorzy sukienkę,
A głos ten wcielić w jedyną piosenkę. —


II.

Musi zaginąć bez słychu i wieści,
W ciemnych otchłaniach płaczu i boleści,

Nim zstąpi w raje, gdzie polotu skrzydła
I myśl natchniona już nie zna wędzidła —
Jeźli przestrzenią lecąc nie zaginie
Na własnych skrzydłach tylko — tam! wypłynie!


III.

O! lepiej tobie w morskich zginąć wałach,
Jak śnić o kraju proroczym — w oddali,
Jak rozpaczliwie tłuc piersią po skałach,
Z mdlejącem skrzydłem być igraszką fali,
Ptaku wędrowny — duchu mój w podróży,
Ty jesteś Burzą!
Leć!
Gromy ci wtórzą
I piekło wtórzy —
Twych skrzydeł meteorem świeć! —





ODA.


W przestworzach ducha jasnemi oczyma
Widziałem wielki kształt ciała olbrzyma.
Kształt tytaniczny, jak wyspa z granitu
Legł i wyciągnął ramiona szerokie,
W których świat cisnął — a z swej chwały szczytu
Runął — i krzyżem padł w jary głębokie
Gdzie nicość królową światów ! —

A w piersi jego jak na lądzie skał,
Krzyż cichy — wielki, utkwiony stał,
Wśród dzikich ziół i kwiatów —
I wielkie — czarne wyciągał ramiona,
By niemi ludzkość przygarnąć do łona.
Z obu stron krzyża stały dwie postaci

Jasne — wspaniale nad aniołów lica.
Jedna jak gwiazda w ciemności przyświeca
Marmurem czoła — że śnieg białość traci —
A druga młodsza i mniej zadumana,
W błękitnych szatach, co się z obłokami
Zwiewały w jedno — że była odziana
Więcej chmurami, niżeli szatami. —
A postać pierwsza milcząca i smutna
Swą złotą arfę pod ten krzyż rzuciła:
Wtóra spokojna we łzy nierozrzutna
Urnę mu tylko o stopy skruszyła.
I była cisza — szły duchów plejady,
A one stały i w arfy konanie
Jęki Hebrajskie szły w niebo w świtanie.
Z urny się wysypały popioły — Hellady!
I duch mój krzyknął — a z miłości drżeniem
Arfę chciał skruszyć —
Lecz noc szat swych końce,
Chmury na piersi rozdarła z westchnieniem
Z nich w oczy zdrojem trysnęło mi słońce. —





ODA DO CISZY.


Wśród zgiełku świata — wśród dymów marności
Ciszo!
Bądź pozdrowiona w kącie twej zadumy,
Kędy ludzie samotnej pieśni nic usłyszą,
A echem myśli w krainy wieczności
Żeglując, nie potrącasz o karłów rozumy —
Dla czego słowik zwiastując jutrzenkę,
Czemu skowronek gdy gór szczyty mija,
Nucą z swej piersi zachwytu piosenkę?
A orzeł kiedy się wzbija

Ku słońcu młodemi pióry,
Błogosławiąc ziemi z góry,
Czemu nie śpiewa? —
Nad ziemią wśród chmur chaosu
W głuchej ciszy
Szum piór słyszy! —
O! bo na to nie ma głosu —
Orła wymową — głos ciszy — !
Co wielki, stoi na wieków głębinie,
To w tobie, w twe imię w milczeniu
Owocem dumań, czy o walk godzinie
Przez wilków labirynty — ku ducha wskrzeszeniu!
Kiedy cię łoskot trąby i szczęk broni
Z ojczystych dolin i twych skał wygoni,
Wtedy śród borów włócząc się wygnanka,
Żaląc się wichrom przy zbójców ognisku
Jak mordów krwawa, córa zemst, kochanka,
Wracasz — i siadasz —
Na pobojowisku!
I wielkaś i poważna z końca w koniec!
Nad tobą blade schylają się gwiazdy,
I nów tęskny nocy goniec
Ku tobie patrzy wśród nocnej jazdy!
Ciszo! — witaj w świata gwarze —
Ciszo! świątynio wymowy,
Łzy ciche to twe ołtarze,
Twój głos — to wyrok grobowy!
Z zamczyska co na skale stało bardem czołem,
Z baszt — wrzawy trąb i kotłów, gdzie biesiad kołem
Siadywali rycerze, lejąc strugi wina —
Ruina! —
A w niej wygnanka samowładna panią.
Cisza, co znikła ztąd spłoszoną łanią
Cisza! — wielka — głęboka — gwiazdy patrzą na nią,
A te mury co stały
Nad otchłanią
Skały —

Dziś odarte, nagie stoją,
Szelest kroków owdowiały —
W nich myśl czasu wyżłobiona,
Ich filary jak ramiona
Pokutne, w niebo się wznoszą —
A ludzie prości się boją
Zaniku co upadł z rozkoszą. —
Myśl czasu nieubłagana
Ma w ciszy tu — tron tyrana!
W miejscu godów głos puszczyka,
Dzikie wycie, wicher goni,
I okien szybami dzwoni,
Oto wolność — niewolnika.
Kiedy burza nadleci, i chmur czarne trzody
Rycząc, przez modre pola twe za gromem dyszą,
Skonać musi syn burzy, on wichrów kroi młody
Cisnąwszy garści gromów, nawałnic strumienie,
Musi jękiem konania zakończyć swe pienie
I skonać Ciszą! —
Ciszo witaj w świata gwarze,
Ciszo! świątynio wymowy,
Łzy ciche to twe ółtarze —
Twój głos — to wyrok grobowy. —
I cóż to serce co w piersi człowieka
Bije jak źródło w pustyni?
Zrazu się ciebie wyprze i ucieka
Z twych cichych, wielkich świątyni —
Lecz gdy szał zagra i namiętność dzika
Zatarga struny, któremi
Brzmiało to życie ziemi pustelnika
I odlatało od ziemi —
O! wtedy wracasz milcząca, odziana
Czarno, z twych wygnań daleka,
A wieczór życia — podobny do rana
I cisza — w sercu człowieka!
Bo najsilniejsza, orłem niebios harda,
Jest cicha miłość dziewicza,

A najsilniejsza skalnego oblicza
Jest w duszy cicha pogarda!
O ciszo grobów, ty ducha mistrzynia!
Do ciebie wlecze tajemna tęsknota
Wyższych duchów — rozbrat w światem.
Smutnych, błędnych rozbrat z bratem
Grota
I pustynia! —
A kiedy stwórca zasiędzie
Po milionów głośnym skonie —
Twe imię na jego tronie
Będzie — choć światów nie będzie!





DZIEŃ W NATURZE.
EP — ODA.


Był brzask ranny — i góry pod mgłami stalone
Zdawały się usypiać — a strumień skalisty
Z szumem pędził z gór dzikich o brzegi zielone,
Rozbijając fal kryształ, modry, przeźroczysty. —
Wtem z za chmur trysnąć promień, i po niebie goniąc.
Odbił się o skał szczyty — i zagrał w strumieniu,
A skowronek psalmista nad górami dzwoniąc,
Już słońce budził piosnką, ginąc w chmur sklepieniu! —
I zwolna odsłoniło swe lica jaskrawe
Wstając ze snów ponocnych, nad lasy i góry —
Jak młody mocarz, co ma objąć świata wodze,
Toczy młode spojrzenie po swych krain drodze —
Porzucając im spojrzenie zwiastujące sławę,
Dumne czoło podnosi, dumy niesion pióry —
I ptasząt chór skrzydlaty zaszczebiotał mile,
I gaj wionął ku słońcu zielonem ramieniem,

A słońce rozpędzając chmur trzody promieniem,
Pędziło je przed sobą, ulatując w sile. —
Już nad góry niebieskie oparło twarz młodą,
I ztamtąd tocząc wzrokiem po państw swych dziedzinach,
Oświecało otchłanie, ozłacało wodę,
Grając światłem w najgłębszych fal czystych głębinach.
A orzeł w ciszy, z wichrami się gonił
I w słońce patrząc, skrzydłem słońcu się pokłonił. —
Kwiaty słały hymn woni, drzewa śpiew radości —
Ziemia milionem istot gdy świeciła cudnie,
Grała hymn stron swych, głosem witając południe.
Kruk tylko wisząc kędyś w chmurach wysokości,
Zakrakał: Próżność próżności! —

I słońce się zmarszczyło — na ten głos zuchwały —
Czoło zasnuło chmurą, i wichry rozkuło,
A szalone się wichry w okół rozleciały
I chmury swe warkocze rozplatały śmiało,
A strumienie ku ziemi głośno się rozlały
I piorun w łono ziemi ugodził śród burzy —
A słońce chwilą rade osłoniło lica,
I kiedy ziemia, niebo w pokorze się trwoży
Drgała błyskawica! —
Lecz już ciszej — i chmury jak trzody z swej paszy
Gonią się na noc cichą, z błoni niebios grzmiącej,
Już ziemia odetchnęła, grzmot już w dali straszy
I niknie coraz dalej za górami drżący! —
Echa śmieją się w górach z grzmotów uciszonych,
A w dolinie strumienie huczą z łóż spienionych.
Słońce wyjrzało dumnie, jak zwycięzca w góry,
Na zwyciężonych patrzy, w chwili przebaczenia,
I znowu ptasząt głośne gaworzyły chóry,
Znów lasy i łąk kwiecie hymnem uwielbienia,
Nawet człowiek wyciągnął ręce i dziękuje
Za światłość i za ciepło, które w sobie czuje! —
Orzeł wzleciał i słońce pozdrowił skrzydłami,
Utonął gdzieś z radości dzikiemi krzykami,

Kruk tylko gdzieś w obłoku ginąc wysokości,
Zakrakał: Próżność próżności!

Piękny dzionek już mija, i słońce ze szczytu
Lejąc zdrój światła jasny, zniża się powoli,
I choć promieniejące — zstępuje z błękitu,
I słabiej pali z góry na znak słabszej doli.
Na czołach gór się łamią promienie skrwawione,
Chmurki tłoczą się wkoło krwawo ozłocone,
A słońce co wzlatało — teraz coraz niżej
Stąpa w głąb tajnych krain, ziemi coraz bliżej —
Gwarliwe szepty ptasząt milczą coraz w gaju,
A las w ciszy wieczornej, milczy — orzeł dziki
Wraca spać w swoje skały — i wedle zwyczaju
Na stawach głosy żabek, tam polne koniki —
Bąk ozwie się gdzieś w trzcinach — i czajka zakwili,
W namiętny kielich róży sną główki motyli —
Człowiek niedługo zaśnie, za dnia spracowany;
Dzwon wieczorny się rozmdlał nad gaje i łany.
Słońce ostatki światła już wysnuwa z łona,
Płacząc, wylewa rosę — i lśniąc krwawo kona,
Jako lampa kapłanki w ciemności niesiona —
Już stacza się ku górom — opada mu głowa
I z wstydem twarz czerwoną w chmur zasłony chowa.
Nów blady się wychyla — gwiazdy drżą już blade,
Ono co urągało wczorajszemu słońcu
Dzisiaj niknie dla jutra — i ku chwały końcu
Noc pod swój płaszcz zagarnia blaski jego rade —
Skryje się — i pół twarzy — już znika za górą;
Tęsknie jeszcze wygląda — i niżej — za chmurą
Zgasło — tocząc po państwach ostatnie spojrzenie
I w dół cienia zapadło — jako w pierś westchnienie!
Zgasło! — lecz w jakiej ciszy? Ptaki co śpiewały,
Teraz milczą i drzymią — umilkła pieśń chwały;
Kruk tylko wisząc z chmur rozpięty wysokości,
Zakrakał: Próżność próżności! —





PRAGNIENIE BURZY.
EP — ODA.


Skwarem słonecznym ta ziemia spalona,
Kiedy się niebios jasne czoło chmurzy,
Woła milionem swych głosów spragniona:
Burzy! ach! burzy! ach burzy! —
Wśród głuchej nocy morza śpiące fale
Prażącym wichrom gdy z nich każda wtórzy,
Wołają, tłukąc swe piany na skale:
Ach burzy! ach burzy! ach burzy! —
Pod jarzmem wrogów naród ciemiężony,
Gdy ziemia jego w łzach i krwi się znurzy,
Dzwoniąc łańcuchem jak lew skajdaniony,
Wyje: ach! burzy! ach! burzy! —
Na prośbę ziemi już chmury się wleką,
Strzeliły gromy — rozplotły warkocze,
Świeży zdrój deszczu rozplotły daleko;
Ziemia już młoda — kwiaty jej urocze —
I na szmer głuchy fal — wichry szalone
Przybiegły z burzy widmem w oka mgnieniu.
I wstało morze wielkie rozbudzone,
Na skały twardem wsparłszy się ramieniu,
Na krzyki ludu otoczone ciszą
Co się jak dymu kłęby w niebo wleką,
Nie przyszła burza — czyż nieba nie słyszą?
O! milczcie — burza już zbyt niedaleko. —





TRZY DUCHY.
EP — ODA.


I.
TELL.

Gdzie ziemia dzika, cudna i urocza
Od reszty świata przeparta górami —
Myśl stwórcy w ludzi posiana prorocza,
Cuda swe dała wywalczać cudami —
Człowiek tamtejszy jak skała z granitu,
Nielada myślą swą duszę upoi,
Aż jak lawina ze skal swoich szczytu
Spada na wroga w walk rozpaczy zbroi.
Bo lud pasterski wzrósł sercem nad góry,
Głęboki w duszy jak jego jeziora
Spokojny myślą jak cisza wieczora,
Gwałtowny w walce jak wodospad, który
Z skał grzmi spieniony w bezdenne otchłanie.
Jak ciche fletu pasterskiego granie
Pośród Alpejskich wąwozów doliny,
Chyży jak strzała, co puszczona śmiele,
Gwiźnie ku słońcu nad ziemi wyżyny
I w lot dosięgnie orła lub gazellę.
I w pieśniach swoich rzewny, pieszczotliwy,
Słysząc trzód dzwonki, i ryk bydła głośny,
Pasterską piosnkę zanuci radośny.
Twardy jak skała, jak ona rzewliwy,
Co choć swem czołem urąga wszem czołom,
To piosnki rzewne porywa w swe szczyty,
Tuli — powtarza — unosi w błękity
I z łzą milczącą oddaje aniołom,
On nad swe życie kocha ziemię swoją,
Nowa «Ojczyzna» jedyną mu zbroją. —
Od gór tych twardszą przez męztwa granity,
I głębszą w duchu nad jezior głębiny,

W pierś takich ludów pan nad ziemi szczyty
Swój piorun miota —
Ciało myśli — czyny! —
Szwajcarjo! stwórca cię skrzydły swojemi
Na wieki wieków oddzielił od ziemi!
W chaosie światów — w chwili burzy, chmury
Gdy skamieniały — stanęły twe góry — !
A gdyś cierpiała w mękach Izraela,
Dał tobie zostać matką — matką Tela!
A odtąd burze, prądy reszty świata
Nie przeskoczyły granic twoich progów,
Nie tylko orzeł te kraje przelata,
Lub wtóry orzeł z rzędu ludzi — Bogów —
Co na twych skałach wyrył trzy imiona
Iskrami wspomnień nad późne plemiona:
« Annibal! Karól! Napoleon!»
Z gromem
W dłoniach, minęli twych otchłani brzegi,
Olbrzymie góry karląc swym ogromem
W pędzie jak orły, lub potoków fale,
Wieki po wiekach jak w burzy przebiegi
Wyścigając się, przelecieli w szale —
A niżej imię z twych szczytów strącone,
Jak olbrzym z skały — jak kroi wodospadów.
O ty Burgundjo! pomnisz dni minione,
Gdy on wódz śmiały zszedł w kraje naddziadów,
A klęska jego od Francuzkich granic
Aż nad Lemanu zabrzmiała zwierciadła?
Gdzie także życie miano sobie za nic
I Czajlon święty — a ich pamięć podła!
Lecz odtąd kopyt trzech rumaków dźwięki,
Jak pieśń od miecza, co w arfę uderzy,
Waszych skał nieme powtarzają jęki,
Echem jak hasło od wieży do wieży —
Tak wieki wiekom — plemionom plemiona
Z drgającem sercem z iskrami w źrenicy,
Wtórzą trzy jasne olbrzymie imiona
W głos nieśmiertelny — lotem błyskawicy — !

Ale po wilkach tę ziemię cudowną
Także despoty pokaziła noga,
Ziemię fal dźwiękiem, burzą gór wymowną
Marzyła także zakuć ręka wroga
Pasterzy cichych i pieśnią zwolonych,
Ubogich w duchu a błogosławionych,
Spierścienić wężem niewoli łańcucha
I wyssać serce narodu — i ducha!
Wtedy łzom twoim w opłakanej doli,
Gdyś wyciągała w kajdanach dzwoniące
Ramiona twoje pomsty błagające —
On co jest ojcem i twórcą wolności,
Ale i twórcą ludowej niewoli,
Widząc pastuszków świat w takiej ciemności,
Dał im wypłakać «wolność!» w tęcz jasności —
I wśród nich dał im na skon kusiciela
Wilhelma Tela!
Milczący, cichy, tajemny jak góry,
W niewoli ziemi, w wodospadów szumie,
Poczynał dumać młodzieniec ponury
Co jest ojczyzna — w wrogów podłym tłumie!
I wezwał z niebios mściciela anioła,
By zgładzić piekieł czarnego szatana,
I porwał strzałę — jak skrzydło sokoła,
A nią powalił w proch swego tyrana —
I znowu ciche w górach dzwonią trzody,
Znowu w dolinach kwili flet pasterzy,
A z skał huczące upadając wody,
Na wieki szumiąc imiona rycerzy.


II.
WASZYNGTON.

Za fal przestrzenią których modre łono
Tajną granicę stanowiło jego,
Był kraj zielony, tej ziemi koroną,
Kraj puszcz i borów i nieba jasnego —

O! długo, długo, był rajem swobody —
Długo dzikiemi modlił się pieśniami,
Zanim go święte ochrzciwszy narody,
Kląć nauczyły dzwoniąc kajdanami!
«Kolumbus!»
Woła fala zemstą, zapieniona,
Rozbijając się na skale,
«Waszyngton!»
Odpowiada skała nieskruszona,
Prąc fale — i wieki całe!
Bo prócz jaskółki przeleciał to morze
Człowiek natchniony na łabędziu śnieżnym,
I skrzydeł maszty objęciem lubieżnem
Rozpiął przeczuciem — skąd wstawały zorze —
Ląd! ląd! wycisnął tobie łzy radości,
Obyś był lepiej nie płakał tej wieści,
I nie odsłaniał brzegów zieloności,
Co mszcząc na tobie proroku, boleści
Wydarła tobie wzrok światła jasnego,
Żeś z wstrętem rzucał piekło świata tego —
Z wnętrza tej ziemi, z krwi jej ludzi, krocie
Wydarli ludzie — swoją własną nędzę!
Gnębiąc jej synów, nurzając się w złocie
Hiszpania zguby swej osnuła przędzę —
I jedną piersią mieszkańcy
W niewoli krwawej jęknęli,
I łańcuchami brzęknęli,
Niosąc żal, żal wygnańczy.
Długo ręka tyrana
Gniotła biedne to plemię,
Aż głos kajdan szatana
Co obwiodły tę ziemię,
Odbił się o jasne niebo
I mord się stał serc wszystkich powszechną potrzebą!
I długo długo wzajemne szły mordy:
Raz hufce czarne zajadłych Hiszpanów,
To znów z krwią innych zespolone hordy,
Darły się śmiercią w objęcia Brytanów —

Aż po wiekach niewoli,
Bije chwila zbawienia;
Powstał naród z niedoli
Odrzucił pleśń zwątpienia.
Słuchając jęków i przekleństw zgrozy,
Bolejąc braci boleścią,
Waszyngton urósł z tą częścią:
Niosąc blizny
Dla ojczyzny,
Myśląc jak stargać powrozy —
Poślubił chwile — i młodzieńcze lata,
I myśl swą każdą ubóstwionej ziemi
Wybił z pod jarzma, a w zdumieniu świata,
Przy śmierci widział swych braci wolnymi!
I posąg stanął wśród ludu,
W swój cień zwołując narody,
Co biegły z krajów niewoli
Szukać schronienia swobody —
W ciemności, nie zwątpić o cudu,
Piorun co świeci ich doli!
Wolności błysła jutrzenka,
Co jasną gwiazdą im pała,
Przed bóstwem ojczyzny cała
Wielkość narodu uklęka! —


III.
KOŚCIUSZKO.

Odsłonić krwawą przeszłości zasłonę
Oczom spółbraci, i oczom własnym,
To na człowiecze serce zranione
Zbyt ciężkie — ogniem goreje zbyt jasnym.
Bo ta przeklęta maska do podjęcia
Jak Atlas cały — dla barków dziecięcia! —
I gdyby nie ta po ojcach spuścizna!
Wiara, jaśniejsza nad nie biosów tło,
I nie pieśń boska, ta przeciw-trucizna
Trucizny życia, gdy duch zajdzie rdzą —

O! Gdyby nie ta pieśń boska od czarta
Z serca narodu dotąd nie wydarta,
I nie ojczyzna w jasnym śnie widzenia
Choć ranna, słaba, w hańbie krzyżowana,
Dawno bym przeklął tę arfę co ludzi
W duszy mej cienie zamierzchłe, grobowe,
Rzuciłbym w groby — tam niech kłamstwem łudzi
I gra — na wieczne sądy kapturowe —
Na zmartwychwstanie, pieśni pogrzebowe!
Lecz nim cię rzucę o gęśli żywota,
Nim na bieżący zdrój cisnę z kwiatami,
Wzbij głos akkordów śladem gdzie Golgota —
Powtórz raz jeszcze przed sennych duszami:
Czem byli niegdyś — czem dziś!
Zanuć ptakiem,
Czerpiąc natchnienie nad ojców grobami,
Czem dziś ten człowiek co się zwie Polakiem? —
Słowem ironji dla innych i siebie,
Co w wielką przeszłość poglądają łzawie —
Widzi swych ojców wielkie duchy w niebie
A siebie mrówką nędzną w podlej trawie —
Jeźli nie spojrzy przed się w tym chaosie
I nie zapyta swojego sumienia,
Czem jego rozum — i głos w tłumów głosie
I jego dusza w chwili skajdanienia —
A wtedy oczy on rzuci w niebiosy,
I czuje iście jak mu rośnie czoło —
Że choć je chyli jak dojrzałe kłosy
Nad tłumy Gotów, o gwiazd bije koło. —
I wśród tych jęków nad brzegami Wisły
Stałeś Kościuszko bożyszcze narodu,
Gdy oczy twoje ogniem zemsty błysły,
Musiałeś szukać, wygnanym tułaczem
Przytułku cudzych — wśród cudzych serc chłodu.
Może ty głośnym serc narodu płaczem
Zawodząc, poszedł ku pysznej stolicy,
Kędy przed wieki błysk ojców szablicy,
Zgasił półksiężyc zupełnie już prawie,

Że odtąd niknąc poczynał już w nowiu?
Możeś podążył w swojej błagać sprawie
Pomocy przeciw wrogom? u twych wrogów?!
Wtedy już dumny wróg twój się nadymał,
Raz piersią spólną w życiu ochroniony,
Raz wtóry ziemią spólną zbogacony. —
O! z dźwiękiem arfy wejdźmy w groby ciemne
Tam gdzie złożone ich trupy mordercze —
I nie pytajmy czy tam było serce —
Lecz czy tam dusza była? — kamienie podziemne!
On walczył gromem jak prorok natchniony —
Na cudzych ziemiach oręż wstawiał dzielny.
Aż kiedy przyszedł czas niebem znaczony,
Wstał i znów wśród swych braci nieśmiertelny
Zjawił się młody lew w ziemi obronie —
Wtóry Czarniecki na rodzinnej roli.
Tym tylko olbrzym — co piekielnie boli
W sukmance śnieżnej a w męczeństw koronie. —
I Maciejowic słońce co widziało
Lica w upadku człeka lecz nie ducha,
W ziemi szwajcarów te słowa słyszało,
Co odrzekł Franków podnietom ułudy.
On — wśród narodu tylko ich nie słucha —
Bo nie chce, by lud jego, jako ludy
Cudzą przemocą wsparte — lecz dzierżone
Ręką despotów na skroniach koronę
Swych ojców miały włożoną — —
Gdy zdrój krwi wrogów w koło ciebie płynął —
Tyś się sam pytał: Czemuż ja nie zginął?
Na coś ty, gojąc ból w bitwach zadany
Ku końcu życia, krwawił zwątpień rany —
Ty zatykając krwią płynącą bliznę,
Wielki gladiator przed cyrkiem Europy,
Prorok narodu tyś pod krzyża stopy,
Wołał: Raz jeszcze — bić się za ojczyznę!
Dziś tobie dłońmi narodu wzniesiona,
Nad wieki wielka zieleni mogiła,
Ale jej ciężar mniejszy niż brzemiona

Zwątpień, co dusza na skrzydłach nosiła —
I gdy ojczyzna zbudzona
Porwała oręż w swe prawa,
Przybył uczeń Waszyngtona,
A za nim męztwo i sława — —
Lecz sława choć wielka — łzawa.
Jak anioł smutny milczący
Nad grobem świata stojący,
A życie twoje się dzieli
Na hańbę rąk Sosnowskiego,
I na Puławskiej kapeli
Podźwięki Kościuszkowskiego!
I Tell narodu ujrzał wolne dzieci,
Waszyngton skonał śród szczęścia narodu,
Kościuszko wyższy nad nich olbrzym trzeci
Skonał w boleści i chwilach zawodu! —
Dobry syn matki swej w nędzy żałobie,
Nigdy nie zaprze się — i w dzień ubóstwa.
Bo w jej postaci widzi obraz bóstwa,
Bo z piersi wyssał dumę narodową!
Więc ziemio nasza — chwała! chwała tobie —
Tyś już tak bliska z twą wiosną — godową!
O Polsko święta! dumnie wznosim czoła —
Tyś tam jaśniejsza w górze od anioła.
Jak syna swego na krzyż Bóg naprężył
Którego skonem świat stary zwyciężył,
Tak ciebie Boska, jak na lutni stronę
Naciągnął stwórca harmonji stworzenia,
By w nią uderzyć na hymn odrodzenia —
On cię natęża, stroi oczyszczoną —
Stroi — słuchajcież, bo sam w nią zabrzęknie:
Zagrzmi hymn wieków — i na wieki pęknie! —





HYMNY.



HYMNY DOBY.


I.
CHÓR MNICHÓW.

Któryś cierpiał za nas rany,
Chryste, zmiłuj się nad nami!


CHÓR MŁODZIEŻY.

Któryś cierpiał za nas rany,
Chryste! z ludu zdejm kajdany!


CHÓR STARCÓW.

Któryś cierpiał za nas rany,
Chryste zagój zwątpień rany!
Włos nasz biały i rozwiany —


CHÓR.

Któryś widział krew ich ziemi,
Zmiłuj, zmiłuj się nad niemi:
Dziś ich serca czysto biją,
Niech powstaną! Niech ożyją! —


CHÓR WIESZCZÓW.

Elejzon! Elejzon Jehowa!
Abrahamów, Jakubów
Boże!
Archaniołów, Cherubów,
Z mieczami ognistemi
Daj nam! Daj nam!

Niech zorze,
Niech brzask promieni
Zaświeci! — Daj nam!
Elejzon! Elejzon Jehowa!
O Piastów! Jagełłów! Batorych!
Pułaskich, Kościuszków Panie
Niech błyśnie świtanie!
Ty uzdrów nas chorych,
I nad otchłanie
Z nad ojców gniazda
Niech zejdzie gwiazda!
Daj spłynąć orłowi,
Daj powstać ludowi! —


CHÓR MNICHÓW.

Ty coś płakał nad murami
Jeruzalem, krwią i łzami!


CHÓR MŁODZIEŻY.

Coś gnał za świątyni progi —
Kupców! daj nam wygnać wrogi,
Z świątyni narodu twojej,
W twej wiary zbroi. —


CHÓR DZIEWIC.

Panie, Panie! z oblubieńców,
Z ojców, braci, mamy jeńców,
I w kajdanach potępieńców! —


CHÓR WIESZCZÓW.

Polsko! śpiący aniele!
Zaczarowany sztukami
Piekła, w kajdan ciele —
Zbudź się, wstań, o! wstań nad nami! —
Bo my w duchu nie upadli! —
Dotąd krew nam bije w żyłach,
Dotąd nami nie zawładli,
Żyjem — choć niby w mogiłach.

A z katakumb na świat cały —
Straszny Polski duch powstały!
Strąć raz wtóry
Z ducha góry
Aniołów strasznych! —
W ciemności
Z światłości
Zgrążonych — !
Zrzuć jarzmo — pojrzyj w niebiosa:
Twój oblubieniec powstaje;
I spokojniejsza od kłosa,
W pokorze śnieżne schyl czoło
I rosa krwi i łez Panu!
A ziemi tej wolne kraje
Jedną myślą w około
Twemu pobłogosławią ranu!
Niech chór szyderców tam wyje,
Niech się oplotą jak żmije:
W niebie się głos ten odbije
Czyste — niestyczne akkordy —
I skąpych pieśni chrztem zmyje,
Chrztem przebaczenia nad mordy!
Tą drogą tylko idziemy!
Do ciebie Panie, do ciebie,
Z tobą i w tobie staniemy —
O światło zjaw się na niebie!


II.

Nasze serca są urnami —
Z naszej ziemi krwią — dziejami —
Każdy z nas na śmierci progu
Stając, ją okaże Bogu — !
Boć za prawdę — dzisiaj głowa!
A za głową — pieśń godowa.

Niechaj czarne duchy z otchłań bez nadziei
Śmieją się naszym modłom Hiobowym,

My z czołem jaśnem śród wichrów zawiei,
Wśród czarnych stosów stoim — dniem godowym!
Tyś nas ukochać bardzo musiał Panie,
Gdy tyle cierpieć dajesz i za tylu;
Daj nam się kochać, póki ducha stanie,
Choć my już uschli — jako chwast badylu —
To naszych braci wspólnie zlane głosy —
Dzwon wszystkich ziemi, myśli i męczarni,
Od jego dźwięków bieleją nam włosy —
Niejeden życie z rozpaczy przemarni!
Jak smutna wierzba nad dziecka mogiłą
Szepce przechodniom tajemnicze dzieje,
A choć je człowiek bez ducha wyśmieje,
Anioł ją pojmie skrzydeł całą siłą. —
O zbudź tę córę smutną, skamieniałą,
Co sztuką piekieł zczarowana ciężko,
I skajdaniona — o! daj jej zwycięzko
Zgromić spojrzeniem tłuszczę oniemiałą.
Panie! dziś Polska nie o szczęście marne,
Nie o los świetny — ty jej swój los dałeś!
Lecz cię o męża błaga, co by karne
I niebem jasne wzniósł dłonie — o męża!
Co by w twe imię jako obiecałeś,
Wziął śpiącą jeszcze — i zbudził oręża
Szczękiem — o szczerby, kajdan ów ofiarne —
I z serc milionów — zdjął te szaty czarne!
Męża, o męża! rycerza o Panie,
Co by ułatwił ostatnie powstanie,
Co by te hufce tęskniącej młodzieży
Wstrząsł — i prowadził w lot orłów rycerzy.
Tu jęczą braci skajdanionych krocie —
Rycerza Panie! co by zrozumiany,
Jak jedna sprawa — jeden w zgodzie, cnocie,
Powiódł przez ogniów piekło duszę dzielną —
Dowiódł że Polski dusza nieśmiertelną! —
O! wciel anioła jasnego duch, który
Massy brzemienne życiem śpi w tej ziemi,

Lecz niechaj zstąpi piorun z jasnej chmury,
I niech zapali do czynu płomieni!
Dziś Polska młodzież o sztandar się modli,
By walczyć mogła — walczyć — choć raz jeszcze;
A runie szatan co tę ziemię podli —
l świat ku tobie wzniesie hymny wieszcze —
A jeśli nie dasz walczyć jej z piekłami,
To Daj mi siły, na śmiertelnych łożach
Nie bluźnić tobie słabemi starcami,
Co z zwątpień klątwą toną w wieków morzach! —


III.

Inni korony mają, mają berła —
A Polska koronę z cierni,
Ona w narodów zbrukanych już cierni,
Jak jasna Syonu perła!
Inni berłami lśnią — a ona trzciną,
Co Chrystus wyniósł ludowi.
I stoi milcząc — to człowiek! z winą,
I nic za sobą nie mówi — —
Chór wszystkich ludów wrzasł na Barabasza —
Ciemno się stało nad światem;
A lud ten później zrodził Jeremiasza
I nikt mu siostrą ni bratem.
Nie zemsty błaga, lecz ducha siły,
A co przemocą, co złością,
Wzięły jej ludy — nad ich mogiły —
Kiedyś to odda — miłością!


IV.
(Młode pokolenie Polski do Boga.)

My, co oblicza matki nie widzieli,
My’ którym matkę już zamordowano,
Za nim my światłość tego dnia ujrzeli —
Dziś chylim czoło — dzisiaj gniem kolano,
Jak go ojcowie nasi zawsze gięli! —

Sieroty matki zabitej —
Panie bądź ojcem nam!
A piersi mieczem przeszytej
Wróć matkę z śmierci bram! —

Jeźliś nie zniszczył naszych gorszycieli —
O! to dla tego, że my nie gorszeni,
Za rękę, bratnio swych ciemiężycieli
Przywiedzieni tobie — a razem natchnieni
Wrócim ich światłu choć je zgasić chcieli!
Sieroty matki zabitej! — i t. d.

Więc tylko prosim gdy bierzesz proroków
I starszych braci — daj nam siły Panie,
Zwiąż młode dłonie wśród łańcucha oków,
Zbliż nasze serca, w jednych tęten granie —
Splącz nasze myśli — spuść promień z obłoków
Sieroty matki zabitej! — i t. d.

Piorunuj jeszcze gdy piorunów trzeba,
I daj nam walczyć — lez zwalczyć daj Panie,
I splącz nas w węzeł tu, w obliczu nieba —
Byśmy akkordem krzykli: Zmartwychwstanie!
Sieroty matki zabitej! — i t. d.

My tu bez wsparcia innych wesprzem jeszcze! —
A jak stroiliśmy myśli wawrzynem
Obraz tej Polski w pieśni ludu wieszcze,
Tak go ustroim w czasie krzyża czynem —
Boć czujem! czujem zmartwychwstania dreszcze! —
Sieroty matki zabitej! — i t. d.

Lecz daj nam jeszcze dłoń w dłoni, w żałobie
Milczeć, zrozumieć się cichem spojrzeniem,
Aż kiedy zejdzie twa gwiazda na grobie,
Głos nasz zatrzęsie twych niebios sklepieniem:
O Boże polskich sierot! — chwała tobie!

Sieroty matki zabitej,
Panie bądź ojcem nam,
A piersi mieczem przeszytej
Wróć matkę z śmierci bram! —





HYMN PIĄTY.
CHORAŁ.
(Na Wawelu.)


Z twojego krzyża Panie
Usłysz narodu głos.
Z twojego krzyża Panie
Zanim błyśnie świtanie,
Patrz na nasz los!
I nam i nam ukrzyżowanie! —
I my i my na troje rozdarci,
Dziś głośno chychoczą czarci,
Lecz głośniej grzmi śpiew aniołów!
Nad świętą ziemią popiołów!
— Stał syn Polski, stał
Pośród gór i skał —
A na górze w mękach cała,
Matka jego skuta drżała
Na krzyżu śród skał —
Aniołowie od jej głowy
Odganiali kruki, sowy,
A nad blade śmiercią lica
Zwisła ducha gołębica —
I porwał się syn,
Pił piersią o skały,
Rok cały, wiek cały.
Matka z krzyża rzeknie, Synu!
Mnie nie trzeba ze krwi czynu
Boć ja ducha czyn! —

Daj światłość po walki dniach,
Panie śród walki żywiołów,
Już naród tonie w łzach,
Nie siedzi u swych stołów.
Trzykroć pod krzyżem padł
W kajdanach śród cichej cnoty —
Klątwy precz z serca kładł,
Dochodząc szczytów Golgoty.
Choć śmierci dreszczem bladł,
Nie rzucił kielicha krwi,
Lecz w kielich spłakał łzy!
I wrogom już przebaczyli,
Acz wiedzą co uczynili:
Do ciebie niosą jęk
Kajdan — a lutni dźwięk —
Lutni strunami,
Ducha skrzydłami
Do ciebie leci głos —
Panie! z krzyża twojego
Na ludu Polskiego
Patrz los! —





HYMN SZÓSTY.
(Na Wawelu — wieczór — w czasie głoszenia niepokalanego poczęcia
N. Panny — W ten sam wieczór doszła do Krakowa wieść o śmierci
Adama.)


I.

Grzmi organ piersią jak przed wieki, starą,
Płoną ogniste wieńce u sklepienia,
Tam — Chrystus kona śród ziemi trzęsienia,
Tam — z martwych wstaje wśród krzyżów z swą wiarą —
Tu młode Polski pokolenia —
Królu cierniowej korony!
Krew nasza jak o skały bije o twe trony! —

II.

Z ambony Skargów woła głos kapłański
Po krańcach świata, że święta dziewica,
Podwójnie święta w myśli chrześciańskiej,
Jak lilja czyste znów schyliła lica.
Stoi jak stata — tam — tam w łasce Pańskiej —
Królu cierniowej korony!
Krew nasza jak o skały bije o twe trony. —


III.

Łez i krwi potop wkrótce świat zaleje —
Dziś naród głośno trzęsie kajdanami,
Serce mu pęka, zmysł zwątpień szaleje.
On skrył się w groby acz żywy, z ranami
A potwarz jady w duszę jego leje —
Królu cierniowej korony!
Krew nasza jak o skały bije o twe trony! —


IV.

Ciałem tam skonał na pogańskiem łonie
On, co najpierwszy ciężar arfy dźwignął
Jak ciężar krzyża! — w cierniów koronie
On tobie nucił Marjo! — a nam mignął
Jak grom, co w nocnej chmury przepadł łonie! —
Królu cierniowej korony!
Krew nasza jak o skały bije o twe trony! —


V.

On był jak skała, o którą oparci
Staliśmy silni niemem zachwyceniem,
Dziś — jak pisklęta od orła oddarci
Bolesnym wyciem żegnamy się z cieniem
Lecz sami wesprzem siebie ducha tchnieniem!
Królu cierniowej korony!
Krew nasza jak o skały bije o twe trony!


VI.

Lecz mimo tylu klęsk my nie zwątpili,
I czujem słowo twoje: Jak dziewica
Niepokalana, tak Polska tej chwili
Woła w pokorze przypadła orlica —
Niech mi się stanie! — i jak gołąb kwili — —
Królu cierniowej korony!
Krew nasza jak o skały bije o twe trony! —


VII.

Grzmi piersią Zygmunt nad Wisły skałami:
Tu krzyże, orły, lud grzmi piersią całą,
Że się kolumny trzęsą z sklepieniami.
A naród ducha żałobą wspaniałą
Czci matkę swoją — między aniołami —
O królu Polskiej korony! —
Krew nasza jak o skały bije o twe trony! —





HYMN SIÓDMY.
POWSZECHNY.


Nie daj o Panie zapomnieć nam o tem,
Że za cierniami tej bolesnej ziemi
Jest kraj w objęciu gwiazd niebieskich — złotem
Dzwoniący bosko arfy anielskiemi,
Gdzie łza każdego tej ziemi Łazarza
Gwieździ radością u Twego ołtarza! —

Nie daj o Panie! zapomnieć nam o tem,
Że za brudnemi roskoszami ziemi
Jest otchłań czarna — nicości namiotem,
Co pali ogniem wyrzutów płomieni
Gdzie samolubne życia zużywanie
W płacz się przemienia i zębów zgrzytanie!


Nie daj o Panie zapomnieć nam o tem,
Że nasza ziemia w niewoli tęskniąca
Patrzy za swojej wolności powrotem,
Ukrzyżowana — i odkupiająca!
Nie daj zapomnieć że śpią już polegli,
Ci co jej życia jak źrenicy strzegli!

Czy słońce wstaje, czy się tuli w góry,
Ono co godnym i niegodnym świeci,
Słyszy jęk tylko bolesny, ponury
Od piersi matki oderwanych dzieci!
O Boże Piastów! Kościuszków! o Boże! —
Daj, niech nas własna potęga wspomoże!





GŁOS POEZYI POLSKIEJ DO LUDU.


O mój narodzie! pójdź do mego łona!
Chodźcie tu wszyscy: i wielcy i mali —
Jedna was gwiazda zbawi i ocali —
Chodźcie tu razem — o! ja was przygarnę,
Ja was przytulę — wielkie moje serce —
Chodźcie tu wierni i chodźcie szydercę
Coście bluźnili na me słońce skwarne. —
Dla was w niem wszystkich miejsca jest bez końca:
Bezbrzeżne — jasne — miłością bezdenne.
Ludu mój miły — nie tu twój obrońca,
Ludu mój — oko twoje łzą brzemienne —
Lecz lodźcie za mną, a ja wam ukażę,
Idąc przed wami z męczeństwa pochodnią
W ciemności wieków — te łzawe ołtarze
I kości świętych, podeptane zbrodnią.
I w przyszłość pójdziem — tam! w nieznane światy,
Do których tęsknić ducha arcydziełem.
Tam na ruinach już nie rosną kwiaty —

Miłość wykwita z niewoli łańcucha!
Jam jest jak chleby łamane bez końca,
Jak Weroniki ta chusta niekrwawa,
W której twarz sprawy jaśniejszej nad słońca
Z swą całą męką i missyją zostawa! —
O! chodźcie! Chodźcie pokutni, milczący —
Weźcie się wszyscy za dłonie —
Idźmy ku Panu w radości wschodzacej,
Z krzyżem, w cierniowej koronie! —





OSTATNIE DUMANIA STUDENTA PRZY
OPUSZCZENIU AKADEMJI KRAKOWSKIEJ
1857.


O jakże cicho i spokojnie płyną
W tych starych murach, strojnych lat urokiem —
Godzina jedna, za wtórą godziną —
Dzień za dniem chmurny — czarny rok za rokiem!
A tylko słychać w godzinach samotnych —
Żałobne bicia dzwonów i zegarów,
Co nikną w mroku śród sklepień filarów —
Nikną — jak krople w głębiach niepowrotnych. —
A po tych ścianach zda się widzę czarnych
Cienie Jadwigi, Zygmuntów, Kaźmierza,
Jak suną w ciszy — i w twarzach ofiarnych
Boleść ich czytam, czuję brzemię krzyża!
Suną się cicho jak po dziejów fali
Processją wieków, polonezem duchów —
Jak fale Wisły co się brzegom żali,
Gdy o jej skały bije dźwięk łańcuchów —
Tutaj w tych murach, których głaz węgielny
Władliście wieszczą — namaszczoną dłonią,
Dziś dziatki wasze gorszy duch piekielny:
Głośno im kłamie, waszą rani bronią! —
Tutaj dziś młodej Polski pokolenie
Co tyle, tyle, za glob wycierpiała —

Dzisiaj ta młodzież — jak wygnańców cienie
Zgorszona, tęskna, z bolu oniemiała.
Bo od początku tu w niej zabijają:
Każdy kwiat marzeń i myśli bujniejszy,
Tu jej ojczystej mowy zabraniają
Miana Polaków — w dzień dni najnędzniejszy —
Tu biją serca młode i nieśmiałe,
Jak czyste źródła w poojczystych górach,
Jeszcze śmią marzyć, choć tak oniemiałe
Dzieci dręczone — na ducha torturach.
Bo dziś z tych katedr skąd ich głosy brzmiały,
Szczekają podłych zaprzedane głosy, [6]
Bluźnierstwa dziejów, i kłamstwa zakały,
Które, o pomstę wołają w niebiosy —
Bo dziś my wolim od zdrajczych potworów
Naszego Negra [7], który do ostatka
Szczekał po polsku — od tych profesorów,
Których ta żywi Akademja matka.
Oni te progi swą stopą skalali —
Twe ciche sale napełnili grzechem,
I wiarołomstwa ziarno już zasiali
W serc młodych głębie — z wszetecznym uśmiechem!
Ha! — wy milczycie, wy ponure cienie!
Tak — jam spokojny — bo czuję ich zdrady
I skon ich podły, podłe skowyczenie
I ich przekupne podstępy i zwiady. —
Kiedy wieszcz skonał — to dzieciom nie dali
Wraz się pomodlić w swych ojców świątyni,
I bagnetami swemi osłaniali
Blask jutrzni świętej, śród ducha pustyni —
Lecz młodzież smutna, modliła się duchem:
Adam miał w sercach katafalk wspaniały,

Gdy młode serca milcząc przysięgały,
Ich łby potrzaskać pęt swoich łańcuchem!
I pochodniami łzy młodzieży były;
Śpiewem chorałów żal serca jednego —
A pierś młodzieży — łożem mu mogiły,
Której tu nie ma — aż do dnia onego! —
O! w szpiku kości swoich, w głębiach duszy
I w niebios twoich błękicie o Panie,
O! Boże Piastów! czujem, że się skruszy,
Jarzmo w dzień straszny co z gromem powstanie!
0! próżno sieją te ziarna podłości — !
Próżno! — bo Polskie słabe pacholęta
Spojrzą w swe oczy — i dość — bo w miłości
Każdy przeczuje czem mu Polska święta! —
Ściśnienie młodej, drżącej dłoni
Silniejsze stokroć, w młodej czystej duszy —
Nad wywód fałszów — co po świętej błoni
Sieją szatany śród bolesnej suszy! —
Nie, nie, o Panie! ty nas, swe sieroty
Orlęta Piastów w łańcuchy okute,
Słabe, bezbronne — u twojej Golgoty
Widzisz milczące — i blade i strute!
Ha! strute myślą o swych ojcach, ziemi.
Ale ty dasz nam tych samych aniołów,
Coś dał nad Piasta zagony cichemi
A mieczem ognistym — i walką żywiołów —
Ty nie dasz młodym sercom zwątpić Panie!
Bo w imię twoje ciszy rycerzami,
Niesiem ci smutne serca, a to stanie
Za wszystko! — tegoć nie wydrą szatani!
O! żegnaj — Krakowska Wrzechnico,
Walhallo stara, posiwiała w trudzie,
Tul pod twem skrzydłem śnieżna gołębico,
Młodych serc przędzę — w tej życia obłudzie —
Aby zbudzone, twarz w twarz piekłu światu,
Dowiodły jeszcze — na śmierć swemu katu
Że Bóg na niebie — na ziemi są ludzie!
— — — — — — — — — —

Po raz ostatni chwytam w me ramiona
Kolumny twoje — nędzny, bolejący —
Możeby lepiej potęgą Samsona,
Lub strzaskać czoło, kiedy duch wątpiący —
Pójdę w to życie co stoi przede mną. —
O! precz łachmany młodości pamiątek —
Przekleństwo niosę — w sobie w świątyń szczątek,
I sam jak pająk wśród grobów milczący,
Z wnętrzności moich przędzą, bezimienna! —

O stwórco! tobie — co z ognistej chmury
Ciskasz grom światła w ciemności jaskinie,
Coś wieńcem lasów ozielenił góry,
Za srebrne źródło co z ich głębi płynie,
Co drogi niebios nabiłeś gwiazdami,
A swych maluczkich posiałeś w dolinie,
I gwiazdy duchów olśnił mirjadami —
Tobie śpiewając czołem w proch zaryję
Bom mojej duszy wiano wziął od Ciebie.
Tem wianem zbrojny, depczę podłe żmije,
A kiedy w strony młodej arfy biję,
Dziś Ty mi tylko słuchaczem na niebie!
Gdy w walkach ciężkich sam na sam z naturą
Czoło na chwilę zczernię zwątpień chmurą —
To chwilą tylko — bo mimo mej duszy
Idę ku tobie z roskoszą w katuszy —
Gdy w grobach serce wścieka szal rozpaczy,
Młodością pytam: Boże cóż to znaczy?
Kraków.




HYMN DO NOCY.


O! kędyż stąpasz z źrenicą ponurą,
Kapłanko grobów z orszakiem twych gwiazd? —
Piersi twe ciche obleczone chmurą,
Jak wielki orzeł nie tej ziemi gwiazd.

I skrzydło twoje olbrzyma polotem
Powstaje z grobów stęsknione —
Nocy! — za gwiazd kołowrotem
Gonią źrenice omglone! —
Pod płaszcz twój wielki tulisz pielgrzymia dziewico.
Westchnienia tych milionów co śpią zmordowane —
I nad skronie ich zlewasz sny duszy, źrenicą
Uczute — chwilą później jak twój cień rozwiane! —
Dla tych co milczą w cierpieniu,
Dasz pocałunek anioła —
A na tęskniących westchnieniu
Spływasz i uchylasz czoła,
Jasnego jak nów nad twem czołem blady,
Powitany przez Plejady —
A zbrodniarzy oczom ducha
Ciskasz mary zszatanione,
Wrzaski których piekł o słucha
I furje zkajdanione —
I kiedy człowiek senny rzuci łoże,
By swe sumienie zgasić w twojej rosie,
Ha! — piorun słyszy w każdym twoim głosie:
Zatargniesz jego sumienia obroże —
Bo kiedy czarna dusza śród ciemności
Usłyszy cichą fujarkę pasterza,
Która się modli tonami rzewności
Czystością myśli sielskiego pacierza —
O! wtedy w gwiazdy patrząc z trwogą trwóg,
Zaryczy: Jest! Jest Bóg! —
I trącisz arfy twojej strony szeleszczące
Listków miliony,
Łezkami rosy gnieżdżące
Z pod twej zasłony —
I tęskno poseł twych grobowych wieści —
Sowa zajęczy głucho, w śmiechy przytłumione
Głosem sumienia — boleści
Jak dziecię ręką matki zbrodniarki duszone!
I czarno w duszy człowieka —
O! czarniej jak o twem spojrzeniu,

I sam przed sobą ucieka,
Jak przed zwierzęciem drapieżnem.
Po gwiazd nie spojrzy sklepieniu
Co drży, błękitem bezbrzeżnym! —

Tam z okna mroku owianego cieniem
Słychać strun — brzmienia samotne, żałosne,
I pieśń młodzieńcza, wezbranym strumieniem,
Płynącą z młodej piersi w życia wiosnę —
A w cieniów nocy namiętnej toni
W ciemnościach postać młodzieńca.
A arfa w jego gorącej drży dłoni —
A skronie jego jak w wieńca
Objęciu, w burzy zapale
W młodości czarownej chwale!
On w gwiazdy goni swemi spojrzeniami,
Girlandy duchów wezwał zaklęciami,
Bijąc się w piersi czuje za miliony —
I za nich cierpi gdy targa swe strony,
A ich melodja krótka, szorstka, dzika
Jak spowiedź w skałach ducha samotnika —
Jak pracy w święcie bolesne wcielenie —
Ostatni uśmiech — najpierwsze westchnienie!
Nocy! kochanko jego — ty namiętnie
Usta mu kładziesz na rozwianem czole,
Przerzucasz góry — i twe skarby chętnie,
By w nich źrenice łysnęły sokole! —
Ale on woli szturmu dziką chwilę
Nad tryumfów chwały,
I w spienionych falach życia
Prując ramion objęciem rozburzone wały,
Ku bliskim brzegom pogląda niemile
Przeklina, depcze, czasu powicia! —

Nocy! znów widzisz śród twojej drogi
Dziewczynę na łożu klęczącą,
W ciemnościach cichej, serdecznej trwogi,
W modlitwie ręce łamiącą —

W tęsknocie o pokój duszy
Po pana cicho łkającą.
Któż jej łzy młode osuszy?
Kto z czoła zwieje walkę burz?
Ty — i anioł stróż! —
Ty sen anielski, uroczy,
Rucisz na błędne jej oczy —
A jasny anioł jej niebo
W górze okaże z gwiazdami. —
Że pierś nakryje dłoniami —
I odtąd już jej potrzebą
W murów zaciszy ustronnej,
Tak z dłońmi na piersi białej
Modlić się w szacie zakonnej
Do matki światów wspaniałe; —

Tam starzec nad księgą starą
Chłodu zorany marszczkami,
Co się dawno rozstał z wiarą,
Spojrzał na niebo gwiazdami
Zasiane — i w trupią głowę
Ręką się suchą uderzył. —
Na karty pergaminowe
Skroń spuścił z jękiem — już nie żył!
A ty do więźnia znów kraty
Zbliżasz się cicha, urocza,
Na skronie rzucasz snów kwiaty,
Obraz przeszłości prorocza.
Powracasz jego źrenicy
Te dawne rodzinne —
Chwile niebieskie dziecinne —
Szum lipy — matki piosenki
I dzwon co brzmiał w okolicy,
I jako dziecię justrzenki
Z tęczy anielstwa przędzione,
Pierwszej kochanki marzone
Oczy — i uśmiech i łezki. —

I zdrój skalisty szumiący —
I umysł młody marzący
Anielski, cichy, niebieski!
Lecz więzień szarpnięciem ręki
Co chciał na sercu położyć
Obudził łańcucha dźwięki —
A w śmierć życia — musiał ożyć!

I dalej kroczysz kapłanko ty smutna
Tchnieniem balsamów — nieme kwiatów łona —
O! i piersi ludzką napełniasz — pokutna,
Pokutna — ale zawsze mile pozdrowiona!
Na twojem skrzydle nieś modlitwy ziemi
Przed oczy Pana — po nad uśpionemi
Coś po raz pierwszy uśpiła —
Lecz ty lecisz w dal i w cienie
Tobie ziemia to mogiła
O! bo twój obraz wiotki jak kochanki tchnienie,
Wstaje czarny i oczy człowiecze już trudzi,
Gdy po raz wtóry idziesz uśpić ludzi —
Piastunko w grobach nowo narodzonych
Dusz z więzów świata nowo wyzwolonych —
Nad ich ciałami ty rozrucasz kwiaty,
Bo to twe dzieci co w grobów powicia
Przyjęłaś w twe ciche światy
Zbolałych wygnańców życia —
A co im śnić się będzie, już nie marą
Lecz archanielskich potęg silną wiarą —
Lecz biada! po wiekach ciszy
Gdy w kształt mściciela anioła
Twa postać ziem towarzyszy
W grzmot trąby na sąd powoła —
I rzeknie — wy co w ciemności
Pod moją szatą bluźnili,
Stańcie w obliczu wieczności
Coście z łez ziemi szydzili —
Rozdzieram pierś mą o Panie! —
I wzywam pomsty zniszczenia,

Dla nich nie masz przebaczenia,
Strąć ich w otchłani otchłanie —
Lecz kroki twoje — zadrżały —
Kryjąc twarz w chmur tych kapturze,
Już — już zwiastujesz naturze
Że cię twe siostry wezwały.
Rzuciłaś wieńców stokrocie
Pieśni, sny, cienie, paprocie;
Gwiazdy gasną po twej drodze —
Ty łez kilka rzucasz ziemi
O skrzydlatej lecisz nodze,
Lecisz drogi gwiaździstemi
I mgły płaszcz rzucasz za sobą —
I gasisz księżyc niebiosów
Lampę twych świątyń z żałobą,
Z odgłosem najpierwszych głosów —
Bo twój kochanek
Poranek
Leci za tobą uciekającą —
Goni na próżno przez wieki
I słonecznemi powieki
Pali nad światło lecącą —
Aż cię doścignie, kiedy u stóp Pana
Padniesz znużona i lotem zdyszana —
A on was wtedy po wiekach połączy
Złotego wozu gonitwy zakończy.
Z nad światów szarego końca
Lecisz pochodem jutrzenki
Żegnaj nocy matko słońca,
Weź z sobą swoje piosenki!
Już ranka budzą się głosy:
Słońce trysnęło promieniem
Objęło światła ramieniem
Ziemię i swe niebiosy —
A ptasząt chór psalmu pieniem
Ozwał się z drzew z nad rosy
A z słońcem poranny dzwonek
Rozprasza mary pomroku —

W błękity wzlata skowronek
I wita słońce w obłoku.
Nocy, z tych skarbów co w koło
Widziałem — nie chcę twych kwiatów! —
Tylko daj mi w twoich światów
Daj — jedną gwiazdę na czoło!
Nie nam twe piosnki słowicze,
Nie nam twych pieszczót słodycze,
Nam grom zmartwychwstań ogromny,
Dzwon z złotem sercem potomny! —
Widziałem ciebie twarz w twarz w twej piękności,
I wzywam lutnię — nad świętych mogiłą
Wieszam ją — w bujnej dębu zieloności,
Niech dzwoni cicho — chrobrą burzy siłą. —





PSALM.


Nie przeto nosisz na czole te ciernie
Abyś je grzesznem okiem rozpatrywał,
Lecz byś je dźwigał w wielkiej ciszy wiernie
I krwawe grzechy nie krwawo umywał. —

Pustelnik duchem w ponurych skał jarach,
Tobie pieśń boru stutysięcznem pieniem
Śpiewa w glos wielki, niknący w pieczarach —
Że skrzydło ziemi zowie się cierpieniem!

O upuść w dłonie dumne twoje czoło
I okiem zatoń w głębie twego ducha,
A głos twej pieśni popłynie nad sioło
Boże — że anioł stanie i posłucha. —

Acz piorun krwawy pali twoje skronie,
Acz serce wdowie, pokuta mu życiem,
Acz widzi martwem, co tu życiem płonie,
Posągu ducha! stój — z myśli powiciem!


Bo twe męczarnie będą lotem pienia
I łza najpierwsza, i uśmiech ostatni,
Że łzawy aniół, siostra w dniach cierpienia
Na czole ’ć złoży pocałunek bratni. —





ORZEŁ BIAŁY.


O dajcież mi spocząć, o dajcie choć chwile
W piewcy tej ziemi, bo z skrzydeł krew ciecze,
Bierzecie mi pióra, aż z boleści kwilę,
Szarpiecie, i bóle śpiewacie człowiecze —
Na skrzydła usarza już by piór tych stało —
A gdy mnie ich braknie w skrzydłach, dziatwo Piasta,
Że nie ulecę tam kędy przystało,
Do stropów tam słońca — zkąd piorun wyrasta?


CHÓR.

Orlico!
Gołębico!
Dość ty masz piór! —
Bo tobie dzwoni męczeństwa dzwon,
Jak trąba sądu co wskrzesi skon —
Bo w ciebie biją wieków pioruny
Z Synaju gór!
Orlico!
Nie kwil, bo jutrzni całuny,
Z twych oczu gwieżdżą nam,
I co dnia w świeży porastasz puch
Z nas, acz sam który — nie przeto sam,
Z ciebie wyrośnie nad Cedry duch
Co zdepcze pokład piekielnych bram! —
Orlico! masz dość piór! —





WIECZÓR NAD WISŁĄ.
HYMN DO BRACI.


O skądże skąd posłańcze ty wschodni
Przylatasz, przez fale błękitu?
Trącasz me struny i w serca pochodni
Ślesz iskry palące do szczytu! —
Wietrzyku wieczorny — o! tyś zdala lotem
Od Ukrainy, od Podola, złotem
Piórkiem ty lecisz, a pod twem skrzydełkiem
Tulisz niejedną dumkę konającą,
Niejedną łezkę proroczem światełkiem,
Świętojańskiego robaczka świecącą —
Współczucia, łzy drogiej proszącą!
Oj tam daleko — daleko — daleko —
Cierpią boleśnie liczni bracia moi,
A nad ich duszą jak trumiane wieko
Myśl czarna stopą zszatanioną stoi.
O leć, leć piosnko z nad Wisły sieroca
Do braci moich nad Dnieprem, Horyniem,
Na step bez brzegów jak Dawida proca.
Leć nad ich łany — nad Litewskie bory
Nad stawy śpiące cichemi wieczory,
O leć i kołysz się nad Wołyniem —
I popłyń, popłyń ku Lubelskiej ziemi,
Aż do mnie wrócisz Sandomierskim łanem.
O! leć i pozdrów dźwięki bolesnemi
Pieśnią niewoli — braterstwa jasnemi
Głosy, co cicho nucą pod tyranem —
Jak ziarno tajnie ciśnięte w głąb ziemi! —
Bo wszystkich braci moich płaczę łzami
I cierpię wszystkich raną piekieł włóczni,
A razem dumam nad ojców grobami:
Dzisiaj tam ciszej — im bywało huczniej! —
O poleć, tęskna wygnanko błęknico,
Poleć ty w dalę krwawa gołębico,

I zwiastuj ziemi że o jednej chwili
Cierpią nad Wisły czarnemi skałami
I w puszczach Litwy — i między stepami,
Gdzie się różaniec znaczy mogiłami.
O! cierpią jedną męką co nie kwili,
Ci — co się na świat bez matki rodzili.
O młodzi bracia dalecy czy blizcy!
Jednym my węzłem dziś wszyscy spojeni —
W jedną my stronę boląc idziem wszyscy,
Acz drogi w życiu wędrujem różnemi —
Przeto nie znając kochajmy się w Panu,
O! i nie bluźńmy sierocemu ranu,
Bo dziś zbawieniem Polski — jest cierpienie,
A głosem Polski jedynym milczenie.
I czujem duszy walki piekielnemi,
Że Bóg jest w niebie, a Polska na ziemi! —
Ale myśl jedna i zawsze i wszędzie
Łączy serca, łączy dłonie,
My jak jednego jeziora łabędzie
Płyniem razem po wód łonie —
Czujem my wspólnie każdego wieczora,
I z białych skrzydeł orła biorąc pióra,
Krwią serca spiekłą żywiemy je w ciszy
Aż ciszę naszą Jehowa usłyszy.
Lecz wiemy wrzkomo — że za świat cierpiemy
A przeto pomsty chucią nie bluźniemy —
Czasem lud tylko jęczy niewolniczy:
«Ach! odwróć od nas ten kielich goryczy!»
Boć wszystkich piekieł toast w krwi tej stanie —
Lecz niech twa wola spełni się o Panie!
Tylko duch z duchem łączy się dziś smutnie,
Jak dźwięków tchnieniem dwie braterskie lutnie
Łączą się wspólnie wszystkiej braci łzami,
Własną męczarnią, ach! i przebaczeniem.
O! i głośnemi za świat modlitwami
Co całopalnym biją tam płomieniem —
A odtąd Polski lud Boga kapłanem —
A gwiazdy jego drżą w ciszy nad nami.

Jedna rozmowa bratnich serc arfami
Pomiędzy Polską — a Panem!





HYMN DO PRZYJAŹNI.


O aniele światłości na płaczu padole! —
Zjawiłeś się na chwilkę w godzinach miłości,
A znikłeś śnieżny jak gwiazda, co w kole
Gwiazd zaświtawszy, spada w otchłanie ciemności! —
O! świeć w tej drodze burzy z niebios wysokości!


GŁOS.

Przyjaźni! dwa serca młode
Splącz w jedno myśli ogniwo:
Niech oba zapłoną żywo —
Przyjaźni! dwa serca młode!


GŁOS.

Przyjaźni! po szczeblach cnoty
Ludzi odrywaj od ziemi,
I splącz węzły szlachetnemi
W tej drodze życia Golgoty! —


GŁOS.

Serafinów i Cherubów
Dziecię święte w gwiazd koronie
Rzuć tej ziemi wdowich ślubów
Tęczę uczuć twych na skronie! —


CHÓR.

Wielka miłość siostry, brata,
Wielki ślub serc dwojga w świecie,
Lecz przyjaźń koroną świata:
To najmilsze niebios dziecię,
Co schodzi w młodości kwiecie!
Dwa w jedną duszę zlej ciała,
Dwie czyste piersi wzajemnie —

Niech się świat w swych bagnach kala,
Przyjaźń w młodych sercach pała.
Wyższa nad te gody Baala,
Co w bydlę ducha nikczemnie
Zmienia — ziębi i obala!


GŁOS.

O przyjaźni! tobie chwała!
Ziemia rajem kwitnie temu,
Co tu spotkał przyjaciela:
Temu w pączkach dni wesela
W nędzy — niebem szczęśliwemu!


GŁOS.

Przyjaźń rzadką, cnota rzadką;
Przyjaźń córką, cnota matką —
W głos niebieski w sercu kwili,
W kwiaty mieni chwast badyli! —
Tęsknej myśli nie ułudzi.


GŁOS.

I bożyszcza czyni z ludzi!
O! gorzkie odbywasz próby,
Zanim złączysz węzły twemi,
Zanim przeklniesz samoluby —
Śmiertelności śmiertelnemi
Czynisz pęta na tej ziemi.
Lecz się w imię zbiegną twoje
Tak dwie dusze jak dwa zdroje —
Z wspólnem szczęściem i cierpieniem
Aż za życia ukończeniem.
Choć ich źródła kres daleki,
Drogi wspólne na wiek wieki! —

Wasze serca na kuli tej ziemi,
Otoczcie w zwój przyjaźni wieńcami świętemi:
Niech będą wspólne wasze cierpienia, zapały! —


CHÓR.

To ideały!
Czemuż słońce gaśnie w górze,

Zostawiwszy dnia wspomnienie?
W tym wszech światów głośnym chórze
Słyszę jedno ach! westchnienie! —


CHÓR.

O przyjaźni! zaświeć jeszcze! —
Ścigam cię jak cień zaklęty
Chwytam promień z niebios wzięty,
Jak źrenicę oka pieszczę! —


CHÓR.

Przyjaźni! dwa serca młode
Złącz w jednej myśli ogniwo,
Niech oba zapłoną żywo.
Przyjaźni! dwa serca młode! —

Miłości! czego wieków potęgi nie mogą,
To ty działasz w jednej chwili!
Twój grom, lecąc słoneczną niedeptaną drogą,
W hymn czarów serce rozkwili! —
I na ustach grzmot przekleństwa
Ty zamieniasz w dźwięk niebieski,
Drżącej przebaczenia łezki
Drżeniem błogosławieństwa!
W dzień czarny z ciszy żałobą
Nad ziemi witaj nam progiem —
Miłości! nad milionów nie krwawe męczeństwa,
Tyś Bogiem!
A Bóg jest Tobą! —


GŁOS.

Gwiazdo! czemuż zaświtawszy,
Spadłaś w ciemni cień ponury,
Łzy dla szczęścia nie płakawszy
W grzmiące łono czarnej chmury?
Kto cię widział w dzień zawodu,
Ten poblednie już na wieki —
Nie uśmiechnie się za młodu
I od świata już daleki.

Jemu zwiędły godów kwiaty,
Dlań już nie ma większej straty.


GŁOS.

Znowu, znowu mgli się w górze —
Tam grzmią echem serc ofiary,
Promień gaśnie z iskrą wiary.
Śmiech szatanów słyszę w chmurze;
Hymn wybranych cichnie w górze. —


GŁOS.

Liro! liro! gotuj strony
Bo wydzwonisz ideał:
Zadzwoniły świątyń dzwony
A nam w piersiach anioł grał! —

Młodości! w twych godzinach kto na twardej skale
Założył swej przyjaźni kamienie węgielne,
I w niebo patrzał, czując zwątpień krwawe żale —
Ducha mu nie przełamią potęgi piekielne!


CHÓR.

Ofiaro! serc wielkich dziecię!
Zstąp w ziemi dolinę ciemną,
Tęczą miłości wzajemną
Złącz nas w życia skwarnem lecie!


CHÓR.

Myśl ma niebios sięga szczyta,
I jak orzeł dumna, sama,
Uwisnąwszy u błękita,
Patrzy w słońce! — niebios brama
Już otworem stoi w koło,
Siedmią gwiazd jej wieńczy czoło — !

CHÓR.

O gwiazdo święta natchnienia —
Odzwierciedl się w łonie ziemi,
Barw miliony uroczemi
Jutrzenką wiary zbawienia!
Wstrząsając myślą o cudzie,
Ludziom przypomnij czem ludzie!


GŁOS.

Wszechmiłością ogarniaj świat i tworząc pałaj!


CHÓR.

Milcz a działaj!


CHÓR.

Tajemnico! serc kochanko!
Zstąp urocza do mej duszy,
Głos twój wszelki głos zagłuszy
Dumnym tobą serc niebianko!
Pótyś święta, pótyś dumna,
Póki sam się z tobą pieszczę,
Poty myśli twoje wieszcze.
Lecz gdy głos twój kto podsłucha
Uchem nie wieszczego ducha,
Wtedy runiesz jak kolumna:
Mała tak — jak pierwej dumna!
I ciężarem swym przywalisz
Tych co niebem nie ocalisz!


GŁOS.

O liryczne wy godziny!
Pochłaniacie godzin syny,
Pokrywając im powieki —
Pochłaniacie — wieków wieki!
Wasze cuda i ogromy,
To niebieskich skał odłomy,
To miny większych gmachów,
Co nie stały na tej ziemi,
Pod namiotem niebios dachów,
Jasne słońcmi ognistemi! —


GŁOS I CHÓR.

Naturo, matko naturo! —
Oprzyj dłoń na mem ramieniu
Z twoich skrzydeł podaj pióro,
A przelecę w zachwyceniu
Przez świat walki i boleści,
Śpiewak gromki boskich wieści,

Jak ta chmura co się chmurą.
Trąc, szaleje, gromi, pieści!
Pchnięci prądów wielkich szałem,
W rajski wieniec splećmy kłosy,
Rwane z innych pól z zapałem
W głos, ach! jeden zdzwońmy głosy! —


GŁOS.

Naturo, matko naturo!
U twojej piersi jak dziecię
Uwisnę nienasycony,
Wyślę wszystkie gromy z chmurą.
Pójdę w życia wrącem lecie,
Twojej lutni targnę struny,
A pobieżą te miliony
Kędy pieśń im wskaże święta!


CHÓR.

Ziemia jeszcze nie przeklęta! —


GŁOS.

Do ciebie pierwotne ludy
Biegły, gnąc czoła, kolana,
Wszech początków w tobie Pana
Czcić kazały twoje cudy!
O! i w chwilach mego rana,
W Samsonowych męczarń trudy
Matko, matko ubóstwiana,
Tobiem dumne zgiął kolana! —


CHÓR.

Stokroć szczęsny w świata puszczy,
Kto dni swych pocieszyciela
W obcych mu szkieletów tłuszczy,
Miał jednego przyjaciela! —
Dreszcz przedśmiertny! dreszcz wesela
Na tę myśl przebiega ciało —
A duch woła Zbawiciela,
Bo się słowo ciałem stało! —


GŁOS.

O! bo przyjaźń raz prawdziwa
Jak Westalek ogień święty;
Raz pobladłszy, już nieżywa,
Już jej święty Kwiat pomięty!


DWA GŁOSY.

Ogień, którego promieniem
Dwie dusze anielsko tlały
W niebo uleciał westchnieniem,
Wichry popioły rozwiały! —


CHÓR.

Przyjaźni! dwa serca młode
Splącz w jedno myśli ogniwo!
Niech oba zapłoną żywo,
Przyjaźni! dwa serca młode!

O! jak palmę oazy — na Syonu górze
Zaszczepię cię uczucie serca niewinnego,
Zaniosę, pieszcząc wieki u łona rzewnego —
Przyjaźni! i w aniołów, znów umieszczę chórze!
Niewinność twej istoty pozna ten na ziemi, —
Kto cię stracił — i łzami opłakał krwawemi!


GŁOS.

Przyjaźni! po szczeblach cnoty
Ludzi odrywaj od ziemi,
I splącz węzły szlachetnemi —
Przyjaźni! po szczeblach cnoty!
I w łańcuch wielki jedyny
Splącz myśli wcielone w czyny! —


CHÓR.

Przyjaźni! łącz wielkie dusze;
Połącz jednemi skrzydłami,
I jednej myśli biegami
Wynieś nad świata katusze!


CHÓR.

O! własnych piersi iskrami
Rozświećmy ciemność przed sobą,

O miłości! pojdziem z tobą,
Wiek nasz dumny będzie nami! —
Na początku światłość była,
Co wśród przepaści świeciła. —


CHÓR.

O padnie ciemna zasłona,
Ciemność się w słońcu rozpłynie,
Niegodne błysnąwszy zginie —
Wspólna pierś, współobrona! —


CHÓR.

Ścieżka choć wązka, choć stroma,
Wyżej wiedzie niż szeroka
Droga. —


CHÓR.

Choć przepaść głęboka! —


GŁOS.

Bądźmy wzajem siebie godni,
Wiek nasz dumny będzie nami,
Bo nie słońce przy pochodni,
Ona gaśnie przed słońcami!


GŁOS.

Z duszą w duszy, z dłonią w dłoni
Wraz w akkordu nućmy głos,
W jedne struny dłoń zadzwoni,
Świat dojrzeje w jeden kłos! —


CHÓR.

O! już dzwoni wspólny dzwon.
Przyjaźń to tryumf anioła,
Bram piekielnych krwawy skon
Ona w kraj cudowny woła! —


DWA GŁOSY.

Jak jaśnieje twarz anioła! —


CHÓR.

Widzę! wierzę! anioł w górze!
Już przebrzmiało w ciemnej chmurze!


CHÓR.

Przyjaźni! dwa serca młode
Złącz w jedno myśli ogniwo,
Niech oba zapłoną żywo,
Przyjaźni! dwa serca młode!


CHÓR.

Razem młode pokolenia!
W jeden łańcuch w jeden zwój:
Czy czujecie żar natchnienia
Czy Majowy znacie strój? —
Razem w jedno ach! ogniwo
Splączmy dusze, dłonie żywo,
W on godowy ducha strój!
A na widok archanioła
Szatan nie śmie stawić czoła,
Lecz olśniony od promienia,
Runie w otchłań miedzią czoła.
Razem młode pokolenia
Po godowy lećmy strój!
Zrućmy, zrućmy póki wcześnie,
Z skrzydeł białych cudze pleśnie;
A archanioł w kształt kolumny,
Błyszcząc ogniem swej powieki,
Stać u naszej będzie trumny
O! stać będzie wieków wieki! —
Choć w kajdanach urodzeni,
My uwolnim ludy ziemi —
Po godowy lećmy strój!


CHÓR.

Naprzód, naprzód orle biały
Nad przepaście — burze — skały
Przeciwności są falami:
Im burzliwsze, gwałtowniejsze,
Tem większemi łódź skokami
Dąży po nad łódki mniejsze,
Nad skał czuby — z nad fal prądu,
Do dalekich celów lądu! —


CHÓR.

Duchu święty zstąp w ciemności,
Wszech ogromów Trójc Trzecico! —
Rozpal massy w żar miłości,
I wiedź śnieżna gołębico! —


GŁOS Z GÓRY.

« Błogosławieni
Co nie widzieli,
A uwierzyli —
W ciemność strąceni,
Co zaćmić chcieli
A rozjaśnili — !»





DIOMEDESOWA PROŚBA.


Daj mi, o błagam boska ty córo Jowiszowa,
Daj jedną tylko rannemu mi łaskę,
Bym temi mógł zbolałemi, od dziś dnia
Bogów rozeznać od ludzi — a za to o boska!
Ja gotów nawet Afrodytę ostrem zranić żelazem. —





Z NATURY.


Słońce zapada w góry w gorący dzień żniwa,
Czerwienią się gór szczyty łuną zachodową,
A wieńce ich lasów, w dreszcz zaszemrały wieczorny —
Wraca bydło od wody i po łące kroczy —
Byczą krasę Tyrolki, Holenderki czarne,
I cielęta szlachetne z dzwonkami u szyi
Podzwaniają, stąpając za poważną macierzą:
Ale tam na czele! to zwierzę ogrom!

To król całej rogatej szlachetnej rodziny —
Żyły drgają na cielsku — ciało jak krew z mlekiem,
Kark jak dąb — w muskułów splot odsada ogona.
Stanął — stanęła trzoda — ojciec twój zapewne
PoIegł od kastylskiego w walce byków noża!
A macierz twoja ssać musiała nad Genewy
Jeziorem, mleko z Helwetów ziół ojczystych gór słońca! —
Ty potomku rodziców godnych prac Herkula,
Jakżeś silny! — On ryknął — góry i doliny
Odbiły ryk stokrotnem echem okolicy —
A stado krów mu cichszym rykiem wtórowało.
I znowu ruszył pochód wolno — przy zachodzie
Wśród dzwonków, lub przygrywki fujarki wierzbowej
Buhaj stanął — i mrucząc zrył ziemię racicą —
I zamarsował czoło rogate — a z dali
Zdało się że król trzody spojrzeniem obala.
W tem nadbiegł pastuch z kijem — o! rozczarowanie!
Dumny rogacz, spuściwszy czoło najeżone,
Uciekł z trwogą — z nim krowy tyrolskie wzajemne
I cielęca arystokracja — O silny wole
Ty nie wiesz że masz rogi! i że czołem twojem
Zwaliłbyś i dziesięciu pastuchów z kijami!
Cudne bydlę! głupotą słabe o! ty nie wiesz,
Cudne bydlę, ty nie wiesz o potędze twojej! —





FRAGMENT.


Na pobojowisku w słonecznej jasności
Gryzły się dwa orły o poległe kości —
I nadleciał trzeci o groźnej postaci:
« Hej! bracia orłowie! to ścierwo zatrute!
Bo to kości zdrajcy, co krew swoich braci
Zaprzedał wrogowi w więzy nie rozkute!»

I z wstrętem się orły od jadła zerwały —
Skrzydeł swoich szumem kości przeklinały.
I niknie w obłokach skrzydlata gromada
Niknąc zakraka: Biada! Biada! Biada!





TARGOWICA.


Pomarli — a dziś wicher urąga z ich kości,
I czyn własny przeklina ich we własnym grobie!
I tak każden przekleństwo sam gotuje sobie,
W kim tutaj było więcej dumy — jak miłości! —





NA DZISIAJ.


Nad dzieckiem matka niech czuwa — i dmucha
Na pierwsze iskry człowieczego ducha! —
A gdy z kolebki na świat stąpi dziecię
Niechaj go matka powierzy poecie.
A kiedy mąż się w młodzieńcu przebudzi,
Wieszcz — niech Ojczyźnie odda go w miłości,
By szedł sam — aż ojczyzna ludzi
Jemu powierzy a on Ich — przyszłości!





DUMA.


Duma to stroma góra — z której wysokości
Widzim krainy — nicości!





TŁÓMACZENIA I NAŚLADOWANIA.



NAŚLADOWANIE XXXIVej ODY Z HORACEGO.


«Quem poenitet, quod Epicureos secutus,
parum studiose Deos coluerit.» — [8]

Podłych czciciel roskoszy
Bałwochwalca szalony,
Zimny Bogów wyznawca
Wygnaniec ich świątyni;
Dzikim szałem mej łodzi,
Pędzonej na rozdroże
Zmuszon kierować żagle,
Na dawnych dróg koleje;
Powracam z drżącą myślą
Nie śmiejąc podnieść czoła!
Boć w dzień jasnej pogody,
Gdy straszliwym gromem
Ciśnie władca piorunów,
Co targając chmur łono,
Ryczącem echem wstrząsa
Stygijskie pogranicza —
I twe ciemne pieczary,
Ozdzierały Tenarze —
I rykiem swojej pieśni,
Jako śmiechem Meduzy,
Wstrząsa ostatnie krańce
U granic Atlantejskich —

Gnając sprząż wartko skrzydłą,
Podziczałych rumaków —
O! czyliż drżący myślą
Jako listek na drzewie.
W grze szalonej mych uczuć
I w marzeń moich tłumie
Nie jestem przymuszony
Zapytać sam, u siebie,
Czyż w tych górnych sklepieniach
Nie masz rządcy, co czuwa
Nad tych gwiazd miljonami
Nad tych słońc za światami? —
Od jego to potęgi
Wszechpotężnej zależy,
Sproszkować wyniosłego.
A wynosić nieznanych —
Fortuno, nimfo chytra!
Co uściskiem gwałtownym
Raz porwawszy, porzucasz
Nieszczęśliwych tej ziemi —
I w tej chwili na skrzydłach
W polot babiego lata
Leci kula twych światów
Znowu w objęcia innych!
Jedną ręką ty mitry
Zdzierasz czaszkom zhardziałym,
Drugą wieńczysz godniejsze
Laurowem uwieńczeniem! —



WOLNY PRZEKŁAD LISTU HORACEGO
DO PIZONÓW: «DE ARTE POETICA.»
MYŚL WSTĘPNA.


Gdzieżeś Muzo, co niegdyś twych czasów płomieniem
Grzałaś pierś, której śpiewy dzisiaj jeszcze słyną —
Gdzie śpiewak, co w swe czasy unosi wspomnieniem
Kędy te czasy — Muzo! Muzo nad ruiną? —
Ty znikłaś — znikł twój śpiewak — lecz pieśni nie giną!
Żyją — choć me ukocha ich tu nikt miłością —
W połowie hańbą wieku — a w części jasnością!
On żyć chciał póki mury kapitolu stoją.
Padły mury — on stoi — pielgrzym mimo woli
Przechodząc, w szumie kaskad barwnych łąk Tyroli,
Z westchnieniem zerwie fiołek, co kładł na skroń swoją,
Bo liryczna pieśń leci na czasu rozdroże,
Aż na łódź dziejów siędzie odetchnąć piersiami,
Jak bocian znużony z statku patrząc w zorze;
Śpiewak płynie jak żeglarz przez zdąsane morze —
Skała czasem pierś strzaska, lub ją piorun spali,
A jednak Muzo! pytam, choć leci bezdrożem,
Morze włada żeglarzem, czyli żeglarz morzem?
Ha! On depcze po śmierci — bo on panem fali! —




Przyjaciele!
Zdołalibyście być Panami
Waszego śmiechu, taką postać oglądając,
Której malarz, na końskim karku osadzając
Głowę człowieka, upstrzył by ptaka piórami;
A z mnóstwa członków złożon kształt pięknej kobiety,
Zakończył szpetnej ryby łuskatym ogonem —

Wierzajcież Pizonowie! że takiej zalety!
I potworniejszy stokroć od obrazu tego

Jest utwór, co stworzony z rozpalonym łonem,
Gorączkowych urojeń widziadła samego:
Gdzie ramię od ramienia, różna kość od kości,
Choć przystaną — stanowić nie mogą całości!
Lecz wieszczom i malarzom służy prawo równe
W własne kształty przybierać istoty stworzone?
Wiemy o tem — i prosząc o względy zarówne,
Przesyłamy je wzajem, ale słabą stronę
Tworzenia niewłaściwych i różnych postaci,
Nie zniesiem! — ni bratania wężów z ptaszym płodem.
Ni spokrewnienia wilków z słabych owiec rodem!
Gdzieniegdzie w wyższym tworze, dla zaokrąglenia
W cienie ozdobne światło rzucić się opłaci:
Czy myśli kolorytem kreślisz gaj zielony,
Czy Diany ołtarze, lub dźwięki strumienia,
Co dzwoniąc szklanną falą, na kamień z kamienia
Przebiegają niw polnych kobierzec zielony —
Czy wreszcie siedmiobarwny łuk tęczy chcesz skreślić —
Lecz ozdoby się rodzą — o nich nie trza myśleć.
Może oddać potrafisz cyprys rozżalony,
Nad grobami samotnie w żałobie zwieszony?
Lecz cóż po nim, gdy żeglarz co stracił nadzieję
Po strzaskaniu łodzi, się wdarł na brzegi,
I gdy losów szczęśliwe zbiegły się koleje,
On obraz swój malować w murach świątyń każe;
Kędy na chwałę bogu wilgotnego łoża
Z trójzębem, ozdobione wznoszą się ołtarze! —
Toć wtedy zamiast urny co z pod mistrza dłoni
Wychodząc, miała zdziwić urokiem piękności,
Urósł chropawy garnek potwornej szpetności.
Jaki chcesz obierz utwór — a byle całości,
Przystanie do twej myśli ni to laur do skroni.
Ojcze! i godni Ojca przyjaźni synowie!
Największych błędów źródło nagannem nie bywa —
Przed wszystkiem chcę, by mowa ma była treściwa.
Rozliczne myśli nieraz chmurzą się po głowie,
Każdy obraz mnie blaskiem ułudza przyjemnym,
A gdy strumień słów moich nazbyt się rozpływa,

Chcę być zwięzłym — a staję się z mą myślą ciemnym.
Niech miłe z pożytecznem przed oczy się stawi,
Księga niechaj mnie uczy albo niech mnie bawi.
Temu co ściga lekkich pomysłów rojenia,
Co na słówka poluje gdyby na motyle,
Temu zbędzie na sile i źródle natchnienia;
Ten zapału nie wzbudzi — i krótkie trwa chwile!
Kto zaś zniósł swych rusztowań wielkie przedsięwzięcia,
Ten staje się odętym, i godnym śmieszności,
Silny wolą, a myślą słabszy od dziecięcia,
Własne oczy zawiązał przepaską piękności! —
Boć w sztuce miły bracie przed wszemi rzeczami
Wielki cel masz małemi osiągnąć środkami;
Który zaś się ulęknie walk umysłu burzy,
Podle pełza z robactwem w swych myśli podróży;
Nie dopełznie do celu bojąc się nagany
I w drodze zginie marnie jak liść rozdeptany!
Krytyka, o pieśniarzu! przyjaciółka twoja
Coć stroić młodą lutnię życzliwie pomaga,
Słowa jej wierne płyną z bezstronności zdroja,
Na nią pieśnią odpowiedz gdy cię słusznie smaga.
Lecz jeźli nie bezstronna, nie jak rówiennica
Podaje dłoń przyjazną i w drogę ośmiela,
Pluń jej w oczy! i wyszydź, boć jest zazdrośnica,
Co w zgubie twojej szuka własnego wesela!
A takiej nie odrzeknij ni marnego słowa,
Lecz milcząc dumnie, odejdź, a cisza grobowa,
Przerwie się wkrótce szmerem głosu uwielbienia
Dla ciebie, nad zdeptanej w głosie wyszydzenia!
Rywalce daj po gębie, dumny naganami,
I kiedy wicher wieje obróć się plecami.
Szanuj sądy roztropnych, głupców sądy małe
Za najlepszą gdy giną poczytaj pochwałę.
Kto myśl sztuczną ozdobą zbyt często przeplata,
Kto pomysły rozrzutnie przekształca i zmienia,
Ten na skrzydłach zapału w chwili urojenia
Zbyt daleko od boskiej prawdy już ulata!
Ten państwo ryb przeniesie w świat rozgałęziony,

A dzika w wodne głębie kędy Neptun włada,
Trwogą błędu nasz umysł często w błąd upada;
Trwogą winy natłokiem swych myśli pędzony —
Bojaźń, niepewność siebie, zwłaszcza gdy brak sztuki,
A sztuce z władzą ducha potrzeba nauki.
Nauka jak kobieta, jest nieubłagana
Ale tylko z daleka! porwij ją w objęcia,
Rozkochaj się, aż będzie w tobie rozkochana,
Przyciśnij ją do serca, tchnij w nią iskrę duszy:
A podda się ofierze słabsza od jagnięcia —
I kochając, potęgą od Cię miłowana,
Stworzy raj koło ciebie — pęta myśli skruszy.
Uśmiechnie się jak dziecię małe do dziecięcia,
Gdy go ujrzy w zwierciedle, ledwo łzy osuszy!
I wierny rzeźbiarz zręcznie dłutem wypiętnuje
Włosy, co się po czole rozlały splotami,
I fałd togi muskanej z lekka zefirami —
Lecz cóż? jeżeli w twarzy wyrazu brakuje,
A w postaci harmonji miłej wzrok nie czuje? —
Ztąd zrzekłbym się wieszczego w utworze natchnienia,
W połyskującym włosie, ni to kruka skrzydła,
I brwi ciemniejszych łuków — gdy od przyrodzenia
Dany nos szpetny, miałby zniszczyć te mamidła,
I zmienić w kształt potworny czubate straszydła! —
A wy, co poczynacie Pizonowie mili:
Z namysłem wybierajcie prac waszych rodzaje,
Uważając najbaczniej w ich osnowie, czyli
One do sił stosowne? — a komu sił staje,
Temu nigdy nie braknie na wdzięku i ładzie,
A jeźli się nie mylę — w prac jego porządku
Od początku do końca, z końca do początku
Porywająca piękność rozleje się w składzie.
A jeźli nowe rzeczy, nowemi mianami
Nazwać tobie wypadnie, w kształt dotąd nieznany,
Służy prawo takiemi siać Ci wyrazami,
O jakich i nie marzył Ceteg przepasany —
Gdy sobie już zaufasz, poczuwszy swe siły
Będziesz gładki i zwrotny, i dźwięczny i miły.

Zwłaszcza, gdy wyraz dawniej już ludziom znajomy
Opleciesz tam kędy nowej promieniami myśli
Tryśnie, jak gdyby sam był dopiero stworzony,
I nad który już trafniej tam go nikt nie wmyśli — [9]
Język — to skarb przedrogi! — poezja przeklina
Tego, co go przemarni jako matka syna:
I tym biada, co czynią ją igraszką płochą —
Miernym poetom przeto poezja macochą!
Nowe odkrycia w nowe trzeba przybrać miana —
Cecyliusza i Plauta prawo, dzisiejszemu
Służy takoż Variovi, służy Virgilemu —
A myśl nowa tem cudniej odstrzeli, przybrana
W kształt prosty, co nadając się łatwo i mile,
Dobrem wrażeniem w każde uderza nas chwile —
Słowa jak liście drzewa: świeże i majowe,
Co z każdej zimy wiatrem opadają,
A z wiosny tchnieniem, przebudzone, nowe,
Nagie gałązki puchem odziewają
I szumem całą ożywią dąbrowę! —
Wszak widzieliśmy dzieła za swych dni święcone,
Z czasem oddane wzgardzie, i smutnie zamarte,
A dzieła wolną pracą wieków utworzone
Widziemy po dni nasze wielkie, nie zatarte —
Królewskie dzieła, żyzne po dziś dzień bagniska,
W łono ziemi gościnnie wód fale wpuszczone,
Użyźniają swych brzegów pokłady zielone,
Wabią łodzie i statki, w pokoju siedliska —
Strzegąc ich od smutnego na skał łonie skonu
I namiętnych uścisków ramion Aquilonu,
Wszystko przejdzie na ziemi, prócz tego co w mowie
Zlało się dźwiękiem myśli w jej dziecięcia słowie,
A słowo ziemią czynu — jak w ziarnie nasienie
Wyda czyn — lecz gdy skona już czynu istnienie,
Znowu czyn wraca w słowo, by tkwić w wieku głowie —
Słowa dawne skrzydłami Feniksa powstają,
I w nowe dziś użycie wracać poczynają —

W jakie kształty odziewać, w jakie stroić szaty
Bohaterów i królów — i stare ich światy
Stary uczy nas Homer.
On w pieśń ujął dzieje —
Każda postać pod jego ręką olbrzymieje,
Choć mistrz czasem się zdrzymnie:
Wiersz ten przeplatany,
Jak kwiat róży z Cyprysem upleciony w wieniec,
Jako przy zbrodni cnota, przy starcu młodzieniec,
Zawsze wielki się budzi, rycząc jak lew ranny —
Kto zaś ducha elegji pierwszy w słowo wcielił,
Dotąd w mgle niepewności zostało, i płonne
Dotąd wszystkie zabiegi — nikt się nie ośmielił
Rozciąć tę tajemniczą ciemności zasłonę.
Archiloch krwawe zęby zaostrzył jambu,
Który się rozchychotał w piekielnej ironji,
I pokumał Erinnią.
W szaty dytyrambu
Dla tych, co pieśnią pragną wynucić w harmonji
Bogów chwałę, i dumnych zwycięzców igrzyska,
Lub z cieniów dawnych przeszłe wskrzeszał widowiska;
Co uczucia wyniosłe, młodością natchnione
Opiewają, by myśl ich równym głosem brzmiała,
Tym Muza z dłoni swojej w dłoń Lirę oddała.
Liryzm! liryzm najwyższy! —
On zapału drgnieniem
Napala i porywa swych prądów strumieniem,
Jak wodospad z skał pędząc, grzmiąc z piersi natchnienia
Wlecze myśl zachwyconą w świat swego stworzenia!
Wszystko przepali, wstrząśnie, porwie w swe ramiona,
Tryska iskrami natchnień z młodzieńczego łona!
Płynie perłami niebios, i na piórach szału
Grzmi piekłem, lub słowiczą piosnkę rzewnie dzwoni,
I łzę przeczuć proroczych nad swą pieśnią roni,
Nim lawą skamienieje w kolos ideału! —
Jego wieki — on wieki przeżyje z kolei
Na nich stanie nadgrobkiem: dobrego nadziei! —

Skąd mi prawo dźwigania godności poety
Jeźli mistrzem mej pieśni i Panem tworzenia
Nie zdołam być! — lub duch mój w tych kształtów odcienia
Nie wtajemniczy siebie poczuć zalety? —
Tragedja wiele roni, gdy w komedji szały
Zgłuszy barw arlekińskich, koźli strój pstrocizną.
Czasem nie złe, złe śmieszne, gdy dowcip bogaty —
Kształt godnej Melpomeny winien być poważny,
Zamyślony i smutny, spokojny z trucizny
Czaszą — sztyletem, jeźli w cnoty lub ojczyzny
Imię idzie w koniecznej drogi ślad żelazny:
Nie ubłagana stąpa po słówek drabinie,
Aż swą szatę rozedrze na tragicznym czynie —
A równie: głos spiżowy, wiersz ciężki, poważny
Nie udźwigną ramiona swobodnej komedji,
Jeźli są, niech się prędko goją wszystkie blizny.
W śmiesznem wskazane świetle, wprost sprzecznem tragedji —
Stara młodość w niej śmieszna, i umizg siwizny,
Wad, przesądów bałwany gruchocze jowialnie,
Chociaż uśmiech jej wiecznie płacze niewidzialnie —
Talia przebaczy w przejściu jakie głębsze słowo,
W burzach gniewu, gdy śmiechem ma być rozjaśniona;
Zniesie i Melpomena z owężoną głową,
Choć śmieszniejszem słóweczkiem plunie pierś zdraźniona.
Lecz nie dość, by dla ludzkiej były dogodności
Te dzieła, w tem bynajmniej nie mają wartości,
Prawda — i zawsze prawda — jasna, obnażona,
I dziewicza jak posąg porannej miłości
Niech boli jak chce — wieszczu! to twoja korona!
Od ciebie to zależy by się twarze śmiały,
Gdyś komik, a gdyś tragik, by z tobą płakały —
A jeźli chcesz bym spotkał oczyma łzawemi
Smutną postać co w prawdy walczyła ofierze,
Ty ich ojcze! ich twórco, płacz pierwej nad niemi
Tajemnicy geniuszu, łzami dziecinnymi;
Lub nad niemi sam z sobą pierw się uśmij szczerze!
A gdy krzyk zapału zabrzmi w koło ciebie,
Lub wieńce wawrzynowe lecą na twe skronie,

Ty milczysz wtedy twórco, bo ty już u siebie
Czułeś dawniej co oni teraz czują w łonie —
Tylko się łza tajemna w twem oku zakryci,
Bo poznasz jak daleko tym ludziom zapału
Chwilowego, do twego bóstwa ideału —
I chmurą pierś zasuniesz co swe bóstwa święci! —
I poznasz że kto tworzy, niech tworzy bez uszu,
Tylko swego o radę niech pyta geniuszu,
A jeżeli go nie ma, to go rady zdradzą —
Bo na śmierć i na geniusz, mędrcy nie poradzą!
Tyś płakał łzami dziecka nad twoją ofiarą,
Dojrzałeś żarem słońca natchnień, mąk zapału,
I najpierwszy klęczałeś w piersi z żywą wiarą
Przed ołtarzem twych tworów — lub śmiał się do szału
W duszy, z śmiesznych, dziwacznych, spaczonych postaci,
Któreś widział przed sobą — za które śmiech płaci —
Choćbyś wolał wyśmianym być, niż wyśmiać braci,
Których śmiech twój znów sobą uczyni pomału!
Przeklęty, kto złej woli w świat szyderstwem plunął,
Ten choćby z szczytów niebieskich — już runął!

I jeśliś twoim kosztem, walki twej stałością
Nie dokupił się myśli co czucia mądrością,
Nic cię tu nie przeżyje — i będą nicością!
I inaczej twój smutek, w śmiech im skrzywi usta,
Lub lekki sen na oczy myśl im ciągnie pusta.
Natura matką ducha! a usposobienie
Niech wywoła, oburzy, lecz zostanie takiem,
Jak je wydać doradza najpierwsze natchnienie —
A myśl lotna, beznogim nie stanie się ptakiem.
Głos wrodzony łez, śmiechu, w kształcie wielorakim,
Wiele na tem zależy w mowie: Pan, czy sługa,
Młodzieniec Ci, czy starzec, mamka czy matrona,
Czy kupiec, czy ziemianin co się ima pługa,
Kolchijczyk, czyli dziecię Tebańskiego łona —
Ten Argją zamieszał, czyli ów co Teby?
Słowem — układać rzeczy wedle ich potrzeby.

O twórco! — jeźliś silny, własnym pobież torem;
Jeźli sobie nie ufasz, idź za drugich wzorem.
Chlubnie skreślisz twą postać, jeźli bohaterem
Śmiałym, dumnym, powabnym, Achilla wystawisz,
W silnem postaciowaniu zbliżysz się z Homerem:
A tem milsze wrażenie czytelnikom sprawisz,
Kreśląc dzikim charakter niezgiętej Medei.
Przebiegły Ision, w złości Medea płacząca,
Smutny Orest, smutniejsza ofiara błądząca;
Boleść kona w promyku wschodzącej nadziei!
A nie pocznij twej pieśni jak Cylijczyk śpiewał:
«Będę szczęście Priama, i wojny opiewał — »
Pieśń jego byłaż godną takiego wezwania?
Góry z hukiem się wstrzęsły, lasy zaszumiały,
A szczur śmieszny się zrodził wśród oczekiwania —
Nie wspanialej że śpiewak ozwał się nieśmiały,
Poprzedzając pieśń słowy: «Powiedz Muzo moja,
Powiedz mi imię męża, który bez nadziei
Przebłąkał stare życie, gdy runęła Troja?
Dzieje męża, co widział w świecie tyle cudów,
Wiodąc życie tułacze od ludów do ludów!» —
On w utworach swej myśli miał najpierw na celu
Aby nie dym z płomienia, ale płomień z dymu
Strzelił jasną światłością w szatę słów niewielu,
Oblekł myśli, co tutaj żyły życiem — czynu!
A lutni głos spiżowy z snów zwątpienia budzi,
Przemawiając w głos wielki do zamarłych ludzi:
Maluj żywo wiek wiary, wiek ofiar, wiek młody!
Wiek dzieciństwa, wiek męzki i starość zgrzybiałą,
Samolubną, że sercem dna stojącej wody
Z czaszką zimną — siwizny szronem popleśniałą!
Młodość to miłość! starość to wstecz się cofnienie
Przeciw prądowi czasu, to sił swych zwątpienie!
Czemu tak mało starców na tej ziemskiej kuli,
Co by popęd młodzieży prawem sercem czuli?
Zdaje im się że świat się kończy w nich i z niemi,
Tak jak w młodości niegdyś z swą butą sądzili,
Że z niemi się poczyna; i przeszli po ziemi,

I nic oprócz przywaty tu nie zostawili! —
O! gorzko w kraje ducha wyciągać ramiona,
Tkwiąc w lodach wyziębienia i stępionej wiary,
Kędy myśl tęskną wabią cudowności czary,
Gdy zmysłowym łańcuchem skuta myśl stępiona! —
Lecz człowiek ma sam w sobie myśli i swe głębie,
Co mu staną na wieczność za krzywdy i bole;
One mu niosą duszę w niebo, jak gołębie
Rydwan bogów, w poloty chmur chyże, sokole,
I one z nim zostaną, a z niemi do końca,
Wszystko co w nas szlachetne — czerń myśl bolejąca.
W sobie trzeba świat stworzyć, i własne mieć skrzydła,
Być nadziemskim — by posiąść nadziemskie mamidła!
Trzeba iskrą młodzieńczą najsilniejszej wiary
Wśród ciemności rozniecić miłości pożary,
I strunami arf cichych trącić o te serca,
Których myśl zamordowałby tyran, szyderca —
A choć czasem tak smutno, i tak łzawo w tobie,
Jak w tej arfie co wisi samotna grobie,
Gdy wicher nią uderza spróchniałe krzyże,
Gdy jej struny trącają skrzydłem nietoperze,
Gdy księżyc promieniami zagra w stron jej złocie,
Ona cicho zajęczy, jak w dłoni anioła,
I jęknie: — «Gdyby szpony orła lub sokoła
Stargały mnie, wolałabym w mojej sromocie,
Jak tu czekać, aż na mnie znów piorun zawoła!» —
Lecz w chwilach gromu czujesz czem jesteś — a potem
Z dziecka prostotą idzież i sam nie wiesz o tem
Co działasz — czyś działaczem — i czy na twym grobie
Przeżyję cię aniołem co płacze po tobie!

Chcąc skreślić obraz życia, życia człowieczego,
Przystąp i zdrowem okiem pojrzyj w głębie jego! —
Stań nad cichą kołyską śpiącego dziecięcia,
Ujmij dłoń marzącego w swej wiośnie młodzieńca,
Co idąc duchem naprzód, sobie narzucone
Rady prędzej lub później zdepcze, jak przy drodze
Uschłe liście —

Co chrzęszczą, nogą przygniecione,
Kryjąc węża co grozi uskrzydlonej nodze!
Woli i czynom męża, kształt właściwy nadaj
I starca gderliwego świegotanie zbadaj —
Co nie chcąc lub nie mogąc zrozumieć dążności
Młodych, łaje, wspomina czasy swej młodości.
Lecz wszystko niech twej duszy wzbogaci natchnienie:
Bo kędy głos natury nie woła, nie nęci,
Tam nie bież! —
Bo tu nie dość bracie dobrych chęci,
Sztuczne światło jest niczem, gdzie panują cienie,
Bo słońce tylko zbije ciemności przestrzenie!
Smutno jest naśladować, udając twórczości;
Każdy pozna, wyśmieje, a ty suszysz kości!
Starzec niech będzie słońcem, młodzieńcem młodzieniec,
Każdy niech obraz wieku wiernie mi przedstawi:
Czy splatasz czucia ludzkie w poematu wieniec,
Czy ich czyn się w dramatu posągach pojawi.
Co oczom nie przedstawisz, powiedz duszy silnie,
A przedstawisz jej lepiej, lepiej nie omylnie.
Niechaj mściwy Atreusz przed ludu oczyma
Nie wystawia swej uczty, Kadmus się nie wije,
Ni jaskółka medejska pod dachy nie ryje —
Niech nie wlata widzialnie — miara wagę trzyma!
Sztuka co z uwielbieniem ma być powtórzona
Nad pięć odsłon być nie powinna przedłużona.
Bóg tylko w ważnych miejscach, w razie konieczności
Niech da wyrok. Na cztery osoby w rozmowie
Niech słuchacze nie widzą, a w sztuki osnowie,
Chór niech broni przed wszystkiem dążności autora,
Nie wychodząc przedwcześnie, nie głuszy aktora;
Niech głosem uroczystym i poważną radą
Chwali skromne biesiady, i niewinność stawi,
Niech godzi powaśnionych lada jaką zwadą
I upadek zuchwałych niechybny wystawi.
Szlachetnem zdaniem niechaj wzbudza uniesienie,
Wieszcząc upadek pysznych, skromnych wyniesienie.


Miłym bywał flet dawniej w małem zgromadzeniu,
Dziś chory towarzysza mają w trąby brzmieniu,
Faunowie, zdaniem mojem, z lasów wywiedzeni
Niech ani zbyt zdziczałe mają obyczaje.
Ni słowa ich niech nazbyt nie będą miejskiemi,
Bo to powód do śmieszków i pogardy daje.
I tym na którym toga uwisła ramieniu,
I tamtym co w orzechy gwiżdżą w prostym duchu,
Niech się stara dogodzić i oku i uchu,
Bacząc by nic nie ująć razem przedstawieniu.
Skład wiersza długi, z krótkim wzajem przeplatany
Pod nazwiskiem Jambu dawno nam już znany,
Późniejszy głos Spondeów wolny i rzewliwy
Spotyka się w utworach nowych Acciusza;
I szumi, głośniej płynąc, w pieśniach Enniusza,
Co od czasu do czasu w nim bywa szczęśliwy.
Lecz gdy wiersz na piękności przez pospiech utracił.
Lub zbyteczną odętość śmiesznością przypłacił,
Czyż godne rzymskich piewców takie przebaczenie?
I dla tegoż mam moje ośmielać pisanie? —
Myśl twórcza w dziele jest, jak kamień z skał strącony,
Co leci ku otchłaniom z szczytów rozpędzony —
Lecz biada gdy potrzaska się w ziarnek miljony!
O wy młodzi pisarze! Nie spuszczajcie z oczu
Wzorów, co pierwsi mistrze Greccy utworzyli,
W które myśl kolosalną swych duchow wcielili.
Co wielkie, to w cichości ustronnem uboczu
Urosło na tajemnem w sobie rozmyślaniu,
Nim błysło na świat wielki, ku ludzi poznaniu.
Kwitła u nich tragedja unieśmiertelniona,
I przekwitła komedja nadto przesadzona;
W potworność przeszła śmieszność Greków starożytna.
Chór powinien być piękny — myśl jego wybitna —
On upadł pod niedbalstwa ohydnym ciężarem,
Chór! Co głównym komedji winien być filarem.
Wieszczom naszym też prawo jak najwyższe służy,
Na wzór Greków, tych twórców piękności wieczystej,
Co godne, znieść na niwy swej ziemi ojczystej,

Jeźli siła zbyteczna ducha nie odłuży —
Niech inaczej bogaci wystąpią mężowie,
Inni rycerze — inni pasterze —
Inni kupcy — a inni zaś bohaterowie.

Ponurych a zamkniętych w milczeniu i sobie
Pisarzy, już Demokryt wieszczami uczynił.
Między temi, jam dotąd najwięcej obwinił
O szaleństwo — co chodzi w ich godnej osobie.
Ich też nie jest zwyczajem w łaźni się oczyścić,
Pozbyć się włosów, brody, z długów się uiścić.
Ja — nie chcąc Helikonu szaleństwem przypłacić,
Będę uczył jak pisać, by pióra nie stracić.
Nie ten wielki kto dłonią, bez wiary, niegodną
Miernym marnych słów stekiem stosy ksiąg zapisze,
Ale kto na dnie duszy wielką myśl kołysze,
Świecąc i grzejąc razem ludzkość czyni płodną.
By uczucia wznioślejsze co udziałem nieba,
Sprowadzić między swoich, zczarować dźwiękami,
Tworząc; by wzniośle pisać, czuć wzniośle potrzeba.
Bo czcze rymy, i miary — tylko ozdobami,
By twarz piękną z natury ożywić kwiatami.
Helenom, którzy wzniośle śnić i żyć umieli,
Dala Muza śpiewaków boskich, co w swych pieniach
Zostawiając nadgrobek swych wieków — zdumieli
Wieki następne, w ślad ich idące — marzeniach,
Ten co utwór w drobnostki jak karlik rozkłada,
Jest jak ciało bez życia, co w grobów ciemnicy
Zdarte podłem robactwem, w części się rozpada —
Tego wartość zaginie w wiekowej mennicy.
Czuje się mistrz w swem dziele! i czoło podnosi
Jak młody cedr, co cienie z gór w doliny nosi —
Uczuje nieśmiertelność swojego utworu
Jednym celem uwielbień, drugim celem wzoru.
Niech się myśl w słowach chyżo jak światło objawia,
By ją kto godny, w skarbiec swej pamięci,
Myśli wielkie i chyże, każdy wiek uświęci,
Bo na sercu znamiona niestarte zostawia.

Kto w świat wierząc, dumnie, dłońmi pracownemi
Założył głaz węgielny do przyszłej budowy,
Ten myśl wielką, wielkiemi uskrzydlając słowy,
Kajdany śmiertelności czyni śmiertelnemi! —

Co w krajach pieśni tylko życie otrzymuje,
Niechaj nikt w rzeczywistość wlać nie usiłuje.
Pieśń wielka olbrzymieje z czasem i wiekami —
A choć wada się na niej nieznacznie gdzieś plami,
Jest jak słońce któremu plamki niezliczone
Nie ujmą słoneczności, w jego blask zalśnione.
Tak ci i u Homera znajdziesz senne chwile;
Ale ze snu go nawet nie ważysz się budzić,
Bo nawet i sen mistrza wyda wam się mile,
Mistrza, co pieśnią musiał jasne czoło strudzić —
Pieśń taka morskie głębie i lądy przepłynie,
A choć zginie jej śpiewak, to ona nie zginie — !
O! ty starszy młodzieńcze, choć głos ojca twego
Masz, i piersi twej młodej szlachetne westchnienie,
Przyjm ode mnie myśl jedną — że boskie natchnienie,
Wielkiem być zdoła tylko — u szczytu swojego!
A gdy o jeden stopień zniży się od szczytu,
To jak gwiazda jarząca co spada z błękitu,
Runie w otchłań, jak ciało strącone tułacza
Winowajcy, co podłe robactwo roztacza —
A słońce nad tem z góry jasny blask roztacza.
W sta i tysiące kształtów nagle się rozpada,
Niknie, maleje i w proch prochów się rozkłada.
A z kształtów życia na lata przyszłości
Zostaje Mumia oku potomności. —
Utwór, dla namyślenia, odkąd wziął początek,
Może w skrzyni poleżeć choćby lat dziesiątek;
Boć zniszczysz go, gdy jeszcze trzymasz w ręku swoim,
A nie zniszcz gdy świata raz popłynął zdrojem. —

Niech ciemny o kolorach zamilczy rozprawę,
I kto godzić na ostrze nie umie, niech bawi
W sielankowym pokoju — w szranki niech nie staje,

Jeźli nie chce miast laurów pozyskać niesławę,
To parodię kapłaństwa w świątyni postawi
I pójdzie cały gorzki w ciemne ojców kraje.
Czyje serce szlachetne i myśl uskrzydlona
Dąży wyżej nad poziom, i nienasycona
Płonie, do lotu, skrzydły, będąc namaszczona:
Ten się czuje na siłach i wie kędy dąży,
Jak orzeł wisząc w górze co nad światem krąży.
Patrzysz go szarą plamką — ledwie dojrzysz tylko,
Lecz on chyżej od gromu na Cię spadnie — chwilką!
A gdy lecąc ku ziemi wzrok słońca wytrzyma,
Po szumie skrzydeł jego poznają olbrzyma —
Pieśń ludzi i kamienie wlecze swą potęgą,
W bezdroże swoich pustyń i w dumań pieczary!
Orfeusz w koło siebie zgromadził poczwary,
Alfion wznosił stolice, rzek okalał wstęgą,
Homer żebrak bogactwa potomnym przekazał
I ślepy w niebo cisnął lecz światłości wstęgą —
Ciemny źrenicą, jasny duchowem spojrzeniem
Zamknął świątynię dumań jasnych gwiazd sklepieniem.
Tyrteusz głosem gęski do boju biedz kazał,
Ludzi — jak liczby z skarsem — w bitwę słał i mazał.
Pieśń ma rękę żelazną, ma wzrok niewidomy,
Którym ciemność rozjaśnia, przenika ogromy,
Ona nad czas silniejsza, w gruzy co czas zburzy
Przyjdzie i na złość wiekom, wiekom je odwtórzy —
Przez nią się stwórca ludom w ciemnem zapomnieniu
Przypomina, i jarzma ku tyranów drżeniu
Strąca z barków niewinnych, na ciemiężców kładzie,
Proroczo myśl ich łamiąc w wzgardzie i nieładzie!
Lecz dużoż jest śpiewaków co poczuli siebie?
O nie! oni są jaśni jak gwiazdy na niebie;
Lecz jak liczba ognistych wśród tych gwiazd kometów,
Tak w ludzkości zbyt mało jest wielkich poetów!
Najwięcej świętokradzkich mędrków upodlonych:
Ci ludów nie zawiodą do brzegów zielonych.
Kto czysty — boski — prawy — ten sobą zaświeci
Ten małym środkiem dojdzie głębi niezgłębionych,

Choć kosztem niezmierzonym, wśród losu zamieci
Szedł i jak echo z wieku do wieku przeleci! —
Dziś krocie Empedoklów biegło by w płomienie,
Nie mogąc wielkiej sławy inną nabyć drogą,
Nie jeden posąg Diany nawiedza zniszczenie,
Lecz karły olbrzymami nigdy być nie mogą!
Wielki duch przed wielkością cudzą się rozściele
I zapałem tym jasny — tworzy swe mściciele —
Wielkość czci głos przeszłości, i czci włosy siwe,
Byle na młodą wiosnę szronem nie spadały
I serca cichym fiołkom nie powyżerały —
Nie strąca, ale wznosi, i tworzy szczęśliwe!
Co podłe — to jak furja z łańcuchów piekielnych
Wyzwolona, się rzuca na wszystko co święte,
Lecz jak depcze — jej imię zdeptane, przeklęte,
Zgnije w dole wzgardzone przez samych śmiertelnych! —
1854.





NAŚLADOWANIE USTĘPU «O FAETONIE»
Z PRZEMIAN OWIDIUSZA NASONA.
USTĘP Z KSIĘGI II.


APOLLO.  FAETON.


Feb wstrząsnął jasną głową, z której liść wawrzynu
Posypawszy się, więdnąć począł w złotej chmurze,
Ręka lutnię szarpnęła, tłumnie brzękły stróny
I ledwie nie zerwały się dzikim akordem! —
Żalem gniewny usłyszał prośbę swego syna,
Bo miał zstąpić z ognistych, nieboskrzydłych osi.


APOLLO.

Ach! — powróć mi powietrze co ustom niebacznym
Płocho, lekko, niewcześnem słowem uleciało,
O! wy stygijskie cienie! oddajcie przysięgi.
Którem posłał wam świadkom —

Nie! zgwałcić przysięgę,
To nieboską jest rzeczą. Lecz głos wiele zdoła —
Faeton! synu godny mnie Ojca twojego;
Oto prośba jedyna, której bym odmówił. —


FAETON, padając przed rydwan.

Oto prośba jedyna! inna nie ma miejsca,
Prośba syna śmiertelna, ufna w łaski Boga.
Ojcze! lubię to tylko — to co niepodobne!
I oto Cię pełzając błagam — na przysięgę!


APOLLO.

Przysięga? o! to łańcuch co objęciem węża
Jak powój słabych roślin krępuje ramiona —
Pęt tych zerwać nie zdołam! lecz posłuchaj głosu,
Głosu bacznych słów z piersi ojca twego Foeba:
Wola twoja niewczesna — wymarzona prośba!
Chcesz dosiąść wozu światła — co leci w obłokach,
Na którym żaden z Bogów prócz mnie jedynego
Nie zdoła się utrzymać: a nawet Pan grzmiący,
Co z szczytu swej siedziby jasny piorun miota —
Żaden z Bogów kierować rumaków popędem,
Którym ogień piersiowy uskrzydla kopyto,
Których nozdrza, powieki pryskają iskrami —
A ty z rzędu śmiertelnych — ?


FAETON.

Ojcze! Ojcze! Ojcze!


APOLLO.

Pierwsza droga jest trudna, nieprzebyta, ciemna;
Jak lodu warkocz na niej uwisły obłędy —
Ona wiedzie do góry — dalsza kolej wielka
Na dumnym szczycie jasnych sklepień gwiazdolitych,
Objęła przestrzeń większą w olbrzymie ramiona.
Tam rumak rozigrany nie chce znać wędzidła —
Pędzi torem szalonym, żując wściekle wodze —
Pieni się, czuje lekkich piór u kopyt skrzydła!
Dłoń twa czy pohamuje dzicz ich wyuzdaną?
A ze szczytu jest chwila do czarnej otchłani,
Co wałami wydęta w dole się kołysze —
I Thetis na pieszczonem usypiając łożu,

Trwogą o mnie spoczynek swój boski przerywa.
Przelatując gwiazd sieci — czy oś twa wyminie
W swym pędzie ich zawady?
Lecąc kręgiem nieba,
Napotkasz w drodze byka, co rogami swemi
Chce wytrącić z kolei oś w biegu szalonym;
Dalej wściekła lwa paszcza otworem czatuje
Na nieszczęśliwą zdobycz — wreszcie, w strony obie
Rak na przemian z skorpionem pierwszy swe ramiona
Wypręża, by w nie chwycić przechodnia śród drogi;
Drugi napina żądło pełne w jad trucizny. —
Może myśl twa młodzieńcza ziemskim lecąc torem
Ziemskim kształtem niebieski obraz określiła?
Może wzgórza i gaje rozsiała w Olimpie?


FAETON.

Ojcze! myśl ma niebiesko wieszczy obraz nieba!
Określiwszy w swej głębi, tęskni w niebios kraje,
O! nie czyń boskiej myśli ziemską niewolnicą!
Daj mi wóz twój ognisty — a jasnym promieniem
Zaskrzy obłok zatlony iskrą piersi moich.
Daj mi rumaki twoje, rumaki zdziczałe:
Szałem przelecim niebo, wyminiem przeszkody,
A jeźli nie wyminę — to lecąc — powalę!
Zostawiając je śladem niebieskiej podróży.
I wole z wozu twego rozbić pod nim czoło,
Niż królować na ziemi jej marnością blady.
Ojcze! o! daj mi wóz twój słoneczny — wóz światła!
Orłem piórem obłoków nie tkną jego koła!
Poleci gnany żądzą — kędy myśl pogoni,
Lekko i chyżo po tej gwiazdolitej błoni.
Pierś moja młoda ogniem żądz wielkich się pali,
Lubię to, czego w dole nie zniosą powieki —
Kocham! co niepodobne — i zuchwale pęta
Oderwę od tej ziemi z piersią nieśmiertelną.
Daj mi lutnię a bosko zagrają jej stróny —
Obłoki mnie owiały — jak lekko na ziemi!
Uskrzydlone ramiona — już silny duch we mnie! —
Ojcze daj mi twe lice! — dzięki! dłoń żelazna!

O! dzięki! już pękają jutrzenki podwoje —
Już lecę — żegnaj ziemio! — jak piersi szeroko!





ELEGICZNE ZAKOŃCZENIE TEGO USTĘPU.


Cóż to za kamień uświęcony leży,
Obsadzon czterma w koło topolami?
Z których się każda żali listeczkami —
W szmeru tajemny dreszcz z nad fal wybrzeży?
Głaz ten co wieczór roszą łez perłami —
I tam falami sinego jeziora
Czy to się łódka wolnem żaglem sunie,
Czy mgła tumanem ku brzegom się snuje?
O nie! to łabędź z rana do wieczora
Od dnia do nocy przez fale żegluje!
Lecz czemuż płynąc, nigdy skrzydły swemi
Dumnie po śnieżnej nie uderzy fali?
Nie wyda głosu, ni pióry białemi
Nigdy nie wstrząśnie, nie spojrzy wesoło
I żywszym ogniem powiek nie rozpali? —
Lecz smutnie piersią prując modre fale,
Płynie milczący? a wody w około
Ledwie poruszą modrych fal kołyski.
Łabędź już brzega zielonego blizki,
Znowu odpływa, przypływa, odpływa
I tonąc pieśnią w błękitnym krzysztale,
Wiecznie żegluje, nigdy nie spoczywa. —
Ale posłuchaj — ledwo zmrok wieczora
Dopadnie ziemię i ludzi oddali,
I ledwie Luna z nad urwisk jeziora
Przejrzy twarz bladą w zwierciadlanej fali
Obacz jak łzami kora drzew opływa,
Jak w wietrze jakiś głos tajemny śpiewa,
Jak każda z topól boleśnie się żali,

Jak mgława rosa spada łez kroplami,
Z liści drgających skargi westchnieniami!
I jedna «bracie!» woła głosem drżącym,
Druga złorzeczy piorunom Zeusa
Tamte dwie chórem żałobnie kwilącym
Słowiczym żalem wołają Foebusa,
Jękiem samotną ciszę przerywając,
I warkoczami tęsknie powiewając.
A łabędź? — milczy, smutny tajemniczy —
On już nie strzepnie swobodnemi pióry
Ale posępny, cichy i ponury
Cichy jak pierwsza miłość u dziewicy,
Pewno przy zgonie swoją pieśń wyśpiewa! —
Każda z sióstr łzami grób brata obmywa,
I kiedy Zefir po cichem jeziorze
Z głębi do brzegu tonie fal rozorze,
I wleci, i w objęciu topól kona
Słychać głos cichy, drżący, przerywany,
Głos w dzikie skały w tej chwili porwany,
«Ziemio bądź lekką zwłokom Faetona!»





Z ANAKREONTA.
(DO LIRY.)


O Atrydach śpiewać chciałem,
O Kadmusie z natchnień chwilką,
Ale lira życiem całem
O miłości gra mi tylko!
O Heraklowych ja bojach
Chciałem nucić z natchnień chwilką
Ale lira w tonów zdrojach
W zdrój miłości wzbiera tylko!
Więc żegnajcie bohatery,
Życie jest miłości chwilką,

Nieposłusznej słucham liry,
O miłości śpiewam tylko!





Z ANAKREONTA.
DO UŁOWIONEJ JASKÓŁKI.


Psotnico szczebiotliwa,
Jak się pomścić na tobie?
Czy ci piórka wyskubię,
Czy ci przytnę ozorka,
Jak Tereusz uczynił? —
Szczebiotko gadatliwa!
Byś latała w żałobie,
Wyrzekając twej zgubie! —
Głos twój wczoraj z wieczorka
Tak mi ciężko zawinił! —

Bo twe głośne szczebioty,
Sen mi z oczu spłoszyły,
Mnie się śniły pieszczoty
A z Batyllem się śniły! —





Z SIMONIDESA.
DANAE.
(Gdy z synkiem swym Perseuszem w skrzyni do morza wrzuconą została:)


Gdy morskich głębin spienione bałwany
Tłukły o skrzyni porywanej ściany,
Objęła dziecię uśpione ramieniem
I płacząc rzekła: pierś moja cierpieniem

Boleje srodze, a tyż moje dziecię
Śnisz senki złote i spokojne życie —
W niegospodarnem domostwie, gdy burza
Kolebkę twoją rozbija i znurza!
Nie słyszysz wałów co nad tobą szumią,
Nie widzisz chmur tych co się w górze tłumią,
W pieluszkach drzemiąc, wielkich purpurowych —
Nie wiesz o licach pięknych, choć surowych
Burzy! lecz gdyby zbudzonemu trwoga
Serduszko zlękła — o dziecino droga!
Zaraz bym znowu wołała — śpij! luli!
Luli! niech burza swe wichry utuli —
Luli dziecinie! o! i burzy luli! —
O Zeusie, Ojcze ziemi! nasz frasunek
Oddal i daj nam nieszczęsnym ratunek;
Może to grzesznem błagam Cię zaklęciem,
Ależ ja błagam za mojem dziecięciem!





NADZIEJA.
(Z Szyllera.)  Mädchen aus der Fremde.[10]


W ubogich pastuszków dolinie,
Skoro najpierwszy skowronek zadzwoni,
Z każdą się wiosną gdzieś, zkądsić nawinie
Cudne dziewczę, z cudów ustroni. —

Nie wśród ich zrodzona doliny:
Nikt dociec nie mógł, z jakich stron przybywa,
Lecz wraz z zniknieniem tajemnej dziewczyny,
I wieść znikała pierzchliwa. —

Obecność jej uduchowniała —
Lecz choć się wszyscy do niej przywiązali,

To jakąś w sobie wyższość, godność miała,
Co nigdy z nią nie spoufali. —

Niosła owoce, niosła kwiaty,
Które pod innem niebem dojrzewały,
Innego słońca promień, inne światy
Owoc i kwiat wypiastowały!

Każdemu przyniosła gościeniec:
Tym kwiatek wonny, tamtym owoc zdrowy;
Starzec o kiju, czy rzeźwy młodzieniec,
Obdarzon w swe wracał dąbrowy. —

Każdego miłym uśmiechem witała —
Lecz gdy kochanków para się zbliżała,
Tym — najpiękniejszy z swych kwiatów podała. —





KASSANDRA.
BALLADA.
(Z Szyllera.)


Radość była w Troi murach,
Póki gród w swej chwale stał,
W niebo wzięty dźwięk na chmurach,
Z złotych strun polotem brzmiał. —
Rycerz każdy w dzień spoczynku
Już odrzucił krwawą broń,
Bo Pelida w upominku,
Wziął Priama córy dłoń —
I z wawrzynu gałęziami,
W szat godowych stroju lud
Ku świątyniom swym tłumami
Bratnio się za dłonie wiódł. —

Ulicami pędzą zgraje,
Hucząc, piejąc Bacha śpiew,
Jedna tylko pierś zostaje
Opuszczona, w cieniu drzew. —
Ta ich radość, śmiech, pokutna,
Z daleka od uczt i zgraj,
Tam Kassandra błądzi smutna,
Przez laurowy Foeba gaj. —
I w najdziksze się pieczary
Tuli wieszczka w godów dzień,
O ziem miota krew ofiary
Jak zdąsany grobów dzień. —
«Wszystko się szczęściom uśmiecha,
Serc radości bije zdrój,
Rodzicom starym pociecha
Widzieć ślubny córy strój. —
Ja tylko szał mój ponury,
Tu niosę w przeczucia głos,
Trojo! Trojo! nad twe mury
Kroczy czarnej zguby los! —
Tam pochodnia łuną płonie,
Ale nie w weselny blask,
W kłębach dymu niebo tonie,
Nie Bachantek słyszę wrzask! —
Widzę uczty zgotowane,
Ale tam! mój wieszczy duch
Bogów kroki rozdąsane
Gromem chwyta w trwożny słuch! —
Oni z moich skarg się śmieją,
Łają krwawy serca głos,
W dzikie puszcze dni koleją,
Wlokę mój sierocy los!
Od szczęśliwych wymijana,
Najnędzniejsza z ziemi cór,
Ciężkaż dola mi tu dana,
Ty Pityjskich, Boże chmur!
Przecz wyrokiś kazał głosić,
Porzuconej w padół skarg,

W łona ślepych iskry znosić
Z ogniem w oku, z jękiem warg? —
Ha! i czemuż przeczuć dałeś
Co nie zmieni słaba dłoń? —
Spełni się co przykazałeś,
Błysną Furje z ciemnych toń!
Biada z zasłon tych odkryciem!
Gdy niezmienny grozi czas,
Tylko obłęd tu jest życiem,
A wiedza zabija nas! —
Weź! o! weź mi te światłości,
Zsuń ze krwawych źrenic łzę,
Bo okropnie w śmiertelności
Nieśmiertelność rodzi się!
Tę ślepotę wróć, co miałam
Mój dziewiczy, cichy los,
Piosnki których nie śpiewałam,
Odkąd głosem mym twój głos!
Dałeś przyszłość i wyroki,
A obecność wziąłeś mi,
Chwila życiem! w twe obłoki
Weź twój grom! wróć moje sny!
Odkąd u twoich ołtarzy
Wieszczki w siebie wzięłam stan,
Skroń bez kwiatów nie zamarzy,
Chociaż kwiatów pełny łan!

«Młodość moją przepłakałam,
Życie me, to gorzka łza,
Każdem z cierpień ich cierpiałam,
Dziś ich bólem serce drga!
W koło moje rówiennice —
Gry ich puste, luby śmiech,
A mnie smutku niewolnicę
O! za jakiż gnębisz grzech? —
Wśród wesołych smutek noszę,
W pierś się bólu wpija ząb,
Rozbrat wzięły z tym roskosze,

Kto raz spojrzał w życia głąb! —
Ma siostra uszczęśliwiona
Dziś z kochankiem dłonią w dłoń,
Do najdumniejszego łona!
Dziewiczą przytuli skroń! —
Ledwie, dumna z swoich losów,
Objąć zdoła szczęście swe,
Bogi! waszych wam niebiosów
Dziś nie zajrzy — o nie — nie! —
I ja druha niegdyś miałam,
Raz w źrenicę spojrzał mi!
Sercem ku niemu zadrżałam,
Lecz serce — o! próżno drży! —
Z oblubieńcem szłabym chętnie,
W ustroń pędzić życia czas,
Lecz Stygijski cień natrętnie
Wdziera się pomiędzy nas! —
Blade duchów swych orszaki
Prozerpina za mną szle,
Kędy stąpię w tłumne szlaki,
Kołem otaczają mnie.
W mej młodości, sny, rojenia,
Nienawistny drze się tłum,
Wiecznie pastwą udręczenia
Nie mam nic prócz smutnych dum.
Ha! tam błyszczą mordów noże —
Tam morderczy błysnął wzrok,
Kędyż ujdę — srogi Boże!
W lewo — prawo — błędny krok!
Martwą błądzić mi źrenicą,
Wiedząc, czując, w mękach żyć,
W cudzej ziemi niewolnicą
Sprzędę życia mego nić!»
Jeszcze drżały wieszczki słowa,
A tam odgrzmiał słowu — czyn.
Pod świątynią martwa głowa,
To Tetydy wielki syn!
Eris wstrząsa żmij pierścienie! —

Od płomieni drży sklepienie,
Pierzchły Bogi z miejsca trwogi.
A nad Ilium czarne chmury
Ciężko zwiały w dzień ponury!





DO MUZY.
(Z Szyllera.)


Czem byłbym bez Ciebie, nie wiem; ale dreszcz mnie przebiega,
Gdy myślę, czem bez Ciebie tysiące i miliony! —





PODZIAŁ ZIEMI.
(Z Szyllera.)


«Weźcie świat!» Jowisz zawołał na ludzi
«Dziedzictwem jego od dziś się weselcie.
Niechaj nadzieja do czynów was budzi.
Lecz się jak bracia podzielcie!»
Rzekł — co ma nogi spieszy do podziału,
W zabiegach krząta się stary i młody,
Młodzieniec knieje przebiega wśród szału,
Rolnik ujął ziemi płody —
Kupiec zagarnia co zmieszczą spichlerze,
Kapłan zaszczepia latorośle wina —
Król groźnem słowem zawarłszy przymierze
Rzekł — a dla mnie dziesięcina!
Po ukończeniu wzajemnego działu,
Gdy każden pracy coś wywalczał siłą,
Smętny wieszcz z lutnią zbliża się pomału:
Lecz nic dla niego nie było —  —

«Biada! zawołał — więc mnie dziecię Twoje
Dzisiaj wygnańca rzucisz nieszczęsnego?»
I dźwiękiem lutni posłał skarg swych zdroje
Przed tron Jowisza wielkiego —
«Jeźliś w świątyni dumań pod zasłoną
Usnął — rzekł, Zeus, żal się sam na siebie!
Gdzież byłeś wtenczas kiedy świat dzielono?»
«U Ciebie byłem, u Ciebie!
Wtenczas ach! przebacz — oczu mych wejrzenia
Wlepione były w twą światłość! — ty niemi
Władałeś! — olśnion od twego promienia
Wszystko straciłem na ziemi! — »
Cóż Ci dam? — ziemia — ta już nie dla Ciebie,
Bo ludzie na niej rozsiedli się wszędzie —
Chcesz więc żyć ze mną razem w mojem niebie?
Przyjdź! kiedy zechcesz — otwarte Ci będzie?





NAD NIEMOWLĘCIEM.
(Z Szyllera.)


Szczęsne niemowlę! tobie dziś kołyska przestrzenią —
Bądź mężem a świat bezbrzeżny za ciasny ci będzie!





Z HEINEGO.


Powiedz, gdzie dziś luba twoja,
Którąś tak pieśniami wsławił,
Kiedy uczuć płomień wrący
Twoje młode serce trawił? —

Płomień zagasł, serce zziębło,
Dziś już godne łez litości,
A ta księga popielnicą
Z popiołami — mej miłości!





DWAJ BRACIA.
(Z Heinego.)


Tam u szczytów stromej góry
W wianku drzew zamczysko stoi,
Za chmurami gonią chmury,
Brat za bratem w krwawej zbroi —
Obaj bracia walcząc krwawo
Nacierają wraz na siebie,
Ach! o jakież walczą prawo
K’ jakiej miecz się stał potrzebie? —
Gazellowe Laury oczy
Rozpaliły bratnie serca,
Tryumf jej, w krwi bratniej broczy
Mąż lub trup — trup lub morderca!
Lecz któremuż ona — sprzyja?
Któż rozmiotą węzeł krwawy?
Nie rozmiotą dłoń niczyja,
Więc niech miecz rozstrzyga rdzawy! —
To miecz Ojców pordzewiały! —
Miecz przed którym drżały hordy,
Dziś go wnuki z sklepień chwały
Na wzajemne zdjęły mordy —
I zajadle walcząc oba,
Sieją iskry w ciemność nocy,
Ej! serdecznaż życia próba —
Jakiś duch migł o północy!
Biada! biada! bracia młodzi —
Obaj chwieją się, padają,

Obu duch gdy z krwią uchodzi,
Laura! Laura! wymawiają. —

Przeszły lata, wiek przeleciał,
Tyle serc pokryły groby,
Zamek w gruzy się rozleciał,
Wichry wyją pieśń żałoby —
Lecz gdy nocy płaszcz osłoni
Ruin zaniku gruz sierocy,
Miecz za mieczem błyska, goni,
Brat za bratem o północy! —





NA PRZEWIEZIENIE DZIEŁ SZTUKI
DO PARYŻA.
(Z Szyllera.)


Co myśl Greków tu stworzyła,
Niechaj Franków butna siła
Wlecze nad Sekwanny prąd!
I w przybytkach swych Muzeów,
Niech bogactwem swych trofeów
Zachodni zachwyca lad!
Wiecznie milczeć jemu będą,
Nigdy w koło nie zasiędą
Wieńcem życia, rzewnie, wraz
Temu tylko Muza płonie,
Kto w gorącem niósł ją łonie —
Wandalowi posąg — głaz!





MŁODSZY BRUTUS.
(Podług Leopardiego.)


Odkąd w proch Traków Italska potęga,
Pchnięta upadkiem olbrzymim runęła,
I Tybru błoniom zielonym kwiat wzięła
Nemeza losu którą czas wylęga —
Odkąd Barbarów los, kopytem dzikiem
Skaził jej błonia, Barbarów z tych lasów
Ciemnych, co trzęsą się niedźwiedzim rykiem,
Miecz gotów na pierś wywołując Romy;
Odtąd krwią bratnią pocąc się zbroczony,
Na skał barłogu siedzi Brutus.
Głosy
Swej piersi szląc ku Bogów ćmie zaćmionej,
Ku Plutusowi — gotów iść pragniony
Woła — że jeżą się na czaszce włosy —
Lecz próżno wicher niósł je przerażony!
Zwiedziona cnoto! dzisiaj chmury mgliste,
Pola owadów drżące niepokojem:
To twoje godło! — a w twe ślady krwiste
Żal postępuje, ciężki walki znojem! —
O marmurowe Bogi! jeźli bóstwem
Jest wasze bóstwo i mieszka w niebiosach
To wam zakałą ród ludzki spodlony,
Którego świątyń chcecie! hańby mnóstwem —
Jest prawo którem rządzą lud zwodzony!
Tak więc straszliwie drażni zawiść Bogów
Cnota człowieka? — Zeus! — podłych obrono!
Gdy grom twój k’ziemi błyśnie od twych progów,
Czy nim druzgoczesz myśl co się wylęgła
W piersi cnotliwej — mężnej — co przysięgła
Pomstę ciemięzcom? —
Żelazna konieczność!!
O! los nikczemny śmiertelników ciśnie!
Tak! — kiedy upal słońca skwarem błyśnie

A nie przysporzy cienia tu na wieczność
Na słoneczności zawodzą konieczność! —
Czyż lżejszy ból, niezgojona blizna?
Przebóg i hańba i wściekłość z kolei
Mniejsza, dla togo że mrąca Ojczyzna
Jęknie, że dla niej już nie ma nadziei? —
Losie! na śmierć tu walkę toczy z tobą
Niezłomny człowiek, splecion z swą żałobą,
A gdy go chwyci dłoń twoja zwycięzka
Trzęsie nim, pyszna, bez końca urąga
Czarnej rozpaczy, kiedy dłoń niemęzka
W górę żelazo na swą śmierć wyciąga!
Bogowie takich nie lubią, co żagle
Życia wydawszy życiem pędzą nagle
Ku Plutusowi — taka wyuzdana
Śmiałość ich boskim sercom nie jest znana!
Może ten ból nasz, co nas źre i pali
Pracę, trud krwawy, walki popędy
Bogowie dla swej igraszki nam dali? —
O! nieznająca co to losów względy
Lub ich przekleństwo, niegdyś, nas, królowa
Matka natura, wolnych, przez swe gaje
Za rękę wiodła! —
Odkąd obyczaje,
Spodlone, wolę skuły w podłe pęta;
Odkąd pracują, ludzie na bydlęta,
Odkąd się cnota po urwiskach chowa,
Czyż dusza męża — przez podłych wyklęta
Stroniąc od ludzi, o swe dni ponure
I o swą rozpacz oskarży naturę? —
Nieświadom winy własnej, ni podłości
Szczęsne zwierzęta, pędzi wiek starości
Naprzód, z uśmiechem, do nieprzewidzianych
Kroków —
Lecz gdyby ból życiem złamanych
Parł, by potrzaskać czoło na pniu drzewa
Lub z skał w otchłanie powietrzne się strącić,
O! temu żadna rozpacz co dojrzewa

Zgryzoty jadem, żaden umysł czarny
Nie oparł by się! — Rodzie nędzny, marny!
Gdziekolwiek żyjesz, by twe życie zmącić
Wiedz! że ci tylko własna nędza życia
Od prometejskich walk ten wstręt zaszczepia!
I Zeus sam, nędzni! jeśli los przyślepia
Baczy, by w karłów więzić was powicia!




Księżycu czysty!
Wstań z naszej krwi morza,
I noc wybadaj niemem pozdrowieniem.
I pola wielkie Auzonji cierpieniem.
Pierś bratnia jęczy pod wroga kolanem,
Mogiły trzęsą się i zmarłych łoża,
Roma prastara drży w swoich posadach —
A tyś tak cichy? —
Tyś okiem zawianem
Widział Lawinji ród, państwo i chwałę —
Ha! czyż ty będziesz tak samo milczący
Jak niema wzgórzom błyskająca zorza?
Sunął się, po Alp grając wodospadach —
Kiedy Italji hańbą, tam zuchwałe
Barbarów kroki, jak grzmot konający,
Ponuro ozwą się głosem niewoli? —
O! po opokach lub po drzew zieleni
Patrz na dziczyznę — i uśpione ptastwo,
Na nie, co ból człowieczy nie zaboli,
Co walk rozpaczy nie padają pastwą —
A kiedy zorzy porannej świt krwawy
Ozłoci szczyty gór, i pasterz z chaty
Popędzi bydło, jeszcze słabsze plemię
Niż sam, na góry, to w poranek mgławy
Budzi się głośną wrzawą chór skrzydlaty,
By bez wczorajszych wspomnień, po nad ziemię
Wzlecieć wesoło —
Losie znikczemniały!
Myśmy ludzkości odłam strupieniały.

Jęk nas choć ryczeć nauczy jaskinię,
Nie wzruszy jej! i będzie puszcz tułaczem
I niech się marnym nie rozkwila płaczem —
Gwiazd czoła ludzka skarga nie dopłynie!
Olimpie! Kokycie! rządcy zmartwiali
Nie was ja wołam! —
Obmierzła! ni ciebie
Nocy na łożu śmiertelnem! ni ciebie
Ty, czarnej śmierci promieniu co pali,
Ostatni lecąc w dni przyszłych przestrzenie
I tam przyszłości odsłania sklepienie —
Drwię chwale ziemi! urągam przyszłości!
Czyż szlochy marne potrwają w stałości?
Czy nam motłochu pośmiertne gawędy
Dadzą choć promień — czy słuszność — czy względy?
Ha! w większych otchłań czas tonie przestworzu
I głupia ufność wielkich dusz, co chwałę
Swą powierzają w ten wnucząt szczep chory! —
I nędzne także z ufnością swą duchy
Co pokoleniom potomnym, konając,
Tu przekazują ku zemście łańcuchy,
Że pokolenia je pomszczą ufając —
Ze wstaną ziarnem pomsty rozsiewając
Ich pęt okruchy! —
Mnie niechaj Aar swym kołem otoczy,
Ze wzgardą śmierci Brutus spojrzy w oczy —
Dzikim zwierzętom i burzy, me ciało
Oddaję —
A powietrzu by rozwiało
Imię i pamięć —  —  —  —  — !





«Z OSSIANA» ZAKOŃCZENIE POWIEŚCI
KARTON.


Już czuję słońce —
Prowadź mnie Malwino!
Wiedź na spoczynek — może w snach przypłyną
Ku mnie ich duchy — o! tak — gdzieś daleko
Słyszę ich ciche głosy w mgłach się wleką —
Promień roskoszą drży, z niebiosów łona,
Że to on świeci nad grobem Kartona?
A ciepło jego, czuję tu, w około! —
O ty, co jasne w górze toczysz czoło,
Krągłe jak tarcza mych Ojców — o słońce!
Zkąd twe promienie tryskają palące?
Zkąd płyną światła strugi nieprzelane?
Wstajesz — cudnością bez miary odziane,
W niebie się tulą drżących gwiazd gromady;
W falach zachodu kryje się nów blady.
A ty samotnie błądzisz w dróg przestrzenie —
Runie dębów bór,
A w marach gór,
Z wiekiem zginą góry
W przestworzach natury,
Oceanu fale
Spiętrzą się i runą —
Ale
Ty, wiecznie jedną radujesz się łuną!
A kiedy burza przyćmi ziemi lice,
Toczą się grzmoty, leją błyskawice;
Wyjrzysz z obłoku co świat cały chmurzy,
I swą pięknością śmiejesz się do burzy! —
Lecz Ossianowym, o! próżno źrenicom
Uśmiechasz ty się, bo Ossian twym licom
Przenigdy już nie spojrzy oko w oko! —
Czy z wschodu wzlatasz nad ziemią wysoko,
Czy toniesz w drżącej zachodu granicy —

Bo zgasła światłość w Ossiana źrenicy!
Lecz i tyś może jak ja — i ty — słońce!
Początki lat twych może mają końce
I zaśniesz może w chmur grobowym wianku
Głuche na lube odgłosy poranku!
A więc się wesel siłą twej młodości,
Bo gorzką, chmurną jest dola starości!
Jak ten księżyca bieg zimny, ponury,
Co się przedziera w połamane chmury
I mgły rozświeca po wzgórzach zwieszone —
A od północy wichry rozpędzone
Po błoniach gwiżdżą, zagnane w manowiec,
A wśród swej drogi drży błędny wędrowiec. —





Z BYRONA.
(I would i were a careless child!)

O! chciałbym dzieckiem bez troski być,
Żyjącem cicho w ustroni swych gór,
Błądząc przez ciemny pustyni bór,
Płynąć po ciemnych fal toni — śnić.
Saksońskiej pychy cześć krępująca,
Do młodej duszy tak nie przystała,
Co strome szczyty gór ukochała —
Szuka skał z których strumień się strąca!
Fortuno! odbierz te żyzne błonie,
Odbierz to imię chwałą rozgłośne,
Bo mi nieznośne służalcze dłonie,
Bo mi niewoli jarzmo nieznośne!
Umieść mnie między mcmi skałami,
Gdzie słyszę dziki ryk Oceanu:
O! pragnę tylko żyć wspomnieniami
Drogiemi życia mojego ranu!

Młode me lata — a jednak czuję
Że świat mi nigdy nieprzeznaczony —
Czemuż pod cieniem czarnej zasłony
Skonu godzina skryta nocuje?
Niegdyś sen miałem, cudny, uroczy,
Widzeń mych była niebieska szata —
Prawdo! twój promień zranił mi oczy
By do takiego zbudzić mnie świata?
Kochałem — przeszli których kochałem,
Miałem przyjaciół — łzy po nich leję,
Lecz czemuż serca droga życiem całem,
Kiedy przeżyło wszystkie nadzieje? —
Choć nad kręglami koledzy chwilą,
Rozproszą gwarem myśli tęskniące,
Świat uśpi duszę tęczą motylą,
Lecz serce — serce nigdy nieśpiące!
Jak nudno słuchać te tylko głosy,
Co zdarzył stopień lub urodzenie,
Bo towarzyszy dawszy mi losy,
Dusz nie spoiły w przyjaźni tchnienie! —
O! daj mi szczupłą braci drużynę,
Lecz równą laty, sercem, dążeniem,
A tłumom nocnych biesiad zaginę,
Gdzie radość tylko czczem jest imieniem!
A niewiasto! niewiasto święta!
Pociecho moja! nadziejo! życie! —
Czemuż pierś moja dziś lodem ścięta,
Gdy w twojej serce budzi się skrycie? —
O! bez westchnienia zmieniłbym liche
Życie, co wrzawą szczęście udaje
Na to wybranych ustronie,
Które zna cnotę, lub znać się zdaje!
Uszedłbym chętnie z ludzkiej drużyny —
Nienawiść sercem mi nie porusza,
Serce me szuka ciemnej doliny —
Ciemnej! tak ciemnej jak moja dusza!
O! gdyby skrzydła były mi dane,
Które ku gniazdu gołębia poniosą,

Leciałbym w niebo gromami zwiane
I płakał czystą łez rannych rosą! —





Z BYRONA.
(When i roved a young Highlander.)


Kiedym młodym góralem uganiał po halach,
I na szczyt twój wdrapywał się śnieżny Morwenie,
Patrząc w dziki wodospad co ryczał po skałach,
Lub w mgły chmurne co dolne zaległy przestrzenie —
Niewykształcon nauką, niewiadomy trwogi,
Dziki jak skały, w których dzieciństwo me śniłem,
Nic nie czując nad obraz sercu memu luby,
Marjo moja! twym cieniem wszystko zapełniłem!
Jednak — byłaż to miłość? gdym nie znał jej miana,
Jakaż namiętność w sercu dziecka powstać może?
Przecież takiem uczuciem drży dziś pierś młodziana,
Którem pacholę biegło w dzikie skał przestworze! —
Jeden obraz się w piersi wyrył w ślad westchnienia:
Stałem z moich okolic kochał się żałobą —
Małom pragnął, bo spełniał los moje pragnienia
Myśl moja była czysta, bo duch mój był z tobą!
O świcie, z przewodnikiem psem mym, w ślad daleki
Błąkałem się bez celu, od góry do góry,
Biłem się z bałwanami rozpędzonej rzeki,
W dali słysząc górali śpiew dziki, ponury? —
Wieczór pod cieniem krzaków, u stóp cichej skały,
Snów innych jak o Marji dusza nie ujrzała;
A wśród modlitw gorących co ku niebu drżały,
Pierwsza o szczęście Marji u Stwórcy błagała! —
Rzuciłem dom mój pusty, pierzchły sny natchnione,
Znikły góry, i za mną już, o! młodość moja,
Ostatni z rodu, więdnąc w dni osamotnione,
Wspomnień słucham, jak szumu dalekiego zdroja! —

Świetności! tyś mi tylko los życia zatruła!
Droższe mi czasy, które myśl dziecinna znała,
Choć zawiodły nadzieje, pamięć ich została
Choć serce zziębło, tobie tli w niem iskra czuła! —
Gdy ujrzę ciemne wzgórze, w błękit szczytem drżące,
Wspominam skały Lubrina ocieniające,
Gdy spotkam dwoje ocząt wymownych miłością,
Wspomnę te co mi życie zaćmiły — jasnością!
O! może jeszcze kiedyś błysną mi te góry,
Strojne w swych śmiertnych płaszczów różowej koronie,
Gdy one się nie zmienią dla duszy ponurej.
I Marya powiła mnie tak — o nie! o nie! —
A więc żegnajcie wzgórza gdziem prześnił dziecinne
Sny! Miła Deo! — wody twe żegnam w żałobie —
Już głowy tu nie oprę — o! lecz jakież inne
Dla niej wsparcie, o Marjo, jak z tobą, przy tobie?! —






WIERSZE DROBNE I EPIGRAMMATA.



SMĘTNOŚĆ.


Uwiądłeś kwiatku luby, uschły listki twoje,
Lecz z wiosną znów do życia szczęśliwie wróciłeś,
Ach! kiedyż mnie zakwitnie zwiędłe szczęście moje!
I ty kwitniesz, lecz dawną świeżość utraciłeś?
I w jedną patrzy stronę zwieszona twa głowa —
Nie Smuć się! tobie teraz przyświeca Maj złoty,
Nie orzeźwia cię rosy kropelka majowa,
Lecz w listkach perli łezką jak w oku tęsknoty!
O kwiatku! dla nas obu wiosna się uśmiecha,
Ja witam ciebie w kwiecie, lecz ty smętnie woniesz;
Ty mnie bawisz swym wdziękiem, lecz pierś moja wzdycha —
Ja uchodzę od ludzi, ty od kwiatów stronisz.
O! dla jednej przyczyny dziś pierś moja wzdycha,
I barwne łono twoje, dzień za dniem usycha,
Choć z rodzinnego miejsca wzięto cię w nasieniu,
Choć wyrosłeś w oddali, tęsknisz do tej ziemi
Gdzie kwitnie twoja róża — pieścisz ją w marzeniu;
Gdzie kwiaty, twoi bracia — ach! tęsknisz za niemi!
Gdzie — lecz — O! biedny kwiatku twych braci już nie ma,
Ni twoja boska róża już się nie rumieni,
O! bo wszystkich już zmiotła razem mroźna zima,
O! nie tęsknij już do nich! płacz tylko za niemi!

1852.




ŚWIĄTYNIA PRZYJAŹNI.
OBRAZ IDEALNY LAT MŁODZIEŃCZYCH — FRAGMENT Z POEMATU.


W spustoszałej świątyni,
Gdzie zimne marmury
Bluszcz obwija, i puszczyk
Odziedziczył mury —
W spustoszałej świątyni
Daleko od świata,
Gdzie myśl smętna w dumaniach
Daleko ulata,
Tam — patrzcie — o północy,
Gdy ludzie w pokoju
Snem zwierzęcym usnęli
Po życiu i znoju,
Jeszcze głos jakiś słychać,
Widać jakieś cienie:
Oświecają ich drżące
Księżyca promienie —
O! tam mruga w ołtarzu
Lampa zawieszona,
Świątynia jej promieniem
W koło oświecona.
Lecąc w górę, oświeca
Te ciemne ruiny,
Tak jak dusza poety
Nad tej ziemi syny!
Tam trzy cienie, ponure
Posągi, bladawe,
O nie! — to nie posągi!
Bo ich oczy łzawe
Zaszły mgłą — mgłą czułości
O — to nie kamienie!
Bo głaz zimny — z ich piersi
Ulata westchnienie!
Wrące, wrące jak lawa!

Patrz tam w czarnej szacie
Tam stoi siwy starzec
Wy starca nie znacie!
Strój jego jako serce
Strój ciemny, żałobny:
Arcykapłan jak gołąb
Do kruka podobny —
Bo spływa mu włos biały
Srebrząc pierś zmarszczoną,
Czarna szata ostatnia
Postać pochylona —
Na jego zżółkłej twarzy
Trwoga się maluje,
Obok ludzkiej bojaźni
Jakiś żal piętnuje.
Tam — po dokach świątyni
Stoją dwie postacie
Młodzieńcy w pierwszej wiośnie
I godowej szacie!
«O! święty zapał włada
Sercami waszemi!
Szlachetne wasze dusze
Nie przebrzmią po ziemi!
Zbliżcie się» — skinął ręką
Arcykapłan stary:
« Pomnijcie nie dziecinne,
Niech was łączą mary.
Wymówcie ślub przeświętej
Serc młodych potęgi,
Zapisze każde słowo
Anioł w niebios księgi — »
Zbliżyli się młodzieńcy
Każden pewnym krokiem,
Każden dumny, szlachetny,
Śmiałem patrzył okiem —
« Ślubujemy na miłość
Ojczyzny — aż w grobie
Legną kości — a tu na

Przyjaźń wzajem sobie!» —
«Dosyć dosyć!» zawołał
Arcykapłan stary:
«Jak ojczyźnie, tak sobie,
Dochowajcie wiary!»
Rozdarł szatę na piersi
I oblał ją łzami,
Błogosławiąc młodzieńców
Drżącemi rękami —
Rozdarł szatę — i hostią
Na dwoje rozdzielił,
I nią obu młodzieńców
Wzajemnie podzielił.
Zamienił im pierścienie,
Na skroń złożył dłonie
I zniknął — pieją kury,
Ranna zorza płonie —
Ścisnęli się młodzieńcy,
A w tem uścisnieniu
Zlały się wszystkie nieba
W dwóch dusz zjednoczeniu!
Są myśli, których szkielet
Nie pojmie śmiertelny,
Mędrek wyszydzi — pojmie
Tylko sercem dzielny —
I każden twarz swą płaszczem
Okrył i zasłonił
I odszedł — a za niemi
Głos z świątyni gonił:
Rzadką jest przyjaźń i cnota jest rzadką
Bo przyjaźń córką, a cnota jest matką! —





NAD GROBEM WYKOPANYM.



On każdego z świata zbiega
Przyjmie w spokojne objęcia,
Jak matka postać dziecięcia.
Świata Alfa i Omega.





DO ŁABĘDZIA.



O! tyś ptakiem śnionym smutku, milczenia i miłości,
Białe pióra twych pierw to niewinność — milczenie —
Wieszcze, gdy suniesz po głębiach szafiru — ty milczysz.
Gdy inne ptaki leśne nucą piosenki, milczysz. —
O! bo dla Ciebie nie byłoby głosu! — ale raz tylko
Śpiewasz, konając, a w tej pieśni życie. —
Tak i dusze wyższe — co miłując w cierpieniu,
Po tym świecie krążą milcząc smutne i same
Jak ty głębiach — ale im konając nawet
Nie wolno cierpień w ostatniej wyrzucić pieśni
Lecz jakąż musi być pieśń ich tam — ?!





DO BOCIANA.



O dobry ptaku skrzydlaty, gdy sejmujesz.
Mędrzejsze zaiste twe obrady, nad obrady
Żabotowych, brzuchatych ministrów i senatorów.
Gdy wracasz na gniazdo i przewróconą klekoczesz głową.
W tem klekotaniu więcej czucia dla małych,
Niż w tomach błaznów co bazgrzą o macierzyństwie! —





SĄSIEDZI.


Pan Onufry przyjechał do swego sąsiada; z sąsiadem
Mówił o krowach i wolach i merynosach i balecie.
Siedzieli długo rozmawiając tak i grzejąc gardło.
Gdy sąsiad zoczył obrączkę na palcu Pana Onufrego
I spytał co by to było? — « Zaręczony jestem, ziewnął Onufry,
Biorę cztery kroć sto tysięcy kapitału, i ziemie — »
I mówił troszeczkę o tem śmiejąc się Onuferek.
Potem w kwadrans mówili o krowach, wołach i merynosach,
Towarzystwie agronomicznem i balecie — i parlamencie:
Odjeżdżając zaprosił Pan Onufry sąsiada na swe wesele,
Popili się — i mówili o krowach, o wołach i merynosach. —





WROGI NAPOLEONA.


Mniejsza o trabantów dworu co karłami
W królewskich mieszkali pasztetach, i lilie kazili,
Ale miał jednego co był godzien być mu wrogiem tu,
Dokąd nie runął — a po upadku widzieć człowieka! —
Chateaubriand nie cierpi Napoleona — w jego oczach
Żył tylko despota Bonaparte — nie Napoleon Cezar —
A jednak kto o nim z większym zapałem mówi, sam
O tem nie wiedząc, jak on? kto ołtarz ofiarny
Podpala mu, nie znając niby dymu całopalnego?
Jakież są myśli jego na widok skalistych skroni,
Co z daleka wychyla z fal skała Heleny? —
l kto w brzóz płaczących szmerze słyszy jego dzieje,
Dumając w zdumieniu jak głaz — nad głazem grobu jego?
On chcąc mu złorzeczyć, poczyna jego epopeję,
Bo ciśnie na niego kamieniem, a z kamienia
Wyrastają jeniuszki Deukaliona, nucące
Piosnki cudne na chwałę Piramid zdobywcy,

Że się aż Beranger rozczula oddaniem słuszności
Temu, co z Piramid krokiem do Moskwy —
A od Waterloo żyć — żyć! poszedł na wyspę!
Kto się pyszni jego pochwałą — i w kodeks wczytuje,
I imię to rozgłasza w sklepieniach Simplona?
Boć któż wreszcie po śmierci wypatruje,
Czy mu urosły paznogcie? — I czy pękł but na nodze
I na której? —





ŚWIĘTA HELENA.


Strasznyś był sam z jeniuszem i naturą na wyspie twej,
Wielki wspomnieniem i zgryzotą człowieka Tytana —
Straszniejszy jak Prometeusz do swej przykuty opoki,
Bo on: dał iskrę Bogów i za nią cierpiał w ludzkości —
A tobie wichry mórz, i ryk fal i duch twój sumieniem
Wołały, żeś ją wziął tę iskrę ludzkości,
I zmamił w twego Ja przepaści otchłannej! —
Lecz tyś piekielnie straszny był — boś ty nie słyszał tego!
Roztargnionyś marzył, by iskrę tę chwycić — o, jeszcze
I jeszcze utopić we twego Ja przepaści otchłannej. —
Czyż duch twój z przestworów wieczności odda ją światu?
Kiedy z ciebie zostało wielkie wspomnienie tylko,
Jak w wiekach dobrego, mamutowate epos szatana! —





PARAFRAZA.


Kobieta nie powodująca się w życiu uczuciem,
Oczom mym przedstawia roślinę nie kwitnącą nigdy! —





ROMA.


I cóż wielkiego zdziałaliście wielcy Rzymianie?
To — żeście po sobie ładne ruiny zostawili! —
Tam błyszczą jak wielkie szkielety dzieła wasze
Oczom pielgrzyma! We wschodzie słońca lśnią
Szczątki szczątków starej Alby, nad niemi lśni
Większe: Omnia mecum porto! Drżący nów oświetlał
Wzniosłe kolumny Kartagi, obwiedzione
Wężami bluszczów co szepczą: Delenda! Delenda!
Gdy nad nie duch Annibala z wichrami przelata —
Na wschód śpiących posągów Jerozolimy,
Błąkają się jeszcze ostatnie podźwięki harfy
Jeremiaszowej, całując zwalone łuki Dawida! —
I znowu słońce o wschodzie ukazuje nam
Szczątki ulic — teatrów — ogrodów — to królowa
Puszcz, Palmira! — a palma schylona płacze łzami,
Zenobji — próżno! pocałunki słońca nie utulą jej płaczu;
Lecz ani rozpacz Mitrydata — ani Hellady popioły,
Której małpowaliście ducha! — Germanji, ni Helwetów wściekłość
Nie zapełniła wam w piersi chciwością miejsca serca!

Później — Kwiryci! przyszła wam w pomoc sama natura
W niszczeniu. Znużonym i ognistem jeziorem
Zalała gmachy Pompei — zwierciadło umysłów waszych! —
Lecz na waszego Marsa! — o burzyciele, najcudniejszy
Zburzeniem dziś — stary Rzym wasz! —





KREWNI.


Krewni? o! na niebios błękit — to słowo jest
Tylko gorzką parodją rodziców na ziemi! —





SCENA NA SMĘTARZU.



O patrzcie, patrzcie — czy widzicie na tej
Mogile niskiej, na świeżej, jeszcze nieporosłej
Tam wdowiec malarz ubogi, swym pędzlem
Czarno olejno maluje krzyż prosty drewniany,
Co swe ramiona w niebo wzniósł w pokoju
Jak orzeł skrzydła, czekający lotu,
Rozprzestrzeniwszy — aż tam! zagrzmi trąba!
A dzieci — patrzcie, jego dzieci mało
Sieroty drobne, drobne pod krzyż kładą kwiatki,
Róże kładą i dzwonki — kłosy i bławatki! —





UPOMINEK PISZĄCYM.



W murach zamku i w chacie wieszcz, zrozumiem prawdziwy,
Serce pojmie go starca i dziewczyny młodej;
Czułe pojmie pacholę, mnich w kapturze i rycerz we zbroi —
Niezrozumiałym być, nie sztuka — sztuka zrozumiałym!





WIECZNOŚĆ.



Siedział, widziałem, chłopiec, na zielonego brzegu skale,
I pisał w falach zdroju; co nakreślił, pobieżyło
Tam z falą, posunęło się by spaść grzmiąc w kamienną otchłań,
A on pisał — i sam pobiegł gdzie pismo — i znikł! —





GENIUSZ NA ZIEMI.



Geniusz nie potrzebuje protektorów; geniusz
Prześladowców potrzebuje! a protektorat
Wszelki przyświeca lampy blaskiem słońcu.
Co się śmieje z lampy swej podstawy niegodnej!
Jemu chmur dajcie! chmur o! czarnych na czoło,
By z nich odrzucił wiekom piorun światłości wiekuistej?! —
Lecz wam się on zawsze smutny przedstawi, wam,
Co na zewnątrz widzicie myśl i pieśń i geniusz.
Co nie czujecie wewnątrz siebie, jego wnętrza! —
Choć chydry wrogów jego łby padną pod stopy
Posągu, jego na piedestał — on tem smutniejszy
Będzie w dumie zadumy swojej i smutku swego;
Bo kto raz krzyknął, ja wielki, ten chmurę
Na czoło wziął, którą kiedyś zrzuci aż z ciałem! —





GENIUSZ LUDZKOŚCI.



Jednakim zawsze lotem o! duchu żeglujesz.
Przez wieki ku wieczności — przez cienie ku światłu!
Ku wolności przez miłości piekło! o! duchu!
Czy patrząc na zamczysk szkielety, jak w szczerby zębów
Olbrzyma, co pożarł swój płód, i szatę piersi twej,
Lub pierś twą, z przeczenia zawyciem rozdzierasz piekielnem,
To dwa jednakie masz skrzydła — i oczy idei słoneczne
Czy cię myśl zawlecze tłumami pod mury Jeruzalem,
Czy walcząc pasujesz się z sobą krwi czy myśli próbą;
Czy skrzydłu jednemu na imię Buonarotti,
Czy drugie siły swe nazwie Buonaparte! —
Tyś jeden — i światłość miłości, wiecznością wolna w tobie
Choć szaty wieków przemieniasz śmierci pocałunkiem,
Tyś większy jak śmierć, ty i wieczność — wieczność i ty! —





PSZCZOŁA NA SMĘTARZU.



Brzęcz o pracownico! brzęcz pilna ula ozdobo!
Tutaj, bujne zioła i kwiaty na prawych mogiłach,
Lecz ty i nieprawych znajdziesz, o prawa! w twej pracy
Kwiaty wonne balsamem, co w ul miodem garniesz słodyczy! —





DO 



Mnie? — posądzacie o wasze widoki? o biedne jędyki!
Nie lękajcie się o wasze korale — ! korale moje kwitną w głębi
Ciemnego morza burz! — i trudu! — ależ wy i dziecię
Boga — posądzali — o wasze spodlone trony!





FILOZOF SPEKULATYWNY.
(REMBRADTA.)



Dumaj, dumaj! o, starcze nad księgą schylony tajemnic?
Młodzieńczą dumaj myślą choć lampy promień
Łyse ci czoło świetlana ozłaca koroną:
On bratem promienia co Szefer na czoło Kalwina rzucił,
O! dumaj nad księgą prastarą młodzieńczej natury,
O! dumaj przez wieki w tej ciszy północnej.
Bo tobie śmierć nawet — twych dumań nie przerwie, o starcze! —





SŁOWIK NA GROBIE WASILEWSKIEGO.


Nuć maleńki śpiewaku! — o nuć mały, płaczem
Pieśni twych — bo myśmy niegodni, śpiewać jemu
Nad grobem cichym! — kwil piosnki twe ciche
Jak dziecięciu w cichej śpiącemu kołysce! dziecię to
Szału i mąk miłosnych — dziecię matki natury,
Co czuwało choć matka Polska śpi — o! płacz maleńki:
Dotąd żaden z rodaków przy grobie nie płakał zielonym! —
Tylko motyle i koniki polne, w dzień o nim ziemi,
A świętojanki blaskiem, i kwiaty wonią o nim
Mówią nocy — kwil o kwil mały, aż zapłaczą Polacy! —





NARCYZ.


O kwiatku! kwiatku luby, cały obraz dziejów serca
Cicha tragedja świata w tobie zaklęta! — woń ci duszą,
Śnieżne twe listki w gwiazdę kwitnące, to niewinność!
Niewinność boska! co pokorna dumą mistrza patrzy na świat —
Środkiem, prążek czerwony — to krew ofiary czystej przelana:
W środku żółta zazdrość pozieleniałem licem
Namiętną wonią wyciska łzy — rosy kropelki!
Dziecię wiosny! niepróżnoś kochanków kochankiem!





LISTEK DĘBOWY.


O wzniosła ozdobo serc wyższych nad poziom wśród tłumu?
Czy ciebie, czy złoty liść im woleć wawrzynowy? —





DZIEDZICTWO.


Wdzięczność, wdzięczność, wołają nad tobą tam w górze
Cienie Kamila, Koriolana, Cezara — —
Nad tobą mamucie wieków Rzymie! czoło twe
Skalą Tarpejską wiecznie kamienne — i cóż dziwnego,
Że i dziś w Rzymie sztylet panem? wszak to zbójcze gniazdo!
Polsko, o ileś ty wyższa! —





LAOKOON I UGOLINO.


Braćmi sobie śród wieków te dwa demony!
Co głosem piekła o niebie mówią, głosem wieczności wam!
A na nich zdziwiony z łzą dziecka patrzy Eufrion,
On — co przeczuciem ziemi boleść porwie w piersi swej świat —





DOLINA.


Mgła nad tobą dolino! — i mgła nad duszą mą, ciężkiem
Pomroków nocy padła brzemieniem — o słońce w górach tam!
Wylęga się z pod zasłon i bladą twarzą woła: Jestem! —
O jestem! — woła, choć za mgłą nad światem uwisłem!
Cóż o dolino, odsłoni w tobie słońce, gdy odsłoni lica twoje?
Świeże odsłoni kwiaty ku niebu rosnące, namiętne,
Odsłoni róże, i tęsknych fiołków postacie — i kłosów falisty łan,
Strumień odsłoni oczom, który słychać tylko po szumie wśród skał —
Że jest i smutną nad nim brzozę rozczochraną, co w swe warkocze,

Za nowiem bladą pochyliła skroń, jak dziewczę — i piękne będą
W ranku twe lica rozkwefione, o wiosenna dolino!
Ranek odrzuci srebrną zasłonę mgły i pocałuje
Twe lica, i łzy tęsknoty usty pochwyci świeżemi —
A cóż odsłoni, gdy z mgieł odsłoni duszę mą? —
Także odsłoni fiołki, i fali szmer — po którym słychać że jest,
I pięknie, i piękniej będzie w mej duszy dolino! —
Ale nie ujrzę tego — i nie smutnym przeto dolino! —
Mgły moje mgły! ja kocham was w dolinach ziemi
I na dolinach myśli duszy mojej! —





GŁOS.
(DO S. B.)


Gdy pierś owęży czarna zgryzota,
A w koło samotność głucha
W duszy pająkiem przędzie tęsknota
I wichrów wśród cichy słucha;
O! wtedy skarbem jest łza współczucia
Lub bratniej dłoni ściśnienie,
Staje się niebem w piekłach uczucia —
Wśród pustyń wstajesz Edenie!





NA WAWELU.


Świątynio wielka! ty stolico ciszy! —
Gdzie każdy kamień klasycznej przeszłości
Jest mi rapsodem, który duch mój słyszy
Hymnem tryumfu z grobów głębokości! —

W przybytku twoim śpią w marmurach króle,
Których dni zbiegły wśród boju i chwały;
Dzisiaj ich czynów, rycerskie koszule
Nagiemu wnucząt duchowi zostały —
On wszedł w te progi z sercem oczyszczonem,
Niezwalczon męką, wciąga cię oddechem —
Przeszłości wielka i sercem jak dzwonem
Budzi świat — gromów przyszłości tu echem,
Zanim przyszłości będzie snem wcielonym! —





KWESTJA FATALNA.
«O! cóż za skrzydełka jego!
Błękitna barwa z różowym,
Na głowie coś zielonego
A sam w pancerzu stalowym.
(Z piosnki gminnej.)


Świat jest Szylokiem twych uczuć poeto!
Na jego ołtarz ciskasz twoje skarby,
Im więcej miotasz, tem większą zaletą
Schlebiać ci będzie, i księgarskie garby
Jako wielbłądzie twe imię rozsieją.
Lecz gdyby nie był dług ducha oddany,
On z twego mięsa będzie swą koleją
Krajał funtami — i targał twe rany
Przy twym pręgierzu, jak prorok odziany —
I jak Baal ofiar najbrudniejszych dymem
Pysznić się będzie, jeźli oko w oko
Ty go nie zdepczesz Goliata olbrzymem:
On cię podepcze — i zepchnie głęboko!
Walka to dzika — i przyszłość omglona,
W której koniecznie konający — kona! —
Gdy niesilniejsze od Ciebie natchnienie,
Że mimo Ciebie, na świat tryśnie z Ciebie,
Biada! — zagadkę Sfinksa na dusz niebie

Odgadnąć trzeba — Sfinksa pchnąć w płomienie —
Lub jego zębów pastwą pójść — w przestrzenie!





DO —


Pękaj serce od boleści,
Tęskna duszo wyleć z ciała,
Ból się w tobie nie pomieści,
Choć pomieści ludzkość cała! —




Hej! ty sępie z szpony twemi! —
Ile gwiazd drży na tem niebie,
Ile też drży na tej ziemi,
Wszystkie! wszystkie wezmę w siebie!
Lecz nie wezmę hydry podłej,
W dzień rozpaczy wykarmionej,
Że mnie brata słowa zwiodły
W dzień przeklęty — przeznaczony?
Daj mi się zamienić w chmurę,
Co skał szczyty drzemiąc wzrusza —
Czarną, jak me dni ponure,
Czarną, jako moja dusza!





DO A —


Lecz już w mym ręku gałązka majowa
Mdleje, gorącem spalona westchnieniem,
Więc ci ją rzucam niemy tem milczeniem —