Strona:Ernest Buława - Poezye studenta - tom I.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rośli z rodziców lubą pociechą
W młodości każdej godzinie —
Ale nad jednym w dniach niemowlęcych
Stanęła śnieżna i czysta,
Prawda — co odtąd w snach mu dziecięcych
Królować miała ognista!
I nad kołyską wielka, świetlana,
Z gwiazdą co z cierni wybłyska,
Ona szeptała mu imię Pana,
Wiecznie daleka — choć blizka.
I jedno z dzieci poszło bitemi
Drogami gościńców świata,
A drugie w górę ścieżki stromemi
Jak trwożne — ale ulata.
Tak szło z rana w pielgrzymkę życia;
Lecz kiedy wyszło na górę,
Już nie dziecinne ze snów spowicia,
Męża miał czoło ponure —
I znów szedł wyżej — dalej od domu,
Gdzie orły gniazda składały,
Nad otchłaniami śród błysków gromu
Dłonie się krzaków chwytały — —
Lecz dziwna! kiedy szedł na te skały,
Miał wianek z kwiatów na skroni —
Nim doszedł szczytu, poopadały,
A cierń na czole krew roni!
Tu już u szczytu furje piekielne,
Zima z mroźnemi podmuchy
I zbladłej nędzy widmo śmiertelne
Wszych godzin wiążą łańcuchy —
A tam na dole wspomnienie życia
Słyszy głos szyderstw, potwarzy,
A śnieżna postać wśród chmur powicia
O której młodzieniec marzy. —
Przez wichry zimy, nędzy godziny,
Szedł — łza tęsknoty się żarzy,
Łachmanem otarł pamięć rodziny,
Łzę — co zamarzła na twarzy. —