Wędrowiec jeden szedł przez las głęboki.
I zaszedł w jakieś tam stare zamczysko —
Puste tam były szeregiem komnaty,
A na nich wielkie wisiały obrazy
Rycerzy zbrojnych i dam postrojonych.
A na kominie w jednej zimnej sali
Płonęło wielkie ze trzaskiem ognisko.
I siadł przy ogniu zdrożony podróżny.
A przy kominie leżała patelnia.
On wyjął z torby ciasto swe surowe
I na patelni począł piec przy ogniu —
Aż ci z komina spada na patelnię
Ręka człowiecza po ramię — z hałasem.
Zląkł się on nieco, lecz rękę porzucił.
I piekł znów dalej; a po krótkiej chwili
Znów spadła noga — za nią ręka druga,
I znów odrzucił je na bok, a głodny
Piekł tylko dalej i dalej — w milczeniu.
Aż spada głowa z tułowem i nogą!
A wtedy rzucił się gniewny i cisnął
Przecz to od siebie, i klął swe przygody,
I znów swe ciasto warzył po nad ogniem.
I tak padały członki na patelnie,
A on się dąsał, a krzyk jego gniewny
Śmiejącem echem biegał po komnatach.
Wtem spojrzał młody podróżny za siebie,
A za nim stał już piękny, młody człowiek
Złożon z tych części, co z takim mu jękiem,
Z takim hałasem spadały z komina —
Kształt jego cudny, i piękne oblicze,
Oko wesołe — a czoło wysokie,
I wziął za rękę trwożnego przychodnia,
I rzekł: chodź ze mną — i powiódł daleko
Gdzieś po pieczarach sklepień go, podziemnych,