Przejdź do zawartości

Milijonery/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MILIJONERY.
PRZEZ
Eugeniusza Sue.

przełożył O. S.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. ORGELBRANDA Księgarza i Typografa
przy ulicy Miodowéj Nr. 496.

1852.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia po wydrukowaniu w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
Warszawa d. 3 (15) Stycznia 1852 r.

Cenzor J. Hignet.



ROZDZIAŁ I.

Plac zwany od lat wielu Kośnicą Niewiniątek (Charnier des Jnnocents), leżący w bliskości Kolumn Bazaru, zawsze uważanym był za miejsce posiadające największą liczbę pisarzy publicznych, którzy zakładali swoje sklepiki w tym biednym cyrkule miasta Paryża.
Pięknego poranku w. miesiącu maju r. 18** młoda dziewczyna mająca około lat ośmnastu, w ubiorze biednéj szwaczki, któréj piękne i melancholiczne rysy były powleczone bladością matową, tą smutną cechą nędzy, przechodziła przez plac Kośnicy, zdając się być zwyczajnie zamyśloną. Kilkakrotnie zatrzymywała się nieśmiało przed sklepikami pisarzy publicznych; lecz czy to, że jedni zdawali jéj się być zbyt młodymi, drudzy zaś nie bardzo zachęcającymi, czy też wreszcie, że wszyscy byli w téj chwili zatrudnieni, powolnym krokiem oddalała się od nich.
Spostrzegłszy nareszcie we drzwiach ostatniego sklepiku, starca rysów poważnych, pełnych słodyczy i dobroci, dziewczyna skwapliwie weszła do jego drewnianego mieszkania.
Pisarz, uderzony ze swój strony, ujmującą pięknością dziewczyny, jéj postawą skromną, wyrazom lękliwym i smutnym, przyjął ją z ojcowską, uprzejmością, wprowadził do swego sklepiku, którego drzwi zamknął za sobą, następnie poczciwy starzec ubrany prawie w łachmanach, zasunąwszy przezornie firankę swego małego okienka, wskazał skinieniem krzesło swéj klientce i sam usiadł w starym skórzanym fotelu.
Maryja (takie było imię młodéj biednéj blondynki) spuściła wielkie niebieskie oczy, zarumieniła się bardzo, i przez chwilę pozostała w zakłopotanym, niemal przykrém milczeniu. Mocne wzruszenie wzdymało jéj piersi pod szarą wytartą chustką merynosową okrywającą wyblakłą, bawełnianą sukienkę, gdy tymczasem jéj ręce złożone na kolanach lekko ale widocznie drżały.
Pisarz, chcąc ośmielić nieco dziewczynę, przemówił do niéj głosem uprzejmym:
— No, uspokój się, moje dziécię. Po co ta trwoga? Zapewne panienka życzysz sobie, ażebym ci napisał podanie jakie, prośbę, może list jaki?
— Tak.... panie.... przychodzę prosić.... o.... napisanie listu.
— Więc panna nie umiesz pisać?
— Nie.... panie, — odpowiedziała Maryja rumieniąc się jeszcze bardziéj, gdyż do wrodzonéj nieśmiałości łączył się jeszcze wstyd jéj nieświadomości.
Pisarz, żałując może, że mimowolnie upokorzył swą Klientkę, dodał głosem ujmującym.
— Biédne dziecko! czy sądzisz żebym ja naganiał twoją niewiadomość?
— Panie...
— O! wierzaj mi, — przerwał jéj głosem wzruszonym, — przeciwnie, ja się lituję, ubolewam nad osobami, które jak ty, nie odebrawszy początkowych nauk, przymuszone są do mnie przychodzić. Biédne istoty, zniewolone udawać się do osoby trzeciéj, któréj przypisują może niedelikatność, szyderstwo! A jednak, potrzeba zmusza je do powierzenia jéj swoich najskrytszych, najdroższych myśli! To bardzo przykro, nie prawdaż?
— Tak jest, panie! — rzekła Maryja, wzruszona temi słowy. — Być zniewoloną szukać obcego człowieka dla....
Dziewczyna nie skończyła, zarumieniła się jeszcze, i oczy jéj łzami zaszły.
Pisarz spoglądając na nią z coraz większém współczuciem, dodał:
— Jeszcze raz cię proszę, uspokój się moje dziecię. Ze mną nie potrzebujesz się lękać ani niedelikatności, ani szyderstwa; zawsze poczytywałem za coś rozrzewniającego, za coś świętego, tę ufność jaką obdarzać mnie muszą osoby, które przypadek albo nieszczęście pozbawiły dobrodziejstwa piérwotnéj edukacyi.
Poczém uśmiechnąwszy się dobrodusznie, zawołał:
— Ale, niechajże panna przynajmniéj nie sądzi, że ja dla tego tak mówię, ażeby się chwalić kosztem moich współbraci i pozbawić ich może Klientki! Nie! nie, — dodał uroczyście, — mówię tylko tak jak myślę, a w moim wieku można się przyznać do téj pretensyi.
Maryja coraz więcéj zadziwiona i wzruszona słowami starca, rzekła do niego z wdzięcznością:
— Ah! dziękuję; ulżyłeś pan w połowie memu przykremu położeniu, pojmując i usprawiedliwiając moje pomięszanie. O, tak! — dodała z głębokiém westchnieniem, — okropnie to jest nie umieć ani czytać, ani pisać; ale, niestety! częstokroć nie od nas to zależy.
— O! mój Boże! biédne moje dziécię, jestem pewny, ze jesteś w takiém samém położeniu jak tyle innych panienek do mnie się udających, którym nie zbywało na chęci do nauki, ale na możności. Jedne z nich, w nieobecności swoich rodziców zatrudnionych za domem, przymuszone od dzieciństwa pilnować swoich młodszych sióstr i braci, nie miały nigdy czasu pójść do szkoły; drugie znowu, oddano zbyt wcześnie na naukę rozmaitych robót....
— Tak jak ja, panie, — wtrąciła Maryja z westchnieniem.
— Więc ciebie, — jeszcze dzieckiem oddano do roboty?
— W dziewiątym roku, panie, a pierwéj zostawałam ciągle w domu, pilnując małego brata, który umarł krótko przed moim ojcem i moją matką.
— Biedne dziécię! Twoje życie jest prawie takie same jak wielu z twoich towarzyszek, znajdujących się w twoim stanie. Lecz dla czegóż mając już sposób utrzymania, nie starałaś się o jakąkolwiek naukę szkolną?
— A gdzież czas ku temu? — rzekła Maryja ze smutkiem, — ja i w nocy nawet pracując zaledwie zdołam wystarczyć na siebie i dla mojéj chrzestnéj matki...
— Niestety! ten czas! — zawołał starzec; — czas, to chleb, dla robotnika, i częstokroć trzeba wybierać między dwoma ostatecznościami: albo umrzeć z głodu, albo żyć w ciemnocie. — Następnie dodał z coraz większym zajęciem: — Mówisz mi o twojej chrzestnéj matce; więc już nie masz ani ojca, ani matki?
— Nie, powiedziałam to już panu, — rzekła Maryja boleśnie; potém dodała z westchnieniem: — Ale, przebacz mi pan, że mu tyle zabrałam czasu, zamiast odrazu powiedziéć o jaki to list prosić pana chciałam.
— Trudno było lepiéj użyć mojego czasu, jak ciebie słuchając moje dziécię, ponieważ jestem stary, doświadczony i mam to przekonanie, że jésteś dobrą, zacną panienką. Teraz przystąpmy do tego listu. Czy mi opowiész przedmiot, w którym mam napisać? Czy téż wolisz mi sama dyktować?
— Wolę panu podyktować.
— Więc jestem gotów moje dziecko, — rzekł pisarz, kładąc na nos okulary i sadowiąc się przed swojém biórkiem z głową na papier pochyloną, ażeby nie powiększać pomięszania swéj klientki gdyby jéj w oczy patrzał.
Po chwili wahania Maryja zaczęła dyktować co następuje głosem cichym i z oczyma spuszczonami:

„Panie Ludwiku...”

Usłyszawszy imię Ludwika, starzec zrobił lekkie poruszenie zadziwienia niepostrzeżone jednak od Maryi, która powtórzyła znowu głosem nieco wzruszonym:

„Panie Ludwiku...”

— Jużem napisał moje dziécię, — rzekł starzec, unikając zawsze spojrzenia Maryi.
Ta dyktowała daléj przerywając i wahając się niekiedy; łatwo bowiem było odgadnąć, że mimo położonego w starcu zaufania, nie odkryła mu całéj swój myśli:
„Jestem bardzo smutna; dotąd nie mam od pana żadnéj wiadomości. A jednak przyrzekłeś pan pisać do mnie w ciągu swéj podróży.”
W ciągu podróży, — powtórzył starzec, którego rysy objawiały większe zamyślenie i który rzekł do siebie z niejaką obawą;
— Oto dziwne zbliżenie. Nazywa się Ludwik i jest w podróży.
Maryja dyktowała daléj:
„Spodziewam się, panie Ludwiku, że jesteś zdrów, i że nie z powodu jakiéj słabości dotąd do mnie nie pisałeś, bo zamiast jednego, byłoby to dla mnie podwójne zmartwienie.
„Mamy dzisiaj szóstego maja, panie Ludwiku, szóstego maja. Dla tego éż nie chciałam dnia tego pominąć, nie przypomniawszy panu o sobie. Być może, że i panu taż sama myśl przyszła, i że pojutrze odbiorę list od pana, podobnie jak odbierzesz ten list odemnie. W takim razie nie będzie to ani skutkiem zapomnienia, ani skutkiem choroby żeś pan do mnie nie pisał. Jakżebym wtedy była szczęśliwa! To téż pojutrzejszego dnia oczekiwać będę z największą niecierpliwością. Daj Boże, ażeby mnie ten dzień nie zawiódł, panie Ludwiku!”
Maryja, dyktując te ostatnie słowa stłumiła głębokie westchnienie, i łza stoczyła się po jéj licach: Potem przerwała na chwilę dalsze dyktowanie.
Rysy pisarza ciągle pochylonego nad stołem, były niewidzialne dla młodéj dziewczyny i przybierały wyraz coraz uważniejszy i niespokojniejszy: wciągu swego pisma starał się dwa czy trzy razy spojrzéć na swą Klientkę, wzrokiem lękliwym i badawczym.
Łatwo było teraz odgadnąć, że w miejsce tkliwego zajęcia jakie piérwiastkowo czuł dla Maryi, nastąpił w starcu pewien rodzaj niechęci spowodowanéj dziwną obawą.
Nareszcie dziewczyna zaczęła znowu daléj dyktować z oczyma spuszczonemi:
„Nie mam nic nowego do doniesienia ci, panie Ludwiku; moja chrzestna matka ciągle jest bardzo chora; cierpienia jéj powiększają się, a to drażni jeszcze więcéj jéj humor. Pragnąc jak najmniéj oddalać się od niéj, pracuję teraz w domu i nie chodzę już do pani Jourdan. Dla tego téż dnie wydają mi się długie i smutne, gdyż praca odbywana wspólnie w magazynie, z memi towarzyszkami, była prawie zabawką i szła daleko prędzéj, przez co jestem przymuszoną czuwać długo w nocy i sypiam mało, ponieważ właśnie w nocy moja chrzestna matka najwięcéj cierpi i najbardziéj mnie potrzebuje. Czasami nie obudzę się zaraz kiedy mnie zawoła, bo sen silniejszym jest nieraz od mych chęci; wtedy łaje mnie trochę, co rzeczą jest naturalną, bo ona cierpi.
„Powtarzam więc panu Ludwikowi, tak jak zawsze, że nie bardzo jestem szczęśliwą w domu, i że jedno przyjazne słówko od pana byłoby mojém zbawieniem, przyniosłoby mi ono pociechę w wielu moich smutkach.
„Bądź pan zdrów, panie Ludwiku; rachowałam na Augustę, że mi ona ten list do pana napisze, ale wyjechała do swój rodziny i przymuszona byłam udać się do innéj osoby, któréj mój list podyktowałam. Ah! panie Ludwiku, nigdy tak nie ubolewałam jak w obecnéj chwili, że ani czytać, ani pisać nie umiem. Jeszcze raz cię żegnam, panie Ludwiku, pamiętaj pan o mnie, proszę bardzo, bo ja ciągle o panu myślę.
„Pozdrawiam pana najszczerszą przyjaźnią.”
Gdy młoda dziewczyna po tych ostatnich słowach, zamyśliwszy się przez chwilę w milczeniu pozostała, starzec obrócił się do niéj i spojrzawszy na nią, zapytał:
— Czy już wszystko, moje dziécię?
— Wszystko, panie.
— Jakiémże imieniem podpisać ten list?
— Połóż pan imię Maryi.
— Tylko Maryi?
— Maryi Moreau, jeśli pan chcesz, takie jest nazwisko méj rodziny.
— Podpisałem:

Maryja Moreau, —

Powiedział starzec pisząc to imię i nazwisko.
Potém, złożywszy list, dodał ukrywając wewnętrzną obawę z jaką oczekiwał odpowiedzi panienki:
— Do kogo mam to pismo zaadresować, moje dzécię?
— Do pana Ludwika Richard, w Dreux, za zgłoszeniem się po odbiór.
— Nie ma wątpliwości! — szepnął starzec zabierając się do położenia adressu podyktowanego mu przez Maryję.
Gdyby młoda szwaczka sama nie była zbyt wzruszona, byłaby bez wątpiepnia dostrzegła wyraz przymusu malujący się od niejakiego czasu na twarzy pisarza, a który z większą jeszcze objawił się surowością, kiedy już był pewnym nazwiska osoby, do któréj ten naiwny list miał być posłany. Rzuciwszy niespodzianie zagniewanym wzrokiem na Maryję, zdawało się jak gdyby się nie mógł zdobyć na napisanie podyktowanego adresu, gdyż położywszy tylko na kopercie wyrazy: do JMPana.... opuścił pióro, i rzekł do swéj Klientki starając się uśmiechnąć do niéj zwykłą sobie uprzejmością dla pewniejszego ukrycia swéj niespokojności i obawy:
— Posłuchaj moje dziécię... jakkolwiek my się pierwszy raz widziemy, zdaje się przecież, że masz do mnie jakieś zaufanie.
— To prawda, panie... zanim tu weszłam, sądziłam, że nie będę miała odwagi podyktować mój list nieznanéj mi osobie; lecz pan mnie przyjąłeś tak dobrze, że nie czułam już prawie żadnéj obawy....
— Obawy, dla czego, moje dziecko? Gdybym nawet był twoim ojcem, jeszczebym nic nie znalazł do nadmienienia przeciw listowi, który piszesz do... do p. Ludwika... co więcéj, gdybym się nie lękał nadużyć téj ufności, którą, jak mówisz, pokładasz we mnie... zapytałbym ciebie.... ale nie... byłoby to zbyt niedelikatnie.
— O cóżbyś mnie pan zapytał?
— Kto to jest ten P. Ludwik Richard?
— Mój Boże, przecież to żadną nie jest tajemnicą. Pan Ludwik jest dependentem pewnego notaryjusza, bióro w kłórém on pracuje znajduje się w tymże samym domu gdzie ja chodziłam na robotę; tam poznaliśmy się oboje, jest temu rok właśnie, 6 maja.
— Ah! rozumiem teraz dla czego ci tak chodziło o datę twego listu: jest to rocznica waszego poznania się.
— Tak, panie.
— I wy się kochacie? No, nie wstydź się moje dziécię. Zapewnie oczekujecie chwili, w której będziecie się mogli zaślubić?
— Tak jest, panie.
— Więc familija pana Ludwika zezwala na to małżeństwo?
— Pan Ludwik ma już tylko ojca, i spodziewamy się, że on nam nie odmówi swego zezwolenia.
— A ojciec pana Ludwika, cóż to jest za człowiek?
— Najlepszy w świecie ojciec, jak pan Ludwik powiada, który ubóstwo swoje znosi z wielkiém męztwem, jakkolwiek niegdyś sam był zamożnym; ale dzisiaj, pan Ludwik i jego ojciec są równie biédni jak i ja z moją chrzestną matką. To właśnie jest nam największą otuchą do naszego małżeństwa. Pomiędzy biednymi nie znajdą się nigdy żadne trudności.
— Wszakże twoja chrzestna matka, moje dzécię, nie bardzo zdaje się przyczyniać do twego szczęścia?
— Cóż pan chcesz, to rzeczą jest naturalną być złego humoru kiedy kto nie ma jednéj prawie chwili wolnéj od cierpień, i kiedy kto w życiu swojém samego tylko doznawał nieszczęścia!
— Zatém twoja chrzestna matka jest kaleką?
— Jest bez ręki, panié, i oprócz tego dotknięta jest chorobą piersiową, przy któréj już rok przeszło z łóżka nie wstaje.
— Bez ręki! Jakimże ją straciła sposobem?
— Pracowała w fabryce materacy, gdzie przy robocie ukłuła się swoim haczykiem. Rana zajątrzyła się dla braku starania, ponieważnie miała czasu leczyć się należycie, a potém musiano jéj rękę odjąć. Od czasu do czasu rana ta jeszcze się otwiera, co bardzo dla niéj jest dotkliwém.
— Biedna kobéta! — zawołał starzec w roztargnieniu.
— Co się tyczy choroby piersiowéj mojéj chrzestnéj matki, — mówiła daléj Maryja, — doktór powiada, że bardzo wiele kobiét prowadzących toż samo co ona rzemiosło, chorobie téj podległa, dla tego, że z oddechem wciągają do piersi szkodliwy pył wydobywający się z włosów i sierci, nad któremi pracują. Moja chrzestna matka jest jakby w dwoje złamana, i prawie każdéj nocy miewa tak okropne napady kaszlu, że muszę ją czasami po kilka godzin trzymać na rękach.
— Więc tylko z twéj pracy utrzymujesz chrzestną matkę?
— Nie inaczéj, bo ona nie może zarobić na życie.
— To poświęcenie z twéj strony jest bardzo szlachetne.
— Robię to co jest moim obowiązkiem: moja chrzestna matka przyjęła mnie do siebie po śmierci rodziców, płaciła nawet przez trzy lata za moją nauką. Gdyby nie ona, nie miałabym żadnego sposobu utrzymania; nie jestże więc rzeczą słuszną, ażeby teraz korzystała z pomocy, jakiéj mnie sama udzielała?
— Lecz dla zaspokojenia twoich własnych, i jéj potrzeb musisz zapewnie bardzo wiele pracować?
— Ile tylko mogę najwięcéj, piętnaście do ośmnastu godzin dziennie.
— A w nocy, jeszcze zamiast wypoczynku pielęgnujesz twoją chrzestną matkę?
— Któżby ją panie pielęgnował, jeżeli nie ja?
— Ale czemuż się nie starała znaleść miejsca w jakim szpitalu?
— Doktor powiedział, że w szpitalu trzymać jéj niebędą, ponieważ jéj choroba piersiowa jest nieuleczoną. A potém, ja nie wiém czybym miała odwagę pozostawić ją tak bez mojéj pomocy.
— Nie zawiodłem się tedy, moje dziécię, jesteś zacną, cnotliwą dziewczyną, — zawołał starzec podając swą rękę Maryi.
W téj chwili, czy to przez niezręczność, czy téż umyślnie, pisarz przewrócił na biórko swój kałamarz, w len sposób, że atrament wylał się w części na list, któremu już tylko adresu brakowało.
— O! mój Boże! co za nieszczęście! — krzyknęła Maryja. — Otóż i cały mój list poplamiony atramentem.
— Jakiż to niezgrabny ze mnie człowiek! — dodał starzec z twarzą zagniewaną. — Ale, nie wiele się złego zrobiło, bo list nie jest długi. Piszę prędko, i jeżeli mi zostawisz dziesięć minut czasu, to list będzie na nowo przepisany; teraz przeczytam ci piérwszy, czy nie znajdziesz coś do dodania lub zmienienia.
— Mój Boże!.. co ja to pracy panu zadaję.
— Nie gniewam się, to nastąpiło z mojéj winy moje dziécię, — odpowiedział starzec.
I pisząc, głośno czytał list, tak jakby go na nowo przepisywał, i jak gdyby sam sobie dyktował.
Kiedy się pisarz temu nowemu oddawał zatrudnieniu, zdawało się, że jakaś gwałtowna walka wewnętrzna odbijała się w jego rysach: już to wzdychał z pewném zadowoleniem i radością, już znowu zdawał się być pomięszanym unikając starannie wzroku niewinnéj Maryi. Ta oparłszy się łokciem na stole i z głową pochyloną ścigała smutnym i zazdrosnym wzrokiem szybkie poruszenia pióra starca, i wpatrywała się chciwie w nakreślone jego ręką wyrazy, które miały podać jéj myśl temu, którego kochała.
Młoda szwaczka nie znalazłszy nic do dodania ani do ujęcia w swym liście naiwnym, odebrała nareszcie z rąk starca pismo starannie zapieczętowane.
Poczem wydobywszy mały woreczek, zawierający w sobie dwie sztuki dziesięcio soldowe i kilka pojedynczych soldów, zapytała głosem bojaźliwym:
— Ile panu jestem winna?
— Pięćdziesiąt centymów, — odpowiedział pisarz po niejakiém wachaniu, myśląc sobie w duszy, że biédna dziewczyna może z uszczerbkiem dziennego utrzymania pisała do swego kochanka. — Pięćdziesiąt centymów, — powtórzył starzec, — ale ma się rozumiéć, moje dziecię, że tylko za jeden list mi zapłacisz; bo za moję niezręczność sam szkodować powinienem.
— Zbyt pan jesteś dobry, — rzekła Maryja, — ujęta słowami, które poczytywała za dowód wspaniałomyślności pisarza. Potém zapłaciwszy swój list, dodała:
— Pan tyle byłeś dla mnie łaskaw, że chciałabym prosić pana o jednę jeszcze przysługę.
— Mów, moje dziécię.
— Gdybym miała więcéj listów pisać, byłoby dla mnie teraz rzeczą prawie niepodobną szukać innego pisarza.
— Zawsze będę na twoje usługi.
— Ale to jeszcze nie wszystko, panie, moja chrzestna matka równie jak ja, nie umie ani czytać, ani pisać. Miałam jednę przyjaciółkę, w któréj pokładałam całe zaufanie; ta wyjechała. Czybyś pan raczył, gdybym odebrała list od pana Ludwika, przeczytać mi go? Podyktowałabym panu zaraz moją odpowiedź.
— Dla czegóżby nie, moje dziécię, będę czytał twoje listy; przynoś mi je wszystkie, — odpowiedział starzec ze skryłem zadowoleniem. — Ja to dziękuję ci za twoje we mnie zaufanie. Do zobaczenia zatém. Spodziewam się, że wychodzisz ode mnie śmielszą aniżeliś przybyła.
— Bo téż nie spodziewałam się wcale znaleść w panu tyle dobroci.
— Bądź zdrowa, moje dziécię, i pamiętaj uważać mnie zawsze za twego lektora i sekretarza. Wszakżeby każdy mógł teraz powiedzéć, że my się już znamy przynajmniej od lat dziesięciu!
— To prawda, panie, do zobaczenia.
— Do zobaczenia, moje dziecko.
Zaledwie Maryja wyszła ze sklepiku pisarza, zaraz po niéj uchylił drzwi bryftreger i oddając list starcowi rzekł do niego poufałe:
— Macie, ojcze Richard, oto list do was z miasta Dreux.. Oddając go wam tutaj, nie będę potrzebował nosić go aż na ulicę Grenelle, i prędzéj go sobie przeczytacie.
— List z Dreux! — zawołał pisarz z wielkiém zajęciem. — Dziękuję ci mój kochany. — Następnie przypatrzywszy się pismu, powiedział do siebie: — To od Ramona; cóż on mi donosi? co on myśli o moim synu? — Ah! w co się teraz obrócą owe projekta tak dawno ułożone pomiędzy mną a Ramonem!
— Należy mi się sześć soldów, ojcze Richard, — rzekł oddawca listu, przerywając tym sposobem zamyślenie starca.
— Sześć soldów! — zawołał pisarz. — Do licha! to on nie jest frankowany?
— Przypatrzcie się stemplowi.
— To prawda, to prawda, — odpowiedział starzec z westchnieniem i żalem wydobywając z kieszeni pieniądz, który przed chwilą otrzymał, a który teraz przeszedł w ręce bryftregera.
Tymczasem Maryja spieszyła z całą skwapliwością do swego mieszkania.




ROZDZIAŁ II.

Maryja, opuściwszy plac Kośnicy, dostała się niezadługo na tę ponurą i smutną ulicę zwaną Prêtres-Saint-Germain — l’Auxerrois i weszła do jednego z ostatnich domów stojących naprzeciwko czarnych murów kościoła. Przeszedłszy przez ciemną sień, Maryja zaczęła spieszyć się po walących się i prawie równie ciemnych jak owa sień schodach, które oświecone były tylko wązkiém okienkiem wychodzącym na podwórko, tak ciasne, że je raczéj za studnię jaką można było poczytać.
Loża odźwiernego znajdowała się tylko o kilka kroków od schodów na przystanku piérwszego piętra; młoda dziewczyna, zatrzymawszy się przed lożą, rzekła do znajdującéj się w niéj kobiéty:
— Czy pani Justin była łaskawa zajrzéć do mojéj chrzestnéj matki? czy ona nie potrzebowała czego?
— Byłam u niéj panienko, zaniosłam jéj mléko; ale znalazłam ją w takim humorze, że mnie jak najgorzéj przyjęła. Gdyby nie dla panny, jabym tam nigdy do niéj nie zajrzała.
— Niestety! moja pani Justin, trzeba mieć litość nad nią; ona tak cierpi!
— Tak, tak, panna ją zawsze usprawiedliwiasz, panna, co najwięcéj od niéj znosisz; dowodzi to dobrego serca panny Maryi, ale téż i przekonywa, że ta chrzestna matka, to straszna złośnica. Biédne dziecko! zaprawdę można powiedziéć, że panna już teraz prawdziwy czyściec przechodzisz, i gdyby się z czasem raj nie znalazł dla ciebie, to już nie wiém gdzieby była sprawiedliwość.
— Do zobaczenia, pani Justin, muszę spieszyć do domu.
— Poczekajno panna chwilkę, mam tu list do panny.
— List? — zawołała Maryja, zarumieniwszy się nadzwyczajnie i czując gwałtowne bicie serca z zadowolenia i nadziei. — List z prowincyi?
— Tak jest, panienko, list stemplowany w Dreux, za który musisz zapłacić sześć soldów. Na rogu koperty napisano: Bardzo pilno.
Maryja skwapliwie uchwyciła podane sobie pismo, wsunęła je za gors, poczém wydobywszy swój mały woreczek, wyjęła z niego ostatnie dziesięć soldów i zapłaciła odźwiernéj, która w zamian oddała jéj klucz od mieszkania.
Młoda dziewczyna spiesznie pobiegła po schodach, doznając zarazem uczucia szczęścia, smutku, i niepokoju: szczęśliwa, że odebrała list od Ludwika; niespokojna oznaczenie wyrazów Bardzo pilno, na rogu koperty, jak to odźwierna jéj oznajmiła; nareszcie smutna, że może kilka godzin czekać będzie musiała zaczém się dowie, co Ludwik do niéj pisze; ponieważ obawiała się odejść z domu powtórnie, zostawiwszy już raz swą chrzestną matkę tak długo w samotności;
Nakoniec Maryja dostała się na piąte piętro tego opustoszałego, smutnego i zapowietrzonego domu. Z żywém biciem serca otworzyła drzwi do obnażonéj i ubogiéj izdebki; którą zajmowała z swoją chrzestną matką. Ta leżała na jedyném łóżku, jakie obie posiadały kobiéty. Cienki materac teraz zwinięty w jednym kącie izby, a w nocy rozłożony na podłodze przy łóżku starszéj niewiasty, był posłaniem Maryi; stolik do roboty, stara komoda, dwa krzesła, kilka sprzętów gospodarskich zaczepionych nad kominem umieszczonym w rogu izdebki, oto wszystko co się znajdowało w tém ubogiém a jednak nadzwyczajnie czystém mieszkaniu, oświeconym jedném małém okienkiem, wychodzącém na ponure i smrodliwe podwórko.
Pani Lacombe (tak się nazywała chora), była wzrostu wysokiego, około lat pięćdziesięciu, chuda i nadzwyczajnie blada, rysów nieprzyjemnych i surowych; gorzki, sardoniczny uśmiech, zpowodowany długiém doświadczaniem nędzy i boleści, ustawicznie ściągał jéj blade i martwe usta: prawie w dwoje zgięta na swojém łóżku, zupełnie była okryta i z całéj jéj postaci widać tylko było okaleczałą rękę obwiniętą białém płótnem, i twarz zachmurzoną otoczoną starym czepkiem, z pod którego wygadały tu i owdzie długie kosmyki siwych włosów.
Pani Lacombe zdawała się być w téj chwili bardzo cierpiącą i zagniewaną: jéj zapadłe oczy błyszczały jakimś ponurym ogniem. Z trudnością obróciła się na łóżku, ażeby surowiéj przypatrzćć się swéj chrzestnéj córce, i zawołała głosem groźnym:
— Zkąd przychodzisz?
— Moja chrzestna matko, ja...
— Latawcze.... Umyślnie zostawiasz mnie samą ażeby mnie do większego gniewu doprowadzić i zgubić, nie prawdaż?
— Zaledwiem godzinę bawiła za domem, moja chrzestna matko.
— A myślałaś, że mnie zastaniesz nieżywą z gniewu, — czy tak?
— O! mój Boże, mój Boże!
— Tak, płacz teraz, niegodziwa. Nie oszukasz mnie ty, nie. Jużem ci się bardzo naprzykrzyła, o tak! Dzień, w którym trumnę moją zakryją, to będzie prawdziwa radość dla ciebie, dla mnie także, bo zanadto już cierpię! Nie, — dodała nieszczęśliwa kobiéta przyciskając rękę do piersi i wydając długie a bolesne westchnienie. — Śmierci, śmierci, przybywaj!! Bo to już nadto tego wszystkiego!
Maryja otarła tylko łzy, które jéj wycisnęła sarkastyczna surowość choréj, zbliżyła się do niéj i powiedziała głosem anielskiéj słodyczy:
— Ostatnia noc chrzestnéj matki była tak bolesna, że miałam nadzieję iż dzień dzisiejszy będzie przynajmniéj lepszy, i że matka zaśnie trochę podczas mojego oddalenia.
— Czyja cierpię, czybym ja umarła co to ciebie obchodzi, bylebyś ty sobie biegała po ulicach!
— Wyszłam dzisiaj rano na chwilę, bo tego była konieczna potrzeba, moja chrzestna matko, ale odchodząc prosiłam pani Justin, ażeby....
— Wolałabym śmierć zobaczyć jak to stworzenie... Dla tego téż, kiedy tylko możesz, przysyłasz mi ją zaraz. Zawsze jedno i to samo z twojéj strony.
Maryja z wyrazem gorzkiego żalu uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała na ten nowy zarzut, tylko zapytała się słodkim głosem:
— Moja chrzestna matko, czy nie chcesz abym ci opatrzyła rękę?
— Nie, bo już pora minęła, a tyś to uczyniła umyślnie.
— Bardzo żałuję, żem się tak spóźniła, ale pozwól jednak ażebym cię opatrzyła.
— Daj mi pokój.
— Ah! moja chrzestna matko, rana się pogorszy.
— Właśnie tego pragniesz.
— Moja chrzestna matko, bardzo cię proszę!
— Nie zbliżaj się do mnie.
— To ja poczekam, — rzekła dziewica wzdychając; poczém dodała: — Powiedziałam pani Justin ażeby ci przyniosła twoje mleko: oto jest. Mamże je zagrzać?
— Mléko, zawsze mléko, już mi ono kością w gardle stoi. Doktór kazał mi dawać dobrego rosołu przyrządzonego z dobrego mięsa i z połowy kury.... Tak... miałam go w poniedziałek i wtorek... a potém cóż.... dzisiaj już niedziela.
— Moja chrzestna matko, to nie moja wina, lekarz przepisuje....[1], ale trzeba przecież mieć pieniądze, ażeby jego przepisy wykonać, a ja z największą pracą zarabiam tylko dwadzieścia soldów dziennie....
— Nie zważasz jednak na wydatki gdy idzie o twą toaletę.
Maryja smutnie kiwnęła głową i z rozrzewniającą odpowiedziała rezygnacyją:
— Widziałaś, moja matko, że całą zimę przepędziłam w téj bawełnianéj sukience. Oszczędzam ile mogę, a jednak jesteśmy winne za dwa kwartały mieszkania.
— Co ma znaczyć; że jestem ci ciężarem, nie prawdaż? Otóż to twoje podziękowanie! A wzięłam cię z ulicy, dałam ci sposób utrzymania! Idź!... ty niewdzięczne.... niepoczciwe serce!
— Nie, moja chrzestna matko, nie jestem niewdzięczną! Kiedy mniéj cierpisz, jesteś sprawiedliwszą dla mnie, — odpowiedziała Maryja powściągając łzy swoje.
— Ale zaklinam cię, posil się trochę, bo inaczéj złe się pogorszy.
— Wiém o tém, mam i tak kurcze żołądka że już wytrzymać nie mogę.
— Widzisz więc. Wypij swoje mléko, proszę cię, moja chrzestna matko!
— Idź sobie do djabła z twojém mlékiem! niecierpliwisz mnie.
— Może mam iść po dwa świeże jajka?
— Nie.
— Albo może ugotować trochę ryżu na masie?
— Ja chcę kurczę.
— Moja chrzestna matko, kiedy....
— Kiedy co?
— Kiedy ja nie dostanę kurczęcia na kredyt.
— Dla mnie dosyć będzie połówka, albo i ćwiartka. Wszakżeś miała dzisiaj dwadzieścia siedem soldów w woreczku.
— Prawda, moja chrzestna matko.
— A więc, idź mi kupić ćwierć kurczęcia w traktyjerni.
— Moja ckrzestna matko, kiedy ja to pieniądze....
— Cóż? te pieniądze?...
— Już ich nie mam. Zostało mi tylko kilka soldów.
— A gdzież masz te dwie sztuki po dziesięć soldów?
— Moja chrzestna matko....
— Odpowiész ty? Twoje dwie sztuki po dziesięć soldów, gdzie są?
— Ja...ja nie wiém, — odpowiedziała biédna dziewczyna rumieniąc się i wyrzucając sobie swoją korrespondencyję z Ludwikiem. — Musiały się ono wysunąć z mego woreczka i nie mam ich wcale.
— Kłamiesz, bo się czerwienisz...
— Zapewniam cię, moja matko.
— Tak, tak, — rzekła chora z szyderskim śmiechem; — wtedy kiedy ja konam z nędzy na mojém ubogiém posłaniu, ona sobie zajada ciasteczka!
— Ja, mój Boże!
— Idź precz! wynoś się ztąd! daj mi umrzéć z głodu, jeżeli chcesz, ale niechaj cię przynajmniéj nie widzę!
I ta nieszczęsna kobiéta, dotkliwością cierpień i zawziętością nieszczęścia przywiedziona do największego rozdrażnienia, dodała z wybuchem szyderskiego śmiechu:
— Bardzo ci o to idzie, ażebym ja wypiła mléko! Musi tam w niém coś być, bo jestem ciężarem dla ciebie.
Na to oskarżenie, które więcéj szaloném niżeli okrutném było, Maryja pozostała przez chwilę jakby martwą, ponieważ nie zrozumiała w piérwszéj chwili znaczenia tych słów okropnych; lecz kiedy je pojęła, cofnęła się o parę kroków załamując ręce z przerażenia, poczém nie mogąc już dłużéj powściągnąć gwałtownego łkania, i ulegając silnemu wzruszeniu, rzuciła się na szyję choréj, a obejmując ją rękami, i okrywając łzami i pocałunkami, te tylko słowa mogła wymówić głosem rozdzierającym:
— O! moja chrzestna matko!... matko moja!!
To bolesne zaprzeczenie obwinieniu jakie tylko w obłąkanéj mogło powstać głowie, na szczęście przywołało chorą do rozsądku; jéj zbolałe, przejęło goryczą serce skruszyło się nieco, i jak się to niekiedy przytrafiało, uznała okropną niesprawiedliwość swoją czując łzy chrzestnéj córki na swoich gorączką rozpalonych licach.
Pani Lacombe uchwyciła rękę Maryi, i, starając się swoją skaleczałą drugą ręką przycisnąć dziewicę do swych piersi, rzekła do niej głosem wzruszonym:
— Daj pokój, dziewczyno, nie płacz; jakaś ty dziecinna! przecieżeś widziała żem ja to powiedziała żartem!
Żartem, smutny to żart, godzien niestety! tak przerażającej nędzy.
— Prawda, chrzestna matko, — rzekła Maryja ocierając dłonią łzami zroszone lica, — istotnie omyliłam się sądząc, żeś to na prawdę powiedziała; lecz to już było nad moje siły.
— Cóż chcesz, trzeba mieć litość nad tą biédną chrzestną matką, moja Maryjo, — odpowiedziała chora z głębokim smutkiem. — Widzisz w tak długiém cierpieniu żółć pękła już we mnie, i moje serce, moje usta są gorzkie, gorzkie okropnie!
— Ja wiém, że ty czasami unosisz się mimowolnie, moja chrzestna matko. Ba! to tak łatwo być sprawiedliwym i zadowolonym kiedy kto jest szczęśliwy; gdy tymczasem ty, nigdy nie byłaś szczęśliwą.
— To prawda, — powiedziała chora doznając pewnego rodzaju zadowolenia, że usprawiedliwiano jéj charakter zgryźliwy, wyliczaniem powodów jéj żalu na los zawzięty; — to prawda, wiele jest podobnych mi ofiar, ale w gorszém położeniu od mojego nie masz nikogo. Bita przy nauce, bita przez mego męża dopóki się nie utopił będąc pijanym; zostawszy suchotnicą i kaleką przy mojéj pracy, wlokę najnędzniejsze życie od lat pięćdziesięciu i nader złośliwym byłby ten ktoby mi mógł powiedziéć: „Słuchaj kobiéto, raz przynajmniéj byłaś szczęśliwą, raz, co się nazywa szczęśliwą przez jeden dzień w ciągu twego nędznego życia.” Prawda to jest, moja Maryjo, spędziłam moje życie, jak to mówią bez jednéj niedzieli, kiedy dla tyłu innych każdy dzień jest prawie niedzielą.
— Biédna matko, pojmuję aż nadto dobrze, coś ty musiała wycierpiéć!
— Nie, moje dziecko, nie, ty nie możesz tego zrozumiéć, pomimo żeś i ty już doznała niedoli w twoich ośmnastu lutach życia! ale przynajmniéj, ty, jesteś ładną, i kiedy włożysz swój biały, świeży czepek, z kawałkiem różowéj wstążki na twoje jasne włosy, i kiedy ujrzysz w lusterku twoją ładną twarzyczkę, wtedy masz już swoje chwile zadowolenia.
— Chrzestna matko, wierzaj mi...
— Powiadam ci, że tak jest; zawsze to zadowalnia, bądź tylko szczerą dziewczyno; przyznaj, że bardzo jesteś rada i pysznisz się trochę, kiedy ktoś na ciebie spojrzy, albo się ogląda za tobą mimo twojéj lichéj sukni po dwa soldy łokieć i mimo twoich grubych sznurowanych trzewików?
— O! co do tego, moja matko, jak tylko widzę, że ktoś na mnie patrzy, wstydzi mnie to bardzo. Oto, kiedym chodziła do magazynu, jeden jegomość zawsze mi się przypatrywał, kiedy przychodził mówić z panią Jourdan; mnie to niecierpliwiło straszliwie.
— Tak, ale w duszy to raduje, i jak się zestarzejesz, przypominać sobie będziesz dawne czasy; przynajmniéj coś będziesz miała, co ci z młodości twojéj przyświecać będzie; gdy tym czasem ja, wszędzie tylko widzę ciemność, i nie wiém nawet czym kiedy była młodą; ale żem była brzydką, jestem tego pewna.
— O! moja matko!
— Tak brzydką, żem znienawidziła wszystkie lustra; to téż nie mogłam dostać innego męża jak tylko starego pijaka, który mnie katował nielitościwie, nie miałam nawet tego szczęścia ażeby się ucieszyć jego śmiercią, bo musiałam popłacić jego długi w szynkowni; nareszcie, ponieważ się urodziłam pod złą gwiazdą, zostałam kaleką niezdolną do pracy, i umarłabym z głodu, gdybym ciebie nie miała.
— Daj pokój, chrzestna matko, — ja wiém, żeś miała jeden dzień szczęśliwy w życiu twojém.
— Jaki?
— Kiedy, po śmierci méj matki, twojéj sąsiadki, przyjęłaś mnie do siebie z miłosierdzia.
— Więc cóż?
— Czyliż ton dobry uczynek nie zadowolnił ciebie? Nie byłże to dla ciebie przynajmniéj, jeden dzień szczęśliwy, moja matko?
— Jeżeli to nazywasz dniem szczęśliwym.... dziękuję!
— Jak to?
— Przeciwnie, powiédz że to był jeden z moich dni fatalnych.
— Ah! chrzestna matko! — zawołała ze smutkiem dziewica.
— Niestety! jak tylko mój mąż pijak umarł, i kiedym zapłaciła jego długi, miałam już tylko o siebie kłopot; lecz przyjąwszy ciebie, moje dziewczę, byłam jakby wdową z jedném dzieckiem na karku; a ty myślisz że to jest przyjemnie, dla kobiéty, która zaledwie dla siebie saméj wystarczyć może? Lecz byłaś tak ładna z twoją małą kędzierzawą główką i twemi niebieskiemi oczkami, wyglądałaś tak smutno klęcząc przed trumną twojéj matki, że nie miałam odwagi oddać cię do domu sierot. Z tego powodu, jakąż ja to okropną noc przepędziłam, bijąc się z myślami co z tobą zrobić, w co się obrócisz, jeżeli mi roboty zabraknie! Słuchaj, Maryjo, gdybym nawet matką twoją była, nie miałabym większych udręczeń; i ty nazywasz to dniem szczęśliwym dla mnie! Nie, nie! Gdybym w dostatkach była, to rozumiem! Byłabym powiedziała: Los tego dziecka jest zabezpieczony; i taka rzecz może kogoś zadowolnić, ale zmienić tylko twoją nędzę na inną nędzę, to nie ma się z czego cieszyć.
— Biédna matko! — odezwała się dziewica wzruszona nadzwyczajnie; potém uśmiechnąwszy się ze łzami w oczach, i pragnąc w części przynajmniéj uspokoić tę duszę zbolałą dodała:
— Otóż, moja chrzestna matko, nie mówmy już o dniach, ale o samych tylko chwilach szczęścia, bo na przekorę tobie, chciałabym chociaż odrobinkę szczęścia wynaleść dla ciebie, ot naprzykład w téj chwili.
— W téj chwili?
— Jestem przekonana, że cię to cieszy iż mnie nie widzisz płaczącą, a to, moja chrzestna matko, dzięki twoim życzliwym słowom, któremi do mnie przemawiasz.
Chora smutnie poruszyła głową.
— Kiedy mój zgryźliwy humor uspokoi się nieco, jak teraz, wiesz ty o czém ja myślę?
— O czém, matko?
— Myślę sobie: Maryja, to dobra dziewczyna, prawda, ale prawie zawsze jestem tak zła, tak niesprawiedliwa dla niéj, że w duszy ono mnie musi nienawidziéć, i ja zasługuję na to.
— Moja chrzestna matko, — przerwała jej młoda dziewczyna, z wyrazem boleści, — otóż znowu powracasz do twoich złych myśli.
— Przyznaj sama, że się nie mylę. O! mój Boże, nie dla tego ja to mówię, ażeby cię łajać. Ty masz słuszność. Zabijasz się pracą dla mnie, karmisz mnie, pielęgnujesz, a ja ci to wszystko najczęściéj gniewem odpłacam.... Doprawdy, moje biédne dziecko, śmierć moja będzie dla ciebie pocieszającą ulgą, i lepiéjby było ażeby karawan już jak najprędzéj zajechał po moje kości.
— Powiedziałaś przed chwilą, moja matko: że kiedy mówisz o rzeczach tak smutnych, to tylko dla żartu, i ja też togo wszystkiego inaczéj nie uważam, — rzekła Maryja, starając się znowu uśmiechnąć, pomimo, że na nowo czuła serce swoje zranione najżywszą boleścią, widząc chorą gotową powtórnie oddać się swoim złowrogim wnioskom; ale ta, wzruszona wyrazem trwogi i niespokojności malującym się w twarzy swéj chrzestnéj córki, rzekła:
— Ponieważ ja żartuję, moje dziecko, nie smućże się tak zaraz; oto rozpal ogień i przygotuj moje mléko, a podczas kiedy się będzie grzało, opatrzysz mi rękę.
Maryja tak się uradowała temi słowy swéj chrzesnéj matki, jak gdyby jej coś najmilszego powiedziała; wyjęła spiesznie kawałek chleba z szafki, jedyny jaki się tam jeszcze znajdował, wdrobiła go w mały rądelek napełniony mlékiem, napaliła kilka wiórków na kominie, mléko przystawiła do ognia i wróciła znowu do choréj. Ta podała jéj swą skaleczałą rękę, która mimo wstrętu jaki musiała obudzić gnijąca rana, zręcznie i cierpliwie przez Maryję opatrzoną i obwiązaną została.
Rezygnacyja dziewicy, jéj poświęcenie się, jéj słodycz, jéj usłużna troskliwość, wzruszyły serce pani Lacombe; po opatrzeniu ręki, rzekła do swéj chrzestnéj córki, nie mogąc się jednak powstrzymać od dodania gorzkiego porównania do wyrazów swéj wdzięczności:
— Wychwalają siostry miłosierdzia, a nie masz ani jednéj, któraby choć w połowie miała tyle zasługi co ty, moje dziecko.
— Ah! chrzestna matko! nie mów tego? — Wszakże większa ich część; podobnie jak my, jest dziećmi nędzy?
— Ale Siostry Miłosierdzia pielęgnują obcych sobie ludzi, gdy tymczasem ty, moja chrzestna matko jesteś dla mnie jakby prawdziwą matką. Czynię moją powinność, mam zatém mniéj zasługi od nich. — Tak, moja biédna Maryjo, gadaj ty o mojém przywiązaniu do ciebie; piękne ono bardzo! Przed chwilą dopiéro, przywiodłam cię do płaczu a zapewnie jutro znowu będzie toż samo.
Maryja oszczędzając sobie smutku odpowiadania na te gorzkie słowa swéj chrzestnéj matki, poszła po mleko, które po zgaszeniu ognia przyniosła choréj.
Pani Lacombe zjadła je z niezłym apetytem, a przy ostatnéj łyżce, rzekła do Maryi.
— A ja nie myślałam o tobie wcale, czyś ty jadła?
— O! moja chrzestna metko, ja jadłam już śniadanie, — odpowiedziała biédna dziewczyna zmyślając. — Kupiłam sobie dzisiaj rano żytnią bułeczkę, i zjadłam ją całą przez drogę. Ale pozwól mi poprawić sobie poduszkę, możebyś się trochę przespała; dzisiejszą noc przepędziłaś zupełnie bezsennie.
— Ty najlepiéj wiész o tém, boś ciągle była na nogach.
— Ja nie jestem bardzo ospała, i czuwanie nie męczy mnie wcale. No cóż, czy lepiéj ci tak leżéć.
— Dobrze... dobrzo, meje dziecko.
— Wezmę teraz moją robotę i usiądę przy oknie. Tutaj bardzo ciemno, a praca moja tak jest mozolna!
— Cóż to szyjesz takiego?
— O! prześliczną rzecz, chrzestna matko, batystową koszulę. Pani Jourdan mi ją powierzyła, zalecając bardzo ażebym nie zgubiła téj cudnéj sztuki, kosztującéj bez roboty 200 franków, a zrobiona kosztować będzie przynajmniéj 300; mamy zaś zrobić takich aż dwa tuziny. Zdaje się, że to musi być dla jakiejś panny na utrzymaniu, — dodała Maryja naiwnie.
Chora rozśmiała się głosem szyderskim.
— Co to? chrzestna matko? — zapytała zdziwiona dziewica.
— Dziwna myśl.
— Ah! — rzekła Maryja z niejaką obawą, bo znała już zwyczajny charakter żartów pani Lacombe, — i jakaż to myśl, moja matko?
— Dla czegóż to jest na świecie tyle biédnych stworzeń, które jak ty i ja nic w życiu nie znają prócz nędzy i niedoli; wiész ty, dla czego?
— Moja chrzestna matko, doprawdy! nie wimé co ci na to odpowiedziéć.
— Dla tego ażeby taka uczciwa dziewczyna jak ty, która zaledwie ma dwie czy trzy łatane bawełniane koszule, zarabiała dwadzieścia soldów dziennie, szyjąc koszule po trzysta franków.... dla kogo.... dla jednéj!... Odwagi, dziewczę, pracuj! ja może zasnę... może mi się cmentarz po tém wszystkiém przyśni!...
I chora odwróciwszy się do ściany, nic już więéj nie powiedziała.
Na szczęście, Maryja miała serce zbyt czyste i zbyt była zajętą ażeby mogła uczuć całą gorycz tego ostatniego sarkazmu swéj chrzestnéj matki; i podczas kiedy ta ostatnia leżała w przeciwną odwrócona stronę, wydobyła ów list bardzo pilny, odebrany niedawno od odźwiernéj, i nie przestając pracować położyła go na swych kolanach tak, ażeby chora dojrzéć go nie mogła.




ROZDZIAŁ III.

Maryja spostrzegła wkrótce, że jéj chrzestna matka zasnęła. Zawiesiwszy wtedy na chwilę swą pracę, dziewica, która dotąd okiem, że tak powiem macierzyńskiéj czułości wpatrywała się w list Ludwika Richard (syna pisarza publicznego) spoczywający na jéj kolanach, odpieczętowała go i rozłożyła. Próżna i śmieszna ciekawość! bo jakeśmy to już wyżéj powiedzieli, biedna szwaczka nie umiała czytać.
To też trudno sobie wyobrazić coś rzewniejszego i przykrzejszego nad widok młodéj dziewczyny wpatrującéj się z gwałtowném biciem serca w te niepojęte dla niéj znaki; zauważyła tylko z niespokojnością i obawą, że list był nadzwyczajnie krótki.
Czy list ten tak krótki a pilny, jak to zapowiadała widoczna adnotacyja na rogu koperty, zawierał jaką dobrą lub złą wiadomość?
Maryja, z oczyma wlepionemi w tajemnicze pismo, gubiła się w domysłach, sądząc, że widocznie list tak krótki, po dosyć długiém rozłączeniu, musiał zapowiadać cóś niespodziewanego, albo bliski powrót; bo jeżeli Ludwik miał przybyć jednocześnie prawie z listem, to nie byłby potrzebował pisać, albo téż zawierał jakieś niepomyślne, nieprzewidziane doniesienie, które nie zostawiało Ludwikowi dosyć czasu ażeby się obszernie wytłómaczył.
Te zatrważające obawy sprawiały Maryi tysiączne udręczenia na jakie wystawione są nieszczęśliwe istoty, które niedola albo opuszczenie pozbawiły piérwotnego wychowania. Trzymać w ręku, mieć pod oczyma te kilka wierszy, które ci przynoszą radość lub boleść, a nie módz odgadnąć ich tajemnicy! być przymuszoną udawać się do obcego człowieka dla przeczytania tych wyrazów i usłyszenia z ust jego obojętnych wiadomości, do któréj niemal życie twoje jest przywiązane!
Takim Maryja oddawała się myślom. Jéj obawa doszła wkrótce do najwyższego stopnia; dla tego téż, widząc, że jéj chrzestna matka spała, postanowiła, z narażeniem się na najokropniejsze przyjęcie po swoim powrocie (ponieważ dobry humor był rzeczą rzadką u pani Lacombe), postanowiła, mówię, udać się powtórnie do pisarza publicznego. Młoda szwaczka podniosła się tedy z krzesła ostrożnie, ażeby nie zbudzić choréj; ale w chwili kiedy się już na palcach do drzwi zbliżała, nagle została wstrzymana bolesną myślą.
Nie mogła swego listu dać czytać pisarzowi, bez zażądania jednocześnie udzielenia na niego odpowiedzi, odpowiedzi jakiéjby może treść listu Ludwika wymagała: trzebaby więc znowu zapłacić starcowi, gdy tymczasem Maryja nie więcéj nie posiadała nad to co jéj było potrzeba na kupno chleba i mléka na cały dzień, zwłaszcza, że za chleb musiała płacić gotówką, bo będąc już winna piekarzowi dwadzieścia franków, ten nie chciał jéj nowego otwierać kredytu. Maryja odebrała w wiliją tego dnia całą należytość tygodniową, wynoszącą tylko pięć franków, bo pielęgnowanie chrzestnéj matki zabierające zbyt wiele czasu nie pozwalało jéj zajmować się robotą o tyle żeby większy mogła mieć zarobek. Większa część téj skromnéj kwotki została użytą na zaspokojenie odźwiernéj, która już kilka razy zasiliła ją drobnemi pożyczkami i na udzielenie zaliczenia praczce, tak dalece że Maryi zostało już tylko dwadzieścia pięć soldów, z których zapłaciła porto od swojéj korrespondencyi z Ludwikiem.
W obec potrzeb chrzestnéj matki i swego własnego tak krytycznego położenia, biédna dziewica wyrzucała sobie ten wydatek, na opłacenie kosztów swéj korrespondencyi jakby jaką występną rozrzutność.
Czytelnik może się tylko uśmiechnie na ten obraz ciężkich udręczeń, na to potępienie własnych zbytków, kosztujących kilkadziesiąt centymów. Niestety! dla nieszczęśliwego nie masz małych kwot; mały dodatek dziesięciu soldów na jego zwyczajnym zarobku, pozwala mu często byt swój utrzymać, zamiast coby musiał codziennie umierać stopniowo, czuć wyczerpującą się resztę sił swoich i niknąć z każdą chwilą w swojém żyjącém konaniu, to jest zostawać w stanie środkującym pomiędzy chorobą a życiém, przedwcześnie prowadzącym tylu ludzi do grobu.
Maryja, chcąc tego nowego oszczędzić wydatku, myślała w piérwszéj chwili dać list swój przeczytać odźwiernéj, lecz obawiając się gadulstwa a może i szyderstw téj kobiéty, wolała jeszcze jedną bardzo przykrą poniéść ofiarę dla swojéj lękliwéj draźliwości. Pozostała jéj jeszcze jedna sukienka z ładnego materyjału kupione w Temple i przerobiona na jéj osobę; chowała ona ją, jak to zwykle mówią od wielkiego święta i zaledwie ją miała dwa czy trzy razy na sobie wtedy, kiedy się chciała piękniéj ubrać na przechadzkę z Ludwikiem. Z westchnieniem tedy włożyła ową sukienkę do małego koszyka, i dołączyła do niéj jedyną jedwabną chusteczkę, z zamiarem zastawienia tego wszystkiego w lombardzie. Trzymając w jednéj ręce swoje zawiniątko i wychodząc pocichu ażeby nie przerwać snu swéj chrzostnéj matki, młoda szwaczka zbliżyła się już do drzwi, kiedy pani Lacombe poruszyła się na łóżku, i obudziwszy się w połowie, powiedziała z cicha:
— Patrzaj!... ona znowu wychodzi... i...
Lecz nie dokończyła co chciała powiedziéć i powtórnie zasnęła.
Maryja, korzystając z téj okoliczności, przez chwilę stała nieruchoma i oniemiała, potém otworzywszy drzwi z największą ostrożnością, wyszła, wyjęła klucz, który złożyła u odźwiernéj i skwapliwie pobiegła do lombardu. Pożyczono jéj pięćdziesiąt soldów na sukienkę i chusteczkę. Posiadając tę kwotę, Maryja udała się na plac Kośnicy w zamiarze odwiedzenia powtórnie pisarza.
Od czasu odejścia Maryi, a mianowicie od czasu jak się dowiedział o treści listu, który zrana odebrał od swego syna z Dreux, starzec zastanawiał się z coraz większą niespokojnością nad przeszkodami jakie stawić może jego zamiarom tajemnica, którą przypadek mu odkrył w czasie jego widzenia się z młodą dziewczyną. Wtém, niespodziewanie, ona znowu stajc przed jego drzwiami. Nie ukrywając wtedy swego zdziwienia, a przeciwnie, tając obawę jaką w nim tak spieszny powrót jego klientki obudził, pisarz powiedział:
— Cóż to, moje dziécię, nie spodziewałem się widziéć cię tak prędko z powrotem?
— Panie, — odpowiedziała Maryja, wydobywając z za chustki list, który niedawno otrzymała, oto pismo pana Ludwika; przychodzę prosić pana, ażebyś mi je przeczytał i zarazem napisał odpowiedź jeżeli tego będzie potrzeba.
I młoda szwaczka drżąc z obawy i ciekawości czekała na odczytanie tych kilku wierszy Ludwika. Pisarz, z którego przez cały czas oka nie spuściła, piérwéj przeczytał dla siebie to krótkie pismo i nie mógł się wstrzymać od okazania żywego niezadowolenia jakie ono w nim obudziło; następnie udając jakieś bolesne zadziwienie, podarł list z wielkiém zdumieniem Maryi, i zawołał:
— Ah! biedne dziécię!
I zmiąwszy kawałki listu w dłoni, rzucił je pod biórko.
— Panie, krzyknęła Maryja blednąc, — co pan robisz?
— Ah! biédne dziécię, — powtórzył starzec z udaném przerażeniem.
— O! mój Boże, — rzekła dziewica zcicha i składając ręce, — jakiéż nieszczęście spotkało pana Ludwika!
— Nie, moje dziecko, nie; ale najlepiéjbyś uczyniła, gdybyś zapomniała o nim.
— Zapomnieć o nim!
— Tak, wierzaj mi, wyrzecz się zbyt ułudnych nadziei.
— Jak to... Więc cóż się stało panu Ludwikowi?
— Słuchaj, moje biedne dziécię, nie wiém czy może być cóś smutniejszego nad brak nauki, a jednak w téj okoliczności, żałowałbym cię gdybyś czytać umiała.
— Ale, proszę pana, cóż jest w tym liście?
— Nie możesz już myśléć o małżeństwie, które teraz jest niepodobném.
— Czy pan Ludwik to pisze?
— Tak, odwołując się do szlachetności, do delikatności twego serca.
— Pan Ludwik mówi, ażebym go się wyrzekła, i on mnie się wyrzeka?
— Niestety! tak jest, moje dzicéię, ale miéj odwagę, rezygnacyję!
Maryja zbladła jak śmierć; przez chwilę ani jednego słowa nie powiedziała tylko rzęsiste łzy spływały po jéj licach; potém, schyliwszy się nagle, podjęła podarte kawałki listu, oddała je pisarzowi, i rzekła do niego głosem łkającym:
— Będę miała odwagę wszystko usłyszéć: złóż pan te kawałki, ja słucham.
— Moje dziécię, wierzaj mi, nie nalegaj, proszę cię!
— Panie, czytaj pan, zaklinam cię, czytaj!
— Ale..
— Nie dowiedziéć się co ten list zawiera, chociażby to było coś najokropniejszego... oh! panie, jabym umarła!
— Powiedziałem ci już treść jego; oszczędź sobie nowego cierpienia.
— Panie, ulituj się nademną! Jeżeli, jak pan mówisz, masz jakie współczucie dla mnie, przeczytaj, na miłość Boską, przeczytaj! Niechaj przynajmniéj znam całą wielkość mego nieszczęścia. A potém, może przynajmniéj jeden wiersz, jeden wyraz będzie dla mnie jakąś pociechą.
— Dobrze, moje dziecko, kiedy tak chcesz, — rzekł starzec przykładając kawałki jeden koło drugiego, gdy tymczasem strapiona Maryja, z twarzą zasmuconą, wpatrywała się boleśnie w pisarza, — słuchaj więc:

„Droga Maryjo,

— „Na prędce piszę do ciebie te kilka wyrazów, tłumiąc rozpacz w duszy mojéj. Trzeba się wyrzec naszych zamiarów; obowiązany jestem zapewnić lepszy byt memu ojcu i spokojność dla reszty dni jego. Ty wiész, czy kocham mojego ojca. Dałem już słowo na to. Nie możemy się więcéj z sobą widziéć.
„Ostatnią mam prośbę do ciebie: zanoszę ją do twojéj delikatności, do wspaniałomyślności twego serca; nie staraj się widziéć zemną, albo zmienić moje postanowienie. Musiałbym wybierać pomiędzy moim ojcem i tobą; może być, że zobaczywszy cię, nie miałbym odwagi spełnić mego synowskiego obowiązku. Los zatém przyszłości mego ojca jest w twoim ręku. Rachuję na szlachetność twego serca. Żegnam cię, boleść wytrąca mi pióro z ręki.
„Żegnam cię jeszcze raz, żegnam na zawsze!

Ludwik.“

W ciągu czytania tego listu, Maryja mogłaby posłużyć malarzowi jako smutny wzór boleści: stojąc martwa przy biórku pisarza, z rękoma spuszczonemi lecz załamanomi jakby do modlitwy, niema, z ustami poruszającemi się konwulsyjném drżeniem, z oczyma spuszczonemi i zalanemi łzami, które spływały po jéj licach, biédna dziewica słuchała jeszcze, pomimo, że starzec skończył już swoje czytanie.
Nareszcie on piérwszy przerwał milczenie, mówiąc:
— Byłem tego pewny, moje dziecko, że ten list okropną sprawi ci boleść.
Maryja nic nie odpowiedziała.
— Moje dziécię, — dodał ojciec Richard, — nie drżyj tak, usiądź. Masz, napij się trochę świeżéj wody.
Maryja nic nie słyszała; z wzrokiem osłupiałym i łzami zalana, — rzekła pocichu głosem bolesnym:
— A więc, wszystko skończone! nic, nic już nie mam na świecie!... Zbyt wiele byłoby dla mnie szczęścia! Ah! jestem jak moja chrzestna matka; szczęście nie dla mnie jest na ziemi!
Poczém dodała z cichém łkaniem i głosem, którego niepodobna opisać:
— Stało się!
— Moje dziécię, — powiedział starzec mimowolnie wzruszony tak tkliwą rozpaczą, — zaklinam cię, uspokój się.
Te słowa upamiętały nieco dziewicę; otarła oczy i rzekła do pisarza głosem, który starała się uczynić dosyć pewnym:
— Dziękuję panu.
Potém zebrała zwolna kawałki podartego listu ze stołu.
— Co robisz? — zawołał ojciec Richard z niespokojnością. — Po co przechowywać to szczątki, które będą ci tylko zbyt często przypominały to bolesne wspomnienie?
— Grób osoby, którą się bardzo kochało, także przypomina bolesne i drogie wspomnienia, — odpowiedziała Maryja z smutnym uśmiechem, a jednak nie opuszczamy tego grobu!
I zebrawszy wszystkie kawałki w kopertę, Maryja schowała ją za gors, poczém zakrywszy piersi chustką, zabierała się do wyjścia, powiedziawszy pierwéj te słowa:
— Bardzo panu dziękuję za jego grzeczność, — a powodowana wrodzoną delikatnością dodała nieśmiało: — Jakkolwiek nie było żadnéj odpowiedzi na ten list, jednak, za fatygę pana... winna mu jestem...
— Dziesięć soldów, tak samo jak za list, — odpowiedział starzec przerywając Maryi; i nie wahając się bynajmniéj w przyjęciu tego wynagrodzenia, które obojętnie schował do kieszeni pomimo tylu i tak rozmaitych wzruszeń, jakich doznał za powrotem dziewicy.
— Do zobaczenia, moje dziecko, a spodziewam się, że jeżeli to nastąpi, to pewnie w mniéj smutnych okolicznościach.
— Oby Bóg pana wysłuchał! — odpowiedziała Maryja.
I oddaliła się zwolna, gdy tymczasem ojciec Richard, chcąc jak najspieszniéj wrócić do domu zamknął okiennicę swego sklepiku kończąc tym sposobem prędzéj jak zwykle swoje dzienne zatrudnienie.
Maryja zajęta najsmutniejszemi myślami, machinalnie postępowała ulicą nie myśląc o tém wcale gdzie ją kroki niosą. Tym sposobem przybyła w okolice mostu zwanego au Change.
Na widok rzeki, dziewczyna zadrżała, jak gdyby się nagle ze snu obudziła i rzekła do siebie półgłosem:
— To moje nieszczęśliwe przeznaczenie sprowadza mnie tutaj!
I zszedłszy szybko z chodnika, oparła się o poręcz wpatrując się badawczym wzrokiem w bystre wody rzeki.
Nieznacznie Maryja uległa pod wpływem tego niepojętego odurzenia, jakie sprawia widok każdéj przepaści. W miarę jak oczy jéj goniły za pędem wody, doznawała pewnego rodzaju zawrotu. Ciągle oparła o poręcz, z głową zwieszoną na rękach, pochylała się coraz bardziéj nad rzekę.
— Tu jednakże jest zapomnienie wszystkich cierpień! — rzekła do siebie nieszczęśliwa dziewczyna; tu jest bezpieczny przytułek przeciwko wszelkim prześladowaniom nędzy, przeciwko obawie głodu, choroby lub nieszczęśliwéj starości.... takiéj jaką jest starość mojéj chrzestnéj matki... Mojéj chrzestnej matki! a cóż się z nią stanie bezemnie?
W téj chwili Maryja uczuła, że ją ktoś silnie uchwycił za rękę, i usłyszała głos wołający na nią z pewném przerażeniem:
— Uważaj, dziewczyno, ty do wody wpadniesz!
Dziewica zadrżała, odwróciła się, rzuciła obłąkanym wzrokiem wkoło siebie i spostrzegła jakąś czerstwą kobietę, rysów łagodnych i uczciwych, która dodała z łagodnym wyrzutem:
— Wiész ty, moje dziecię, ty jesteś bardzo nierozważna, ażeby się tak przechylać na poręcz. Wszakże ja widziałam jak ci się nogi już usuwały.
— Rzeczywiście, nie uważałam na to, dziękuję pani.
— Ale to trzeba uważać, moje dziecko. O! mój Boże, jakże ty jesteś blada! czy nie jesteś chora?
— Nie, pani, jestem tylko osłabiona trochę, — rzekła Maryja, czując się w stanie jakiegoś bolesnego odurzenia; — to nic.
— Podaj mi rękę. Zapewnie jesteś niedawno po jakiéj chorobie?
— Tak jest, pani, — odpowiedziała Maryja, przecierając czoło ręką. — Proszę pani, gdzie ja to jestem?
— Między Nowym Mostem (Pont Neuf) i mostem au Change, moje dziecko; to ty może nie jesteś tutejszą?
— Nie, pani, ale w téj chwili doznałem jakiegoś zawrotu. Teraz to już przechodzi i poznaję gdzie jestem.
— Czy nie chcesz żebym ci towarzyszyła, moja córko. — Ty drżysz cała. No, podaj mi rękę.
— Dziękuję pani, ja blisko ztąd mieszkam.
— Chętniebym ci usłużyła, moja panienko. No, bądź zdrowa i miéj odwagę. I zacna kobiéta poszła daléj w swą drogę.
Maryja, wróciwszy zupełnie do przytomności, z większą jeszcze goryczą uczuła całą wielkość swego zmartwienia, do czego łączyła się jeszcze obawa złego przyjęcia od chrzestnéj matki, wtedy, kiedy biédna dziewica najwięcéj potrzebowała pociechy, albo przynajmniéj téj samotności, téj miłéj spokojności w któréj niekiedy boleść zamykać się zwykła.
Chcąc złagodzić przykre wyrzuty, jakie to długie oddalenie sprowadzić na nią mogło i przypominając sobie ów apetyt na kurczę, o którém jéj chrzestna matka rano wspominała, Maryja sądziła, że uzyska przebaczenie za swoje wyjście, zadowalniając chęci choréj, i ufna w ową resztę jaka jéj jeszcze została z pięćdziesięciu soldów, pożyczonych na zastaw w lombardzie, weszła do traktyjerni, kupiła ćwiartkę kurczęcia, potém dwie bułeczki u piekarza i z temi nabytkami spiesznie wracała do domu.
Przed drzwiami domu, w którym Maryja mieszka, stał dosyć ładny kabryjolet, lecz ona nie zważała na to w piérwszéj chwili, spiesząc do odźwiernéj po klucz, który u niéj zostawiła.
— Klucz panny Maryi? — rzekła pani Justin: — ja go nie mam: ten pan wziął go przed chwilą.
— Jaki pan?
— Jakiś pan orderowy. O! tak, o nim to już można powiedziéć, że orderowy: bo to wstążka na dwa cale z dużą kokardą! Nie widziałam nikogo tak dekorowanego!
— Ależ, — powiedziała dziewica nadzwyczajnie zdziwiona, — ja nie znam żadnego orderowego pana; on się musiał pewnie omylić.
— O! nie, moja córko, pytał mnie czy tu mieszka niejaka Lacombe, kaleka żyjąca ze swoją córką chrzestną, szwaczką; widzisz więc, że tu nie ma żadnéj omyłki.
— I pani nie powiedziałaś temu panu, że moja chrzestna matka jest chora i z nikim widziéć się nie może?
— Owszem, moje dziecko, ale oświadczył, że chce z nią mimo tego mówić, i że przybył w interessie bardzo ważnym i bardzo pilnym; wtedy oddałam mu klucz, i pozwoliłam mu pójść samemu, nie chcąc się znowu wystawiać na grubijaństwa twéj chrzestnéj matki.
— Pójdę więc zobaczyć co to jest, — odpowiedziała Maryja.
I nadzwyczajnie zdziwiona, spiesznie przybyła do sieni piątego piętra.
Tu spostrzegła, że nieznajomy zostawił drzwi uchylone, przyczém dosłyszała następujące słowa:
— Ponieważ twoja chrzestna córka wyszła, moja poczciwa kobiéto, więc tém lepiéj, i jasno ci się wytłómaczę.
Maryja, zamiast wejść do izby, uległa pod wpływem mimowolnéj ciekawości, i pozostawszy w sieni, podsłuchała rozmowę nieznajomego z jéj chrzestną matką.




ROZDZIAŁ IV.

W chwili, kiedy Maryja podsłuchywała pod drzwiami izby, w któréj jej matka rozmawiała z nieznajomym, opiszemy co mówiono i co się działo w téj izbie.
Mężczyzna, mający około czterdziestu pięciu lat, rysów dosyć regularnych ale zwiędłych i wycieńczonych przez rozmaite zbytki, nosił długie wąsy, które wymuskane starannie jakimś kosmetykiem były równie czarne i połyskujące jak włosy jego głowy artystycznie ufryzowane, które widocznie także tylko sztuce zawdzięczały swoją czarność hebanową. Twarz tego człowieka była wyrazem fałszywości, przebiegłości i zuchwalstwa. Nogi miał ogromne, ręce duże, i mimo wielkich jego pretensyi, za piérwszém spojrzeniem można było widziéć, że to był jeden z tych ludzi pospolitych przeznaczonych nie do naśladowania lecz do parodyjowania prawdziwéj elegancyi. Ubrany ze starannością złego smaku, z szeroką wstążką czerwoną zawiązaną w dziurce surduta, usiłował koniecznie nadać sobie postać wojskowego. Kapelusza nie zdjął wcale z głowy; usiadł w pewném oddaleniu od łóżka choréj, i rozmawiając z nią przygryzał gałkę swéj laseczki ozdobioną ładnemi kamyczkami.
Pani Lacombe zawsze złego humoru i ironiczna, z zadziwieniem i nieufnością patrzała na nieznajomego, i w oczekiwaniu dopóki się jaśniéj nie wytłómaczy, zaczęła jakiś wstręt czuć ku niemu, do czego przyczyniały się nie mało jego zuchwała powierzchowność i protektorskie obejście.
— Ponieważ twoja chrzestna córka wyszła, moja poczciwa kobiéto, — rzekł nieznajomy do chorej, — przeto tém lepiéj, i jasno ci się wytłómaczę.
Właśnie to w téj chwili Maryja stanęła przed uchylonemi nieco drzwiami i podsłuchała następującą rozmowę:
— Mój panie, — rzekła chora głosem opryskliwym, — pytałeś mnie czy się nazywam Lacombe, i czy jestem chrzestną matką Maryi Moreau; odpowiedziałam ci że tak jest. Teraz, czego pan chcesz odemnie? Wytłómacz się pan.
— Naprzód, moja kobiéto kochana....
— Nazywam się pani Lacombe!
— Do djabła! A więc, moja pani Lacombe, powtórzył nieznajomy z wyrazem szyderskiego poszanowania, — najprzód winienem ci powiedziéć kto jestem, potém powiém czego chcę.
— Słucham.
— Jestem kommendantem de la Mirandière i wskazując palcem na swoją nową wstążkę dodał: — Dawny wojskowy, jak pani widzisz dziesięć kampanii, sześć ran.
— Mało mnie to obchodzi. Cóż więcéj?
— Mam najpiękniejsze znajomości i stosunki w Paryżu, książęta, hrabiowie, margrabiowie...
— Co mnie tam do tego!
— Mam kabryjolet i wydaję najmniéj dwadzieścia tysięcy franków rocznie.
— Kiedy tymczasem ja i moja chrzestna córka z głodu umieramy, z naszemi dwudziestu soldami dziennie, i to, jeżeli je ona może zarobić! — rzekła chora z goryczą. — Otóż to sprawiedliwość świata!
— Nie! to nie jest sprawiedliwie, matko Lacombo, — zawołał kommendant de la Mirandière. — Nie, to nie jest sprawiedliwość, i właśnie przybywam tutaj, ażeby koniec położyć téj niesprawiedliwości.
— Jeżeli pan tu przyszedł ażeby sobie drwić zemnie, — rzekła chora głosem zagniewanym i groźnym, — to proszę mi dać pokój!
— Ja miałbym drwić z ciebie, matko Lacombo, ja! Słuchaj i osądź z tego co ci chcę ofiarować. Czy chcesz mieć jeden wygodny pokój w pięknym apartamencie, kobiétę do twojéj wyłącznie usługi, pański obiad i pańską kolacyję, kawę zrana, i pięćdziesiąt franków miesięcznie na tabakę, jeżeli zażywasz, lub na inne wydatki, jeżeli nie zażywasz. A cóż, matko Lacombo, cóż ty powiész na to?
— Co ja powiem... co ja powiem... powiem że to kłamstwo, albo, że w tém wszystkiém jest cóś niedobrego. Kiedy kto takie czyni ofiary dla biédnéj, staréj, okaleczały kobiéty, to pewnie nie robi tego dla miłości Bożéj.
— Nie, matko Lacombe, ale dla miłości pary ładnych oczów.
— Jakich ładnych oczów?
— Twojéj chrzestnéj córki, matko Lacombe, odpowiedział bezczelnie kommendant de la Mirandière. — Nie mam potrzeby obwijać tego w bawełnę.
Chora uczyniła poruszenie zadziwienia, nic nie odpowiedziała w piérwszéj chwili, a spojrzawszy przenikliwym okiem na niego, zapytała:
— Więc pan znasz Maryję?
— Byłem kilka razy za sprawunkiem bielizny u pani Jourdan, ponieważ ja bardzo lubię piękną bieliznę, dodał spoglądając z zadowoleniem na haftowany gors swój koszuli. — Często więc widywałem twoją chrzestną córkę w magazynie; znalazłem ją śliczną, zachwycającą, i....
— I przychodzisz ją kupić odemnie?
— Brawo! mamo Lacombe; jak widzę jesteś kobiétą domyślną i z głową; z jednego słówka domyślasz się wszystkiego. A więc takie są moje propozycyje: ładny apartament świeżo umeblowany dla Maryi, z którą mieszkać będziesz; 500 franków miesięcznie na jéj wydatki, panna służąca, kucharka, która zarazem i tobie usługiwać będzie; stosowna wyprawa dla panienki i pięćdziesiąt luidorów na piérwsze zagospodarowanie, nie licząc w to prezentów, jeżeli się należycie zachowywać będzie. Oto, co do rzeczy najważniejszych. Teraz co do przyjemności i rozrywek, spacery w kabryjolecie, loże w teatrach (znam wielu autorów), i stosunki bardzo piękne z damami bardzo przyzwoitemi, które trzymają stół otwarty dają bale, i grają; słowem, życie zachwycające, życie książęce, mamo Lacombe! No cóż, podoba ci się?
— Dla czego nie? — odpowiedziała chora z szyderskim uśmiechem. — Taki biédny motłoch jak my, to się na nic innego nie przyda, jak tylko ażeby się sprzedawać, kiedy się jest młodą, albo sprzedawać inne, kiedy się jest starą.
— Ej co tam, mamo Lacombe, dla uspokojenia twoich Cnotliwych skrupułów, daję ci sześćdziesiąt franków miesięcznie na tabakę prócz tego ofiaruję ci prześliczny szal, ażebyś, się mogła godnie i po macierzyńsku pokazać przy Maryi, któréj ani na chwilę odstąpić nie powinnaś, bo jestem zazdrosny jak tygrys, i nie lubię wcale być w pole wywiedzionym.
— Właśnie to jest bardzo dobrze... Wszakże ja dzisiaj rano mówiłam do Maryi: Jesteś uczciwą dziewczyną i zaledwie zarabiasz dwadzieścia soldów dziennie szyjąc koszulę po trzysta franków każdą dla kobiét będących na utrzymaniu.
— Koszule po trzysta franków każda, zamówione u pani Jourdan? Poczekajno, mamo Lacombo.... ja wiém o tém.... ah! tak,.... to dla Amandyny, którą utrzymuje margrabia de Saint-Herem, mój najbliższy przyjaciel.... Ja to nastręczyłem go pani Jourdan.... to prawdziwy skarb dla niéj, chociaż margrabia rzadko kiedy płaci... bo to go mało obchodzi... ale za to on wprowadza w modę wszystkich swoich kupców i wszystkie swoje kochanki. Ta niepozorna Amandyna nie wiedziała o bożym świecie mieszkając przy ulicy Colbert; a Saint-Herem, w przeciągu sześciu miesięcy uczynił ją najmodniejszą kobiétą w Paryżu. Oto, czego i Maryja może także z czasem dosięgnąć. Nosić koszule po trzysta franków, zamiast się zajmować ich szyciem! Czyliż cię to napawa jakąś dumą, mamo Lacombe?
— Byle tylko Maryję nie spotkało to samo, co spotkało jednę znajomą mi dziewczynę, a która skutkiem nędzy zginęła....
— I cóż się to stało téj dziewczynie, mamo Lacombe?
— Została okradzioną.
— Okradzioną?
— Także jéj obiecywano złote góry; jej adorator najął jéj piękne mieszkanie, a po trzech miesiącach opuścił ją, nie zostawiwszy grosza pieniędzy. Wtedy z rozpaczy, zabiła się.
— Cóż to, mamo Lacombo, — zawołał nieznajomy dumnie, — za kogóż mnie bierzesz? Czyliż ja to wyglądam na oszusta? na hołysza jakiego?
— Ja nie wiém, bo się na tém nie znam.
— Ja, były wojskowy! dwadzieścia kampanij, dziewięć ran! ja co jestem ty a ty, ze wszystkimi lwami Paryża! ja, który posiadam kabryolet i wydaję przynajmniéj dwadzieścia tysięcy franków rocznie! Słuchajno, matko, mów otwarcie, czegóż chcesz u djabła! pewności, bezpieczeństwa? Niech i tak będzie, apartament będzie umeblowany za tydzień, kontrakt będzie spisany jutro w twojém imieniu i komorne będzie zapłacone z góry za cały rok; co więcéj, jeżeli się ułożymy, daję ci zaraz dwadzieścia pieć albo trzydzieści luidorów, które mam przy sobie.
I rzeczywiście, wyjął z kamizelki dwadzieścia osm sztuk złota, które rzucił na stolik znajdujący się przy łóżka choréj.
Poczém dodał:
— Nie jestem ja taki jak ty, mamo Lacombe, nie boję się ażeby mnie okradziono.
Na ten brzęk złota, chora szybko wychyliła się ze swego posłania i chciwym wzrokiem rzuciła na błyszczący metal; ta kobiéta w żvciu swojém nie miała jednej sztuki złota; te luidory rozrzucone przed nią sprawiały jéj pewien rodzaj olśnienia; nie mogła się nawet wstrzymać od tego, ażeby nie wziąść do rąk swoich tych połyskujących pieniędzy i ucieszyć się ich ułudnym dźwiękiem.
— Więc jakże?— rzekł kusiciel z uśmiechem pogardy; trzeba ci było piérwéj pokazać wędkę ażebyś się na nią złapała, stara czarownico!
— Przecież, — powiedziała chora głosem chciwym i stłumionym, — przecież dotknęłam się przynajmniéj raz w życiu tego złota!
— To nie dotykać się złota, matko Lacombe; ale je wydawać jest rzeczą prawdziwie przyjemną..
— Otóż to, — dodała układając luidory jeden na drugim z dziecinną uwagą, — byłoby z czego żyć wygodnie jakie pięć lub sześć miesięcy!
— Co znowu, mamo Lacombe, jeżeli będziecie chciały to z Maryją będziecie miały co miesiąc taką summę, tak jest, taką summę złota; czy mnie rozumiesz? takąż samą summę, takiemi połyskującemi luidorami!
Po długiém milczeniu, chora podniosła swoje zapadłe oczy na nieznajomego, i rzekła do niego głosem wzruszonym, błagającym:
— Więc Maryja podobała się panu? Masz pan słuszność, bo nie masz na świecie lepszego od niéj stworzenia. Zatém, okaż się pan dla niéj wspaniałomyślnym; taka summa jaką tu widzę, to mała rzecz dla tak bogatego człowieka; podaruj nam ją pan.
— Co! — zawołał nieznajomy.
— Panie, — mówiła daléj chora składając ręce i głosem prawdziwie rozrzewniającym, mój dobry panie, okaż się miłosiernym, ta kwota niczém jest dla pana, a onaby nas na długo poratowała; zapłaciłybyśmy nasze długi; Maryja nie byłaby już przymuszona zabijać się ustawiczną pracą; miałaby czas poszukać sobie jakiéj zyskowniejszéj roboty, i zawdzięczałybyśmy panu jakie pięć lub sześć miesięcy spokojności, rajskiego życia. Nam tak mało potrzeba na życie! I cóż, zacny panie, zrób to, błogosławić cię będziemy, a ja przynajmniéj raz w życiu mojém będę szczęśliwą.
Głos choréj tak był szczery, żądanie jéj tak naiwne, że nieznajomy więcéj się uczuł obrażonym niż zdziwionym tą propozycyją, a nie mogąc ani uwierzyć, ani zrozumiéć, ażeby istota ludzka była dosyć szaloną do objawienia takiego żądania, takiemu jak on człowiekowi, rzekł z cicha do siebie:
— To nie bardzo pochlebne! przebiegła baba uważa mnie za starego gołąbka, któregoby podskubać chciała.
Następnie dodał z głośnym śmiechem.
— Słuchajno, mamo Lacombe, więc ty mnie bierzesz za jakiegoś filantropa, za inspektora dobroczynności albo za kandydata do nagrody Montyon? Tak, tak, właśnie téż będzie ci kto robił podarunki z sześciuset franków za twoje błogosławieństwa lub wynurzenia twój wdzięczności. Otóż to! Omyliłaś się bardzo.
Chora uwiodła się jedną z tych szalonych i nagle powziętych nadziei, które niekiedy mimowolnie pociągają do siebie istoty najnieufniejsze i najwięcéj doświadczone w nieszczęściu i nieubłaganym ich przeznaczeniu; lecz zmieszana i rozgniewana swoim grubym zawodem, pani Lacombe zawołała z szyderskim śmiechem.
— Proszę mi przebaczyć żem pana obraziła.
— Nie ma za co, mamo Lacombe; jak uważasz poznałem się na tém; ale skończmy już raz. Jakże? czy mam schować napowrót te piękne luidory, któremi się tak lubisz bawić?
I wyciągnął rękę po złoto.
Chora, machinalnie prawie odepchnęła rękę nieznajomego; jéj zapadłe oczy błyszczały okiem chciwości i rzekła głosem ponurym wpatrując się namiętnie w leżące przed nią złoto:
— Poczekajże pan chwilkę, przecież ci nikt nie zjé tego złota!
— A czegoż ja pragnę? wszakże właśnie tego tylko, ażebyś je wzięła i zjadła, pod warunkiem jednak...
— Ja znam Maryję, — odpowiedziała chora, nie spuszczając oczu z pieniędzy, — ona nie będzie chciała.
— Ba! ba!
— Powiadam, że ona jest uczciwa; mogłaby jak tyle innych, posłuchać każdego ktoby jéj się podobał, ale pana, nigdy; odmówiłaby, bo ona ma swoje wyobrażenia; tak jest, śmiéj się pan; śmiéj!
— Zgadzam się i wierzę w cnotę Maryi, bo wiém, co pani Jourdan, u któréj ona od kilku lat pracuje, mówiła mi o twojéj chrzestnéj córce.
— Więc cóż?
— Wiém także, moja pani Lacombe, że ty, co masz władzę nad nią, że ty, któréj się ona lęka jak ognia (pani Jourdan mówiła mi o tém) możesz skłonić, wrazie potrzeby, możesz przymusić Maryję do przyjęcia, czego? prawdziwego szczęścia; bo i cóż? mieszkacie jak żebraczki, umieracie z głodu prawie. A potém, jeżeli odmówicie, czy wiesz co nastąpi? Oto dziewczyna, przy swojéj pięknéj bezinteressowności, da się prędzéj lub później uwiéść jakiemu ulicznikowi, jakiemu prostemu robotnikowi.
— Z czasem cnotliwy kochanek także ją porzuci, i żeby nie umrzéć z głodu, dziewczyna skończy jak wszystkie inne, ręczę ci za to!
— Wszystko to być może, — rzekła chora z westchnieniem i gniewem zarazem, — głód złym bywa doradcą, kiedy kto cierpi dla siebie i swego dziecka! a tém złotem, które tu leży ileby to biednych dziewcząt ocalić można! i jeżeliby Maryja tak miała skończyć jak wszystkie inne, czyliżby nie lepiéj było zaraz?
I przez jakiś czas najsprzeczniejsze uczucia malowały się w wyniszczonych rysach nieszczęśliwéj kobiety. Z oczyma ciągle wlepionemi w złoto, zdawała się już ulegać pod wpływem gwałtownéj wewnętrznéj walki, nareszcie zdobywszy się na rozpaczliwe wysilenie i zamknąwszy oczy jak gdyby chciała uniknąć złudnego blasku złota, odsunęła się na łóżko, mówiąc do nieznajomego;
— Idź pan sobie, daj mi pokój!
— Jakto, mamo Lacombe, odmawiasz mi?
— Tak jest.
— Stanowczo?
— Tak.
— Dobrze, więc biorę moje złoto, rzekł nieznajomy, zbierając zwolna luidory i brząkając niemi umyślnie. — Chowam je do kieszeni, te ładne kanareczki.
— Niechaj cię piekło wraz z twojém złotem pochłonie! — zawołała chora w rozpaczy, — schowaj je sobie i wynoś się ztąd; nie dla tegom wzięła Maryję do siebie, ażeby ją zgubić, albo jéj zgubę doradzać. Zamiast taki chleb pożywać, wolałabym raczéj stos węgli zapalić i siebie i ją razem zabić.
Zaledwie pani Lacombe te słowa wyrzekła, gdy w tém Maryja, blada, oburzona, z twarzą łzami zalaną wbiegła do izby i rzuciwszy się na szyję choréj kobiéty, zawołała:
— O! chrzestna matko, wiedziałam o tém, że ty mnie kochasz jak swoją własną córkę!
I odwracając się do kommendanta de la Mirandière, którego już poznała, ponieważ u pani Jourdan często ją swoim natrętnym ścigał wzrokiem, rzekła do niego głosem największéj pogardy:
— Proszę pana wyjść ztąd natychmiast.
— Ale mój kochany gołąbeczku....
— Ja byłam tu... pod temi drzwiami, wszystko słyszałam.
— Tém lepiéj, znasz teraz moje propozycyje, a ja się nie cofam, kochanko!
— Jeszcze raz, proszę natychmiast wychodzić!
— Dobrze, dobrze, idziemy, moja Lukrecyo! lecz zostawiam ci tydzień czasu namysłu, — dodał nieznajomy oddalając się ku drzwiom.
Jednakże, zatrzymał się jeszcze na progu, i powiedział:
— Nie zapomnij mego nazwiska, moje dziecię: kommendant de la Mirandière; pani Jourdan zna mój adres.
I wyszedł.
— Ah! chrzestna matko, — zawołała dziewica wracając do choréj i ściskając ją powtórnie z całém wylaniem wdzięczności, — jakeś ty mnie broniła! jak twoje serce przemawiało za mną!
— Tak, — sucho odpowiedziała chora, wyrywając się nagle z uścisków swéj chrzestnéj córki, — tak, ale ziemi pięknem! cnotami, zamiast wszystkiego mieć podostatkiem, my z głodu umieramy.
— Ale moja matko...
— Dobrze, dobrze, dosyć już o tém, — przerwała chora głosom niecierpliwym, — nie ma się nad czém rozwodzić!
— O Boże! moja chrzestna matko.... posłuchajże mnie...
— Ja ci powiadam, że jeżeli nas tu znajdą kiedy oboje nieżywe, a pomiędzy nami fajerkę z węglami, to będzie bardzo dobrze.... Ha! ha! ha!
I tak w szyderskim swoim uśmiechu, ta nieszczęśliwa istota rozdrażniona niedolą, która wszystko zaprawiała w niéj goryczą, wszystko aż do wewnętrznego przekonania o swojéj uczciwości, przerwała dalszą rozmowę ze swą chrzestną córką i nagle odwróciła się od niéj do ściany.
Tymczasem też i noc nadeszła.

Następnie Maryja poszła po swój koszyczek zawierający wieczerzę chrzestnéj matki, a który zostawiła pod drzwiami. Postawiła jedzenie na stole przy łóżku choréj, i w milczeniu usiadła przy swoim wązkiém okienku, przez które tylko wątpliwe przedzierało się światło zmroku. Tu wydobywszy z za gorsu kawałki listu Ludwika młoda szwaczka zaczęła im się boleśnie przypatrywać, pogrążając się coraz głębiéj w swojéj rozpaczy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kommendant do la Mirandière wychodząc z mieszkania Maryi, powiedział do siebie:
— Ba! ba! to tylko piérwszy wystrzał; mała się namyśli, a stara pójdzie po rozum do główy — Jéj sowie oczy mrugały na widok mojego złota, jak gdyby spojrzała na słońce w samo południe. A potém ich okropna nędza najwymowniéj za mną przemówi; ja wcale jeszcze nie rozpaczam. Dwa miesiące dobrego życia wygładzą ją dostatecznie i będzie najpiękniejszą dziewczyną w Paryżu, co małym kosztem przyniesie mi wiele zaszczytu. Ale po przyjemnościach trzeba teraz pomyślą o ważniejszych rzeczach, a idzie tu o wyborny interes, — liczna to rzecz, — dodał wsiadając do swego kabryjoletu i zawracając na ulicę Grenelle-Saint-Honoré. Przed domem skromnéj powierzchowności, a oznaczonym Nm 17 wysiadł pytając się odźwiernego:
— Czy tu mieszka pan Richard?
— Ojciec i syn, tutaj mieszkają, panie.
— Chciałem się z synem widziéć. Czy pan Ludwik Richard jest u siebie?
— Jest, panie; właśnie w téj chwili powrócił z podróży i jest ze swoim ojcem.
— Ah! jest ze swoim ojcem? Więcbym się nie mógł widzieć sam na sam?
— Obadwaj mają tylko jeden pokoik; zatém byłoby to rzeczą trudną.
Kommendant de la Mirandière, wydobył z pugillaresu bilet wizytowy i pod swojém nazwiskiem napisał ołówkiem słowa następujące: „Kommendant de la Mirandière oczekiwać będzie jutro zrana pomiędzy godziną dziewiątą i dziesiątą pana Ludwika w interesie nader ważnym i niecierpiącym żadnéj zwłoki.“
— Mój kochany, — powiedział potém do odźwiernego, oto masz czterdzieści soldów na piwo.
— Dziękuję panu, ale za cóż to?
— Za oddanie tego listu panu Ludwikowi Richard.
— To, panie, jest rzecz najłatwiejsza.
— Ale trzeba mu go oddać dopiéro jutro rano, kiedy będzie wychodził, i to tak, żeby jego ojciec nie widział. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem doskonale. Tém łatwiéj mi to przyjdzie, że pan Ludwik wychodzi codziennie o godzinie siódméj; a ojciec Richard wychodzi do swego sklepiku dopiéro o dziewiątéj.
— Wybornie. A więc mogę rachować na twoją obietnicę?
— Niezawodnie, panie; dane mi zlecenie możesz pan uważać tak jak gdyby już było spełnione.
Otrzymawszy takie zapewnienie kommendant de la Mirandière wsiadł napowrót do kabryjoletu i odjechał.
Nie długo po jego odjeździe przyniesiono list do Ludwika Richard, list pisany zrana w obecności Maryi przez pisarza publicznego, który, jak się pokazuje, zaadresował go w Paryżu przy ulicy Grenelle zamiast go zaadresować do Dreux, jak tego żądała młoda panienka.
Teraz wprowadzimy czytelnika do mieszkania zajmowanego przez ojca Richarda i jego syna. który dopiéro co z Dreux przyjechał.




ROZDZIAŁ V.

Ojciec Richard i syn jego, zajmowali w jednym starym domu, na piątym piętrze, izbę, która prawie zupełnie odpowiadała mieszkaniu Maryi i jéj chrzestnéj matki. Takież samo ubósto, takiż sam niedostatek, dwa liche łóżka, jedno dla ojca, drugie dla syna, stary spruchniały stół, kilka krzeseł, i stara popękana skrzynka do chowania rzeczy, oto wszystkie ich sprzęty.
Ojciec Richard, wracając ze sklepiku, kupił i rozłożył już na stole wieczerzę składającą się z smacznego kawałka szynki, na białym papierze, który tu miejsce talerza zastępował i cztérofuntowego bochenka chleba. Butelka świeżéj wody stała naprzeciwko cienkiéj świeczki, która zaledwie była w stanie rozproszyć ciemność tego mieszkania.
Ludwik Richard, około dwódziestu pięciu lat wieku, był rysów otwartych, pełnych słodyczy i pojętności; kształtna jego postawa przebijała się w każdym ruchu, mimo ubioru lichego, zużytego i wypłowiałego na wszystkich szwach i częściach wydatniejszych.
Twarz stara objawiała wielką radość, miarkowaną jednak przez niespokojność względem pewnych od dawna układanych zamiarów, jaką w nim obudzały dnia tego wypadki.
Młodzieniec złożywszy swój skromny tłomoczek, uściskał najprzód ojca, którego prawie ubóstwiał. Radość, że się już razem z nim znajdował, radość, że nazajutrz Maryję zobaczy, jaśniała na twarzy Ludwika i zwiększała zwykłą jego wesołość.
— A więc mój chłopcze, — rzekł starzec siadając przed stołem i zabierając się do krajania szynki, — podróż ci się udała?
— Wybornie, mój ojcze.
— Ale.... powiédz mi.... czy ty będziesz co jadł? wszakże możemy rozmawiać i jeść razem.
— Czy będę jadł, mój ojcze? ma się rozumiéć! Ja nie jadłem u table d’hôte jak inni podróżni, a to z powodu.... — dodał wesoło Ludwik klepiąc się po swéj pustéj kieszeni.
— Wierzaj mi, nie masz czego żałować, — odpowiedział starzec dzieląc szynkę na dwie nierówne części i podając większą z nich synowi, — te obiady w oberżach są drogie i nie wiele co warte!
Mówiąc to ukroił spory kawał chleba dla Ludwika i ojciec z synem zabrali się na dobre do swéj skromnéj wieczerzy, zakrapiając ją często wodą czystą z butelki, dowodząc tym sposobem obadwaj jak najlepszego apetytu.
Rozmowa ich szła nie przerwanie podczas jedzenia.
— Teraz, mój chłopcze, — opowiédz mi twoją podróż.
— Dalibóg, mój ojcze, podróż moja była taka jak wszystkie inne. Notaryjusz, mój pryncypał, dał mi projekta do kilku aktów, które miałem odczytać panu Ramon. Przeczytał je i rozważył, używszy na to nie małego czasu.... pięć długich dni! potém przebiegły jégomość zwrócił mi wszystkie papiery pokreślone i upstrzone rozmaitemi przypiskami.... i dzięki Boga, jestem znowu w Paryżu.
— Dzięki Bogu? Czyliżbyś się miał nudzić w Dreux?
— Śmiertelnie się nudziłem, mój ojcze kochany.
— Więc cóż to za człowiek jest ten pan Ramon, u którego się ludzie tak okropnie nudzą?
— Najgorszy rodzaj człowieka jaki tylko być może na świecie, mój ojcze.... jest to skąpiec!
— Hm hm!.... — Krząknął starzec jak gdyby się czém zakrztusił. — Ah! on jest sknerą? Więc musi być bogatym?
— Nie wiém tego; ale można być chciwym i sknerą przy wielkim i przy małym majątku, i jeżeli majątek tego pana Ramon będziemy mierzyli według jego skąpstwa, to musi być arcy-milijonerem ten stary Harpagon!
I Ludwik zagryzł te ostatnie słowa swoim chlebem z pewnym rodzajem dzikiego gniewu.
— Mówiąc między nami, mój synu, gdybyś ty był wychowany w zbytkach i obfitości, to rozumiałbym twoje oburzenie na starego Harpagona jak go nazywasz; ale zawsze żyliśmy w takiém ubóstwie, że nawet przy największym sknerstwie tego pana Ramona, nie powinieneś był znaleść wielkiéj różnicy pomiędzy jego, a naszym bytem.
— Ah! mój ojcze, co ty mówisz!
— Jak to?
— Pan Ramon ma dwie służące, a my nie mamy żadnéj; on zajmuje cały dom, a my mieszkamy w jednéj nędznéj izbie; on ma trzy albo cztéry potrawy na obiad, a my oto z papieru zjemy kawałek czegobądź. I cóż! my jednakże żyjemy sto razy lepiéj od tego łapigrosza!
— Nie rozumiem cię, moje dziecko, — rzekł ojciec Richard, — zdając się być coraz więcéj niezadowolony sądem jaki syn jego powziął o swoim gospodarzu z Dreux. — Jednakże, trudno jest zrobić jakiebądź porównanie pomiędzy zamożnością tego człowieka, a naszém ubóstwem.
— Mój drogi ojcze, my jesteśmy sobie przynajmniéj jawnie i otwarcie ubodzy! Wesoło znosimy nasz niedostatek, a jeżeli kiedy w chwilach mojéj dumy, marzyłem o lepszém życiu, to wiész o tém, żem go nie pragnął dla siebie bo ja z losu mojego jestem zadowolony.
— Moje drogie dziécię, ja znam twoje poczciwa serce, wiém ile mnie kochasz i jedyną moją pociechą w naszém ubóstwie jest to przekonanie, że nigdy nie utyskujesz na twoje położenie.
— Jabym miał utyskiwać! alboż ty go zemną nie podzielasz? A potém, czegóż to nam brakuje? Tylko rzeczy zbytkowych.
— Brakuje nam dostatku.
— Dalibóg, mój ojcze, ja tego nie uważam; nie jemy pulard z truflami, to prawda, ale jemy tyle ile nam potrzeba i to z dobrym apetytem, czego świadkiem jest ten próżny papier i szybkie zniknienie cztérofuntowego chleba. Suknie nasze są wytarte, ale ciepłe; izba nasza jest na piątém piętrze, ale mamy w niéj dostateczne schronienie; zarabiamy obadwaj w złym lub dobrym roku tysiąc sześćset do ośmiu set franków. Nie wielka to jest summa, aleśmy nikomu nic nie winni. Słuchaj, kochany ojcze, oby nam tylko Bóg gorszych nie zesłał czasów, ja nigdy narzekać nie będę.
— Nie mogę ci wypowiedziéć mój synu, ile mi przyjemności sprawiasz, zgadzając się na twój los tak odważnie i wesoło. Więc ty... powiédz mi szczerze.... uważałeś się.... i uważasz się zawsze być szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
— Na prawdę?
— Dla czegóż miałbym cię zwodzić? Spojrzyj na mnie, mój ojcze; czy ja to wyglądam smutny albo zmartwiony jak każdy inny człowiek niezadowolony ze swego losu?
— Bo téż ty masz taki rzadki, nieoceniony charakter.
— O! nie zawsze, bo gdyby mi, na przykład żyć przyszło z tym obrzydłym kurczyworkiem, panem Ramon, zrobiłbym się nieznośnym, niepohamowanym, wściekłym!
— Ale cóż ty masz, przeciw temu biédnemu człowiekowi?
— Co ja mam przeciw niemu? Zawzięty i mściwy żal za pięciodniowe męczarnie!
— Męczarnie?
— A cóż to jest, kochany ojcze, mieszkać w obszernym domu, tak nagim, tak zniszczonym, tak zimnym, tak ponurym, że obok niego grób wydałby się przyjemném i wesołém mieszkaniem. A potém, widziéć w tym wielkim grobie, przesuwające się jak dwa cienie, dwie stare służące, ponure, wychudłe, zgłodniałe; a jakież to jedzenie, wielki Boże! jedzenie przy którém zdaje się, że gospodarz rachuje każdy kawałek co człowiek do ust włoży! A jego córka? (bo ten nieszczęśliwy ma także i córkę, niestety! może dla rozmnożenia swego rodu) a jego córka, która przy stole przyprawiała dopiéro brakujące pożywienie dla służących, a potém chodziła zamykać na dwa klucze mizerne szczątki obiadu! Wszystko co ci mogę powiedziéć, mój ojcze kochany, to jest, że ja, co taki doskonały, jak ci wiadomo, mam apetyt siedząc przy ich stole, w pięć minut niespełna, już byłem nasycony i co gorsza, oburzony tém wszystkiém. Bo z dwóch rzeczy jedna: albo człowiek ma dostatki, a wtedy skąpstwo jest ochydném; albo téż człowiek jest biédnym, a wtedy chęć okazywania jakiejś zamożności jest głupotą.
— Ah! Ludwiku, Ludwiku, ty którego zawsze widziałem tak pobłażającym, znajduję cię dziwnie nieprzyjaznym dla tego biédnego człowieka i jego córki!
— Jego córki! czy to takie stworzenie można nazwać córką? kobiétą?
— Co téż ty mówisz! Więc cóż ono jest, kiedy nie jest kobiétą?
— Kto to może wiedziéć!... Ja nie wiém!
— Szalony jesteś!
— Proszę cię, mój ojcze, jakże tu nazwać stworzenie długie, wyschłe, zgrzędne, kwaśne, z rękoma i nogami jakby u mężczyzny, twarzą kościstą i ostrą jak dziadek do tłuczenia orzechów, i z nos m... ah! Boże, mój Boże! z nosem... ot tak długim.... czerwonym jak cegła! Ale trzeba być sprawiedliwym: za to téż ta niezrównana istota ma włosy żółte jak ogień a zęby czarne jak...
— Portret nie bardzo jest pochlebny.... Ale cóż chcesz? nie wszystkie kobiéty mogą być piękne; wierzaj mi, częstokroć dobre serce więcéj jest warte jak ładna powierzchowność, i, co do mnie, brzydota zawsze litość we mnie obudzała.
— I we mnie także, mój ojcze. Z początku miałem wielką ochotę żałować téj biédnéj panienki widząc ją tak brzydką, a mianowicie widząc ją skazaną na życie z takim człowiekiem jak jéj ojciec łapigrosz; cóż chcesz, pod względem ojców, tyś mnie tak popsuł; lecz kiedym zobaczył tego czerwonego gila, popędzającego, łającego ustawicznie swoje dwie nieszczęśliwe sługi, wymierzającego im każdy kawałek pokarmu, podnoszącego jeszcze więcéj chciwość swego ojca, i to w najdrobniejszych rzeczach, wtedy piérwsze moje politowanie zamieniło się na wstręt niezwyciężony dla tego czerwonego noska, a ponieważ nadto, w rozmowie jest on niesłychanie oschły, i bardzo docinkowy, przeto mimo łagodności mego charakteru, każdéj chwili miałem ochotę sprzeciwiać się noskowi, ażeby mu dokuczyć; lecz w obawie zaszkodzenia przez to memu pryncypałowi, który mnie wysłał do tego szkaradnego klienta, znosiłem wszystko dosyć cierpliwie.
— Ale za to teraz, wynagradzasz to sobie dobrze!
— Przynajmniéj to pociesza mnie trochę! Bo proszę cię, mój ojcze, przez długie pięć dni patrzéć na taki czerwony nosek!
— Doprawdy, uwziąłeś się.... to jest tylko jakieś nieszczęśliwe uprzedzenie, i założyłbym się, że ta osoba, która ci się wydaje być złośliwą, zgryźliwą i chciwą, jest sobie po prostu kobiétą charakteru stałego i przyzwyczajoną do życia gospodarskiego.
— Mój drogi ojcze, niechaj sobie będzie czém chce, mało mnie to obchodzi! ale w niektórych rodzicach zdarzają się szczególniejsze przeciwieństwa.
— Co przez to rozumiesz?
— Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedym zobaczył w jednym pokoju tego domu portret kobiéty, rysów tak pięknych, tak delikatnych, tak niezwyczajnych, że zdawało mi się jak gdyby go tam umyślnie zawieszono na przekorę temu złośliwemu czerwonemu nosowi. Zresztą, portret podobien był aż do złudzenia do jednego z moich towarzyszów szkolnych. Uderzony tą okolicznością zapytałem starego harpagona czyjby to był obraz. Odpowiedział mi głosem opryskliwym, że to portret jego siostry, nieboszki pani de Saint-Herem? — Czyby ta dama była matką pewnego młodzieńca nazwiskiem Saint-Herem? — zapytałem znowu mego gospodarza. — Ah! ah! mój ojcze kochany, — wtrącił Ludwik śmiejąc się głośno i serdecznie, gdybyś ty wiedział.
— No, cóż takiego?
— Na sam widok miny pana Ramon, kiedym tylko wymówił nazwisko Saint-Herem, powiedziałbyś, ze sam czart stanął nagle przed nami, ponieważ czerwony nosek przeżegnał się wstydliwie i z trwogą. (Zapomiałem ci powiedziéć dla udokładnienia obrazu, że czerwony nos jest bardzo pobożny). Wtedy zacny jego ojciec zawołał, że rzeczywiście ma nieszczęście być wujem jednego piekielnego bandyty nazwiskiem Saint-Herem.
— Jak uważam, to ten pan de Saint-Herem jest człowiekiem bardzo złego prowadzenia.
— On! Florestan! najprzyjemniejszy chłopiec w świecie!
— Wszakże jego wuj powiedział ci...
— Posłuchajno, mój ojcze kochany i sam osądź: w kollegium, ja i Saint-Herem żyliśmy w bardzo bliskich stosunkach; nie widziałem go już bardzo dawno, kiedy będzie temu sześć miesięcy, przechodząc bulwarem, widzę wiele osób zatrzymujących się i patrzących na drogę; robię toż samo co inni i co widzę? Piękny faeton, zaprzężony w dwa prześliczne konie, z dwoma małymi służącymi z tylu. Ekwipaż ten był tak elegancki, tak piękny, że każdy zatrzymywał się ażeby mu się przypatrzyć. I wiész kto powoził tym pięknym powozom? Mój dawny kollega szkolny, Saint-Herem, świetniejszy jeszcze i piękniejszy jak kiedykolwiek, bo trudno jest mieć rysy i całą postać piękniejsze i więcéj odznaczające się od niego.
— Ten jegomość zakrawa na jakiegoś wielkiego zbytnika i marnotrawcę.
— Zaczekajże końca, mój ojcze kochany. Nagle powoź zatrzymuje się, i zanim jeszcze dwaj służący zsiedli z kozła i stanęli przed końmi, Saint-Herem wyskakuje z powozu, przybiega do mnie i ściska mnie serdecznie z radości, że mnie znowu zobaczył po tak długiém rozłączeniu. Byłem ubrany ubogo, jak biédny pisarz notaryjusza, w starym moim tużurku brązowym, czarnych spodniach i trzewikach sznurowanych; tak jak jestem i dzisiaj. Ale, przyznaj sam, drogi ojcze, że niejeden elegant, nie jeden lew jak ich nazywają, byłby uciekł przed publiczném pocałowaniem i uściskami takiego lichego biédaka jak ja. Florestan, zaś nie uważał na to bynajmniéj, tak się ucieszył, że mnie znowu oglądał. Ja, byłem bardzo szczęśliwy, ale wstydziłem się niemal tych dowodów jego przyjaźni, ponieważ każdego uderzał kontrast dwóch tak nierównych sobie osób. Saint-Herem spostrzegł się piérwszy i powiedział mi: — Jacy to głupi są ci ludzie, co nam się z takiém zdumieniem przypatrują. Gdzie idziesz? — Do mojéj kancellaryi. — Siadaj zemną, zawiozę cię, będziemy mogli dłużéj rozmawiać z sobą. — Ja, — odpowiedziałem, — wsiąść do twego pięknego pojazdu, z moim parasolem, w moim brązowym tużurku i sznurowanych trzewikach! — Florestan ruszył tylko ramionami, bierze mnie pod rękę, i mimo oporu mego, wpycha mnie do swego powozu i odwozi do kancellaryi; w czasie drogi, Saint-Herem wymusza na mnie przyrzeczenie, że go przyjdę odwiedzić i wysadza mnie przed drzwiami notaryjusza. I cóż, mój ojcze, nie możnaż tu osądzić człowieka z takiego czynu?
— Ba!.... odpowiedział starzec obojętnie. — Chwila piérwszego szlachetnego wzruszenia, oto wszystko; ale nie ufam ja bardzo tym ludziom skorym do czynienia wielkich oznak swéj życzliwości. A potém, nie jesteś w tém położeniu, ażebyś mógł odwiedzać tak wielkiego pana.
— Prawda. A jednak musiałem dotrzymać obietnicy i pójść jednéj niedzieli na śniadanie do Florestana. Dzielny chłopiec! przyjął mnie jak wielki pan co do przepychu i dobroci śniadania; lecz co do obejścia, postępował jak dawny kolega i przyjaciel szkolny; późniéj, wyjechał gdzieś w daleką podróż i jużem go więcéj nie widział.
— To rzecz szczególna, Ludwiku, nigdyś mi nie mówił o tém śniadaniu.
— Prawda, ale czy wiesz dlaczego? Oto powiedziałem sobie: Ten biédny kochany ojciec, który mnie tak kocha, gotów sobie wyobrazić, w swojéj troskliwéj niespokojności, że widok przepychu Florestana może mi głowę zawróci i obrzydzi mi nasze ubogie położenie; podejrzenie to byłoby już wielką zgryzotą dla mego dobrego ojca: utaję więc przed nim, że raz w życiu mojém byłem na śniadaniu Sardanapala albo Lukulla.
— Poczciwy i kochany chłopcze, — zawołał rozrzewniony starzec, — pojmuję delikatność twego postępku i głęboko jestem nią wzruszony; stanowi ona dla mnie nowy dowód twego dobrego i szlachetnego serca; ale, posłuchaj mnie, bo właśnie do twego serca, do twojéj synowskiéj miłości udać się zamierzam.
— O cóż to idzie, mój ojcze?
— Idzie o rzecz bardzo ważną, nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie.
Rysy starca przybrały pewną uroczystą powagę kiedy te słowa wymawiał. A młodzieniec spojrzał na niego z zadziwieniem.
W téj chwili odźwierny zapukał do drzwi i zaraz potém wszedł do mieszkania.
— Przyniosłem list dla pana Ludwika.
— Dobrze, — odpowiedział młodzieniec, przyjmując list z roztargnieniem, ponieważ umysł jego był zajęty wyłącznie chęcią odgadnienia przedmiotu tak ważnéj rozmowy, do któréj się ojciec jego przygotowywał.
Odźwierny, nie znalazłszy stosownéj chwili do oddania Ludwikowi biletu wizytowego zostawionego u niego przez kommendanta de la Mirandière, dodał odchodząc:
— Panie Ludwiku, jeżeli pan dzisiaj wieczorem wyjdzie z domu, nie zapomnij pan wstąpić do mojéj stancyi, bo mam panu coś powiedziéć:
— Dobrze, — odpowiedział młody człowiek nie przywięzując żadnego znaczenia do tych ostatnich słów odźwiernego, który téż zaraz wyszedł.
Ojciec Richard za piérwszym rzutem oka poznał list, który tegoż samego poranku za sklepiku swego zaadressował do syna, w Paryżu przy ulicy Grenelle, zamiast go zaadressować do Dreux, jak go o to prosiła biédna Maryja.
Przez chwilę, starzec, znając treść tego listu, pisanego własną ręką, miał zamiar skłonić syna do przeczytania go natychmiast; lecz zastanowiwszy się nieco, powziął inny zamiar, i rzekł:
— Mój synu kochany, będziesz miał jeszcze dosyć czasu do przeczytania tego listu. Teraz posłuchaj mnie, bo powtarzam ci, idzie tu o rzecz największéj wagi dla mnie i dla ciebie samego.
— Jestem na twoje rozkazy, drogi ojcze, odpowiedział Ludwik, kładąc na stole list dopiéro co odebrany.




ROZDZIAŁ VI.

Ojciec Richard milczał przez chwilę, nareszcie rzekł do swego syna:
— Uprzedziłem cię już, moje dziecię, że pragnę odwołać się do twego dobrego serca, do twojego synowskiego przywiązania.
— O! w takim razie, powiédz tylko, mój ojcze, czego żądasz.
— Mówiłeś mi przed chwilą, że jeżeli czasami marzysz o lepszym losie jak nasz, to nie tyle dla ciebie, który jesteś zadowolony z naszego ubogiego położenia, ile raczéj dla mnie.
— To prawda.
— Otóż, mój synu, od ciebie zależy spełnienie tego pragnienia.
— Co mówisz!
— Wysłuchaj mnie. Rozmaite klęski jakie nastąpiły wkrótce po śmierci twéj matki, kiedy jeszcze byłeś małém dzieckiem, pozbawiły mnie reszty naszego mienia i zaledwie mi tyle zostało ile było potrzeba na twoje wychowanie. Po wydaniu i téj kwoty przymuszony byłem zostać pisarzem publicznym dla zarobienia na życie.
— Tak, mój drogi ojcze, — odpowiedział Ludwik z wzruszeniem, — i widząc z jaką odwagą, z jaką rezygnacyją znosiłeś swą niedolę, przywiązanie i cześć moja dla ciebie powiększały się codziennie.
— Ta niedola nasza, moje dziécię, może się jeszcze powiększyć; ja się starzeję, wzrok mój słabnie i ze smutkiem przewiduję, że z czasem i tego już nie będę mógł zarobić co mi dzisiaj praca przynosi.
— Mój ojcze, rachuj na mnie!
— Na ciebie!... mogę na ciebie rachować, wiém o tém; ale twoja przyszłość, jest dla ciebie samego bardzo krytyczna. Czegóż ty się możesz spodziewać? zostać drugim lub najwyżéj piérwszym pisarzem notaryjusza, bo trzeba mieć pieniądze ażeby własną założyć kancellaryę, a ja jestem biédny.
— Nie lękaj się niczego, mój ojcze, ja zawsze dosyć zarobię dla nas obu.
— A choroba? A nieprzewidziane przypadki? Ileż to niespodziewanych okoliczności może cię pozbawić zatrudnienia na kilka miesięcy! A wtedy ty i ja z czegóż żyć będziemy?
— Mój ojcze kochany, gdybyśmy wszyscy biédni ludzie mieli myśléć o tém co nam zagraża, to stracilibyśmy wszelką odwagę. Zamknijmy więc oczy przed przyszłością naszą, i myślmy tylko o teraźniejszości; w niéj, dzięki Bogu! nie masz nic zatrważającego.
— Tak, daleko jest rozsądniéj odwrócić oczy, kiedy przyszłość przedstawia nam się zatrważającą; lecz kiedy tę przyszłość można sobie zabezpieczyć i uczynić ją pomyślną, nie należyż wtedy otworzyć oczy i starać się zapewnić sobie wszystko co od nas samych zależy?
— Niezawodnie.
— A więc, powtarzani ci, że wyłącznie w twoim ręku spoczywa zapewnienie nam szczęśliwéj i spokojnéj przyszłości.
— Takim sposobem rzecz już skończona. Powiédz co mam uczynić?
— Zadziwisz się bardzo. Ten biédny Ramon, u którego teraz kilka dni przepędziłeś, a którego tak niekorzystnie osądziłeś, ten biédny Ramon, to jest mój dawny przyjaciel.
— On, twój przyjaciel, ojcze?!
— Twoja podróż do Dreux była pomiędzy nami obu umówiona.
— A te akty, które mój pryncypał....
— Twój pryncypał chętnie się przychylił do udziału w naszym małym podstępie, poruczając ci udane zlecenie do pana Ramon.
— Ale do czegóż taki podstęp?
— Ramon chciał cię zobaczyć, poznać i zbadać, tak żebyś się tego nie domyślał, i winienem cię uprzedzić, że jest zachwycony tobą. Właśnie dzisiaj rano odebrałem długi list od niego, w którym cię nadzwyczajnie wychwala.
— Żałuję, że mu się nie mogę odpłacić wzajemnością; ale cóż mnie na tém zależy, być dobrze lub źle od niego widzianym?
— Zależy ci na tém bardzo wiele, mój synu drogi, ponieważ owa pomyślna przyszłość, o któréj ci wspomniałem, zawisła od opinii jaką Ramon poweźmie o tobie.
— Mój ojcze, wszystko to jest dla ranie zagadką.
— Ramon nie będąc tak nadzwyczajnie bogatym, jest dosyć zamożnym człowiekiem, i przy swojéj oszczędności....
— O! wierzę bardzo! Ale przepraszam cię mój ojcze, za twego przyjaciela, bo to co nazywasz w nim oszczędnością, jest chciwością najbrudniejszą w świecie.
— Mniejsza o to! nie sprzeczajmy się o wyrazy; jednakże, skutkiem téj oszczędności, Ramon zostawi swéj córce po sobie ładny majątek.... Powtarzam po sobie, bo, za życia, Ramon nic nie daje.
— Nie dziwi mnie to wcale: lecz doprawdy, ja nie rozumiem do czego ty zmierzasz kochany ojcze.
Waham się trochę, bo jakkolwiek fałszywe, niesprawiedliwe może być piérwsze wrażenie, wiém przecież jak ono bywa uporczywe, a ty tak surowo osądziłeś pannę Ramon....
Czerwony nos? Przyznaj sam, że byłem bardzo dla niego pobłażający!
— Przekonany jestem, że ty porzucisz z czasem twoje względem niéj uprzedzenie.... Wierzaj mi, panna Ramon jest z liczby tych osób, które trzeba gruntownie poznać ażeby je należycie ocenić.... Powtarzam ci, że to jest kobiéta stałego charakteru i przykładnej pobożności; powiédzże sam, czy można coś więcéj żądać na matkę rodziny?
— Na matkę rodziny? — powtórzył Ludwik, który nie domyślając się aż dotąd co mu zagrażało, teraz zaczynał doznawać pewnéj obawy, — na matkę rodziny? a co mnie tam do tego, czy panna Ramon będzie dobrą lub złą matką rodziny!
— Powinno cię to więcéj obchodzić jak kogokolwiek.
— Mnie?
— Niezawodnie.
— I dla czegóż to? — zapytał Ludwik z obawą.
— Ponieważ mojém jedyném, najszczerszém pragnieniem, — rzekł starzec odważnie, — byłoby widziéć cię mężem panny Ramon.
— Ożenić się... z panną Ramon! — powtó rzył nieszczęśliwy Ludwik, cofając się razem z krzesłem, jak gdyby nagle został przerażony widokiem czerwonego nosa — ja... zaślubić...
— Tak, mój synu, — zawołał starzec głosem najtkliwszym na jaki się tylko mógł zdobyć, — ożeń się z panną Ramon, a los nasz będzie na zawsze zabezpieczony. Udamy się na mieszkanie do Dreux; dom Ramona dosyć jest obszerny, ażeby nas wszystkich w sobie pomieścić. Nie daje on żadnego posagu za córką; ale będziemy mieszkali u niego, bo to już naprzód jest ułożone, i prócz tego ma on już dla ciebie na widoku małą posadę w urzędzie dochodów skarbowych. Lecz po śmierci twego teścia odziedziczysz ładny majątek. Ludwiku, mój synu, mój synu najukochańszy! — dodał starzec głosem błagającym i ściskając ręce swego syna, — zaklinam cię, zgódź się na ten związek, a uczynisz mnie najszczęśliwszym w świécie; bo przynajmniej będę mógł umrzéć bezpieczny o twoją przyszłość.
— Ah! mój ojcze, ty sam nie wiész czego odemnie wymagasz! — odpowiedział Ludwik zmartwiony i przerażony.
— Powiész mi, że nic czujesz żadnego pociągu do panny Ramon. Ej! mój Boże w małżeństwie wzajemny szacunek jest rzeczą dostateczną, a sam przyznasz mi to przynajmniéj, że panna Ramon na szacunek ten zasługuje. Co do jéj ojca, w rzeczy saméj, ja to rozumiem, że to co chciwością jego nazywasz, raziło cię w pierwszéj chwili; lecz chciwość ta nie tyle ci się będzie wydawać przykrą, kiedy się zastanowisz, że w końcu ty, a nie kto inny będzie zbierał owoce téj.... téj chciwości. Ramon w głębi duszy, (o wyborny człowiek; jedyném jego pragnieniem jest zostawić swéj córce i mężowi, którego ona sobie wybierze nie wielki majątek; dla dopięcia tego celu zamyka on swoje wydatki w rozsądnych granicach, i czyliż to zbrodnią można nazywać? No, Ludwiku, mój synu drogi, odpowiédzże mi, niechaj usłyszę od ciebie słowo pocieszającéj nadziei.
— Mój ojcze, — rzekł młodzieniec głosem wzruszonym, — nie wiész ile mnie to kosztuje sprzeciwiać się twoim zamiarom, ale to czego odemnie żądasz jest niepodobieństwem.
— Ludwiku, to ty mi tak odpowiadasz, kiedy się odwołuję do twego serca, do twego do mnie przywiązania?
— Najprzód, w małżeństwie tém nie masz żadnej osobistéj korzyści dla ciebie: ty o mnie tylko myślisz mój ojcze!
— Jakto! mieszkać u Ramona, nie wydając jednego szeląga na życie! To rzecz już ułożona, powiadam ci, on bierze nas wszystkich na utrzymanie, zamiast wyliczenia posagu swéj córce.
— Mój ojcze dopóki jedna kropla krwi w żyłach moich pozostanie, nie będziesz od nikogo żadnéj pobierał jałmużny. Wszakże już tyle razy błagałem cię, ażebyś zarzucił swój sposób życia, przez to wzmocniłbyś moje siły do podołania skromnym twoim potrzebom przez większe oddanie się méj pracy.
— Ale, nieszczęśliwy chłopcze, jeżeli ty zachorujesz, jeżeli wiek uczyni mnie niezdolnym do zarabiania na życie, to w takim razie będę musiał pójść do szpitala!
— Ja mam ufność w mojéj odwadze, nie zachoruję i na niczém zbywać ci nie będzie; ale gdyby mnie nieszczęście zmusiło do zaślubienia panny Ramon, jabym umarł ze zmartwienia.
— Ludwiku, to nie jest szczéra odpowiedź.
— Bardzo szczéra, mój ojcze. W twojém slepém przywiązaniu, myślałeś tylko o skłonieniu mnie do zawarcia korzystnego dla mnie, związku; jestem ci za to nieskończenie wdzięczny. Ale nie mówmy już o tém małżeństwie: powiedziałem ci, że... ono jest niepodobnym.
— Ludwiku...
— Czuję i zawsze czuć będę niepokonany wstręt do panny Ramon; a potém, przyznać ci się muszę, ja kocham młodą jednę dziewczynę, i tylko ona może być moją żoną.
— Ah! moje dziecię niegdyś posiadałem twoje zaufanie, a ty powziąłeś tak ważny zamiar bez mojéj wiedzy.
— Dlatego milczałem aż dotąd w tym przedmiocie, ponieważ chciałem piérwéj mieć taką rękojmię trwałości tego przywiązania, ażebym ci już mógł stanowczo projekta moje oznajmić. Ja i dziewica, którą kocham zgodziliśmy się rok cały czekać, ażeby się przekonać czy się nasze charaktery zgodzą długo, i czy to cośmy piérwiastkowo za rzeczywistą miłość poczytywali nie było tylko chwilowém przywiązaniem. Dzięki Bogu, miłość nasza wytrzymała wszystkie próby. Rok czasu, któryśmy sobie zakreślili dziś właśnie się kończy; spodziewałem się jutro widziéć dziewicę, o któréj ci mówię, ażeby się z nią porozumiéć względem dnia, w którym ma prosić o przyzwolenie swą chrzestną matkę, która ją wychowała, i w którym to dniu ja z mojéj strony, miałem do ciebie, mój ojcze, zaniéść prośbę moją, — dodał Ludwik przerywając starcowi, który, chciał właśnie przemówić, — jeszcze słówko tylko: dziewczyna, o któréj ci mówię jest ubogą jak my, i szwaczką z rzemiosła, ale posiada najszlachetniejsze, najlepsze w świecie serce. Nigdy nie znalazłbyś kobiéty z większém od niéj poświęceniem Owoc naszéj pracy wystarczy na nasze potrzeby: ona równie jak i my przyzwyczajona jest przestawać na małém; zresztą, podwoję moją gorliwość, usiłowania, i wierzaj mi, kochany ojcze, że znajdziesz u nas wypoczynek i wygody, których potrzebujesz. Pozwól, ażebym ci jeszcze jednę rzecz powiedział. Nie masz dla mnie nic przykrzejszego jak różnica z tobą w zdaniu i sposobie widzenia rzeczy. Zdaje mi się, że to piérwszy raz mi się przytrafia; dla tego téż, błagam cię, ojcze kochany, nie wystawiaj mnie na tę boleść, ażebym ci powtórnie odmawiać musiał. Nie nalegaj już na mnie w przedmiocie tego małżeństwo, nigdy bowiem nie przystanę na nie, daję ci na to moje słowo, i przysięgam także na moją pełną poszanowania miłość dla ciebie, że nigdy nie będę miał innéj żony jak Maryję Moreau.
Ludwik wymówił te ostatnie słowa, głosem tak pełnym szacunku dla ojca, ale zarazem i tak stanowczym, że starzec, który jeszcze nie tracił zupełnie nadziei, uznał, że przynajmniéj na teraz nie należało już więcéj nalegać, i odpowiedział swemu synowi głosem smutnym i żałosnym.
— Nie mogę sądzić, mój Ludwiku, ażeby wszystkie korzyści tego związku jaki ci proponuję, były bez żadnéj wartości w twoich oczach. Więcéj mam ufności w twojém sercu aniżeli ty sam, i jestem pewny, że po głębszém zastanowieniu się rozsądniéj będziesz myślał.
— Nie spodziewaj się tego, mój ojcze.
— Zgodnie z twojém żądaniem, nie będę już więcéj nalegał, zawsze przecież rachuję na twoją rozwagę. Daję ci dobę czasu do stanowczego i ostatecznego zdecydowania się: aż do téj chwili przyrzekam ci nie wspomniéć ani słowa o tém małżeństwie, i proszę cię zarazem, ażebyś i ty nic mi nie wspominał o twoich projektach. Pojutrze zobaczymy co zrobić wypadnie.
— Dobrze, mój ojcze, ale upewniam cię, że po upływie tego terminu, ja...
— Zgodziliśmy się nic już o tém nie mówić, — rzekł starzec podnosząc się z krzesła.
I zaczął się przechadzać w milczeniu po pokoju, spoglądając czasami z nienacka na Ludwika, który, z głową opartą na obu rękach siedział zamyślony przy stole, na którym leżał list przyniesiony mu niedawno przez odźwiernego.




ROZDZIAŁ VII.

Ludwik Richard rzuciwszy okiem na list, który przed nim prawie leżał, i którego pismo było mu nieznane, odpieczętował go machinalnie.
Starzec, przechadzając się w milczeniu po pokoju, uważał na każde poruszenie swego syna.
Nagle spostrzegł, że twarz jego nadzwyczajnie pobladła, że czoło ręką przecierał, jak gdyby się chciał upewnić, że nie jest igrzyskiem jakiegoś urojenia, i że kilkakrotnie odczytywał ów list, któremu zdawało się, że żadną miarą uwierzyć nie może.
List ten, który zrana ojciec Richard, odmieniwszy swe pismo, zdawał się przepisywać podług piérwszego dyktowania Maryi, zamiast oddania prawdziwéj myśli biédnej dziewczyny, te zawierał słowa:

„Panie Ludwiku,

„Korzystam z nieobecności pana, ażeby ci donieść to czegobym ustnie nie była śmiała powiedzieć; już od dwóch miesięcy przeszło odkładam to wyznanie, z obawy ażeby panu nie zrobić przykrości. Trzeba się wyrzec naszego zamiaru małżeństwa, panie Ludwiku! a nawet trzeba się wyrzec chęci wzajemnego widzenia się.
„Niepodobna mi jest wyjawić panu przyczynę téj zmiany, ale wierzaj mi pan, że moje postanowienie jest niezmienne. Że pana dzisiaj dopiéro o tém uprzedzam, szóstego maja, panie Ludwiku, dzisiaj, szóstego maja, to dla tego, że chciałam się jeszcze raz dobrze zastanowić, a mianowicie w czasie oddalenia pana, zanimbym panu moje postanowienie objawiła.
„Żegnam cię, panie Ludwiku; nie szukaj wcale sposobności widzenia się zemną; byłoby to bowiem bezużytecznym i sprawiłoby mi tylko wielkie zmartwienie. Jeżeli zaś przeciwnie, zapomnisz pan o mnie zupełnie, i jeżeli nie będziesz się starał zbliżyć się do mnie, szczęście moje, równio jak szczęście mojéj biódnéj chrzestnéj matki będzie zapewnione.
„W imię zatém mojego i jéj szczęścia błagam cię, panie Ludwiku, nie szukaj spotkania się zemną.
„Pan tak dobre masz serce, że nie będziesz chciał sprawie mi żadnych przykrości, które do niczegoby ci nie posłużyły, bo, przysięgam panu, że wszystko i na zawsze zerwane jest pomiędzy nami. Spodziewam się, że pannie będziesz chciał skłonić mnie napowról ku sobie, mimo méj woli, zwłaszcza kiedy panu oznajmię, że jego już nie kocham inaczej jak tytko sercem przyjaźni

Maryja Moreau.“

P. S. „Zamiast ten list adresować do pana w Dreux, jakeś mi to zalecił, adresuję go do twego mieszkania w Paryżu, ażebyś go znalazł za swoim powrotem. Ponieważ Augustyna, która jak panu wiadomo za mnie pisywała, wyjechała na prowincyję, przeto mój list dzisiejszy inna pisze osoba.
„Zapomniałam panu powiedziéć, że stan zdrowia mojéj chrzestnej maiki zawsze jest jednakowy.”
List ten pogrążył Ludwika w okropném osłupieniu. Prostota stylu, szczegóły domowe, przypomnienie daty szóstego maja, wszystko powinno go było przekonać, że pismo to było dyktowane przez Maryję. Dla tego téż, pragnąc daremnie odgadnąć przyczynę tego tak nagłego i niespodziewanego zerwania, boleść, żal, gniew, obrażona miłość własna, miotały kolejno sercem młodzieńca, który po chwili rzekł do siebie z cicha:
O! nie, nie ujrzę jéj więcéj! Nie potrzebuje mi ona tego zalecać z takiém naleganiem i tak surowo!
Słowa te przejęły zadowoleniem starca, który przechadzając się ciągle w głębokiém niby zamyśleniu śledził wszystkie skutki swego podstępu.
Ale wkrótce, kiedy boleść wzięła przewagę nad gniewem w sercu Ludwika, miłość jego zbudziła się jeszcze silniejszą, jeszcze namiętniejszą. Starał się przypomniéć sobie najdrobniejsze nawet szczegóły swego ostatniego widzenia z Maryją: zastanawiał się nad ostatniemi miesiącami swoich z nią stosunków: niepodobieństwem mu atoli było znaleść w wspomnieniach swoich najmniejszego śladu oziębłości ze strony kochanki; przeciwnie nawet, nigdy niezdawała się być więcéj zakochaną, więcéj niecierpliwą najspieszniejszego połączenia swego losu z jego losem; a jednak jeżeli te wszystkie pozory kłamały, to Maryja musiałaby być potworem przewrotności, ta Maryja, którą on zawsze uważał być tak czystą, tak niewinną.
Ludwik nie mógł zniéść obojętnie takiego rozczarowania. Niecierpliwy odkrycia tajemnicy, która zdawała się otaczać dziwny postępek Maryi, nie będąc w stanie zniéść dłużéj dręczącéj go boleści, postanowił udać się do niéj natychmiast, narażając się nawet na gniew jéj chrzestnéj matki, która, podobnie jak ojciec Richard, dotąd nic nie wiedziała o miłości Ludwika i Maryi.
Żadne z wzruszeń, któremi młodzieniec ten kolejno był miotany, nie uszło baczności starca, który uważnie przypatrywał się skutkom swego zdradnego postępku. Nareszcie, uznawszy obecną chwilę za stosowną do dalszego działania, po głębokiém zastanowieniu, odezwał się do swego syna:
— Ludwiku, uznałem właściwym ażebyśmy jutro jak najraniéj pojechali do Dreux, bo jeżeli nie uprzedzimy przybycia Ramona, on to przyjedzie tu pojutrze, jakeśmy to już poprzednio ułożyli.
— Mój ojcze!
— Krok ten, mój synu, dodał starzec wpatrując się przenikliwie w twarz młodzieńca, — nie obowiązuje cię jeszcze do niczego, i jeżeli się będziesz chciał opierać najdroższemu życzeniu mojéj starości, proszę cię tylko, jako o ostatnią z twojéj strony ofiarę, ażebyś przepędził kilka dni przynajmniéj z Ramonem i jego córką. Potém będziesz wolny postąpić stosownie do twego uznania.
Lecz widząc, że Ludwik uchwycił kapelusz i zabierał się do wyjścia, ojciec Richard zawołał:
— Co robisz? gdzie ty idziesz?
— Czuję lekki ból głowy, mój ojcze przejdę się trochę po świeżém powietrzu.
— Proszę cię, mój przyjacielu, — rzekł starzec z coraz większą niespokojnością, — nie wychodź, jesteś wzruszony, zmieniony od chwili przeczytania tego listu. Ty mnie przestraszasz!
— Ja, mój ojcze, mylisz się, nic mi nie jest. List ten, upewniam cię, jest bardzo obojętny. Tylko głowa mnie trochę boli, oto wszystko; za chwilę powrócę do domu.
I Ludwik wyszedł z pospiechem.
Kiedy przechodził koło budki odźwiernego, ten przywołał go bliżéj i powiedział głosem tajemniczym:
— Panie Ludwiku, prosiłem pana, ażebyś wstąpił do mnie, ponieważ mam panu coś oddać, panu, panu tylko samemu. Wejdźże pan.
— Cóż takiego? — zapytał Ludwik wchodząc do odźwiernego.
— Oto jest bilet, który jakiś dekorowany jegomość oddał mi dla pana, wysiadł on tu z bardzo pięknego kabryjoletu i powiedział mi że to jest bardzo pilne.
Ludwik odebrał bilet, zbliżył się do lampy i przeczytał:

„Kommendant de la Mirandière
Nr. 17 przy ulicy Mont-Blanc

Oczekiwać będzie jutro pomiędzy godziną dziewiątą a dziesiątą zrana pana Ludwika Richard w interesie nader ważnym i niecierpiącym żadnej zwłoki.“
— Kommendant de la Mirandiére? Nio znam togo nazwiska, — rzekł Ludwik przypatrując się biletowi; potém obróciwszy go machinalnie, ujrzał na odwrotéj stronie biletu następujący napis ołówkiem:
Maryja Moreau, u pani Lacombe, przy ulicy Prêtres-Saint-Germain-l’-Avxerrois.“
Rzeczywiście, pan de la Mirandiére, zanotowawszy na jednym ze swoich biletów dla pamięci, adres i nazwisko Maryi i jéj chrzestnej matki, późniéj, przez nieuwagę, na tymże samym bilecie, zostawionym u Ludwika, napisał znowu powyższe wyrazy, w których wzywał go do siebie.
Młodzieniec w swojém zdziwieniu i niespokojności nie mógł się żadną miarą domyśléć jakie stosunki mogą zachodzić pomiędzy Maryją a tym nieznajomym. Nareszcie po chwili milczenia, zapytał odźwiernego:
— Czy pan, który ten bilet tu zostawił, nie kazał mi nic powiedziéć?
— Nie, panie Ludwiku, tylko mi zalecał, ażebym panu oddał bilet w czasie nieobecności ojca.
— To rzecz szczególna, — pomyślał młodzieniec.
— Nawet, — dodał odźwierny, — ażeby mnie zachęcić do należytego wykonania jego zlecenia, dał mi czterdzieści soldów na piwo.
— I jakiż to jest człowiek? młody czy stary?
— O! bardzo ładny mężczyzna, — przystojny mężczyzna, doskonały! wąsy i faworyty czarne jak atrament, a ubrany jak książę jaki; a przy tém wszystkiém śliczny kabryjolet.
Ludwik wyszedł straciwszy zupełnie głowę w tysiącznych swoich domysłach. Szukając powodów tego nagłego zerwania ze strony Maryi, wkrótce uczuł dotkliwe udręczenia zazdrości, i ulegając pod wpływem tego wrażenia, najniedorzeczniejsze podejrzenia, najdziwniejsze domysły przybierały w jego oczach pozory nieomylnéj rzeczywistości; w końcu do tego doszedł, że nieznajomy, który u niego swój bilet zostawił, musiał być jego rywalem: ale jakież stosunki mogła mieć Maryja i jéj chrzestna matka, w ubóstwie swojém, z człowiekiem młodym, bogatym i przystojnym.
W liście swoim, Maryja błagała Ludwika, ażeby nie szukał środków widzenia się z nią: z uwagi, że spotkanie (o mogłoby przeszkodzić szczęściu jéj saméj i jéj chrzestnéj matki. Ludwik znał dobrze smutne położenie obu kobiet; bo ileż to razy Maryja zwierzała mu się o przykrym i zgryźliwym charakterze pani Lacombe? W téj chwili okropna myśl powstała w jego głowie. Być może, że Maryja, już to skutkiem nędzy, już też skutkiem natarczywości swéj chrzestnéj matki, złudziła się świetnemi propozycyjnmi tego człowieka. Ale w takim razie, dla czegóżby on miał szukać spotkania się z Ludwikiem? Jedném słowem, młodzieniec w głowę zachodził, dręcząc się rozmaitemi przypuszczeniami w celu odgadnienia téj niedocieczonéj dla niego tajemnicy.
Wszedłszy już raz na kręte manowce zazdrości, zakochani najczęściéj dają się uwieść swoim najdziwaczniejszym przypuszczeniom. Podobnież stało się z Ludwikiem. Sądząc się być oszukanym przez jakiegoś rywala, już znajdował klucz do całéj tajemnicy otaczającéj postępek Maryi; uporczywie zatém wierzył w przełamanie wiary ze strony swéj narzeczonéj, oczekując chwili stanowczéj rozmowy z kommendantem de la Mirandière, od którego spodziewał się otrzymać pewne tłómaczenie i wyjaśnienia.
W stanie swego pomięszania i bolesnego oburzenia w jakiém się Ludwik znajdował, zaniechał piérwszego swego postanowienia i nie poszedł wcale do Maryi. Około północy powrócił do ojca. Ten ujrzawszy głębokie zamyślenie i ponury wyraz twarzy swego syna, był już przekonanym, że Ludwik nie mógł się widziéć ze swoją kochanką, a tém samem wykryć podstępu, którego oboje byli ofiarą, i dla tego zaproponował mu powtórnie podróż do Dreux, w którą nazajutrz rano udać się mieli. Ludwik odpowiedział, że piérwéj winien się zastanowić nad krokiem tak ważnym i z rozpaczą w sercu rzucił się na swoje posłanie.
Nieszczęśliwy młodzieniec spędził całą noc na długiéj i okropnéj bezsenności. Zrana, uprzedzając obudzenie się swego ojca, którego pytań i ciekawości chciał przedewszystkiem uniknąć, wyszedł z mieszkania, i przeczekawszy na bulwarku parę godzin aż do chwili, w któréj miał się zobaczyć z kommendantem de la Mirandière, nareszcie udał się do niego.




ROZDZIAŁ VIII.

Kiedy Ludwik Richard przybył do mieszkania kommendanta de la Mirandière, ten otulony wspaniałym szlafrokiem, siedział przed biórkiem z cygarem w ustach, układając w swoim pugillaresie znaczną liczbę biletów bankowych i listów zastawnych. W téj właśnie chwili służący wszedł do jego pokoju i oznajmił mu przybycie młodzieńca.
Kommendant podniosłszy się nagle, odpowiedział:
— Poproś pana Richard, ażeby się chwilkę zatrzymał w salonie; gdy zadzwonię, wprowadzisz go do mnie.
Po wyjściu służącego, pan de la Mirandière otworzył jedną skrytą szufladę swego biórka, wyjął z niéj dwadzieścia biletów po tysiąc franków, które położył na arkuszu czystego papieru stemplowego, poczém zadzwonił.
Ludwik Richard wszedł do pokoju z twarzą smutną i pomięszaną. Serce biło mu gwałtownie na myśl, że się może znajduje w obec szczęśliwego rywala, ponieważ biédny chłopiec, podobnież jak wszyscy zakochani szczerzy i otwarci, wystawiał sobie w świetle nierówniéj korzystniejszém, przymioty tego dla którego sądził się być wzgardzonym. Zresztą, pan de la Mirandière okryty swoim przepysznym szlafrokiem, i zajmujący dosyć piękny lokal, zdawał się być Ludwikowi bardzo niebezpiecznym współzawodnikiem do przywiązania Maryi.
— Wszakże mam zaszczyt mówić z panem Ludwikiem Richard? — rzekł kommendant z najgrzeczniejszym uśmiechem.
— Tak, panie.
— Jedynym synem pana Richard, pisarza publicznego?
Te ostatnie słowa były wymówiono na pół ironicznie. Ludwik poznał się na tém i odpowiedział sucho:
— Tak, panie, mój ojciec jest pisarzem publicznym.
— Przebacz mi pan, że oderwałem go od jego zatrudnień, ale chciałem z panem sam na sam pomówić. Rozmowa ta zdawała mi się bardzo trudną u pana, i dla tego to prosiłem, ażebyś raczył do mnie przybyć.
— A więc, czy mogę teraz dowiedziéć się czego pan odemnie żądasz?
— Chciałbym tylko ofiarować ci moje usługi, kochany panie Richard, — rzekł de la Mirandière głosem słodkim, — bo byłbym bardzo szczęśliwym, gdybym pana mógł nazwać moim kochanym klientem.
— Klientem pańskim? mnie! Ale któż pan jesteś?
— Jestem dawny wojskowy, dymissyjonowany szef szwadronu; odbyłem dwadzieścia kampanii i otrzymałem dziesięć ran; teraz, dla przepędzenia czasu trudnię się ułatwianiem rozmaitych interessów. Wielkich kapitalistów mam na zawołaniu, i w rozmaitych okolicznościach staję za pośrednika między nimi a młodzieżą znakomitych rodzin.
— Nie widzę wcale jaką usługę mógłbyś mi pan wyświadczyć.
— Jaką usługę, młody mój przyjacielu; pozwól pan dawnemu żołnierzowi tak się nazywać; jaką usługę? Pytasz mnie o to, kiedy jesteś pisarzem przy notaryjuszu, wegetujesz, mieścisz się w nędznéj izdebce z twoim ojcem i ubrany jesteś... Bóg wie po jakiemu...
— Panie! — zawołał Ludwik zaczerwieniwszy się z gniewu.
— Pozwól, mój młody przyjacielu, są to fakta, które przytaczam ze smutkiem, powiedziałbym nawet z oburzeniem! Co to jest! młody człowiek jak ty, powinien wydawać dwadzieścia pięć do trzydziestu tysięcy franków rocznie, trzymać konie, kochanki, i pędzić życie przyjemne i wesołe.
— Panie, — rzekł Ludwik powściągając się zaledwie, — czy to żarty? nie jestem bynajmniéj do nich usposobiony, uprzedzam pana o tém.
— Jestem dawny wojskowy, i dowiodłem już nie w jednym razie mojéj zręczności i odwagi, — kochany przyjacielu, — odpowiedział pan de la Mirandièere głosem rycersko chełpliwym; — co powinno cię przekonać, że mogę nie zważać na pewne uniesienia żywości, które ja zresztą usprawiedliwiam, bo to wszystko co ci mówię powinno ci się wydawać bardzo dziwném.
— Rzeczywiście, panie, wszystko to wydaje mi się bardzo dziwném!
— Jednakże patrzaj, młody mój przyjacielu, to przynajmniéj powinno cię przekonać, że ja tu wcale nic żartuję, — dodał kommendant rozkładając na biórku dwadzieścia pięć tysięcy franków w biletach. Oto jest dwadzieścia pięć tysięcy franków, które z roskoszą oddałbym ci na urządzenie sobie domu na stopie wyrównywającéj domom innéj znakomitéj młodzieży; a co więcéj, dostarczać ci będę miesięcznie z góry dwa tysiące pięćset franków, i to przez lat pięć, potem dopiéro porachujemy się z sobą.
Ludwik spoglądał na pana de la Mirandière okiem zdumioném, nie mogąc dać wiary tomu wszystkiemu co słyszał; nareszcie, wychodząc nieco ze swego osłupienia, zawołał:
— Jakto.... pan mnie... mnie... takie czynisz propozycyje?
— Tak... i bardzo jestem szczęśliwy, że to uczynić mogę.
— Mnie?... Ludwikowi Richard.
— Panu, Ludwikowi Richard.
— Z podobném nazwiskiem jest bardzo wiele osób; pan bierzesz mnie za kogo innego.
— Ale coż ulicha! znam przecież moich klijentów, i biorę pana za tego kim jesteś rzeczywiście, biorę cię za pana Ludwika-Dezyderyjusza Richard, jedynego i pełnoletniego syna pana Aleksandra Tymoleona-Benedykta-Panfila-Richard, mającego sześćdziesiąt siedm lat wieku, urodzonego w Brie-Comte-Robert, obecnie mieszkającego przy ulicy Grenelle-Saint Honoré, N° 23. trudniącego się pisarstwem publiczném. Widzisz więc, że tu nie ma żadnéj omyłki, młody mój przyjacielu.
— W takim razie, znając moją rodzinę tak dokładnie, powinieneś pan wiedziéć, że moje ubóstwo nie pozwala mi podobnych zaciągać pożyczek.
— Twoje ubóstwo! nieszczęśliwy chłopcze!
— Ależ, mój panie!...
— Nie, to niegodnie! to obrzydliwie! — zawołał spekulant z wyrazem szczególnego oburzenia; — nie wstydzić się wychować takiego młodzieńca w tak grubéj niewiadomości! skazywać go na spędzenie najpiękniejszych lat jego życia w tak ciężkiéj pracy! zniewolić go do noszenia takiego wytartego ubrania, niebieskich pończoch i sznurowanych trzewików! Ale na nieszczęście jest jeszcze Opatrzność, a tę Opatrzność we mnie widzisz mój młody przyjacielu. Przedstawia ci się ona pod postacią kommendanta de la Mirandière.

Panie, oznajmiam panu, że to wszystko nudzić mnie już zaczyna. Skończmy już tę rozmowę, albo wytłómacz się pan jaśniéj.
— Dobrze! Sądzisz, że twój ojciec jest prawie w nędzy, wszakże tak?
— Nie wstydzę się tego bynajmniéj, mój panie.
— O! co to za skromny, niewinny chłopiec.
— Co znaczą te...
— Posłuchaj mnie najprzód, a potém będziesz mnie błogosławił jak swego zbawcę.
To powiedziawszy, pan de la Mirandière otworzył jakiś rachunek i przeczytał z niego co następuje:
„Spis kapitałów pana Tymoleona-Benedykta-Aleksandra-Panfila Richard (wyjęty z akt komitetu kredytowego banku francuzkiego 1-go maja 18**):
1. „Trzytysiące dziewięćset akcyj banku francuskiego, wypłatnych po kursie bieżącym czynią .... 924, 300 fr.
2. Obligacyje Lombardowe 875,150 „
3. Depozyt w banku francuzkim 259,130 „

———————————
Ogółem 2,058,680 fr.

— Czy ty słyszysz, mój młody przyjacielu, majątek ruchomy togo kochanego i zacnego ojca, majątek wiadomy, wynosił Igo bieżącego miesiąca tylko dwa milijony pięćdziesiąt ośm tysięcy sześćset ośmdziesiąt franków, podług wiadomości drogą urzędową zebranych. Ale wszystko domyślać się każe, że jak to powszechnym jest zwyczajem wszystkich skąpców, którzy prócz dobrych i bezpiecznych lokacyi, lubią także codziennie pieścić się i nasycać swoje oczy częścią swych skarbów, wszystko mówię, domyślać się każe, że twój zacny ojciec zachował jeszcze w jakim skrytém miejscu znakomitą część swego wielkiego a nieznanego nam majątku. Lecz przypuszczając nawet, że tak nie jest, i wysławiając sobie rzeczy gorzéj, aniżeli są w istocie, widzisz sam, że dawca dni twoich posiada jawnie przeszło dwa milijony. Ponieważ zaś nie wydaje nawet tysiąca dwóchset franków rocznie, przy dochodzie czyniącym mu około dwóchkroć sto tysięcy, widzisz, jaki ty majątek z czasem posiadać będziesz, mój młody przyjacielu, i sądzę teraz, że się wcale nie będziesz dziwił mojej propozycyi.
Odkrycie to zdumiało Ludwika, stał jak osłupiały i tysiące myśli krzyżowało się w jego głowie. Nie mógł jednego słowa znaleść, ażeby odpowiedziéć spekulantowi, w którego wpatrywał się wzrokiem trwogi i niewiary.
— Jesteś zdumiony, mój młody przyjacielu; ja to rozumiem, zdaje ci się, że to wszystko sen, marzenie.
— Rzeczywiście panie, nie wiém czy mogę, czym powinien wierzyć.
— Uczyń tak jak święty Tomasz, mój młody przyjacielu, dotknij się tych dwódziestu pięciu tysięcy franków; to natchnie cię potrzebną wiarą, bo kapitaliści, którzy ci przezemnie dają te pieniądze po ośm od sta, nie są tacy łatwowierni i dobroduszni, ażeby mieli na rzeczy niepewne ryzykować swoje fundusze. Zapłacisz mi prócz tego jeden od sta za moje pośrednictwo, bo zbyt masz szlachetne serce, abyś się miał targować o takie drobnostki. Procent wraz i kapitałem zaledwie będzie wynosił połowę rocznego dochodu twego poczciwego ojca; tym sposobem, prawdę powiedziawszy, zawsze jeszcze będziesz oszczędzał jego majątek, żyjąc pomimo tego wspaniale i odpowiednio twemu położeniu. Trudnoby już było postępować oszczędniéj, ale przynajmniéj będziesz mógł cierpliwie czekać ostatniéj chwili twego kochanego papy Wszakże mnie rozumiesz.... Zresztą, ja o wszystkiém już myślałem, i ponieważ twój zacny ojciec mógłby się zadziwić widząc cię prowadzącego takie życie, wymyśliłem cóś bardzo dowcipnego, to jest wymyśliłem loteryję na prześliczny brylant wartości pięćset luidorów, z tysiącem biletów po dziesięć franków. Ty weźmiesz jeden z tych biletów, a loteryja będzie się miała odbyć pojutrze; wygrasz i sprzedasz brylant za ośm lub dziesięć tysięcy franków; potém powiész żeś summę tę powierzył, dla lepszego jej użycia, jednemu z twoich przyjaciół; on umieści ją w jakim niesłychanie pomyślném przedsiębiorstwie przynoszącém przynajmniéj trzysta procentu rocznie, i tak, dzięki temu przebiegowi, będziesz mógł, pod nosem twego ojca wydawać swoje dwadzieścia pieć lub trzydzieści tysięcy franków. Teraz, powiédz mi mój synu, czynie miałem słuszności, nazywając się twoją opatrznością? Ale, cóż tobie jest? ta twarz ponura! ten wzrok zadumany! to milczenie! ja myślałem, że po piérwszym zadziwieniu zobaczę jakie wybuchy radości, śmiechu, podskoki wesołości i inne oznaki tego uszczęśliwienia; teraz, kiedy w przeciągu kilku minut przechodzisz z ubóstwa biédnego dependenta do wszystkich zbytków milijonera, widzę cię pogrążonym w smutku jakiegoś zniechęcenia. Młodzieńcze, młodzieńcze, odpowiedzże mi. Cóż to znaczy, chyba, że zdziwienie, szczęście, przywiodłoby go do szaleństwa!
Rzeczywiście, odkrycie to, które każdego innego, ale nie Ludwika Richard byłoby napełniło radością i najroskoszniejszemi pragnieniami, jemu, przeciwnie, bardzo przykre sprawiło uczucia; najprzód to długie udawanie i nieufność ojca, który ukrywał przed nim tyle bogactw, zraniły jego serce; potém, a to był cios najboleśniejszy dla niego, pomyślał o tym wszystkim majątku, który mógłby był podzielić z Maryją, i zamienić jéj ubogi i kłopotliwy byt na życie pełne spokojności i dostatków, gdyby go nie była tak okrutnie porzuciła.
Wspomnienie to, podniecając jego bolesny smutek tak go silnie owładnęło, że nie myśląc już o czém inném jak tylko o tłómaczeniu, które miał zażądać od kommendanta do la Mirandière, rzekł do niego z pewnym przymusem i niechęcią, pokazując mu jego bilet wizytowy:
— Wszakże to pan zostawiłeś wczoraj ten bilet u mnie?
— Tak jest, mój młody przyjacielu, lecz....
— Czybyś mi pan nie mógł powiedziéć, — dodał Ludwik głosem wzruszonym, — dla czego to nazwisko i adres panny Maryi Moreau są napisane na tym bilecie?
— Co mówisz? — zawołał spekulant zdumiony podobném zapytaniem w obecnéj chwili. — Pytasz się....
— Pytam się: jakim sposobem nazwisko i adres panny Maryi Moreau znajduje się na tym bilecie?
— Ah! doprawdy! — rzekł lichwiarz do siebie, — mój klijent oczywiście już traci głowę! — Jakto! mój młody przyjacielu, ja tobie mówię o ojcowskich milijonach, o trzydziestu tysięcach rocznego wydatku, a ty mnie pytasz... o jakąś tam dziewczynę!
— Kiedy komu zadaję pytanie.... to czekam, mój panie, ażeby mi na nie odpowiedziano, — zawołał Ludwik głosem groźnym.
— Jakto, mój przyjacielu.... ty przemawiasz do mnie takim tonem?
— Taki jest mój sposób mówienia; a tym gorzéj jeżeli on panu jest niemiły!
— Dalipan! słuchaj mości panie, — krzyknął lichwiarz wstając nagle i głaszcząc swoje wąsy; poczém dodał tylko: — Zresztą! jużem ja odbył moją próbę, dawny żołnierz, niejedną naznaczony raną, wiele rzeczy mogę puścić mimo siebie. Odpowiém ci tedy, mój kochany klijencie, że nazwisko i adres tej dziewczyny dla tego znajdują się na moim bilecie, ponieważ napisałam je na nim dla mojéj pamięci.
— Więc pan znasz Maryję?
— Nie inaczéj!
— Starasz się pozyskać jéj przywiązanie?
— Trochę.
— I masz nadzieję?
— Wielką.
— A ja, mój panie zabraniam ci, ażeby twoja noga u niéj nie postała!
— Patrzaj! — rzekł zcicha do siebie lichwiarz, — to widzę rywal! Rzecz dziwna! Ah! pojmuję dla czego dziewczyna odmawia. Weźmy się teraz stanowczo do mego klijenta! To młode, niedoświadczone, a jako pisarz przy notaryjuszu, to musi być strasznie zazdrosne, tym sposobem złapie się na wędkę i wyprowadzę go w pole, bo bardzo mi idzie o tę panienkę; a potém, gdyby się nie dał złapać, to i tak w żadnym razie, nic mi z niego nie przyjdzie.
Poczém, dodał głośno:
Mój panie kochany, kiedy mi kto zakazuje rzecz jaką, uważam sobie za najpierwszy obowiązek zrobić to właśnie co mi zakazują.
— Zobaczymy, panie!
— Słuchaj, młodzieńcze: odbyłem już pięćdziesiąt siedm pojedynków; mogę się zatém uwolnić od pięćdziesiąt ósmego z tobą; wolę rozmówić się z tobą rozsądnie. Pozwól mi tylko uczynić sobie proste jedno pytanie. Wszakże ty wczoraj wróciłeś z podróży, nie prawdaż?
— Tak, panie.
— Przez kilka dni byłeś oddalony, i po swoim powrocie nie widziałeś jeszcze Maryi?
— Nie, mój panie, ale...
— Otóż, mój młody przyjacielu, spotkało cię to co spotyka wielu innych: Maryja nie znała cię jako syna milijonera. Ja dałem się poznać w czasie twego oddalenia; ofiarowałem dziewczynie to wszystko co tylko może zawrócić głowę biédnéj zgłodniałéj gryzetce. Jej chrzestna matka, również z głodu umierająca, zwąchawszy lepszy byt.... ponieważ nieobecni zawsze przegrywają.... słowem.... ty mnie rozumiesz?
— Boże, mój Boże! — rzekł Ludwik, którego gniew zamienił się w cichą rozpacz, — więc to jest prawda!
— Gdybym był wiedział, że tu znajdę rywalem mego przyszłego klijenta, byłbym dał pokój. Ale teraz już za późno. A zresztą, po stracie jednéj znajdziesz tysiąc innych na jéj miejsce. No, mój młody przyjacielu, nie trać tylko głowy. Ta dziewczyna była dla ciebie za młodą; trzeba ją było dopiéro ułożyć, a ty każdego czasu możesz znaléść ładne kobiétki i dobrze ułożone i bardzo dobrze wychowane. Rekomenduję ci nawet szczególniéj jednę z nich panią de Saint-Hildebrand.
— Nędzniku! — krzyknął Ludwik Richard, porywając spekulanta za kołnierz. — Łotrze!
— Ha! mości panie, — zawołał kommendant de la Mirandiére, — odpowiesz mi za to....
W téj chwili drzwi się nagle otworzyły i usłyszawszy głośny śmiech wchodzącego, obadwaj przeciwnicy zwrócili się spiesznie ku niemu.
— Saint-Herem! — zawołał Luciwik, poznając swego dawnego przyjaciela.
— Ty tutaj! — rzekł kolejno Florestan de Saint-Horem spiesząc na spotkanie młodzieńca pokrytego śmiertelną bladością gniewu, gdy tymczasem lichwiarz poprawiał kołnierz swego szlafroka mruknąwszy tylko:
— Bodaj go djabli wzięli z jego wizytą w podobnéj chwili!




ROZDZIAŁ IX.

Pan de Saint-Herem był mężczyzną około Irzydziestu lat wieku, rysów pięknych, powierzchowności i postawy odznaczającéj. Piękna rozumna twarz jego przybierała niekiedy charakter dziwnego lekceważenia, kiedy naprzykład, jak to zaraz zobaczymy, przemawiał do kommendanta de la Mirandière; lecz na widok swego przyjaciela z lat dziecinnych, pan de Saint-Harem uczuł najżywszą radość i serdecznie uściskał Ludwika w swoich objęciach. Na ten uścisk Ludwik odpowiedział równémże przyjacielskiém wylaniem, pomimo tak różnorodnych uczuć jakie nim przed chwilą jeszcze miotały.
Po piérwszém wzruszeniu radości i zdziwienia na tak niespodziane spotkanie, aktorowie téj sceny, wracając do piérwszéj myśli swoich, przybrali mniéj więcéj tenże sam wyraz jak w chwili nagłego wejścia młodego de Saint-Herem. Ludwik spoglądał pogardliwym wzrokiem na lichwiarza, okrytego jeszcze bladością gniewu, do którego Saint-Herem odezwał się głosem szyderskim:
— Ha! mój kochany, przyznaj że przybywam tu w samą porę; zdaje mi się, że gdyby nie ja, to mój przyjaciel Ludwik byłby cię porządnie utraktował.
— Co to za śmiałość! na mnie się porwać! na mnie, dawnego wojskowego! — zawołał kommendant de la Mirandière, posuwając się ku Ludwikowi. — To ci tak nie ujdzie, panie Richard!
— Jestem na usługi, panie de la Mirandière.
— Panie de la Mirandiére! Ha! ha! ha! — zawołał Florestan de Saint-Herem głosem śmiałym. — Jakto! mój poczciwy Ludwiku, ty przyjmujesz takie wyzwanie? ty wierzysz na seryjo temu hultajowi? ty wierzysz jego wojskowemu stopniowi? jego orderowi, jego kampanijom, jego ranom, jego pojedynkom i jego cudackiemu nazwisku de la Mirandiére, któreby należało raczéj wymawiać de la Maraudière?
— Dosyć tych żartów! — krzyknął mniemany kommendant czerwieniąc się ze złości i zwracając się do Florestana; — wszelki żart ma swoje granice, mój drogi!
— Panie Hieronimie Porquin, — rzekł Saint-Herem. I obracając się do Ludwika, dodał wskazując na lichwiarza: — On się nazywa Hieronim Porquin. Jego prawdziwe nazwisko jest Porquin, i zdaje mi się, że ono jest doskonałe wybrane. — Poczém, zwracając się znowu do mniemanego kommendanta, powiedział głosem nieprzypuszczającym żadnéj odpowiedzi:
— Oto już po raz drugi przymuszony jestem, panie Porquin, zabraniać ci nazywania mnie twoim drogim. Ja, to rzecz inna, kupiłem bowiem i zapłaciłem już prawo tytułowania cię moim drogim, mój drogi, mój zbyt drogi panie Porquin; bo kosztujesz mnie nie mało i okropnie mnie okradłeś!
— Panie, — zawołał lichwiarz, nie ścierpię nigdy...
— Hę! co to znaczy? Zkąd się wzięła ta nadzwyczajna draźliwość pana Porquin? — przerwał Saint-Herem, spoglądając z zadziwieniem wokoło. — Cóż się to dzieje? Ah! już wiem. To ty, mój Ludwiku kochany, to twoja obecność przywodzi tego zbyt drogiego pana Porquin do takich wybryków, bo on widzi z wielkiém zadziwieniem, że zdradzono jego kłamstwa i dumne roszczenia. Otóż, ażeby od razu skończyć (a zobaczysz czy będzie miał tyle czelności ażeby mi zaprzeczyć), powiém ci co to jest ów kommendant de la Mirandière. Nie służył on nigdzie jak tylko przy magazynach żywności armii. W téj to służbie dostał się aż do Madrytu, w czasie ostatniéj wojny; a ponieważ dostrzeżono, że ten uczciwy karmiciel zbyt drogo rząd kosztował, poproszono go, ażeby sobie gdzie indziéj chleba szukał. Otóż poszedł gdzie indziéj i przerobił się na tak zwanego plenipotenta, czyli w innych wyrazach na lichwiarskiego podstawcę, ażijotera, lub téż pośrednika do wszelkich interessów nieczystych, ta wstążeczka, którą nosi, to wstążka Złotéj ostrogi, order rzymski, który mu wyjednał podobny jemu człowiek w nagrodę pewnego bezczelnego złodziejstwa; nareszcie pan de la Mirandière nazywa się panem Porquin; nie miał on nigdy żadnego pojedynku, najprzód, że jest tchórzem piérwszego rzędu, a potém, że wié o tém dobrze iż każdy człowiek honorowy powinien na jego wyzwanie odpowiedziéć tylko wzgardą, a kijem jeżeliby się odważył aż do zuchwalstwa posunąć.
— Wtedy kiedy mnie pan potrzebujesz, — rzekł lichwiarz głosem ponurym, — to nie obchodzisz się zemną w ten sposób.
— Kiedy cię potrzebuję, to cię płacę, mości Porquin, a ponieważ wiém o twoich uczciwych postępkach, mój zbyt drogi Porquin, powinienem o nich ostrzedz pana Ludwika Richard, którego mam zaszczyt być przyjacielem. Chcesz go zapewne pochłonąć od jednego razu, i zapewne otoczyłeś go już swoją lichwiarską siecią.
— Bądź tu teraz usłużnym dla kogo! — rzekł Porquin z goryczą; — jak cię pięknie za to wynagrodzą! Ja odkryłem pańskiemu przyjacielowi nader ważną dla niego tajemnicę, i....
— Rozumiem teraz, mój panie, w jakim to celu przyszedłeś do mnie, — rzekł Ludwik Richard ozięble; — nie poczuwam się jednak do żadnéj wdzięczności za przysługę jaką mi wyświadczyłeś... jeżeli to jest jaką przysługą, — dodał Ludwik Richard ze smutkiem.
Lichwiarz nie myślał wcale łupu swojego tak łatwo odstąpić, i, umiejąc w samą porę puścić w niepamięć upokorzenia doznane od pana de Saint-Herem, dodał zwracając się do niego tak śmiało i jak gdyby nikt jeszcze nie wiedział o jego rzemiośle i podstępach:
— Pan Ludwik Richard może panu sam objawie warunki pod jakiemi proponowałem mu tak korzystny dla niego interes, i w jakich to okolicznościach podawałem mu moje wnioski, a ocenisz pan dopiéro czy moje żądania były przesadzone. Zresztą, jeżelibym miał być zbytecznym świadkiem rozmowy panów, raczcie przejść do tego salonu; ja tu zaczekam na decyzyję pana Richard, jeżeli życzy sobie zasięgnąć pańskiéj rady.
— Teraz dopiéro, mój zbyt drogi panie Porquin, słyszę to coś mógł najlepszego powiedziéć, — rzekł Florestan.
I wziąwszy Ludwika pod rękę, wyprowadził go do przyległego pokoju, powiedziawszy piérwéj do lichwiarza:
— Po naszym powrocie oznajmię panu powód mojego przybycia, albo téż od razu ci powiém: Potrzebuję dwieście luidorów dzisiaj wieczorem. Masz, przejrzyj sobie to dokumenta...
A wydobywszy z kieszeni paczkę papierów, rzucił je zdaleka lichwiarzowi, i w towarzystwie swego przyjaciela przeszedł do drugiego pokoju. To grubijańskie i dumne obejście z jakiem Saint-Herem postąpił względom lichwiarza zadało nowy cios Ludwikowi Richard; myślał bowiem z bolesną goryczą w sercu, że Maryja poświęciła jego przywiązanie dla takiego nędznika. To téż znalazłszy się sam na sam ze swoim przyjacielem, Ludwik nie mogąc już dłużéj powściągnąć miotanych nim uczuć, uchwyciwszy za ręce pana de Saint-Herem, rzekł do niego głosem niemal łkającym:
— Ah! Florestanie, jestem bardzo nieszczęśliwy!
— Domyślam się togo, mój biédny Ludwiku; bo dla chłopca rozsądnego i pracowitego jak ty, oddać się w szpony takiego łotra jak ten Porquin, znaczy to samo co się oddać w ręce szatana! Powiédzże mi co ci się stało? Twoje życie było skromne, prawie ubogie; czyś dług jaki zaciągnął, czyś zrobił jakie szaleństwo? To co się tobie wydaje rzeczą zbyt wielką, dla mnie będzie może drobnostką. Zażądałem od tego niegodziwca dwieście luidorów na dzisiejszy wieczór... I będę je miał, jestem tego pewny. Czy chcesz podzielić się zemną? może chcesz wszystko? Dalipan, ja sobie inaczéj dam radę! Dwieście luidorów, to przecież powinno zaspokoić długi takiego jak ty człowieka. Nie mówię ja tego bynajmniéj, ażeby cię upokorzyć. No, mów, czy więcéj potrzebujesz? Będziemy się starali, ale na Boga! nie udawaj się do Porquin’a, bo inaczéj zginiesz! O ja znam tego łotra!
Ludwik słuchał wspaniałomyślnéj ofiary Florestana z tak słodkiém zadowoleniem, że na chwilę zapomniał o swojéj zgryzocie.
— Dobry i drogi Florestanie! — rzekł nareszcie do niego, — gdybyś ty wiedział ile radości i pociechy sprawia mi ten dowód twéj przyjaźni.
— Tém lepiéj! Więc tedy przyjmujesz!
— Nie.
— Jakto?
— Ja nie potrzebuję twéj szlachetnéj ofiary: ten lichwiarz, którego nie znałem wcale pisał do mnie, i chce mi więcéj pieniędzy pożyczać rocznie niżelim ja w życiu mojém wydał.
— Co mówisz? On daje ci tyle? Tacy lichwiarze jakich on się trzyma, nigdy grosza nie dali bez najpewniejszych rękojmi; oni za nic sobie cenią honor, uczciwość i zamiłowanie w pracy; a ja nie wiém, mój drogi Ludwiku czy ty możesz posiadać jaki majątek.
— Mylisz się, Floestanie: mój ojciec jest milijonowym bogaczem.
— Twój ojciec! — zawołał Saint-Herem zdumiony. — Twój ojciec!
— Ten lichwiarz odkrył nie wiém jakim sposobem to o czém ja nigdy nie wiedziałem.
— I przyszedł ofiarować ci twoje usługi? O poznaję go teraz! On i jego towarzysze śledzą wszystkie ukryte majątki; a kiedy je odkryją, namawiają synów bogatych rodziców do strwonienia wszystkiego przed otrzymaniem dziedzictwa. Dzięki Bogu! mój Ludwiku poczciwy, więc i ty jesteś bogaty; bo pod tym względom możesz zupełnie wierzyć Porquinowi; jeżeli ci chce służyć to dla tego, że jego wiadomości są nieomylne.
— Ja mu téż wierzę, — odpowiedział Ludwik smutnie.
— Ale, zjakimże ty to smutkiem mówisz, Ludwiku! możnaby myśléć, że zrobiłeś jakieś złowrogie odkrycie. Cóż ci jest? A te łzy, które widziałem przed chwilą? A te słowa: Jestem bardzo nieszczęśliwy! Ty, nieszczęśliwy? Dla czegóż to?
— Mój przyjacielu, nie śmiéj się zemnie: ja kocham i jestem zdradzony.
— Masz rywala?
— A na domiar hańby i boleści, tym rywalem jest...
— Kto taki?
— Jest ten człowiek: ten nikczemny lichwiarz!
— Porquin? ten stary łotr? On! przeniesiony nad ciebie! Nie, nie, to być nie może! Ale cóż ciebie wprowadza na taki domysł? Mam moje podejrzenia, a potém on sam powiedział mi, że jest szczęśliwszy odemnie.
— Piękna rękojmia! on kłamie, jestem tego pewny.
— Florestanie, on bogaty, a ta którą kocha łem, którą kocham jeszcze mimowolnie, jest biédna i od dawnego czasu znosi okropną nędzę.
— Czy to być może! — Co więcéj, musi się zajmować swoją krewną równie biédną i kaleką. Świetne ofiary tego człowieka zaślepiły nieszczęśliwą istotę, i, jak tyle innych uległa skutkiem swéj nędzy.. Teraz, sam powiedz do czego może mi posłużyć odkrycie niespodziewanego majątku? Mojém jedyném pragnieniem byłoby podzielić się nim z Maryją.
— Słuchaj, Ludwiku, ja znam ciebie: zdaje mi się, że serce twoje oddałeś godnéj ciebie osobie.
— Już od roku Maryja dawała mi dowody najszczerszego przywiązania; lecz wczoraj odebrałem niespodziewanie list, w którym wszystko zerwała...
— Uczciwa dziewczyna, która ciebie biednego rok czasu kochała, nie ulegnie w jednym dniu takiemu oszustowi jakim jest Porquin. Powtarzam ci jeszcze raz on niezawodnie kłamie.
Poczém, z wielkiém zadziwieniem Ludwika, Saint-Herem zawołał głośno na spekulanta:
— Héj! panie kommendancie de la Maraudière!
Lichwiarz wszedł natychmiast do pokoju.
— Florestanie, — powiedział Ludwik niespokojnie, — co ty robisz?
— Bądź spokojny, mój drogi.
I zwracając się do lichwiarza, powiedział:
— Mój panie de la Maraudière, zdaje mi się, że w pamięci twojéj musiało się jakoś pomięszać co do pewnéj uczciwéj panienki, która, jak sam utrzymujesz, miała być ujętą twoim rozumem, twoją piękną powierzchownością, i szlachetném postępowaniem, podniesioném do wysokiego stopnia doskonałości przez tę odrobinę pieniędzy, któremi tak zaszczytnie obracać umiesz. Czy nie raczyłbyś panie kommendancie zrobić mi téj przyjemności i powiedzieć całą prawdę, bo inaczéj, ja będę wiedział jak sobie postąpić.
Porquin namyśliwszy się, że rozsądniéj będzie z jego strony fantazyję swoją, o któréj zadowoleniu nie wielką mógł mieć nadzieję, poświęcić dla rzeczywistéj korzyści zjednania sobie Ludwika Richard na klijenta, odpowiedział:
— Żałuję bardzo mego niewczesnego żartu, który ile mi się zdaje nie podobał się wcale panu Richard.
— No widzisz, — rzekł Florestan do swego przyjaciela. — Ale, czy pan kommendant wytłómaczy mi, skąd mu to przyszła myśl do tego niewczesnego żartu, który ja nazwę bezczelnym oszczerstwem?
— To, panie, nic prostszego: widziałem pannę Maryję w zakładzie, w którym zwykło pracuje; jéj piękność mnie uderzyła. Zapytałem o jéj adres i poszedłem do niéj, w mieszkaniu znalazłem tylko jéj chrzestną matkę, któréj otwarcie zaproponowałem...
— Dosyć, mój panie! — zawołał Ludwik z oburzeniem, — dosyć! Pozwól mi tylko dodać, przyszły mój panie kliencie, — odpowiedział Porquin, — że owa chrzestna matka nie przyjęła moich ofiar, i że panna Maryja, która w końcu nadeszła, prawie mnie za drzwi wyrzuciła. Widzisz pan tedy, panie de Saint-Herem, że wszystko szczerze wyznaję. A teraz, spodziewam się, że to otwarte działanie z méj strony zjedna mi zaufanie pana Richard, i że przyjmie moje drobne usługi. Co się zaś pana tyczy, panie de Saint-Herem, — dodał lichwiarz głosom pochlebnym, — przejrzałem papiery, które mi pan dałeś, i dzisiaj wieczorem przyniosę panu żądane dwieście luidorów. Sądzę, że pan nie znajdziesz uciążliwemi warunków jakie położyłem panu Richard, skoro je tylko ocenisz...
— Nie potrzebuję wcale pieniędzy, — przerwał mu Ludwik; — ubliżyłeś mi pan, sądząc, że ja przyjmę od niego zadatek na śmierć mego ojca.
— Ależ, kochany mój klijencie, pozwól sobie....
— Pójdź, Florestanie, wychodźmy ztąd, — rzekł Ludwik do swego przyjaciela, powtórnie przerywając spekulantowi.
— Widzisz więc, mój zbyt drogi panie Porquin, — rzekł Saint-Herem wychodząc ze swoim przyjacielem, — widzisz więc, że są jeszcze i uczciwi synowie, i uczciwe kobiéty. Nie powiém: Ażeby ci to za przykład albo za naukę posłużyło. Zbyt jesteś zastarzałym grzesznikiem, ażebyś się mógł poprawić; pragnąć tylko będę z całego serca, ażeby ci ten dwukrotnie doznany zawód mógł być ile możności najnieprzyjemniejszym.
— Ah! mój drogi Florestanie, — rzekł Ludwik opuściwszy mieszkanie lichwiarza, — dzięki tobie, czuję, że moja dusza jest swobodniejszą; jestem teraz pewny, że Maryja nie zniżyła się aż do tego nikczemnika. Ale pomimo tego, zawsze ona postanowiła zerwać zemną swoje stosunki.
— Więc ci to sama powiedziała?
— Nie, pisała do mnie, albo raczéj kazała mi to napisać.
— Jakto? kazała ci napisać!
— Wyśmiejesz się zemnie.... moja biédna kochanka nie umié ani czytać, ani pisać.
— Ah! jakże ty jesteś szczęśliwy! nie odbierasz przynajmniéj takich listów, jakie do mnie pisuje jedna młoda rękawiczniczka, którą odmówiłem pewnemu bankierowi, a który przez zazdrość i skąpstwo zagrzebał ją w jednym magazynie; bawię się olśnieniem jakiego czasami doznaje ta biédna dziewczyna: to człowieka tak bawi kiedy może uczynić kogoś szczęśliwym! tylko, że ja nigdy jéj już nie nauczę grammatyki. Ah! mój przyjacielu, co to za ortografija! To przedpotopowa niewinność. Ewa, nasza matka, tak pisać musiała. Ale, jeżeliż twoja Maryja nie umié pisać, to któż ci może za to ręczyć czy jéj sekretarz nie przeistoczył, nie sfałszował jej prawdziwéj myśli?
— W jakim celu?
— Tego nie wiém; ale czemu nie porozumiesz się z nią? wiedziałbyś stanowczo czego się trzymać.
— Błagała mnie, w imię swojéj spokojności, w imię przyszłości swojéj, ażebym się nie starał widziéć się z nią.
— I owszem, zobacz się z nią, dla dobra jej przyszłości, zwłaszcza teraz, kiedy masz milijony przed sobą.
— Masz słuszność Florestanie, zobaczę się z nią, zaraz do niéj pójdę, i jeżeli się tajemnica ta wyjaśni, jeżeli ją znajdę taką samą jak w przeszłości, przywiązaną i wierną, o! słuchaj, to zbyt wiele byłoby dla mnie szczęścia! Biédna istota! dotąd pędziła życie swoje w nędzy i pracy; nareszcie skosztowałaby wypoczynku, poznałaby co to jest byt lepszy; bo, ja nie wątpię wcale, mój ojciec zezwoliłby; i.... Ah! mój Boże!
— Co ci jest?
— To wzruszenie, te wszystkie wypadki tak mnie zajęły, że zapomniałem ci powiedziéć o pewnéj rzeczy, która cię bardzo zadziwi: mój ojciec chciał mnie koniecznie skłonić do ożenienia się z twoją kuzynką.
— Z jaką kuzynką?
— Z panną Ramon.
— Co mówisz!?
— Nie wiedząc wcale o projektach mego ojca pojechałem do Dreux, zkąd właśnie powracam; tam, widziałem pannę Ramon, i wierzaj mi, gdybym nawet nie był zakochany w Maryi, córka twego wuja wydała mi się tak odrażającą, że nigdy...
— Więc mój wuj nie podupadł tak bardzo, jak już od wielu lat wieść o tém rozpuścił! — wtrącił Florestan, przerywając swemu przyjacielowi. — Nie, oczywiście nie, — dodał po chwili, — bo jeżeli twój ojciec pragnie cię nakłonić do małżeństwa z moją kuzynką, to dla tego, że znajduje w tém korzyść dla ciebie. Nie masz wątpliwości, ów mniemany upadek jego, to proste udanie!
— Mój ojciec użył tegoż samego pozoru; bo tak zawsze mi tłómaczył ubóstwo w jakiém ciągle żyjemy.
— Ah! wujaszku Ramonie, wiedziałem, że jesteś zły, ponury, nieznośny! ale nie sądziłem nigdy, ażebyś był zdolny do tak wzniosłych pomysłów: od dnia dzisiejszego szanuję cię i poważam. Nic po tobie nie odziedziczę, to prawda; ale mniejsza o to, zawsze to jest przyjemnie wiedziéć, że człowiek ma wuja milijonera. Przychodzi to na myśl w trudnych mianowicie okolicznościach, i oddajemy się wtedy rozmaitym wujobójczym hipotezom! Błąkamy się w pocieszających myślach piorunującéj apopleksyi, i żałujemy nieco cholery, téj prawdziwéj opatrzności spadkobierców, która im się objawia, jako duch opiekuńczy pod barwą róż i złota.
— Nie sięgając tak daleko jak ty, mój drogi Florestanie, i nie życząc śmierci nikomu, — rzekł Ludwik z uśmiechem, — przyznam ci się, że wolałbym raczéj widziéć, ażeby skutkiem naturalnego biegu rzeczy, majątek twego wuja przeszedł w twoje, aniżeli w ręce jego nieznośnéj córki. Umiałbyś przynajmniéj korzystać z takich dostatków, i posiadając taki majątek, pewny jestem, że...
— Narobiłbym wiele długów! — dodał Saint-Herem poważnie, przerywając swemu przyjacielowi.
— Jakto! Horestanie, z tak ogromnym majątkiem...
— Narobiłbym wiele długów, powtarzam ci, musiałbym koniecznie narobić długów...
— Mając dwa czy trzy milijony fortuny.
— Mając dziesięć, dwadzieścia milijonów, zawszobym długi robił. Bo mój system jest taki sam jak system każdego kraju: im dług państwa jakiego jest większy, tém większy ono posiada kredyt; cóż więc jest ten kredyt? Kredyt jest to bogactwo. Rzecz czysto elomentarna, nie licząc w to, że w tém wszystkiém jest jeszcze i kwestyja filozofii moralnéj. Ale ja ci kiedy indziéj wytłómaczę moje filozoficzno i finansowe idee. Biegnij do Maryi i donieś mi o wszystkiém co zajdzie. Oto już południe, a ja obiecałem mojéj rękawiczniczce, którą tak lubię zachwycać, że dzisiaj spróbuję z nią nowego wierzchowca, najpiękniejszego konia w całym Paryżu; szalone dałem za niego pieniądze; a pisała dzisiaj rano do mnie, przypominając mi, że mieliśmy pojechać do lazku przez z, lasku Bulońskiego, według jéj ortografii! Twoja Maryja nigdy do ciebie takich biletów pisać nie będzie. Spiesz więc do niéj, bo mam jakąś dobrą nadzieję, napisz do mnie, albo téż sam przybądź; ale w każdym razie, dzisiaj muszę wiedziéć o twojéj radości lub smutku; radość podzielę z tobą, w smutku, któżby cię inny zdołał pocieszyć?
— Cokolwiek bądź nastąpi, drogi mój Florestanie, nie omieszkam uwiadomić cię o wszystkiém. Bądź zdrów i do zobaczenia.
— Ale, ale, czy checz abym cię odwiózł do Maryi?
— Nie, dziękuję ci, wolę iść pieszo, bo idąc będę miał czas zastanowić się nad tylu dziwnemi wypadkami, tudzież nad środkami jakie mi przedsięwziąść wypadnie względem mego ojca w przedmiocie odkrycia jego majątku.
— Żegnam cię tedy, kochany Ludwiku; spodziewam się, że cię jeszcze dzisiaj zobaczę, albo, że przynajmniéj odbiorę wiadomości od ciebie.
To powiedziawszy, Saint Herem wskoczył do pięknego powozu znanego brugham, który służy tylko do rannych przejażdżek, u który czekał na niego przed drzwiami lichwiarza.
Ludwik Richard zwrócił kroki swoje w stronę gdzie Maryja mieszkała.




ROZDZIAŁ X.

Gdy Ludwik Richard wszedł do izby zajmowanéj przez Maryję i jéj chrzestną matkę, zatrzymał się najprzód chwilkę na progu. Jego serce boleść ogarnęła na widok smutnego obrazu jaki się oczom młodzieńca przedstawił.
Maryja, leżąc w zwykłém ubraniu swojém na materacu rozesłanym na podłodze, zdawała się być zupełnie bezwładną; twarz jéj śmiertelną pokryta bladością, drżała konwulsyjnie od czasu do czasu; oczy jéj były zamknięte; ślady zaschłych łez przebijały się na jéj martwych licach; w jednéj w zaciśniętych i na piersiach złożonych rąk trzymała kopertę, w któréj zebrane były szczątki listu Ludwika.
Pani Lacombe, której fizyjognomija zwykle była ponura i ironiczna, zdawała się być dotkliwym przejęta bólem; klęcząc przed siennikem, na którym leżała jéj chrzestna córka, podpierała, kawałkiem swéj obciętéj ręki głowę Maryi, drugą zaś usiłowała podać jéj do ust szklankę wody.
Pani Lacombe szybko zwróciła głowę ku drzwiom, i twarz jéj przybrała wyraz swego zwykłego niezadowolenia, na widok Ludwika stojącego na progu.
— Czego pan chcesz? — zawołała opryskliwe. — Po co pan tu wchodzisz, nie zapukawszy piérwéj? Ja pana nie znam! Kto jesteś?
— O! mój Bożo! — zawołał Ludwik, w jakimże stanie ją znajduję! — I nie odpowiedziawszy wcale na pytania pani Lacombo, szybko przybiegł do posłania, ukląkł przy niém i zawołał: — Maryjo, co ci jest? odpowiédz mi!
Pani Lacombe najprzód równie zdziwiona, jak rozgniewana niespodziewaném wejściem młodzieńca, oburzonym spojrzała na niego wzrokiem, zastanowiło się chwilkę, poczém rzekła głosom groźnym:
— Pan jesteś Ludwik Richard?
— Tak jest, pani. Ale na miłość boską, cóż się Maryi stało?
— To jéj się stało, że pan mi ją zabiłeś!
— Ja, wielki Boże!
— A jak ona umrze, to pan mnie żywić będziesz!
— Umrze! Maryja!... to być nie może! Ależ, pani, tu trzeba iść po doktora, trzeba koniecznie coś zrobić... Jéj ręce są zimne... Maryjo! Maryjo! Mój Boże! Mój Boże! ona mnie nie słyszy!
— Otóż to w jakim ona jest stanie od owéj nieszczęśliwéj nocy; i to twój list niegodziwy człowieku, sprowadził takie nieszczęście!
— Mój list?... jaki list?
— Tak, będziesz może przeczył, kłamał teraz! ale, już wczoraj wieczorem, rozpacz dławiła biédną dziewczynę; nareszcie z rozdartém sercem wszystko mi wyznała!
— Ale, mój Boże! cóż ona pani wyznała?
— Że jéj nie chcesz więcéj widzieć, i że ją dla innéj porzucasz kobiéty. Tacy to są mężczyźni!
— Ale przeciwnie! ja pisałem do Maryi że...
— Kłamiesz! — zawołała pani Lacombe w coraz większym gniewie. — Powiadam, że ona ma list twój; to są oto te kawałki papieru, które jeszcze w ręku trzyma. Od czasu jak tylko zachorowała nie mogłam jéj ich odebrać, Mój Boże! co ona się napłakała! Wychódź ztąd niegodziwcze! Szczęście, — dodała biédna kobiéta w rozpaczy, — został mi cały koszyk węgli, a węgle to ostatnia nadzieja biédnego na tym świecie!
— Ah! to okropne! — mówił Ludwik, nie mogąc się od łez wstrzymać; — ale, ja pani przysięgam, że jesteśmy ofiarami jakiéjś straszliwej pomyłki! Maryjo! Maryjo! przyjdźże do siebie! to ja! ja, Ludwik!...
— Więc chcesz mi ją od razu zabić? — krzyknęła pani Lacombe czyniąc rozpaczliwe poruszenie dla odepchnięcia Ludwika od posłania. — Jeżeli ona wróci do przytomności, to twój widok ją zabije.
— Dzięki ci, mój Boże! — zawołał Ludwik opierając się pani Lacombe i pochylając się ku Maryi. — Ona się poruszyła; patrz pani, jéj ręce się roztwierają... głowa się podnosi... otwiera oczy.... Maryjo! czy ty mnie słyszysz? to ja jestem!
Rzeczywiście, dziewica zaczęła zwolna wracać do przytomności; głowa jéj zwieszona na posłanie, podniosła się nieco; jéj oczy zaczerwienione i nabrzmiałe łzami, błąkając się wątpliwie po otaczających przedmiotach, zatrzymały się na Ludwiku. Wkrótce potém, zdziwienie, radość, odbiły się w jej spojrzeniu, i powiedziała głosom cichym i osłabionym:
— Ludwiku, to ty jesteś? Ah! nie miałam już nadziei...
Potém, gdy smutna rzeczywistość przyszła jéj na myśl, odwróciła głowę, którą spuściła na kolana pani Lacombe, i rzekła do niéj głosem bolesnym:
— Ah! chrzestna matko, on tu przyszedł po raz ostatni... już wszystko skończone!
— Wszakże ci mówiłam, że ty ją dobijesz! — zawołała pani Lacombe w rozpaczy.-Wychodź ztąd natychmiast! O ja nieszczęśliwa kaleka! nie mieć tyle siły, ażeby tego człowieka za drzwi wyrzucić! On mi ją chce zabić, pozbawić mnie ostatniego kawałka chleba!
— Maryjo, rzekł Ludwik głosem błagającym, — zlituj się, wysłuchaj mnie: ja nie przychodzę ażeby cię pożegnać, przeciwnie, przyszedłem powiedziéć ci, że cię kocham więcéj jak kiedykolwiek!
— Wielki Boże! zawołała dziewica podnosząc się nagle na posłaniu, jak gdyby iskrą elektryczną dotknięta, — co on mówi?
— Mówię ci, Maryjo, że jesteśmy oboje ofiarą jakiéjś omyłki; nie przestałem nigdy ani na chwilę kochać ciebie; nigdy, i podczas mojéj podróży, jedno tylko miałem pragnienie, jednę myśl, ażeby cię jak najprędzéj ujrzéć, i ułożyć z tobą to wszystko co się tyczy naszego małżeństwa, jakem ci to w liście moim oświadczył.
— W liście twoim? — zawołała Maryja głosem bolesnego wyrzutu. — O! mój Boże! on go już sobie nawet nie przypomina! Masz, Ludwiku, oto jest twój list!
I oddała młodzieńcowi kawałki papieru, na których widać jeszcze było ślady łez nieszczęśliwéj dziewczyny.
— Ty zobaczysz, — wtrąciła z goryczą pani Lacombe, podczas kiedy Ludwik układał na prędce pomięto szczątki listu, — ty zobaczysz, że on nie przyzna teraz swojego pisma! I ty będziesz taka nierozsądna, że uwierzysz temu, nie prawdaż?
— Oto co ja pisałem do ciebie Maryjo, — rzekł Ludwik czytając w miarę, jak układał kawałki pisma jeden koło drugiego:

„Moja droga i kochana Maryjo,

„Będę przy tobie nazajutrz po odebraniu tego listu. Krótkie moje oddalenie, z powodu którego tyle ucierpiałem, przekonało mnie że mi jest niepodobna żyć zdaleka od ciebie. Dzięki Bogu, dzień naszego połączenia już bliski: jutro mamy szóstego maja. Według naszéj umowy, zaraz po powrocie, będę mówił z moim ojcem o naszych zamiarach, i nie wątpię wcale o jego przyzwoleniu.
„Bywaj mi więc zdrowa, do pojutrza, moja najukochańsza Maryjo. Kocham cię jak szalony, albo raczéj jak człowiek rozumny, bo to wielki rozum szukać i znaleść szczęście w takiém sercu jak twoje.

„Twój do zgonu, Ludwik.

„Dla tego piszę do ciebie tak krótko, że stanę w Paryżu jednocześnie prawie z moim listem; a potém, przykro mi jest także pomyśléć, że kto inny czyta to co ja do ciebie piszę. Gdyby nie ta okoliczność, co jabym ci to miał do powiedzenia!

„Twój wiecznie twój Ludwik.”

Maryja słuchała tego czytania z takiém osłupieniem, że jednego słowa w tej chwili wymówić nie mogła.
— Widzisz więc Maryjo, — dodał Ludwik, — widzisz co ja do ciebie pisałem. Mój Boże! jakimże sposobem ten list mógł w tobie taką rozpacz obudzić?
— Jakto! panie Ludwiku, w liście takie rzeczy stały?
— Przeczytaj pani sama, — odpowiedział Ludwik, podając pani Lacombe kawałki swego listu.
— Alboż ja to umiem czytać! — rzekła na to opryskliwie. — Ale, cóż się to stało, że Maryi przeczytano rzeczy zupełnie przeciwne, a nie to co pan napisałeś? Maryjo, — zawołał nareszcie Ludwik, — kto czytał ci mój list?
— Pisarz publiczny, — odpowiedziała dziewica.
— Pisarz publiczny! — powtórzył Ludwik, któremu dziwna myśl przyszła do głowy. — O! zmiłuj się, Maryjo, wytłómacz się!
— Mój Boże, to rzecz bardzo prosta, panie Ludwiku. Poszłam do jednego pisarza publicznego na placu Kośnicy niewiniątek, ażeby mu podyktować list do ciebie. Napisał go, lecz w chwili kiedy go już miał zaadressować do Dreux, wylał na niego wszystek atrament, tak, że go musiał drugi raz przepisywać. Wróciwszy do domu, zasiałam znowu ten list od ciebie. Nie mając nikogo coby mi go przeczytał w nieobecności Augustyny, powróciłam do tegoż samego pisarza, czcigodnego, pełnego dobroci starca, i prosiłam go o przeczytanie tego coś do mnie napisał. Przeczytał, i według słów jego stało tam: „że nie możemy się już nigdy widziéć, że dla ciebie idzie tu o twoją i ojca twego przyszłość, i że nareszcie zaklinasz mnie ażebym...”
Biédna dziewica nie mogła już dokończyć, i łzami się zalała.
Ludwik zrozumiał lub domyślił się wszystkiego, poczynając od przypadku, który Maryję zaprowadził do jego ojca, aż do umyślnego przewrócenia kałamarza na list, wtedy kiedy już tylko zostawało adres położyć, adres który wyjaśniając starcowi wszystko, podał mu myśl napisania drugiego listu w duchu zupełnie przeciwnym piérwszemu, i odesłania go nie do Dreux, ale w Paryżu do jego mieszkania, ażeby go Ludwik odebrał po swoim powrocie. Domyślił się nareszcie, że to również ojciec jego zaimprowizował owo odczytanie listu pożegnalnego, kiedy Maryja wróciła do niego powtórnie.
Dowiedziawszy się tym sposobem o tak podstępnym zdradzeniu zaufania jakiego ojciec jego się dopuścił, w celu aż nazbyt oczywistym, Ludwik przejęty boleścią i wstydem, nie śmiał wyznać Maryi jakie węzły łączyły go z owym pisarzem publicznym. Pragnąc atoli wytłómaczyć Maryi to podejście, powiedział:
— Zapewnie tak się to stało: pisarz ton, mimo pozornéj swojéj poczciwości, chciał może zrobić sobie jaki niedorzeczny żarcik, moja biedna Maryjo, i przeczytał ci rzecz całkiem przeciwną temu co ja napisałem.
— O! toby było niegodnie! — zawołała dziewica składając ręce z oburzeniem. — Jakaż to przewrotność ze strony człowieka w takim wieku. Wyglądał przecież tak uczciwie kiedy mi mówił o współczuciu jakie w nim obudzają osoby, które jak ja, ani pisać, ani czytać nie umieją!
— Cóż chcesz! oszukał cię, Maryjo, to jest niezawodnie.
— Ależ ten list, który ja mu dyktowałam do ciebie w Dreux?
— Przybył pewnie do tego miasta wtedy, kiedy ja wyjechałem już do Paryża, odpowiedział młodzieniec, ukrywając przed Maryją, że list ten odebrał dopiéro po swoim powrocie do stolicy. — Ale mniejsza o to! — dodał Ludwik, pragnąc zakończyć tak przykrą dla siebie rozmowę. — Nie jesteśmyż już teraz pewni naszych wzajemnych uczuć, Maryjo, a więc bądźmy spokojni... i...
— Za pozwoleniem, — przerwała pani Lacombe po chwili namysłu, — za pozwoleniem, wy oboje możecie być spokojni, ale ja... bynajmniéj.
— Jakto, pani?
— Co przez to rozumiesz, moja chrzestna matko?
— Co ja przez to rozumiem? — zawołała pani Lacombe głosem niechętnym, — oto, że ja nie chcę takiego małżeństwa.
— Racz mnie pani wysłuchać....
— Co mi to potém! Ponieważ waćpan jesteś synem pisarza publicznego, nie masz zatém ani szeląga, Maryja także nic nie ma, a kiedy się dwie biédy pobiorą, to co z tego wyniknie? Moja chrzestna córka już mnie ma na swoim karku, jeszczeby jéj tylko dzieci brakowało! Jakieżby to piękne było gospodarstwo takiéj zgłodniałéj rodziny!
— Ale moja chrzestna matko, — zawołała Maryja.
— Daj mi tam pokój! Przewiduję ja doskonale wasze plany: chcą się oto żenić, ażeby się staréj kaleki pozbyć! Tak, tak, prędzéj albo późniéj powiedzą jéj: — „Nie mamy nawet dosyć chleba dla nas i dla naszych dzieci, a tu jeszcze i ciebie trzeba żywić, ciebie co nic nie robisz. Wynoś się ztąd, żyj jeżeli możesz, umrzéj jeżeli chcesz! jak mówi przysłowie.” — Ja zaś stanąwszy raz na ulicy, zostanę zatrzymaną jako włóczęga, zaprowadzą mnie tam gdzie wszystkich podobnych biedaków odprowadzają, a wy pozbędziecie się takiego próżnego ciężaru, tak, tak, poznałam ja wasze plany.
— O! mój Boże! — zawołała Maryja, — czyliżbyś mogła myśléć?
— Bądź pani spokojną, — dodał Ludwik skwapliwie. — Dzisiaj właśnie zrobiłem odkrycie, którego się nigdy nie spodziewałem. Ojciec mój, z przyczyn które szanować powinienem, aż dotąd ukrywał przedemną, że jest bogatym, nawet bardzo bogatym.
Maryja spojrzała na Ludwika wzrokiem więcej zadziwionym, niżeli uradowanym, usłyszawszy z ust jego tak nadzwyczajną wiadomość; poczém rzekła do pani Lacombe:
— Widzisz więc, moja matko, teraz porzucisz już te wszystkie obawy, które dla mnie zawsze były tak bolesne.
— Ha! ha! ha! ha! — parsknęła pani Lacombe głośnym szyderskim uśmiechem; — ona temu wierzy! szalona....
— Ale, moja chrzestna matko...
— To ty nie widzisz, że on wymyśla te wszystkie kłamstwa, dla tego tylko ażebym zezwoliła na wasze małżeństwo?
— Ja pani przysięgam, że...
— A ja waćpanu mówię, że to wszystko są bajki! ja to mówię, ja! — zawołała pani Lacombe; — albo też, jeżeli jesteś bogaty, to nie będziesz chciał Maryi wcale... Co znowu! alboż to syn człowieka bogatego będzie taki głupi, żeby się miał żenić z biédną szwaczką, która nawet pisać i czytać nie umié!
Nie podzielając nieufności swéj chrzostnéj matki, Maryja na myśl o tym majątku Ludwika, spojrzała tylko na niego smutnym i niespokojnym wzrokiem.
Młodzieniec zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i odpowiedział:
— Pani Lacombe bardzo się myli: syn bogatego człowieka dotrzymuje słowa danego wtenczas kiedy był ubogim, zwłaszcza gdy szczęście jego życia do tego słowa jest przywiązane.
— Ba! ba! są to piękne ale próżne słówka, — zawołała chora głosem nieufnym i opryskliwym. — Czyś pan bogaty czy biédny, nie dostaniesz Maryi, dopóki i dla mnie utrzymania nie zapewnisz. Ja nie wiele żądam: sześćset franków rocznie; ale to w gotówce i za kontraktem sporządzonym formalnie u rejenta.
— Ah! chrzestna matko! — rzekła Maryja zalewając się łzami, — żeby też tak nieufać Ludwikowi!
— O! tak, tak! — zawołała nieszczęśliwa chora, — zaufaj tylko, a potém niespodzianie okradną cię i zostawią na koszu! Znam ja to dobrze! Z początku to wszystko obiecują czego tylko człowiek zażąda, a potém naprzykrzy się stara kaleka i daléj z nią jak najprędzej do domu włóczęgów!! Będąc sama z Maryją nie boję się, ażeby mnie miała zostawić na bruku: wprawdzie jestem dla niéj ciężarom, i sprzykrzyłam jéj się bardzo; ale to jest dobra dziewczyna, i przytém ona mnie się boi. Ale jak się tylko pobierzecie, oboje wyrzucicie mnie z domu, a gdzie się wtedy podzieję, co? Powiedzcie co ja mam robić? Alboż to moja wina, żem przy ciężkiéj pracy kaleką została? Nie! nie! nie będzie małżeństwa, dopóki nie będę miała u notaryjusza zapewnionych sześćset franków rocznie. To moje ostatnie słowo.
Podczas kiedy pani Lacombe w ten sposób wynurzała swoją nieufność i gorycz, Ludwik i Maryja zamienili między sobą spojrzenia, które miały wiele smutnego znaczenia w sobie.
Dziewica zdawała się mówić:
— „Słyszysz ją teraz Ludwiku! Widzisz sam, jak dalece nieszczęście, które ją przez cało życie tak zawzięcie prześladuje, rozdrażniło charakter mojéj chrzestnéj matki!
— „Biédna Maryjo! — zdawał się odpowiadać młodzieniec: — ileś ty musiała wycierpiéć! Takie poświęcenie, tyle czułości i znoju z twéj strony, wynagrodzone w sposób tak okrutny!
— To jéj nieszczęście trzeba o to wszystko obwiniać, ale nie ją Ludwika! ona tyle cierpiała!” — odpowiadał tkliwy wzrok dziewicy.
— Pani Lacombe, rzekł Ludwik gdy chora mówić przestała, — możesz pani być pewną, że twój los zostanie należycie zabezpieczony: Maryja i ja nie zapomnimy nigdy, żeś ją do siebie przyjęła, żeś była dla niéj drugą matką, i czy zechcesz przy nas pozostać, czy też będziesz chciała żyć samotnie, zawsze będziesz pielęgnowana z taką godnością na jaką sobie zasłużyłaś.
— Ah! dziękuję ci, Ludwiku, — zawołała dziewica z uczuciem najżywszéj wdzięczności; dziękuję ci za to współczucie dla mojéj biednéj chrzestnéj matki.
I Maryja pochyliła się ku pani Lacombe, ażeby ją uściskać; lecz chora odpychając ją od siebie powiedziała głosem gorzkiéj ironii:
— Czy ty nie widzisz, szalona, że on sobie z nas żartuje? Ożenić się, z tobą! Mnie pensyję wyznaczyć? Słyszane to rzeczy? On mnie tylko chce podejść, to cała rzecz; a jeżeli rzeczywiście jest bogaty, czy chcesz żebym ci powiedziała co się z tobą stanie? On cię będzie pieścił, będzie ci pochlebiał, a potém dowiesz się niespodzianie, że się z inną ożenił; dla tego też zakazuję mu, ażeby tu jego noga nie postała.
— Wyjąwszy wtedy, kiedy tu przyjdę z moim ojcem prosić panię o rękę Maryi, i kiedy mój ojciec przyjdzie zapewnić cię o funduszu jaki na nasze i twoje utrzymanie wyznaczy.
— Tak, tak, — odpowiedziała chora kładąc się do łóżka i odwracając się do ściany, — tylko tyle wiém, że się nigdy nie doczekamy tych pięknych przyrzeczeń.
— Owszem, spełnienie ich jutro nastąpi, odpowiedział Ludwik uroczyście.
Poczém, zwróciwszy się do swéj kochanki, rzekł:
— Żegnam cię, Maryjo. Jutro przyjdę tu z moim ojcem.
— Mój Boże, Ludwiku, mogłożby to nastąpić! zawołała czule ściskając ręce młodzieńca. — Po tylu zmartwieniach i troskach, miałożby nareszcie szczęście do nas zawitać szczęście na zawsze!
— Czy skończycie rychło? już mi się w głowie kręci od waszego szczęścia! — krzyknęła gniewliwie chora. Dajcież mi już raz pokój; a ty Maryjo, żebyś mi się nie ruszyła z domu; widzę, że masz wielką ochotę wyprowadzić tego kłamcę na schody; ale kiedy ja raz powiem: nie, to nie!
Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie po raz ostatni, i młodzieniec powiedział cicho do swéj narzeczonéj:
— Do jutra, Maryjo, kochanko, żono moja! do jutra!
— Czy on się rychło ztąd wyniesie! — powtórzyła chora.
Poczém Ludwik wyszedł, a Maryja wróciła zwolna do łóżka swéj chrzestnéj matki, przy którém usiadła.
Nie długo po tej scenie, kochanek Maryi spieszył do sklepiku swego ojca, gdzie spodziewał się zastać go jeszcze; lecz znalazł go zamkniętym, a zapytawszy się o pana Richard, dowiedział się, że starzec dnia tego wcale nie był na placu. Zdziwiony tak ważném odstąpieniem od jednostajnych zwyczajów swego ojca. Ludwik pospieszył na ulicę Grenelle, do mieszkania które z nim zajmował.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


ROZDZIAŁ I.

Ludwik Richard przybył wkrótce na ulicę Grenelle. W chwili kiedy przechodził obok loży odźwiernego, ten powiedział do niego:
— Panie Ludwiku, ojciec pański wyszedł już od dwóch godzin: zostawił mi tylko ten list do pana; miałem go właśnie zanieść do kancellaryi, gdybyś pan tutaj nie przyszedł przed godziną drugą.
Młodzieniec skwapliwie odpieczętował list, który zawierał w sobie co następuje:

„Drogi synu,

„W téj chwili odbieram zawiadomienie od mego przyjaciela Ramona, w którém mi donosi, że jednocześnie z listem swoim wyjeżdża z Dreux do Paryża wraz z córką, i że w dniu dzisiejszym stanie w Paryżu.
„Ponieważ nigdy jeszcze nie jeździł koleją żelazną, i ponieważ chce spróbować przyjemności podróżowania tą drogą, zatrzyma się więc w Wersalu, prosząc nas, ażebyśmy tam przybyli. Zwiedzimy tameczny pałac i wrócimy do Paryża ostatnim pociągiem.
„Czekam na ciebie w hotelu Réservoir. Jeżelibym się już z Ramonem i jego córką udał na zwiedzenie pałacu, to łatwo tam nas znajdziesz. Rozumie się samo przez się, że to widzenie się z panną Ramon nie obowiązuje cię bynajmniej na przyszłość. Pragnę tylko, ażebyś mógł korzystając ze zdarzającéj się dzisiaj sposobności, po gruntowném rozpatrzeniu się, uznać niesprawiedliwość twego uprzedzenia przeciwko téj młodéj osobie. Zresztą, sam to pojmujesz, że jakiekolwiek są twoje zamiary, byłoby bardzo niegrzecznie względem Ramona, mego najlepszego przyjaciela, nie przybyć na jego zaproszenie. Przybywaj więc drogi Ludwiku, bo sama przyzwoitość tego wymaga.
„Twój kochający cię ojciec, który na świecie jednéj tylko rzeczy pragnie: twojego „szczęścia!”

A. Richard

Ludwik, pomimo zwykłéj powolności swojéj żądaniom ojca, nie udał się do Wersalu, czując zupełną bezużyteczność tego nowego spotkania się z panną Ramon, zwłaszcza przy tém niezachwianém postanowieniu zaślubienia Maryi.
Niespodziewane odkrycie bogactw ojca, nie zmieniło bynajmniéj skromnych i pracowitych zwyczajów Ludwika, który z pośpiechem udał się do kancellaryi dla spełnienia swych obowiązków i wytłomaczenia się zarazem ze swéj rannéj nieobecności w biórze. Pilna robota, do któréj się przykładał z dosyć częstém roztargnieniem zpowodowaném dnia tego wypadkami, zatrzymała go długo w kancellaryi.
W chwili kiedy już miał wychodzić, wbiegł jeden z jego kolegów i zawołał:
— Ah! moi przyjaciele, co za wypadek! jakie nieszczęście!
— Co? co takiego?
— Spotkałem właśnie jednego znajomego, który szedł ze stacyi Wersalskiéj kolei żelaznéj.
— Wersalskiej kolei! — krzyknął Ludwik z przerażeniem.
— Okropny wypadek.
— Wielki Boże! — zawołał Ludwik blednąc.
— Cóż to się stało?
— Pociąg wracający do Paryża wypadł z szyn; wagony zbiły się na siebie, piec maszyny zapalił powozy, i powiadają że wszyscy niemal podróżni zostali zabici albo spaleni.
Ludwik śmiertelnym zdjęty przestrachem, nie mógł już dłużéj czekać. Nie myśląc nawet o wzięciu kapelusza, wypadł z kancellaryi i spostrzegłszy pierwszy kabryolet na ulicy wskoczył do niego, mówiąc do stangreta:
— Dostaniesz dwadzieścia franków na piwo, jeżeli mnie zawieziesz co koń wyskoczy na koléj żelazną Wersalską... a ztamtąd... jeszcze daléj... ale sam nie wiém gdzie... tylko ruszaj.. na Boga ruszaj!
— Do prawéj czy lewéj stacyi, panie? — zapytał dorożkarz zacinając konie.
— Jakto?
— Są panie dwie stacyje, jedna prawa, druga lewa.
— Chcę jechać w to miejsce gdzie się właśnie wydarzyło jakieś okropne nieszczęście.
— Piérwszy raz o tém słyszę, panie.
Ludwik kazał się odwieść napowrót do kancellaryi, w zamiarze powzięcia dokładniejszych wiadomości od kolegi, który wiadomość tę piérwszy przyniósł; ale nie zastawszy już nikogo w biórze, młodzieniec wsiadł znowu do powozu z większą jeszcze obawą.
— Panie, dowiaduję się właśnie, — powiedział dorożkarz, że to się stało po lewéj stronie kolei.
Ludwik, objaśniony nareszcie w swej niepewności kazał się zawieść na właściwą stacyję. Tu, potwierdzono mu już tę smutną wiadomość i oświadczono mu, w którém miejscu wydarzyło się to straszne nieszczęście. Jadąc wskazanym śladem, dostał się o zmierzchu pod Bas Meudon. Wyskoczył bez namysłu z kabryoletu, a wiedziony ostatnim blaskiem palących się na jednym stosie wagonów, znalazł się wkrótce na samém miejscu téj okropnéj klęski.
Opisy i opowiadania współczesne temu wypadkowi zajmowały się już tak długo wszystkiemi towarzyszącemi mu szczegółami, że zbyteczném byłoby wznawiać tutaj wszystkie okoliczności jego; powiémy tylko, że Ludwik daremnie całą noc szukał swego ojca pomiędzy temi bezkształtnemi, popalonemi lub ciężko poranionemi ciałami.
Około godziny czwartéj zrana, młodzieniec przejęty najtkliwszą boleścią i nadzwyczajnie znużony, powrócił do Paryża, jedną tylko pocieszając się jeszcze nadzieją, że jego ojciec, ocalony w szczupłéj liczbie innych podróżnych, powrócił w nocy do domu.
Zaledwie stanął przed drzwiami, Ludwik wysiadł z kabryoletu i pobiegł skwapliwie do odźwiernego.
— Czy mój ojciec jest w domu? — były piérwsze jego słowa.
— Nie, panie Ludwiku.
— Niestety! więc już żadnéj nie masz wątpliwości, rzekł z cicha do siebie tłumiąc gwałtem wydobywające się z piersi łkanie; — zginął!... zginął!...
I kolana ugięły się pod nim; przymuszony był usiąść bo inaczéj byłby zapewne upadł.
Wypocząwszy chwilkę u odźwiernego, który zużył już wszystkie znane mu w takim razie słowa pociechy, Ludwik udał się krokiem powolnym do swego ubogiego mieszkania.
Na widok tej ubogiéj izby, tak długo podzielanéj z ojcem, którego tak tkliwie kochał, a którego teraz tak strasznym stracił wypadkiem, boleść Ludwika najwyższego dosięgła stopnia; rzucił się na posłanie, zakrył twarz rękoma i gorzko płakać zaczął.
Może z pół godziny czasu przepędził w głębokiéj rozpaczy, gdy w tém zapukano do drzwi i odźwierny wszedł do izby.
— Czego chcesz? — zapytał Ludwik ocierając łzami zroszone oczy.
— Przykro mi bardzo, że ja w podobnéj chwili przeszkadzam panu Ludwikowi, ale ten dorożkarz...
— Co? — zapytał Ludwik, który w boleści swojéj zupełnie zapomniał o kabryolecie. — Jaki doróżkarz?
— Doróżkarz, z którym pan całą noc jedźziłe.ś Podobno obiecywałeś mu pan dwadzieścia franków na piwo, co z należytością za kursa całonocne czyni cztérdzieści dziewięć franków, których on się właśnie dopomina.
— Ej, mój Boże, — zawołał młodzieniec w bolesnéj niecierpliwości swojéj, — więc mu zapłać, i daj mi pokój.
— Ah, panie Ludwiku, cztérdzieści dziewięć franków to przecież nie mała kwota! I ja nie mam tyle pieniędzy!
— Ah! mój Boże! cóż tu zrobić? rzekł młodzieniec przywiedziony tém żądaniem do potrzeb życia materyjalnego. — Ja także nie mam tyle pieniędzy.
I prawdę powiedział, bo nigdy nie miał do swego rozporządzenia nawet czwartéj części téj kwoty jaką winien był dorożkarzowi.
— Ależ, w takim razie, mój panie, — odpowiedział odźwierny, — jakże pan możesz najmować powozy na godziny, w czasie nocy, i obiecywać im jeszcze po dwadzieścia franków na piwo? Pan chyba głowę straciłeś! Cóż pan zrobisz? Zobacz pan przynajmniéj czy w szufladzie nieboszczyka ojca nie ma kilku złotych pieniędzy?
Na te słowa, Ludwik przypomniał sobie to, o czém w boleści swojéj aż dotąd przepomniał. Mówiono mu, że ojciec jego był bogaty. Domyślając się zatém, że może w mieszkaniu miał ukryte pieniądze, lecz nie chcąc żadnych robić poszukiwań w przytomności odźwiernego, rzekł do niego:
— Być może iż niezadługo będę jeszcze potrzebował kabryoletu; niechaj więc poczeka Jeżeli za pół godziny nie zejdę na dół, to przyjdziesz tu do mnie po pieniądze dla doróżkarza.
— Ale, panie Ludwiku, to czekanie powiększy jeszcze pańskie wydatki, i, jeżeli pan nie masz czém zapłacić, toby trzeba...
— Dobrze, dobrze, — rzekł Ludwik przerywając nagle odźwiernemu, — ja wiém co mam robić.
Odźwierny oddalił się. Młodzieniec, zostawszy sam w mieszkaniu, doznał pewnych wyrzutów sumienia myśląc o poszukiwaniach jakie miał przedsięwziąć; takie przetrząsanie, w podobnéj chwili zdawało mu się być świętokradztwem; lecz zniewolony koniecznością, musiał do niego przystąpić.
Domowo sprzęty jego ojca składały się ze stołu do pisania, komody i starego kantorka orzechowego podobnego do tych, jakie czasami można widziéć u zamożniejszych włościan; składał się on z dwóch części leżących jedna nad drugą.
Ludwik przejrzał najprzód stół i komodę, ale nie znalazł w nich pieniędzy: klucze od kantorka były w zamkach obu jego przegród; otworzył je i znalazł w nich tylko niektóre rzeczy służące do ubrania; długa szuflada rozdzielała obie części kantorka; w szufladzie tej były tylko niektóre papiery bez żadnej wagi. Jednakże przypuszczając, że się tu mogła jeszcze znajdować jaka skrytka, Ludwik postanowił zupełnie wyciągnąć szufladę; w piérwszéj chwili nic nie postrzegł, lecz przypatrzywszy się lepiej, ujrzał cóś nakształt główki gwoździka miedzianego wbitego w lewą fugę szuflady; popchnął ten gwoździk i jednocześnie prawie usłyszał jakby skrzypnięcie dwóch otwierających się zawiasek; schylił się i zobaczył, że deseczka dzieląca kantorek opuściła się powolnie i odsłoniła podwójne dno mające głębokości około sześciu cali i rozciągające się w całéj dolnéj części kantorka. Kilkanaście półeczek poprzecznych, umieszczonych jakby w biblijotece, i pokrytych czerwonym aksamitem, zapełniało tę skrytkę; na każdéj takiéj półeczce leżały symetrycznie ułożone niezliczone rulony złota, rozmaitych kształtów, krajów i epok; widocznie każda z tych sztuk musiała być oddzielnie czyszczoną i polerowaną, bo wszystkie były połyskujące jak gdyby prosto z pod stępia wyszły.
Ludwik, pomimo tłoczącego duszę jego smutku, olśniony został na chwilę widokiem tego skarbu, którego wartość musiała być znakomita. Po tém piérwszém wrażeniu, ujrzał jakiś papier leżący na piérwszéj półeczce, wziął go do ręki i poznawszy na nim rękę swego ojca, przeczytał następujące słowa:
„Ten zbiór złota rozpoczęły był 7 września 1803 roku; jego wartość kursowa wynosi 287,634 fr. 10 cent. (Patrz art. IV mego testamentu złożonego u pana Marainville, notaryjusza przy ulicy Ś. Anny Nr. 28, depozytaryjusza moich tytułów rentowych, akcyj i innych papierów. Zobacz także zapieczętowaną kopertę złożoną za rulonami podwojonych pistolów hiszpańskich na piątéj półeczce).”
Ludwik odsunął kilkanaście rulonów tych ogromnych monet hiszpańskich, i znalazł rzeczywiście kopertę zapieczętowaną czarnym lakiem.
Na téj kopercie był następujący napis dużemi literami:
Do mego drogiego i ukochanego syna.
W chwili kiedy Ludwik już miał to pismo rozpieczętować, zapukano do drzwi. Przypomniawszy sobie że zalecił odźwiernemu ażeby wkrótce powrócił, tyle tylko miał czasu, że zdążył uchwycić jeden z tych dwóch pistolów i popchnąć sprężynę, która zamknęła natychmiast całe wnętrze kantorka.
Odźwierny obejrzał z wielkiém zadziwieniem i ciekawością dublon, który młodzieniec mu doręczył i nie mogąc oczom dać wiary zawołał w największém zdumieniu:
— Cóż to za prześliczna sztuka złota! Wygląda jakby zupełnie nowa. Nigdym jeszcze takiéj nie widział.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedział Ludwik; — idź i zapłać doróżkarza.
— Ileż to warta, ta piękna sztuka złota, panie Ludwiku?
— Więcéj jest warta aniżeli kwota jaka się odemnie należy; zmień ją u wekslarza i zapłać dorożkarzowi.
— Panie Ludwiku, — dodał odźwierny głosem tajemniczym, — czy ojciec Richard dużo panu zostawił takich pięknych sztuk? Ktoby to był kiedy pomyślał, że ten poczciwy człowiek...
— Wychódź! — zawołał Ludwik oburzony cynizmem tego pytania; — zapłać doróżkarza i nie wracaj tu więcéj.
Odźwierny oddalił się spiesznie. Ludwik chcąc się zabezpieczyć od natręctwa tego człowieka, zamknął się, wyjął klucz z zamku i powrócił do kantorka.
Przed otwarciem testamentu swego ojca, Ludwik przypatrywał się jeszcze chwilkę, prawie mimowolnie temu połyskującemu skarbowi. Ale tym razem, jakkolwiek sam sobie wyrzucał tę myśl zbyt uśmiechającą w chwili tak żałosnéj, myślał on o Maryi, mówiąc sobie w duchu, że tylko czwarta część tak wielkiéj summy, jaką miał przed oczyma wystarczyłaby na zawsze na zapewnienie dobrego bytu i niezależności jego żony.
Potem starał się zapomiéć o tém okrutném podejściu, jakiego użył jego ojciec względem biédnéj dziewczyny, i wmawiał w siebie, że jego małżeństwo z Maryją byłoby zyskało przyzwolenie starca, i że, nie przyznając się do posiadanych skarbów, byłby on przynajmniéj zapewnił los nowożeńców.
Odkrycie tych bogactw nie budziło bynajmniéj w Ludwiku jednéj z tych pożądliwych i mściwych radości, jakich prawie zawsze doświadczają spadkobiercy sknerów, kiedy sobie pomyślą o ciężkim niedostatku na jaki ich to sknerstwo skazywało.
Przeciwnie, młodzieniec z pobożném i rozrzewniającym poszanowaniem spoglądał na testament ojca, a wziąwszy go drżącą z wzruszenia ręką, odpieczętował nareszcie pismo zawierające w sobie ostatnią wolę starca.




ROZDZIAŁ II.

Testament ojca Ludwika, pisany może na dwa miesiące pierwéj, zawierał co następuje:
„Mój synu najukochańszy, kiedy wyrazy te czytać będziesz, mnie nie będzie już na świecie.
„Sądziłeś zawsze że byłem biédny, tymczasem zostawiam ci wielki majątek, zebrany przez moje skąpstwo.
„Byłem skąpym, nie przeczę temu; owszem chlubię się z tego i szczycę.
„Dla czego, zaraz ci powiém.
„Do czasu twego przyjścia na świat, które pozbawiło mnie twéj matki, nie będąc rozrzutnym, mało troszczyłem się o powiększenie własnego mienia i posagu, którymi żona moja wniosła; lecz kiedy niebo obdarzyło mnie synem, to uczucie przezorności, które staje się świętym obowiązkiem, kiedy kto ojcem zostanie, nieznacznie zamieniło się we mnie w rządność, oszczędność, nareszcie w skąpstwo.
„Zresztą, jeżelim sam odmawiał sobie wielu rzeczy, tobie na niczém nie zbywało wiatach twoich dziecinnych. Z urodzenia zdrów i silny, przy męzkiém wychowaniu jakie odebrałeś, wzrastałeś widocznie w najpiękniejsze przymioty ciała i duszy.
„Gdy doszedłeś wieku, w którym naukę korzystnie rozpocząć już mogłeś, umieściłem cię w jednéj z tych szkół otwartych dla ludzi ubogich; najprzód, że i to było dla mnie oszczędnością (drobnych oszczędności nie rozumiem) powtóre, że chciałem abyś w takiem wychowaniu przywykł do życia skromnego, pracowitego. Skutek przewyższył moje nadzieje. Wychowany z dziećmi ubogiemi, zamiast cobyś miał być wychowanym z dziećmi bogatemi lub dostatniemi, nie nabrałeś żadnego z tych upodobań zwodniczych, zbytkowych, żadnéj z tych gorzkich zawiści, żadnéj z tych próżnych zazdrości, które zamsze prawie fatalnie wpływają na przeznaczenie nasze.
„Tym sposobem oszczędziłem ci wiele przykrości, które jakkolwiek dziecinne, zawsze przecież bardzo są dotkliwe.
„Nie miałeś sposobności porównywać swego położenia z położeniem ludzi bogatszych od siebie.
„Nie doświadczyłeś nigdy tego zazdrosnego żalu słysząc tego ze swoich towarzyszów, mówiącego o przepychach pałacu swego ojca, tamtego wysławiającego starożytną szlachetność swéj rodziny, innego nareszcie obliczającego bogactwa, których z czasem używać będzie.
„Mniemają powszechnie, że ponieważ dzieci rozmaitych stanów, noszą jednakowy ubiór, jedzą przy jednym stole i jednych nauk słuchają, przeto istnieje pomiędzy niemi uczucie równości.
„Gruby to błąd.
„Nierówność towarzyską, dzieci tak dobrze rozumieją jak i ludzie dojrzali.
„Prawie zawsze syn bogatego obywatela lub wielkiego pana, okazuje w dziesiątym roku tę pychę, z jaką w piętnaście lat późniéj postępować będzie.
„Czy dzieci są małymi ludźmi, czy ludzie są wielkiemi dziećmi, mniejsza o to: każdy wiek ma odmienne wyobrażenie o swojém położeniu.
„Co do ciebie, wychowany pośród dzieci ludu, słyszałeś je wszystkie mówiące o ciężkich pracach ich ojców i matek; dla tego téż niezbędna potrzeba pracy wyryła się od najmłodszego wieku w duszy twojéj.
„Inni z twoich współuczniów opowiadali niedostatek, nędzę swéj rodziny: tym sposobem oswoiłeś się z myślą własnego ubóstwa.
„Nakoniec, widziałeś wielką liczbę tych dzieci obdarzonych rezygnacyją i odwagą (rezygnacyja i odwaga są to dwie największe cnoty ludzi), to téż nigdy mój drogi synu, nie zbywało ci ani na rezygnacyi, ani na odwadze.
„W piętnastym roku twego życia pomieściłem cię w jednéj ze szkół wyższych gdzie dokończyłeś swéj edukacyi, pierwiastkowe twoje wychowanie już wydało swoje owoce, bo jakkolwiek w tym nowym zakładzie, wielu twoich towarzyszów należało do arystokracyi z urodzenia lub z majątku, jednakże zetknięcie się z niemi, nie zmieniło bynajmniéj twoich szacownych przymiotów, i nigdy nie uczułeś żadnéj zazdrości.
„W siedmnnstym roku wszedłeś do kancellaryi notaryjusza, mego przyjaciela, który sam jeden posiada tajemnicę i zarząd mego majątku; aż do chwili, w któréj te wyrazy piszę, człowiek ten nie zdradził ani razu mego zaufania; skromny zawód jaki cię w życiu twojém miał czekać, nie obudzał w tobie żadnego wstrętu; przyjaźń twego pryncypała dla mnie była mi rękojmią jego względem ciebie troskliwości; on to podał ci naukę prawa publicznego, i dzięki jego baczności, dzięki pracy jaką ci stopniowo powierzał, nabyłeś przy nim najzupełniejszéj znajomości biegu interessów, a tak skutkiem méj przezorności, będziesz umiał sam zręcznie i korzystnie kierować znakomitym majątkiem jaki dla ciebie zebrałem.
„Sumienie moje nic mi nie wyrzuca, a jednak, przyznaję ci się, że niekiedy lękałem się, ażebyś méj pamięci nie uczynił téj wymówki:
„Wtedy kiedyś ty skarby zbierał, mój ojcze, „nie ulitowawszy się nademną pozwoliłeś mi ciężki znosić niedostatek.
„Lecz głębsze zastanowienie zawsze rugowało tę obawę z mego serca; przypomniałem sobie, mój drogi synu, ileś ty mi razy mówił, że położenie twoje chociaż ubogie, zadowalniało cię zupełnie, i że jeżeli pragnąłeś jakiego polepszenia losu to tylko dla mnie samego.
„Rzeczywiście, twój zawsze dobry humor, twoja słodycz, jednostajność twego charakteru, twoja wesołość naturalna, przywiązanie twoje do mnie, ciągle były mi dowodem, że z losu swego byłeś zadowolony; zresztą, wszakże ja sam los twój posiadałem. To co z méj strony zarabiałem, jako pisarz publiczny, łącznie z twoją oszczędnością wystarczało na nasze utrzymanie i nie potrzebowałem dochodów moich wcale naruszać. Tak ciągle obracane w kapitał, obfite wydały ono owoce w ręku mego rozsądnego depozytaryjusza; trwa to już od lat blisko dwudziestu.
„Dla tego téż dzisiaj, w dniu w którym testament ten piszę, majątek który ci zostawiam, wynosi około pół trzecia milijona franków.
„Nie wiém ile lat żyć jeszcze będę; ale niechaj tylko jeszcze dziesięć lat pożyję, dosignęę wtedy średniego życia ludzkiego; ty będziesz miał trzydzieści pięć lat, a ja zbiorę ci cztéry do pięciu milijonów, ponieważ kapitał taki podwaja się w ciągu lat dziesięciu.
„Tak więc, według wszelkiego prawdopodobieństwa (chyba gdyby mnie jaki niespodziany cios miał dotknąć), wejdziesz w posiadłość tego wielkiego mienia z dojściem do zupełnéj dojrzałości; twoje skromne, umiarkowane i pracowite nawyknienia od lat dziecinnych będą ci drugą naturą. Znajomość biegu interessów rozwinie się jeszcze w tobie przez praktykę. Dodawszy do tych wszystkich korzyści prawość twéj duszy, czerstwe zdrowie, którego przedwczesne zbytki nie nadwątliły, sam powiedz mój synu, czy się nie znajdujesz w najlepszém jakie tylko być może położeniu dla objęcia majątku jaki ci zebrałem, i dla używania go według twego upodobania, które, ile przeczuwam, nigdy nie zboczy z drogi szlachetności.
„Pomyślisz sobie może, dlaczego ja się ograniczałem na kapitalizowaniu moich funduszów, nie próbując żadnéj większéj operacyi finansowéj, i pozbawiając się wszelkich wygód i wystawności do jakich mnie taki majątek usprawiedliwiał?
„Dla czego? Wytłómaczę się z tego, mój synu kochany.
„Moje skąpstwo miało wprawdzie początek swój w uczuciu rodzicielskiéj przezorności. Lecz skąpstwo to przybrało nareszcie wszystkie cechy téj gwałtownéj namiętności.
„Ztąd, mogłem i mogę jeszcze obejść się bez wszystkiego, ażeby tylko skarby gromadzić na skarby, ponieważ mówię sobie z uczuciem prawdziwego szczęścia, że to dla ciebie zbieram, że ty po mnie dziedziczyć będziesz. Ale, za mego życia pozbawić się mojego mienia w jakim bądź celu, albo narazić się na jego utratę w operacyjach finansowych? Niepodobna, nie, niepodobna! Byłoby to téż samo co wydrzeć mi wnętrzności; bo wiész ty dla czego to my skąpcy, posiadanie naszych skarbów uważamy, za drugie życie dla nas? Oto dla tego, że nie wydając, nie narażając jednego szeląga, oddajemy się w imaginacyi największym spekulacyjom i najwystawniejszym przepychom. I nie jest to próżném tylko marzeniem. Nie, nie, albowiem przy skarbach naszych, wszystko to mogłoby zostać rzeczywistością jutro, dzisiaj, natychmiast. Jakże więc chciałbyś wymagać, ażeby skąpiec miał odwagę lub wolę pozbyć się takiego talizmanu? Jakto! dla jednego projektu, dla jednego urzeczywistnionego marzenia, mianoby poświęcić tysiąc innych projektów, tysiąc innych marzeń mogących być bezzwłocznie wykonanemi, zwłaszcza kiedy sobie powiemy: — Cóż ja robię złego? Komuż wyrządzam krzywdę? Czyliż mój syn nie był aż dotąd zadowolony ze swego losu? Czyliżby on nie był dumą każdego najdumniejszego ojca ze swych dzieci?Zresztą, czyliż ja to nie dla niego, nie dla niego wyłącznie gromadzę moje skarby?
„A potém, gdybym też inaczéj postępował, zobaczmy, cóżby ztąd dobrego wynikło dla mego syna i dla mnie?
„Gdybym był rozrzutnym, to moja rozrzutność zgotowałaby nędzę dla mego biédnego „kochanego dziecka.
„Gdybym się zaś ograniczył na rozsądném „wydawaniu mego dochodu?
„W takim razie zamiast oddawać się pracy, bylibyśmy prowadzili życie bezczynne; zamiast żyć ubogo, bylibyśmy używali niektórych przyjemności fizycznych, niektórych próżnych zadowoleń. Słowem bylibyśmy żyli jak wielu dostatnich mieszczan naszego stanu.
„I cóżbyśmy na tém byli zyskali?
„Bylibyśmy się stali lepszymi? Nie wiém. Lecz po mojéj śmierci byłbym ci tylko zostawił mierny dochód, nie wystarczający bynajmniéj na urzeczywistnienie jakiego rozległego i szlachetnego przedsięwzięcia.
„Jeszcze tylko jedno słowo powiem mój synu kochany, jako odpowiedź na zarzut, którybyś mógł z czasem pamięci mojéj uczynić.
„Wierzaj mi, że jeżelim cię nie uprzedził o mojém bogactwie, to nie uczyniłem tego bynajmniéj przez obłudę albo brak zaufania w tobie.
„Posłuchaj, jakie były moje powody:
„Nie wiedząc o naszym skarbie, z łatwością znosiłeś ubóstwo; przeciwnie zaś, wiedząc o naszym majątku, byłbyś może bez szemrania poddał się temu ubogiemu położeniu, na jakie cię skazywałem, ale w duszy byłbyś mnie obwiniał o dziwaczny egoizm, o okrucieństwo. Kto wie, nareszcie czy świadomość tego przyszłego bogactwa, nie byłaby nieznacznie, skaziła twoich najpiękniejszych przymiotów?
„To jeszcze nie wszystko, i wybacz mi, synu kochany, tę szaloną obawę, tę niespokojność tak ubliżającą twemu szlachetnemu sercu; dla cieszenia się słodyczą twego synowskiego przywiązania w tém wszystkiém co jego bezinteressowność miała w sobie najczystszego, najrzeczywistszego, najświętszego, nie chciałem za mego życia obudzać w tobie widoków na przyszłą tak wielką sukcessyję.
HNareszcie ostatni powód, i ze wszystkich może najważniejszy, skłonił mnie do utajenia przed tobą naszych skarbów... ja ciebie tak kocham... że niepodobieństwemby mi było widziéć cię znoszącego najmniejszy niedostatek, gdybyś był wiedział, że odemnie tylko zależało uczynić ci życie wygodniejszym i przyjemniejszém.
„Mimo pozornéj sprzeczności jaka zdaje się zachodzić pomiędzy tém uczuciem a mojém postępowaniem względem ciebie, synu kochany, mam nadzieję, że ty pojmujesz myśl moją.
„A teraz, kiedy myślą staję w obliczu śmierci, która mnie spotkać może jutro, dziś, teraz... oznajmiam ci w téj stanowczéj, uroczystéj chwili, że z głębi mego serca i duszy, błogosławię cię moje dziécię kochane, ciebie, z którego tylko szczęście i pociechę miałem przez całe życie moje.
„Bądź więc błogosławiony Ludwiku, najlepszy, najdroższy synu mój, bądź szczęśliwym jakeś sobie na to zasłużył, a moje ostatnie pragnienie będzie spełnione.

„Twój ojciec, A. Richard.

„Pisano w dwóch egzemplarzach, w Paryżu 25 lutego 18**“
Ludwik wzruszony głęboko odczytaniem tego szczególnego testamentu, długo nad nim płakał, zastanawiając się nad dziwactwem swego ojca.
Dzień zbliżał się ku schyłkowi, gdy młody dziedzic usłyszał prędkie i dosyć mocne pukanie do swego mieszkania, razem ze znanym mu dobrze głosem Florestana de Saint-Herem.




ROZDZIAŁ III.

Saint-Herem rzucił się w objęcia swego przyjaciela, i rzekł do niego:
— Ludwiku! mój biédny Ludwiku! już wiém o wszystkiém. Wczoraj obiecałeś mi przyjść uwiadomić mnie o skutkach twoich kroków, nie przyszedłeś jednak; więc dzisiaj, kiedym tylko stanął przed twym domem, odźwierny oznajmił mi o śmierci twego ojca. Ah! jakiż to okropny i nieprzewidziany wypadek!
— Patrzaj, Florestanie, — rzekł Ludwik głosem łkającym, oddając swemu przyjacielowi testament ojca, — czytaj i osądź sam jak gorzkim żal mój być powinien.
Kiedy Saint-Herem skończył czytanie testamentu, Ludwik dodał:
— Cóż tedy? powiédz szczerze, czy może kto potępiać mego ojca za jego skąpstwo? Nie byłoż jedyną jego myślą ażeby mnie tylko zbogacić, ażeby postawić w możności osiągnienia jeszcze większych skarbów, albo zrobienia szlachetnego użytku z dostatków, które mi zostawia? Dla mnie to wszystko zbierał skazując się sam na niedostatek i ubóstwo!...
— Nic mnie nie dziwi ze strony człowieka skąpego, — odpowiedział Florestan otwarcie. — Skąpcy zdolni są wielkie rzeczy wykonać... i stosuję to do wszystkich, którzy ulegają téj silnéj i płodnéj namiętności.
— Florestanie, nie przesadzajmy w niczém.
— Czyliż to ci się zdaje jakim paradoksem? A jednak to niezawodna prawda. Świat zawsze unosił się niedorzeczną niesprawiedliwością względem skąpców, — dodał Saint-Herem z coraz większym zapałem. — Skąpcy! należałoby im ołtarze wznosić! Skąpcy! to ludzie cudowni, genijalni do wynajdywania oszczędności w rzeczach niepojętych, prawie niemożebnych! Powiadam ci, że nie ma nic równego takiemu człowiekowi, który skutkiem swéj uporczywéj a mądréj skrzętności, tworzy złoto z oszczędzonych grosików, niedopalonych świeczek, znalezionych śpilek, i centymów przynoszących mu procenta! I śmieją jeszcze zaprzeczać alchimistom, wynalazcom kamienia filozoficznego! Pytam się jeszcze raz, czy skąpiec nie robi złota z tego co niczém jest dla drugich!
— Pod tym względem masz słuszność Florestanie.
— I pod tym i pod każdym innym względem! Bo chciéj mnie tylko dobrze pojąć, Ludwiku, i nie spuszczaj z uwagi mego porównania, które jest trafne i godne najpiękniejszych czasów mojéj retoryki! Masz naprzykład ziemię opoczystą i bezpłodną; kopią w niéj studnię, i cóż się dzieje? najmniejsze źródełka, najcieńsze żyłki wody podziemnéj, najdrobniejsze łezki téj ziemi, które dotąd ulatniały się i ginęły bez żadnéj dla nikogo korzyści, zbierają się kropla po kropli w téj studni; nieznacznie woda przybiera, powiększa się; studnia się wypełnia i nareszcie przybywa jaka dobroczynna ręka, która obficie wylewa na wewnątrz te zbawienne zdroje, i zieloność, kwiaty jakby czarodziejską rószczką wyprowadzone, powstają w miejscu niegdyś tak smutném i nagiém! Powiedzże teraz, Ludwiku, czy moje porównanie jest sprawiedliwe? Skarb ukryty skąpca nie jestże ową studnią głęboką, gdzie dzięki jego uporczywéj i śmiałéj oszczędności, bogactwa jego zbierają się kropla po kropli, grosz po groszu, ktore gdyby nie ów skąpiec, zostałyby strwonione bez żadnéj dla nikogo korzyści, te milijony kropelek miedzi, przeistoczonych w srebro potém w złoto, i które zgromadzone razem, tworzą jeden skarbiec, z którego potokami wypłyną zbytki, przepych, obfitość wszelkiego rodzaju!
— Doprawdy, Florestanie, — rzekł Ludwik oderwany nieco od swéj boleści tym zapałem przyjaciela, — gdyby na mój sąd o postępowaniu mojego biédnego ojca mogło było wpłynąć przywiązanie synowskie, to powody jakie mi przedstawiasz, pod względem ekonomicznym, przekonałyby mnie przynajmniéj żem się wcale nie łudził.
— Wierzę temu bardzo, i na dobréj jesteś drodze, bo gdybyśmy na sknerę patrzeli ze stanowiska filozoficznego, to okazałby nam się jeszcze godniejszym uwielbienia!
— To, mój przyjacielu, nie tyle już zdaje mi się być sprawiedliwém.
— Jakto! nie tyle sprawiedliwém? słuchaj i odpowiadaj: Czy ty przypuszczasz, że prędzéj lub późniéj, bogactwa tak skrzętnie zbierane przez skąpca, rozchodzą się potém w zbytkach i przepychach wszelkiego rodzaju, bo przecież i przysłowie mówi: Po skąpym ojcu, rozrzutny syn.
— Dobrze; przypuszczam rozrzutność jako zwyczajną prawie szafarkę tych skarbów tak długo zagrzebanych, ale gdzież ty w tém znajdujesz filantropiję?
— Gdzie ją znajduję? oto wszędzie! we wszystkiém! czyliż to zbytek i przepych nie sprowadzają dobrego bytu i dostatku pośród tysiąca rodzin, które tkają jedwab, aksamit, koronki! które wyrzynają na złocie i srebrze, które oprawiają kosztowne kamienie, wznoszą pałace, obrabiają heban i inne kosztowne drzewa w meblach, uprawiają kwiaty i rzadkie rośliny? budują pojazdy, hodują konie rasowe? Czyliż to malarze, architekci, śpiewaczki, muzycy, tancerki, słowem, wszystko co jest rzemiosłem, sztuką, zabawą, rozkoszą, poezyją, nie ma znakomitego udziału, w tym deszczu złotym, pod którym to wszystkie cuda wzrastają i kwitną? A ów deszcz złoty, zkądże on pochodzi, jeżeli nie z tego czarodziejskiego rezerwoaru tak powolnie, ale tak uporczywie zapełnianego przez skąpca? Tak więc, bez skąpca, nie mielibyśmy ani tego złotego deszczu, ani żadnego z owych cudów, które ta dobroczynna rosa na świat wydaje. Teraz, czy chcesz jeszcze, ażebyśmy się przypatrzyli skąpcowi ze stanowiska katolickiego?
— Skąpcowi?... ze stanowiska katolickiego?
— Nieinaczéj, tu on dopiéro jest zachwycającym!
— Przyznam ci się, że tego zadania trudno ci będzie dowieść
— Przeciwnie, jest to rzecz najprostsza w świecie. Słuchaj. Przyznaj sam, że jedną z wielkich cnót katolickich jest abnegacyja, nie prawdaż?
— Bez wątpienia.
— Wyrzeczenie się bezwzględne wszelkich uciech światowych, życie najcięższych umartwień! życie pustelnika w Tebaidzie?
— Prawda.
— Otóż, kochany Ludwiku, wskaż mi chociaż jeden zakon klasztorny, którego członkowie wyrzekaliby się tak ściśle, tak szczerze roskoszy ziemskich jak każdy niemal skąpiec. Wielu z nich mają słuszne ku temu powody, ale skąpiec to rzecz wcale inna! To mi jest prawdziwie bohaterskie poświęcenie! Mieć pod swoim kluczem, w własnéj szkatule, wszystkie roskosze, wszystkie upojenia duszy i zmysłów! a przytém mieć tyle męztwa, ażeby ich sobie odmówić! ah! wierzaj mi Ludwiku, to prawdziwa siła, to prawdziwy tryumf nieugiętéj woli.
— Bo też skąpstwo prawie zawsze przytłumia wszystkie inne namiętności, i to wyrzeczenie się więcéj kosztuje skąpego, niżeli każdego innego człowieka. Poświęcając się, zadowalnia on tylko swoją główną namiętność.
— A tak! I nie jestże to potężna, wielka ta namiętność, która do podobnych wiedzie poświeceń? Ale to nic jeszcze: skąpiec pod względem bezinteressowności jest wzniosłym.
— Bezinteressowność skąpca? Ah, Florestanie!
— Mówię ci, że on jest wzniosły swoją bezinteressownością. Skąpiec nie łudzi się niczem; wciągu życia swego jest nienawidzonym, wystawionym na tysiączne szyderstwa; wié on o tém dobrze, równie jak i o tém, że skoro tylko oczy zamknie, jego spadkobiercy radośnie na jego grobie tańczyć będą, pijąc za zgon starego łapigrosza, starego i obrzydłego Harpagona. Tak, skąpiec wié o tém wszystkiém, biédna, poczciwa dusza! A jednak pokaż mi chociaż jednego, któryby przewidując to wszystko, dla pomszczenia się po śmierci, ukrył razem z sobą swoje skarby? Wszakże to rzecz tak łatwa! (Dwa milijony biletami można spalić w ciągu pięciu minut). Ale nie, ci poczciwi skąpcy pełni pobłażania i względności, zapominając o doznanych obelgach zostawiają swoje skarby swoim spadkobiercom. Słuchaj. Ludwiku, czy ty znasz cóś podobnego do męceństwa skąpca? Męczeństwa, które trwa nie jednę chwilę, nie jednę godzinę, ale całe jego życie, bo skąpiec powtarza sobie ustawicznie: „Skarb ten zebrany z takim trudem, ceną niesłychanych ofiar, skarb ten nie dla mnie przecież jest przeznaczony. Nie, nie, przyjdzie fatalna chwila, kiedy to złoto, o które dbam jak o moją własną krew, strwonione będzie na szalone zbytki, na rozmyślne biesiady, pośród których szydzić sobie będą z mego imienia, obsypywać je będą obelgami, i to kto... może mój własny syn! a jednak ja skarbu mego nie zabieram z sobą dla zwiedzenia i ukarania tak oburzającéj chciwości! Ah! wierzaj mi Ludwiku, skąpstwo jest silną, wielką namiętnością, a co jest silném, wielkiém to nie może być bezużyteczném. Bóg wie dobrze co robi, sądzę, że on w mądrości swojej, w swojéj nieskończonéj dobroci, nie stworzył namiętności bez celu, to jest nie stworzył siły bez użytku. Jeżeli skąpca obdarzył nieugiętą siłą woli, to dla tego, że przeznaczeniom jego jest spełnić jakieś tajemnicze poselstwo. Tém gorzéj dla ludzi pospolitych i nie mających tyle rozumu, co nie potrafią przyswoić téj namiętności (jakby powiedział uczony doktór Gastorini, wielki apostoł żarłoctwa, tém gorzéj dla ludzkości jeżeli skąpstwo zostawia w stanie rodzinnéj dzikości i bezpłodności. Zaszczep dziką gruszę, a zamiast cierpkiego, gorzkiego owocu wyda ci owoc słodki i smaczny. Powtarzam tedy raz jeszcze, że wszelka siła ma i musi mieć swoje skutki, wszelka namiętność dobrze skierowana ma swoje pożyteczne następstwa. Przypuśćmy naprzykład, że w państwie jakiem, skąpiec zostaje ministrem skarbu, przynoszącym do szalunku groszem publicznym tę nieugiętość charakteru, która zwykle skąpstwo cechuje: taki człowiek cudów dokaże. Fouquet przywiódł skarb Francyi do upadku, gdy tymczasem za Colbert’a znajdował on się w stanic kwitnącéj pomyślności; gdyby nie ten skąpy minister, rozrzutność Ludwika XIV, byłaby zupełném niepodobieństwém i tyle cudów przepychu, kunsztów i poezyi byłoby pozostało w wieczném ukrycia. Widzisz więc oczywiście, że wszystko się łączy, wszystko wiąże się w jeden łańcuch; każda przyczyna ma swój skutek. Rozrzutny Ludwik XIV, jest następstwem skąpego Colbert’a.
— Florestanie, — odpowiedział Ludwik głosem smutnym, — podczas kiedy ten wielki król, którego pamięć zawsze nienawidziłem, niszczył kraj swoją zuchwałą rozrzutnością, lud, gnębiony podatkami, żył w najokropniejszém uciemiężeniu dla podołania bezwstydnym zbytkom Ludwika XIV, jego kochanek i ich dzieci... Dzisiaj, ile to jeszcze nędzy! Ah! gdybyś ty, podobnie jak ja, znał życie Maryi, naprzykład! Maryi téj biednéj dziewczyny, pracującéj z takiém poświęceniem! to widok tak strasznego ubóstwa, gorzkie i smutne obudziłby w tobie uczucia.
— To prawda, ale cóż chcesz, ja jestem filantropem i ekonomistą w moim rodzaju; czas uważam za taki jakim jest rzeczywiście, bo inaczéj czynić nie mogę, wydaję do ostatniego szeląga, dalipan. Przynajmniéj mnie obwiniać nie będą o przyprowadzenie do bezczynności ludzi pracujących dla przemysłu zbytkowego.
— Mój przyjacielu, nie obwiniam bynajmniéj twego szlachetnego serca; w naturalnym biegu rzeczy, ten kto hojnie, szalenie nawet rozrzuca swoje bogactwo, dostarcza przynajmniéj roboty, robota zaś to chleb; a jednak ty chwalisz skąpstwo.
— To właśnie jest nowy powód do mojego usprawiedliwienia!
— Jatkto? Któż oceni, któż należycie wysławi doskonałość roboty puszkarza, jeżeli nie wojskowy? Doskonałość konia, jeżeli nie jeździec, doskonałość fabrykanta instrumentów, jeżeli nie artysta muzyczny? Gdyby Paganini był papieżem, byłby kanonizował Stradivariusza twórcę tych cudownych skrzypcy, na których tak cudownie przygrywał. Otóż ja, co mam pretensyję najlepszego obchodzenia się z milijonami, jabym kanonizował mego wuja: tego heroicznego męczennika skąpstwa, gdyby hojna sprawiedliwość przyzwoliła, ażeby te cudne instrumenta rozrzutności jakie on wyrabia, zbierając grosz do grosza, wpadły kiedy w moje ręce.
— O! mój Boże!
— Cóż ci jest Ludwiku?
— Więc ty nie wiész?
— Co takiego?
— Tak jest, wszakże mój biédny ojciec pisał do mnie, że pan Ramon nagle powziął zamiar przyjechania do Paryża.
— Mój wuj jest w Paryżu?
— Ah! Florestanie! dziwne zdarzają się wypadki!
— W jaki sposób ty mi to mówisz? Co to wszystko znaczy?
— Więc to ja, w podobnéj chwili, i po takiéj właśnie rozmowie mam ci oznajmić!... Ah! zaiste, dziwne to zdarzenie!
— Co masz tui oznajmić? Co w tém jest dziwnego?
— Mówiłem ci o zamiarach mego biédnego ojca pod względem owego małżeństwa pomiędzy mną a twoją kuzynką zawrzéć się mającego.
— Tak jest, więc cóż?
— Twój wuj, nie wiedząc o tém, że odmawiam i chcąc przyśpieszyć ten związek którego równie pragnął jak mój ojciec, wyjechał wczoraj z Dreux ze swoją córką i oboje przybyli dzisiaj rano...
— Do Paryża? Dobrze. Ale po cóż ta niespokojność, to pomięszanie z twojéj strony, kochany Ludwiku?
— Twój wuj i jego córka nie przybyli wprost do Paryża, lecz zatrzymali się w Wersalu, Florestanie, w Wersalu... gdzie się udał i mój nieszczęśliwy ojciec.
Na tę myśl, która boleść jego wznowiła, Ludwik nie mógł już dokończyć i łkanie przerwało jego mowę.
Saint-Herem, wzruszony żalem swego przyjaciela, rzekł do niego:
— Bądź mężnym, mój przyjacielu. Ja pojmuję twój żal głęboki, a testament twego ojca musi jeszcze boleść twą powiększać.
— Florestanie, — rzekł młodzieniec po chwili milczenia, ocierając łzami zroszone oczy, — jeżeli przed chwilą wahałem się z udzieleniem ci jasnego tłómaczenia, to dla tego, że w smutku i żalu moim, nie chciałbym być boleśnie dotknięty tém zadowoleniem, może nawet usprawiedliwioném jakie ci sprawi wiadomość, którą ci mam oznajmić.
— Na Boga, Ludwiku, tłómacz się jaśniéj.
Mówiłem ci już, że mój ojciec pojechał do Wersalu na spotkanie twego wuja i twojéj kuzynki.
— I cóż ztąd?
— Twój wuj i jego córka, jak to już było z mojém ojcem ułożone, bez żadnego wątpienia udali się tąż samą co i on koleją, znajdowali się w jednym i tym samym wagonie... i...
— I om także, — zawołał Saint Herem zakrywając twarz rękoma. — O! nieszczęśliwi!... ah! to byłoby okropnie.
Ten wykrzyknik przerażenia, ten wyraz pożałowania, jaki się odbił w głosie Florestana, były tak nagłe, tak szczere, że Ludwik wzruszył się tym nowym dowodem dobroci serca swego przyjaciela, którego piérwsze wrażenie objawiło się szlachetném współczuciem, a nie chciwą i bezwstydną radością.




ROZDZIAŁ IV.

Przez jakiś czas, Ludwik Richard i Saint-Herem byli w głębokim pogrążeni milczeniu.
Nareszcie syn skąpca piérwszy się odezwał mówiąc do swego przyjaciela głosom serdecznego współczucia.
— Nie mogę ci wyrazić Florestanie ile mnie twój żal wzrusza, widzę bowiem, że on zupełnie odpowiada uczuciom jakich ja sam w obecnéj chwili doświadczam.
— Cóż chcesz, mój przyjacielu, wiész o tém dobrze, że nie miałem żadnego pociągu do mego wuja. Mogłem ja z niego i z przypuszczalnéj po nim sukcessyi robić sobie wesoło żarciki, żarciki tém mniéj mające znaczenia, że ci z których sobie drwiłem przy najlepszém zostawali zdrowiu; lecz kiedy już idzie o wypadek tak straszny, którego mój wuj i jego córka mogli paść ofiarą, równie jak i twój biedny ojciec, trzobaby posiadać serce kamienne i łakomstwo bezczelne, ażeby tylko myśléć o dziedzictwie i nie uczuć głębokiego, żalu. Co się zaś tyczy mego zapatrywania się na skąpstwo, na tę namiętność, któréj następstwa są tak płodne, nic cofnąć nie mogę; byłbym tylko moim myślom poważniejszy obrot nadał, gdybym mógł przewidziéć, że to była dla mnie kwestyja, że tak powiém, osobista... Ale sam widzisz, że nie jestem przecie z liczby tych spadkobierców, którzy sukcessyję z bezwstydną chwytają radością. Teraz, powiedz mi, Ludwiku, i przebacz zarazem koniecznemu pytaniu, które niewątpliwie boleść twoją wznowi: czy w przykrych poszukiwaniach jakie czyniłeś dla wynalezienia twego ojca, nie znalazłeś nic takiego coby mogło budzić jakąkolwiek nadzieję, że mój wuj i jogo córka uniknęli téj straszliwej śmierci?
— To ci tylko powiedziéć mogę, kochany Florestanie, że doskonale sobie przypominam, iż nie widziałem ani twego wuja, ani twojéj kuzynki pomiędzy osobami rannemi lub zabitemi na miejscu. Co się zaś tyczy ofiar, które niestety! podobnie jak mój ojciec, zapewne ich los podzieliły, niepodobieństwém było rozpoznać ich rysy: był to bowiem jeden przerażający stos ciał na węgiel prawie spalonych.
Ludwik zasmucony tém wspomnieniem, nowemi zalał się łzami.
— Według wszelkiego podobieństwa, i wnosząc z tego coś mi powiedział, mój biédny przyjacielu, mój wuj wraz z córką musiał się znajdować w jednym i tymże samym wagonie. Wszyscy więc musieli jednego doznać losu. Zresztą, napiszę do Dreux i każę nowe i ścisłe czynić poszukiwania. Jeżeli zaś ty ze swéj strony dowiész się cóś nowego, uprzedź mnie o tém natychmiast. Ale, ale, wpośród tylu smutnych wypadków przepomiałem zapytać się co się dzieje z Maryją, i czy wyjaśniłeś jéj postępek?
— Wszystko było tylko dziwném nieporozumieniem, jakeś to przewidywał, Florestanie. Znalazłem ją czulszą i przywiązańszą do mnie jak kiedykolwiek.
— Przynajmniéj jéj miłość będzie ci najmilszą pociechą w twoim smutku. A teraz do zobaczenia, kochany Ludwiku, i pamiętaj że powinieneś być mężnym i nigdy nie tracić odwagi, bacząc na to, że wszystkie te wypadki ścieśniają jeszcze węzły naszéj przyjaźni.
— Ah! Florestanie, gdyby nie ta przyjaźń, gdyby nie przywiązanie Maryi, nie wiém czylibym potrafił znieść cios jakim dotknięty zostałem. Bądź zdrów, mój przyjacielu, i donoś mi o wszystkiém co tylko odkryjesz względem twego wuja.
Po tych słowach rozłączyli się dwaj młodzi przyjaciele.
Ludwik, zostawszy sam na sam, namyślał się długo nad przyszłém swojém postępowaniem. Nareszcie, rozważywszy wszystko, obrał sobie ostateczne postanowienie, w wykonaniu którego, zapakował wszystko złoto, które odkrył, do tłomoka, i zabrawszy z sobą testament swego ojca, udał się do swego pryncypała, notaryjusza i przyjaciela zmarłego, jak to w ostatecznéj woli jego wyczytał.
Notaryjusz, boleśnie przerażony szczegółami tak prawdopodubnéj śmierci swego klijenta, usiłował pocieszyć Ludwika i przyjął na siebie dopełnienie wszelkich formalności prawnych mogących potwierdzić zgon ojca Richarda.
Porozumiawszy się co do tego ostatniego przedmiotu, Ludwik rzekł do swego pryncypała:
— Teraz, pozostaje mi tylko jedno uczynić panu zapytanie: czy po dopełnieniu tych smutnych formalności o których mi pan wspominasz, będę mógł rozporządzać majątkiem mego ojca.
— Nie inaczéj, mój kochany Ludwiku.
— W takim razie, zamiary moje są następujące: Przynoszę panu summę wynoszącą przeszło dwakroć sto tysięcy franków; znalazłem ją w jednym z naszych sprzętów domowych na summie téj pragnę przedewszystkiém zabezpieczyć pensyję w ilości tysiąc dwieście franków dla chrzestnéj matki pewnéj młodéj sieroty, którą zamierzam pojąć za żonę.
— Ale czy ta panienka jest w położeniu majątkowém, któreby...
— Kochany panie, — odpowiedział Ludwik wymawiając z przyciskiem i głosem stanowczym następujące słowa, — panienka ta jest szwaczką i utrzymuje się z własnéj pracy; kocham ją oddawna, zatém żadna siła ludzka nie wstrzyma mnie od oddania jéj mojéj ręki.
— Dobrze tedy, — pensyja o któréj pan mówisz, będzie zabezpieczoną na rzecz osoby dla któréj pan dobrodziejstwo to wyświadczyć pragniesz.
— Potém chciałbym z summy, o któréj mówimy użyć około piętnastu tysięcy franków na przyzwoite urządzenie naszego gospodarstwa.
— Tylko piętnaście tysięcy franków? — zawołał notaryjusz zdziwiony tak umiarkowanym żądaniem; — czy to panu wystarczy?
— Moja narzeczona, kochany panie, jest równie jak ja, przyzwyczajona do życia ubogiego i pracowitego. Żądania nasze nie sięgają wyżéj nad dostatnią mierność. Dla tego téż tysiąc talarów rocznego dochodu, obok zarobku z naszéj pracy, wystarczy nam zupełnie.
— Jakto, obok pracy!.. Więc pan myślisz...
— Chciałbym pozostać w pańskiéj kancellaryi, jeżelim sobie dotąd nie zasłużył na niełaskę pana.
— Żona pańska pozostanie szwaczką, a pan dependentem notaryjusza przy dochodzie przeszło sto tysięcy rocznie wynoszącym.
— Bo ja nie mogę, nie chcę wierzyć, ażeby ten wielki majątek był moją własnością, kochany panie; tak dalece, że wtedy nawet kiedy wszystkie formalności sądowe potwierdzą prawdopodobny zgon mego nieszczęśliwego ojca, ja zawsze zachowam w głębi mego serca niejaką nadzieję, że ujrzę jeszcze tego którego opłakuję, którego zawsze opłakiwać będę.
— Niestety! daremnie się łudzisz, mój biédny Ludwiku.
— Łudzić się będę ile tylko można najdłużéj, dopóki to złudzenie trwać będzie, nie będę się uważał mocnym rozrządzać mieniem mego ojca inaczéj, jak tylko w granicach przed chwilą przezemnie oznaczonych.
— Trudno byłoby, kochany Ludwiku, postępować z zupełniejszą i chlubniejszą od twojéj oględnością; ale jakiż użytek zrobisz z reszty tego wielkiego majątku?
— Dopóki będę miał najmniejszą nadzieję wynalezienia mego ojca, wstrzymam się od wszelkich w tym względzie rozporządzeń. Zostań pan zatém depozytaryjuszem tego skarbu i zarządzaj nim tak jakeś dotąd zarządzał.
— Prawdziwie tylko chlubić, uwielbiać należy twoją delikatność, zacny Ludwiku, — odpowiedział notaryjusz z głębokiém wzruszeniem. — Postępowanie twoje zawsze było i jest zaszczytne; trudno ażebyś mógł lepiéj uczcić pamięć twego ojca... Postąpię zgodnie z twojém życzeniem: zostanę depozytaryjuszem twego majątku, i ta summa w złocie pozostanie tu nietkniętą, oprócz kwoty jaką z niej podniesiesz na twoje potrzeby. Dzisiaj zaraz zajmę się aktem dożywotniej pensyi, o któréj mi wspomniałeś.
— Pod tym względem, winienem ci, kochany panie, objaśnić szczegóły, które będą ci się może wydawały dziecinnemi, a które przecież mają swoją przykrą stronę.
— O czém chcesz mówić? wytłómacz się.
— Biédna kobiéta, któréj pensyję tę zapewnić pragnę, tak dalece była prześladowaną nieszczęściami w ciągu swego długiego życia, że jéj charakter, rzeczywiście szlachetny, zajątrzył się, zdziczał i stał się nieufnym; najmniejsza obietnica jakiegoś szczęścia byłaby próżną w jéj oczach, gdyby się nie opierała na dowodach dotykalnych, materyjalnych.... Otóż dla przekonania téj nieszczęśliwéj istoty o rzeczywistości pensyi, o któréj mówimy, zabiorę piętnaście tysięcy franków w złocie, która to summa będzie mniéj więcéj wyobrażała jéj dożywotni dochód. Jest to jedyny środek przekonania téj biednéj kobiéty, o moich uczciwych względem niéj zamiarach.
— Rzecz bardzo naturalna, kochany Ludwiku, bierz ile tylko zechcesz, a zapis dziś jeszcze będzie gotowy.
Ludwik wyszedłszy od notaryjusza, udał się do Maryi.




ROZDZIAŁ V.

W chili, kiedy Ludwik Richard wszedł do Maryi, młoda szwaczka pracowała przy łóżku swéj chrzestnéj matki, która zdawała się być głęboko uśpioną.
Bladość młodzieńca, zmiana rysów jego, wyraz boleści malujący się w jego twarzy, uderzyły dziewicę od razu, i podniosłszy się z krzesła, rzekła zbliżając się spiesznie ku niemu:
— Mój Boże! Ludwiku, co ci się stało.... może nieszczęście jakie?
— Wielkie nieszczęście, Maryjo. Słyszałaś zapewne o okropnym wypadku jaki się wczoraj wydarzył na kolei żelaznéj do Wersalu?
— O! słyszałam o tém nieszczęściu. Mówią, że bardzo wiele osób padło jego ofiarą.
— Tak, a ja nie mam już prawie żadnéj wątpliwości, że i mój ojciec jest w liczbie tych ofiar.
Maryja z szybkością błyskawicy rzuciła się z płaczem naszyję Ludwika, który wkrótce uczuł lica swoje zroszone łzami swéj kochanki.
Długo spoczywały oboje sieroty w swoich objęciach, nie mogąc jednego słowa wymówić do siebie. Nareszcie Ludwik piérwszy przerwał to bolesne milczenie.
— Wiesz, Maryjo, w jakich słowach mówiłem ci zawsze o moim ojcu; zatém łatwo sobie wyobrazisz moją rozpacz.
— O! jakież to okropne nieszczęście, Ludwiku!
— W tym smutku, jedna tylko rzecz w świecie jest całą moją pociechą, to jest, twoja miłość, Maryjo, i właśnie téj miłości przychodzę nowego żądać od ciebie dowodu.
— Mów, rozkazuj, wszakże moje serce jest twoją własnością.
— Musimy zawrzéć związek małżeński w czasie ile być może najkrótszym.
— Ah! Ludwiku! mógłżeś chociaż na chwilę powątpiewać o mojém przyzwoleniu? Więc to takiego dowodu miłości żądałeś odemnie? — dodała dziewica.
Zastanowiwszy się atoli chwilę, dodała zaraz.
— Jednakże, ożenić się przed skończeniem twéj żałoby, która się dziś właśnie zaczyna, to niepodobna.
— Dla tego też przychodzę błagać cię, ażebyś nie zważała na tę okoliczność chociaż ona wydawać ci się będzie nader ważną.
— Co do mnie... uczynię wszystko czego żądasz odemnie.
— Posłuchaj mnie, Maryjo: długo, o bardzo jeszcze długo żal i boleść dręczyć będą moje serce. Prawdziwą żałobą jest żałoba duszy, u mnie zaś przeciągnie się ona daleko za granice konwencyjonalnego terminu, zakreślonego dla żałoby powierzchownéj. Jestem w duszy mojéj przekonany, że nigdy nie ubliżę czci mego ojca. I dla téj to właśnie przyczyny, sądzę, że nie potrzebuję stosować się do zwyczajów czystéj konwencyi. Ah! wierzaj mi, ślub zawarty pod wrażeniem bolesnéj straty, jaką dopiéro co poniosłem, będzie miał charakter jeszcze uroczystszy, jeszcze świętszy, aniżelibyśmy go zawierali w obec innych okoliczności.
— Może ty masz słuszność, Ludwiku; jednakże sam zwyczaj.
— Wyznaj otwarcie, Maryjo, czyliż dla tego, że będziesz moją żoną, że razem zemną będziesz opłakiwała mego ojca, że przywdziejesz po nim żałobę, że odtąd synowskie węzły łączyć się będą z jego synowską pamięcią, on dla tego mniéj będzie przez nas żałowanym? A potém, Maryjo, w tym smutku jaki mnie ogarnia, żyć długo samotnym, w oddaleniu od ciebie, byłoby mi niepodobieństwem. Słuchaj... jabym umarł ze zgryzoty.
— Jestem tylko biédną szwaczką, nieświadomą zwyczajów świata, to ci tylko powiedziéć mogę. Ludwiku, co czuję. Wniosek twój, przed chwilą uczyniony, tak spiesznego zawarcia ślubów małżeńskich, zdawał mi się być przeciwnym temu co nazywasz światowemi zwyczajami. Może być, że ja się mylę; może być, że chęć zostania twą żoną, spełnienia woli twojéj zbytecznie mnie uwodzi. Nie wiém tego, Ludwiku, lecz teraz, nie będę już ani żałowała, ani téż żadnego nie doznam wyrzutu jeżeli się jak najprędzéj pobierzemy. A jednak zdaje mi się, że mam serce równie drażliwe jak każdy inny.
— Tak, ale niewdzięczniejsze od każdego innego, — zawołała niespodzianie pani Lacombe swoim głosem zagniewanym, zrywając się nagle na swojém posłaniu. Potém, widząc zadziwienie malujące się na twarzy swéj chrzestnéj córki i Ludwika, dodała głosem szyderskim:
— Tak to, tak, myśleliście, że stara śpi i nie wstydziliście się wcale mówić o weselu. Ale ja wszystko słyszałam, tak, wszystko.
— Nie mówiliśmy nic takiego czegobyś pani słyszéć nie mogła, — odpowiedział Ludwik poważnie. — Tak Maryja jako i ja nie potrzebujemy odwoływać ani jednego słowa z tego cośmy tu przed chwilą mówili.
— O! bardzo temu wierzę... bo wy o sobie tylko myślicie.... Wam nic innego w głowie jak tylko to przeklęte małżeństwo... O mnie zaś tak myślicie... jak gdybym ja w trumnie już leżała... To téż ja nie chcę, ażeby...
— Przebacz pani, że ci przerwę, — rzekł Ludwik, — i dowiodę żem obietnicy mojéj nie zapomniał...
To powiedziawszy, wziął małą szkatułkę, którą przy wejściu postawił na stole, złożył ją na łóżku pani Lacombe i powiedział do niéj klucz jéj oddając.
— Otwórz pani tę szkatułkę, — a to co ona w sobie zawiera, jest pani własnością.
Pani Lacombe wzięła za klucz z wyrazem widocznego niedowierzania, otworzyła szkatułkę, i spojrzawszy wewnątrz, zdumiona, olśniona zawołała.
— Ah! mój Boże! wielki Boże!
Po chwili piérwszego zdumienia, chora przewróciwszy szkatułkę na swém łóżku, ujrzała przed sobą połyskujący stos złota.
Pani Lacombe nie mogła oczom swoim uwierzyć; przypatrywała się dublonom, przewracała je, brząkała niemi, odzywając się od czasu do czasu głosem stłumionym i wzruszonym.
— O! co tu złota! co tu złota! I to czyste, dobre złoto, wszakże prawda? Ono wcale nie ma fałszywego brzęku? Mój Boże! jakież to piękne sztuki! Możnaby myśléć, że to są sztuki po sto soldów, tylko złotem. Jakaż to wielka musi być summa!
Poczém dodała z westchnieniem: A jednak wystarczyłoby to na spokojne i dostatnie życie dwóch biednych kobiet jak ja i Maryja.
— Znajduje się tutaj, — odpowiedział Ludwik, — piętnaście tysięcy franków... i wszystko to do pani należy.
— Do mnie! — zawołała chora. — Jak to do mnie.
Poczém wstrząsnęła głową na znak nieufności i powiedziała głosem zwykłego sobie niezadowolenia.
— Tak jest, tak, drwijcie sobie ze staréj. Co to znowu! Dla czegóżby to złoto miało być dla mnie?
— Ponieważ to złoto, — odpowiedział Ludwik uprzejmie, — jest przeznaczoném dla zapewnienia pani stałéj pensyi po tysiąc dwieście franków rocznie, na przypadek gdybyś pani po wyjściu Maryi za mąż, chciała żyć samotnie, lub gdybyś pani życzyła sobie przy nas pozostać; jutro bowiem nasz akt ślubny będzie podpisany, równie jak akt którym pani ta pensyja będzie zapisaną, a który pani otrzymasz w zamian za to złoto. Umyślnie przyniosłem je do pani, ażeby cię przekonać o szczerości mojéj obietnicy. Teraz, ponieważ pani nas słyszałaś, wiadome ci są przyczyny, które mnie skłoniły do proszenia Maryi o przyspieszenie naszego związku. Los pani, jak to sama widzisz, jest na przyszłość zupełnie zabezpieczony. Czy pani znajdujesz jeszcze przeszkodę jaką do mego małżeństwa z Maryja dla któréj pani zawsze pozostaniesz drugą matką? Powiédz, powiédz pani, proszę oto bardzo. Wszystko cokolwiek od niéj i odemnie zależéć będzie, dla uczynienia pani szczęśliwą, nie zaniedbamy tego. Nasze szczęście nie byłoby zupełném, gdyby pani zbywać na czém miało. Teraz, miéj pani tylko odwagę, zapomnij swoje długie cierpienia, i myśl jedynie o szczęśliwéj swojéj przyszłości.
Na te słowa Ludwika, wyrzeczone głosem tkliwym i przekonywającym, pani Lacombe w piérwszéj chwili nic nie odpowiedziała, potém zakryła nagle oczy dłonią i z bolesném westchnieniem pochyliła się na poduszkę.
Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie z zadziwieniem; wkrótce atoli dziewica ukląkłszy przed łóżkiem choréj, rzekła do niéj:
— Chrzestna matko, co tobie jest?
Lecz nie odebrawszy żadnéj odpowiedzi, Maryja nachylając się ku łóżku, ujrzała rzęsiste łzy spływające po palcach choréj, i zawołała z wyrazem nadzwyczajnego zdziwienia:
— O mój Boże! Ludwiku, moja chrzestna matka płacze. Od dziesięciu lat, piérwszy raz spostrzegłam łzy na jej twarzy!
— Pani, — dodał Ludwik z pospiechem, nachylając się również do pani Lacombe, — na Boga, odpowiedz pani, co ci jest?
— Bo ja, wam się wydaję jakby żebraczka jaka, jak gdybym już o niczém inném nie myślała tylko o pieniądzach... i wstydzę się tego, — rzekła nieszczęśliwa kobiéta łkając i zakrywając ciągle twarz swoją, która zamiast zwykłéj śmiertelnej bladości okryła się szkarłatem wstydu. — Tak, tak, wy myślicie, że ja tylko za pieniądze uczynić cóś mogę; a pan sądzisz; że ci sprzedaję Maryję na żonę, jakbym ci ją sprzedała na rozpustę, gdybym nieuczciwą była kobiétą.
— Moja matko! — przerwała Maryja ściskając chorą serdecznie, — nie mów tego, proszę cię. Mogłażbyś przypuścić ażebyśmy oboje z Ludwikiem chcieli cię upokorzyć przynosząc ci te pieniądze? Ludwik to tylko uczynił czegoś sama żądała i nic więcéj. Wiém o tém; ale cóż chcesz moje dziewczę; to obawa ażeby mi nie przyszło umrzéć na ulicy! ażeby cię nie widzéć, skutkiem tego małżeństwa nieszczęśliwszą jeszcze jak dzisiaj, skłoniła mnie do żądania téj pensyi. Powiedziałam to dla tego ażeby cóś powiedziéć, bo wiém dobrze, że nie mam prawa do żadnych pensyj! Ah! gdyby sobie kto wystawił co to jest ta trwoga pozostać bez dachu nad głową, na bruku, jak tyle innych w moim wieku i w mojém kalectwie! Trudno już teraz inaczéj postąpić; żądałam zbyt wiele, źlem zrobiła. Bo cóż mnie potrzeba? Garstkę słomy w kąciku, jakąkolwiek strawę i byle mnie tylko Maryja nie zostawiła zupełnie samą. Takem się przyzwyczaiła widziéć ją krzątającą się koło mojéj osoby z jéj miłą i słodką zawsze twarzyczką! Gdybym jéj nie miała, zdawałoby mi się, że ja w grobie już leżę.... A potém, tylko ona jedna jest na świecie co potrafi obchodzić się z taką starą i skaleczałą jak ja kobiétą.... Nie pragnę nic więcéj jak tylko z Maryją pozostać; ale widziéć, że mi ktoś tę garść złota w twarz ciśnie! tak, to mnie olśniło i na chwilę; ale potém... tak mnie to upokorzyło, ot tu, w głębi serca, żem się rozpłakała, i jeszcze płaczę, — dodała ocierając łzy dłonią. — Chociaż jestem tylko nędznym robakiem ziemi, mam przecież moją miłość własną. A jednak, kiedy ów niegodziwiec przyszedł do mnie ze złotem, ażebym mu Maryję sprzedała, powinno mnie to było jeszcze więcéj upokorzyć niżeli dzisiaj. Ale nie! oto jaki to jest człowiek, wściekłość mnie tylko ogarnęła i na tém koniec. Ale tym razem, o! to wcale co innego! ja płaczę, i ty sama możesz powiedziéć, że od lat dziesięciu może, to po raz piérwszy. Widzicie, żółć gryzie serce, ale wypłakać jéj nie można.
— Ah! płacz, płacz, moja chrzestna matko; te łzy ulgę ci przyniosą.
— Jeszcze raz ci powtarzam, kochana pani Lacombe, miéj ufność w przyszłości, — dodał Ludwik z rozrzewnieniem. — Maryja nigdy cię nie opuści; nie będziemy żyli w zbytkach, ale w skromnym dostatku; Maryja zawsze kochać cię będzie jak matkę, a ja, jak dobry i przywiązany syn.
Chora, po chwili milczenia rzekła starając się wyczytać w głębi serc młodzieńca i dziewicy prawdę, któréj jeszcze zawierzyć nie mogła.
— Więc to wszystko prawda co wy mi mówicie? wy mnie weźmiecie z sobą... doprawdy?
Na ten nowy dowód niczém niezwalczonéj nieufności téj nieszczęśliwéj istoty, nieufności usprawiedliwionéj niestety zawziętością niedoli, Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie wzrokiem politowania. Nareszcie dziewica uchwyciła za rękę chorą swoją opiekunkę i rzekła do niéj głosem jak można najtkliwszym.
— Tak jest, chrzestna matko, zatrzymamy cię przy sobie, będziemy cię pielęgnowali jak naszą matkę; zobaczysz jak będziesz szczęśliwą! doprawdy! nie zawiedziesz się.
— I ja toż samo ci powtarzam, — dodał Ludwik głosem przekonywającym, — zaufaj nam tylko, dobra, kochana matko.
Głos, szczerość, wyraz twarzy Ludwika i Maryi mogłyby uosobione niedowiarstwo przekonać; ale niestety! zupełna, bezwarunkowa wiara w szczęście tak niespodziewane nie mogła przeniknąć, wzruszyć téj biédnéj duszy tak długo dręczonéj cierpieniami. Chora odpowiedziała przeto z westchnieniem i starając się ukryć swoje mimowolne powątpiewanie, dla tego jedynie, ażeby już więcéj nie zasmucać swoich młodych dobroczyńców:
— Wierzę wam, moje dzieci. Tak jest, wierzę, że oboje czujecie dla mnie szczerą życzliwość. Ale, wy sami wiecie, że co nowe to piękne! W początkach, człowiek zawsze miewa najlepsze chęci, ale późniéj... wszystko się zmienia! Zresztą, zobaczymy. A potém, może ja dla was będę przeszkodą. Nowożeńcy lubią samotność, a taka stara nieuleczona kaleka szpecić będzie wasze gospodarstwo; będziecie się obawiali mojego gdyrania; sprzykrzycie sobie moją osobę... Koniec końcem, zobaczymy jak to będzie.
Maryja, pojmując myśl staruszki, rzekła do niéj głosem bolesnego wyrzutu.
— Ah! chrzestna matko, więc jeszcze nam nie ufasz! A jednak....
— Przebaczcie mi moje dzieci, ale to silniejsze jest odemnie, — odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta z łkaniem; potém westchnąwszy ciężko, dodała: Lepiéj może dla mnie że jeszcze wątpię, bo, jeżeli po pięćdziesięciu latach ciągłych nieszczęść i nędzy, uwierzyłabym od razu mojemu szczęściu, to możebym oszalała z radości. — W końcu rzekła głosem niewypowiedzianej goryczy:
— Doprawdy, nie dziwiłoby mnie to wcale... wszakże ja zawsze byłam tak szczęśliwa!




ROZDZIAŁ VI.

Pięć lat upłynęło od wypadków, któreśmy dotąd opisali. Następująca scena odbywała się wieczorem 12 maja 18**, w rocznicę smutnego zdarzenia na kolei Wersalskiéj.
Było to około godziny pół do dziewiątéj wieczorem: młoda kobiéta mająca lat dwadzieścia pięć do sześciu, brunetka, postawy zachwycającej, rysów przyjemnych i szlachetnych, zwiastujących rozum i odwagę, kończyła właśnie bardzo świetną balową tualetę; dwie panny służące niosły jéj usłużnie swą pomoc w tém ważném zatrudnieniu; jedna z nich zapinała na szyi téj pięknéj kobiéty połyskujący naszyjnik brylantowy, którego kamienie wyrównywały wielkością orzechom laskowym, druga zaś wkładała na głowę swéj pani wspaniały dyjadem, którego brylanty odpowiadały zupełnie dyjamentom naszyjnika. Dodać tu jeszcze wypada, że korsaż jéj sukni z pou-de soio koloru lekko zielonego, obszyty bogatą koronką i ozdobiony kokardami z różowego atłasu, iskrzył się światłem pięknych i bogatych kamiemi.
Wybór tych wszystkich brylantów musiał dopiéro nastąpić po długim namyśle, ponieważ na bliskim stoliku leżało jeszcze kilka innych garniturów równie pięknych i bogatych.
Jedna z kobiét znacznie starsza od swéj towarzyszki, zdawała się, zapewne skutkiem długoletniéj służby, większy mieć przystęp i więcéj poufałości do swój pani, która równie jak i ona była Rossyjanką; druga zaś, młoda Francuzka, nie znająca języka rossyjskiego, była świadkiem następującéj rozmowy, któréj jednak nie rozumiała, pomiędzy hrabiną Zomałow, a jéj powiernicą i garderobianą, panną Katarzyną:
— Czy pani znajduje, że dyjadem dobrze tak jest umieszczony?
— Dosyć dobrze, — odpowiedziała hrabina.
I spojrzawszy ostatni raz w lustro, dodała podnosząc się z krzesła:
— Gdzież mój bukiet?
— Oto jest, pani.
Pani Zomałow cofnąwszy się zawołała:
— O! mój Boże! cóż to za szkaradny bukiet, żółty, zwiędły, jakże on wygląda? Wszakże to jest bukiet, który książę dopiéro co przysłał pani hrabinéj.
— Poznaję w nim zupełnie gust jego, rzekła pani Zomałow wzruszając ramionami, poczém dodała głosem szyderskim:
— Założyłabym się, że to jest bukiet wzięty trafunkiem; zapewne kochanek jaki, zerwawszy wczoraj zrana przyjaźń ze swoją lubą, nie przysłał wieczorem po zamówione dla niéj kwiaty. To tylko pan de Riancourt jeden na świecie zdolny jest wynaleść tak tanie kupna?
— Ah! czyliż pani może myśléć, ażeby książę aż do tego stopnia był oszczędnym?... on taki bogaty!
— Tém ważniejszy powód!
Gdy w téj chwili zapukano do drzwi pokoju poprzedzającego buduar hrabinéj, młoda francuzka wybiegła na chwilę, lecz wkrótce powróciła, mówiąc:
— Książe de Riancourt przybył, i oczekuje rozkazów pani hrabinéj.
— Niech zaczeka na mnie! — odpowiedziała pani Zomałow. — Księżna zapewne jest w salonie?
— Tak, pani hrabino.
— To dobrze. — Patrzaj, Kasiu, zapnij mi jeszcze tę bransoletkę, — rzekła młoda kobiéta podając pannie swą piękną rękę. — Ale, któraż to godzina?
I kiedy panna Katarzyna już miała jéj odpowiedziéć, pani Zomałow dodała uśmiechając się z wyrazem pewnego szyderstwa:
— Zresztą, po cóż ja się oto pytam, książę w ten moment co przybył, więc musi być pół do dziesiątéj....
Dźwięk pół godziny, który w téj saméj chwili dał się słyszéć i zegaru stojącego nad kominkiem przerwał hrabinéj, która odezwała się znowu śmiejąc się głośno:
— Wszakżem ci mówiła Kasiu: pan de Riancourt to prawdziwy zegar pod względem punktualności.
— Dowodzi to pani jego skwapliwości, jego miłości.
— Wolałabym w nim widziéc miłość mniéj punktualną. Ci ludzie regularni jak zegar, którzy kochają tylko o naznaczonéj godzinie mają w mojém przekonaniu w miejscu serca zegarek. Podaj mi mój flakonik... nie, nie ten, inny; dobrze ten, ten. Teraz, gniewam się prawie, żem już zupełnie ubrana, i że nie mam powodu dłużéj kazać czekać temu biédnemu księciu, ażeby mu odpłacić za jego nieubłaganą punktualność.
— Mój Boże, czemu pani tak jest zawziętą na niego i czemu pani idzie za niego?
— Ah! czemu? — odpowiedziała hrabina w roztargnieniu i spoglądając jeszcze raz w zwierciadło, — czemu idę za pana de Riancourt? Ciekawszą jesteś odemnie moje Katarzyno; alboż to ludzie wiedzą dla czego powtórne zawierają małżeństwo?
— Jednakże przyczyna tego małżeństwa zdaje się całemu światu być wiadomą. Książę, nie posiadając jak pani kopalni złota w Krymie, kopalni srebra w górach Uralskich, i...
— Co ty pleciesz o moich bogactwach.
— Nareszcie, książę, nie posiadając tak jak pani dóbr ogromnych, jest jednym z najbogatszych i największych panów Francyi; jest młody, powierzchowność jego jest przyjemna; nie prowadził, tak jak wielu z młodzieży, życia rozpustnego i zbytkowego; jest to człowiek bardzo religijny, bardzo...
— Koniec końcem, godzien jest korony z kwiatu pomarańczowego w dzień naszego ślubu, do któréj ja nie mam prawa; ale zmiłuj się nie wyliczaj mi już reszty cnót jego; bo mi się zdaje jak gdybym słyszała moją ciotkę wychwalającą swego ulubieńca.
— Rzeczywiście, księżna ceni księcia bardzo wysoko, i nie ona to jedna tylko, bo....
— Podaj mi płaszczyk jaki: wieczory są teraz tak chłodne.
— Czy téż pani hrabina pamiętała o sprawunkach jakie miała porobić na 20 bieżącgo miesiąca?
— Jakie sprawunki?
— Pani zapomina, że jéj ślub przypada od dziś za tydzień?
— Jakto? od dziś za tydzień?... Już!
— Nie inaczéj: naznaczyłaś go pani na 20, a dziś mamy 12.
— Cóż robić, jeżelim powiedziała 20... Podaj mi wachlarz.
I wybrawszy pomiędzy liczną kollekcyją arcydzieł tego rodzaju prześliczny wachlarzyk, prawdziwy Watteau, hrabina dodała:
— Jakie to jednak dziwactwo! Człowiek posiada położenie jedno z najświetnieszych, jest młody, wolny, nienawidzi wszelkiego przymusu, a jednak nie znajduje dla siebie nic ważniejszego, nic pilniejszego jak poddać się pod władzę nowego pana!
— Pana! książę jest taki dobry, taki słodki. Pani zrobisz z nim co sama będziesz chciała.
— Nigdy nie zrobię z niego człowieka miłego, a jednak idę za niego. Ah! moja ciotko, moja ciotko, może ty wielkie doradasz mi głupstwo, — dodała hrabina na pół z uśmiechem, na pół w zamyśleniu, przypatrując się machinalnie ślepéj babce amorków wyobrażonych przez Watteau na jéj wachlarzyku.
— Doprawdy, — rzekła znowu po chwili, — wszakże takie samo było moje małżeństwo: prawdziwa ciuciubabka, ślepy wybór pomiędzy ludźmi wielkiego świata, z których jeden tyle był wart co i drugi; wszyscy prawie równi sobie bogactwem i urodzeniem, ale wszyscy miernoty tak uderzającéj, tak bez znaczenia, takie zera, że w wyborze nie było się o co niepokoić. Oto Katarzyno, powód mojego przyzwolenia na pana de Riancourt; a zresztą, wdowieństwo ma swoje niedogodności, wiém o tém, ale stan małżeński czyliż ich także nie ma i może jeszcze większych? Ba! lepiéj już pójść za mąż; przynajmniéj człowiek mniéj się nudzi i nie potrzebuje pytać się ustawicznie, co będę robić?
Powiedziawszy te słowa, hrabina udała się do salonu gdzie już zastała swą ciotkę i księcia de Riancourt.
Księżna Wileska, pani Zomałow ciotka, była wzrostu wysokiego, postawy imponującéj, włosów już siwych lekko pudrowanych.
Książę Riancourt, mały, lat około trzydziestu, z głową nieco na bok przechyloną, z miną świętoszka, twarzą skruszoną, spojrzeniem zyzowatém, włosem długim i umuskanym, rozdzielonym na samym prawie środku czoła, wyglądał zupełnie na człowieka podstępnego i hipokrytę; wszelkie jego poruszenia wyrachowane i naprzód rozważone wskazywały, że umiał nad sobą panować. Kiedy pani Zomałow weszła do salonu, spiesznie postąpił ku niéj, ukłonił się głęboko i z pełną poszanowania grzecznością poniósł do ust piękną jéj rękę, którą mu hrabina poufale podała; potém wyprostował się, stanął jak gdyby był olśniony i zawołał:
— Ah! hrabino! więc ja nie widziałem jeszcze wszystkich brylantów pani! Nie wiém czy są na świecie drugie podobne kamienie! Ah! jakie one piękne! mój Boże! jakie ono cudne!
— Doprawdy, mój książę? — rzekła pani Zomałow udając pewne przymilenie. — Ah! zawstydzasz mnie książę... za jubilera, którymi sprzedał te brylanty; trudno być grzeczniejszym od księcia... dla niego; i ponieważ ten naszyjnik i dyjadem wzbudzają w księciu tak tkliwe wzruszenie, podają mu do ust słowa tak grzeczne i pochlebstwa tak dowcipne, mogę księciu pod sekretem powiedziéć urocze nazwisko tego zachwycającego rękodzielnika z Frankfurtu... nazywa on się Ezechiel Rabotautencraff.
Podczas kiedy pan de Riancourt, zmięszany nieco szyderską odpowiedzią pani Zomałow, szukał w głowie jakiéj odpowiedzi, ciotka młodéj wdowy spojrzała na nią znaczącym wzrokiem, i rzekła z wymuszonym uśmiechem do księcia:
— Patrzaj, kochany książę, jak ta nie dobra Fedora lubi ciebie prześladować. Tak to zawsze ukrywa się to przywiązanie jakie się czuje dla kogo...
— Przyznam się z całą pokorą kochanéj księżnéj, — odpowiedział pan de Riancourt, usiłując naprawić swoją niezręczność, — że olśniony temi pięknemi brylantami, nie złożyłem zaraz w piérwszéj chwili mego hołdu téj, która je nosi. Lecz... lecz... czyliż nie można być olśnionym przez słońce przypatrując się pięknemu kwiatowi?
— Znajduję tak piękném, tak właściwém to porównanie do promieni słońca i do kwiatu, — odpowiedziała z szyderstwem młoda kobiéta, — że gotowabym myśléć iż to samo słońce, o którém pan mówisz, zniszczyło te biédne kwiaty, — dodała śmiejąc się wesoło i pokazując panu de Riancourt ów zwiędły bukiet przysłany jéj od niego.
Biédny książę zaczerwienił się po same uszy i nie wiedział co odpowiedziéć; stara ciotka zmarszczyła brwi z niecierpliwości i gniewu; lecz hrabina Zomałow, nie uważając na to bynajmniéj, rzekła do swego narzeczonego zabierając się do wyjścia.
— Podaj książę rękę mojej ciotce. Obiecałam posłowéj Sardyńskiéj, że wcześnie do niéj przybędę; ma mnie przedstawić jednéj ze swoich krewnych, a wiadomo panu, że mamy najprzód zwiedzić we wszystkich szczegółach ten cudowny pałac, ten pałac czarodziejski, w którym nas czekają. Dziwna to będzie wizyta w takiéj godzinie wieczornéj, to prawda; ale przyznaję się, że mam jakiś pociąg, jakąś słabość do wszystkiego co jest dziwaczném. To rzecz tak piękna, tak urocza, wszelka oryginalność!
I idąc przed swoją ciotką i panem de Riancourt, młoda kobiéta lekko zbiegła ze schodów jednego z najpiękniejszych hotelów ulicy Rivoli, ponieważ piękna cudzoziemka nie miała jeszcze własnego domu w Paryżu i dla tego szukała właśnie jakiego pałacu do nabycia.
Książę zabrał tego wieczoru obie kobiety do swego powozu; zażyłość ta łatwą była do usprawiedliwienia, ponieważ zapowiedzi jego małżeństwa z panią Zomałow już od dawna wyszły.
Po chwilowém czekaniu w przysionku hotelu, hrabina i jéj ciotka ujrzały ciężko zajeżdżającą ogromną landarę żółtą wleczoną przez dwa wychudłe konie, które stangret w niebieskiéj z czerwonemi wypustkami liberyi, ze wszystkich sił batem okładał.
Lokaj księcia Riancourt otworzył drzwiczki do téj ciężkiéj arki.
Młoda wdowa spojrzawszy z zadziwieniem na księcia, rzekła do niego:
— Cóż to znaczy?... to nie pana powóz?
— Przebacz pani, rzeczywiście, to nie mój ekwipaż.
— I cóż się stało z tą błękitną karetą zaprzężoną dosyć ładnymi siwkami, którą pan wczoraj rano po nas przysłałeś?
— Mogę się pani przyznać do tych gospodarskich szczegółów, w położeniu w jakiem jesteśmy względem siebie, kochana hrabino, — odpowiedział książę z ujmującą szczerością. — Nie chcąc męczyć moich siwków, które mnie, na honor, bardzo drogo kosztują, na wieczory najmuję tylko tę remizę. Tym sposobem mam pewną oszczędność, ponieważ nie narażam w nocy mego kosztownego ekwipażu.
— Masz zupełną słuszność, kochany książę, — wtrąciła skwapliwie stara księżna, która wnosząc z twarzy swéj siostrzenicy, obawiała się już nowego jakiego z jéj strony sarkazmu, i dla tego spiesznie, opierając się na ramieniu pana d. Riancourt, wsiadła do jego nieszczęśliwéj landary. Książę podał już rękę młodéj wdowie chcąc jéj dopomódz do powozu, gdy ta, zatrzymawszy się nagle i stanąwszy jedną nogą obutą w maleńki atłasowy trzewiczek, na ostatnim stopniu, rzekła do księżnéj z największą w świecie powagą i udając niejaką obawę.
— Kochana ciociu, zaklinam cię, obejrzyj się najprzód dobrze w tym powozie.
— Dla czegóż to, moje dziécię? zapytała księżna naiwnie. — Zkądże taka ostrożność?
— Bo ja się obawiam, że może w którym ciemnym kącie tego starego powozu, pozostała jaka ruda i chuda Angielka, albo jaki tłusty kupiec Londyński, ponieważ (o zwykle w podobnych powozach ci zacni wyspiarze wywożą swoje familije na spacery: bałabym się więc bardzo znaleść tu kogo zapomnianego jakim nieszczęśliwym przypadkiem.
I młoda swawolnica śmiejąc się na całe gardło, wsiadła nareszcie do powozu, gdy tymczasem księżna rzekła do niej półgłosem i z widoczną niechęcią.
— Prawdziwie, Fedoro, ja ciebie nie pojmuję. Nadzwyczajnie jesteś złośliwa względem pana de Riancourt... Cóż to ma znaczyć? Czego ty chcesz od niego?
— Chciałabym go poprawić w jego niezręczności i uleczyć z jego szkaradnego sknerstwa. Wszakże już trudno okazywać mu więcéj współczucia.
W téj chwili książę wsiadł do karety i zajął swe miejsce na przodzie. Zdawało się, że prawdziwie z chrześcijańską cierpliwością znosił szyderstwa téj młodéj kobiety, która posiadała tak piękne brylanty i była właścicielką kopalni złota i srebra. Czasami tylko, ukośne spojrzenie jakie na nią ukradkiem rzucał, i zaciśnienie wązkich ust tego, zdradzało w nim skryty, lecz cierpliwy gniew świętoszka. Gdy służący zapytał go dokąd mają jechać, książę odpowiedział:
— Do pałacu Saint-Ramon!
— Daruj mi Wasza Książęca Mość, — ale ja nie wiém gdzie jest pałac Saint Ramon.
— N» rogu placu Cours-la Reine, — dodał pan do Riancourt, — od strony Jean-Goujou.
— Wasza Książęca Mość mówi zapewne o tym wielkim pałacu nad którym już od lat kilku pracują.
— Tak jest, nieinaczéj.
Służący zamknął drzwiczki, i powtórzył rozkaz stangretowi, który z nowym zapałem zaciął swoje stare koniska i powóz potoczył się w stronę Cours-la-Reine, ku wspaniałemu pałacowi Saint-Ramon.




ROZDZIAŁ VII.

Ciężka landara pana de Riancourt posuwała się tak powolnie, że kiedy się zbliżyła do rogu pałacu Cours-la Reine, pewien człowiek idący piechotą i w tęż samą zdążający stronę, mógł na równi z nią postępować.
Człowiek ten, ubrany ubogo, nie zdawał się przecież być zbyt rześkim: opierał on się ciężko na swoim kija; jego długa broda była równie biała jak jego włosy i brwi gęste, gdy tymczasem ciemna cera jego pomarszczonéj twarzy, napiętnowanéj śladami sędziwego wieku, czyniła go podobnym do starego mulata. Szedł on w równi z landarą księcia aż na środek placu Cours-la-Reine, gdzie powóz ten zmuszony został udać się za szeregiem innych powozów zmierzających ku pałacowi Saint-Ramon.
Stary mulat, wyprzedziwszy wtedy karetę pana de Riancourt, postępował daléj aż do początku pięknéj alei oświetlonéj kolorowemi latarniami, a która w całéj swéj długości była zapełniona niezliczoném mnóstwem powozów.
Jakkolwiek stary mulat zdawał się być w głębokich zatopiony myślach, zwróciło jednakże uwagę jego zaraz przy kracie służącéj za wjazd do alei to wielkie zebranie tylu powozów. Zatrzymał się tedy i rzekł do jednego przechodnia ciekawie przypatrującego się wielkiemu natłokowi.
— Czybyś mi pan nie mógł powiedziéć, co to tutaj tak oglądają.
— Ha! przypatrują się powozom jadącym na otwarcie pałacu Saint-Ramon, — odpowiedział zagadniony.
Saint-Ramon! — powtórzył starzec z zadziwieniem i dodając półgłosem, jak gdyby sam do siebie mówił: — Rzecz szczególna!
Poczém dodał jeszcze:
— Cóż to jest za pałac Saint-Ramon?
— A cóż! powiadają, że to ani mniéj, ani więcéj tylko ósmy cud świata. Już blisko pięć lat nad nim pracują, a dziś podobno otwierają go już uroczyście.
— I do kogóż to należy ten pałac?
— Do jakiegoś młodego milijonera, który, jak powiadają, szalony przepych tu zaprowadził.
— Jakżo się nazywa len milijoner?
— Zdaje mi się Saint-Harem, czy téż Saint-Herem.
— To on, niewątpliwie on, — rzekł starzec pocichu. — Ale dla czegóż nazwał ten pałao Saint-Ramon?
I znowu pogrążył się w jakiemś smutném zamyśleniu. Ale przerwał mu to jego ciekawy towarzysz, którego poprzednio był zaczepił, mówiąc do niego:
— Ale to naprzykład jest rzecz bardzo dziwna.
— Co takiego? — zapytał stary mulat w roztargnieniu. — Co się panu wydaje tak dziwném?
— Margrabia milijoner, powinienby tylko mieć znajomość z ludźmi bogatymi, podobnymi mu stanem; gdy tymczasem, z wyjątkiem trzech lub cztérech powozów obywatelskich, reszta składa się z samych doróżek i fijakrów...
— Prawda, rzecz to szczególna, — odpowiedział starzec, i po chwilowym zamyślenia dodał: — Czy pan nie wiész, która teraz może być godzina?
— Dopiéro co wybiło pół do jedenastéj.
— Dziękuję panu, — odpowiedział stary mulat zbliżając się do bramy. — Pół do jedenastéj, rzekł do siebie; mam dopiéro o pół nocy znajdować się w Chaillot. Mam więc dosyć czasu do wykrycia téj tajemnicy. Mój Boże! dziwne to spotkanie!
I po chwili wahania, starzec poszedł przez bramę, wsunął się w cienistą aleję wiązową idącą wzdłuż głównéj alei, zwrócił się ku pałacowi i mimo zamyślenia swego, zaczął się przypatrywać niezmiernemu mnóstwu kwiatów rozpostartemu symetrycznie i stopniami po każdéj stronie alei środkowéj, a których tysiączne odcienia były rzęsisto oświetlone czarującym blaskiem żyrandoli i lamp rozmaitego rodzaju. Aleja ta uroczy przedstawiająca widok, dotykała obszernego półkola w podobny sposób oświetlonego, za którem wznosił się gmach Saint-Ramon, gmach godzien nazwiska pałacu, który wspaniałém a zarazem ułudném bogactwem swéj architektury, przypominał najpiękniejszą epokę odrodzenia w kunsztach.
Starzec przeszedłszy półkole, stanął przed ogromnemi schodami prowadzącemi do przedsionku. Przez szklanne drzwi prowadzące do tego niby przedpokoju ujrzał długi szereg lokajów upudrowanych, ubranych w piękną i bogatą liberyją. Co chwila doróżki zatrzymywały się przed schodami, na które wysiadali mężczyźni i kobiéty wszelkiego wieku, których ubranie nadzwyczajnie skromne, dziwną przedstawiało sprzeczność z przepychem tego czarodziejskiego pałacu.
Stary mulat niepokonaną wiedziony ciekawością, poszedł za nowo przybyłymi gośćmi i równie jak oni, pośród nich wszedł do przedsionku. Tu dwóch ogromnych szwajcarów z halabardami i w szarfach barwy liberyjnéj, otwierało każdemu przybywającemu podwoje wielkich drzwi szklannych, i za każdém takiém otwarciem rozlegał się szczęk ich halabard, któremi jednozgodnie uderzali o marmurową posadzkę. Postępując ciągle w tłumie zaproszonych gości, starzec przeszedł pomiędzy podwójnym szeregiem lokai w liberyi szafirowéj ze srebrnemi galonami i przybył do piérwszego salonu poprzedzającego dalsze apartamenta. Tu stali już kamerdynerowie i marszałkowie domu we frakach szafirowych z białemi wypustkami, w czarnych spodniach jedwabnych i białych pończochach; cała ta wyższa służba, równie jak i ludzie w liberyi, okazywała największe poszanowanie dla zaproszonych gości, których skromne ubranie wydawało się starcowi tak sprzeczném z książęcym przepychem mieszkania, w którem ich tak gościnnie podejmowano. Z tego salonu przeszedł do galeryi muzyki przeznaczonéj na koncerta; galeryja ta przytykała do wielkiéj sali okrągłéj z obszerną kopułą, tworzącą, że tak powiem jednę nawę trzech innych galeryi, z których jedna służyła za salę stołową, druga za salę balową, ostatnia za salę gry; te trzy galeryje (licząc do nich i salę koncertową), łączyły się z sobą obszernemi przysionkami, których posadzka była wyłożona kosztowną mazajką, ściany obstawione zagranicznemi krzewami, a sufit przykryty dachem szklannym, podobnie jak to w oranżeryjach ma miejsce.
Trudno byłoby wypowiedziéć cały przepych, wykwintność i wspaniałą wielkość umeblowania tych przepysznych salonów jaśniejących malowidłami i złoceniem, iskrzących się od światła, kryształów i kwiatów, odbijających się nieskończenie w ogromnych lustrach; wspomniemy tylko o wspaniałości rzadkiéj już w dzisiejszych czasach, a która temu całemu pomieszkaniu nadawała powierzchowność prawdziwie królewskiéj rezydencyi. Ów salon i cztéry galeryje były stosownie do swego szczegółowego przeznaczenia, ozdobione malowidłem i rzeźbami allegorycznemi, któreby przyniosły chlubę każdemu z najznakomitszych pałaców. Najpierwsi artyści tegocześni przyczynili się swoim udziałom do wykonania tego wspaniałego utworu; pędzel sławnych d’Ingres, Delacroix, Scheffera, Pawła Delaroche ozdabiały ten pałac, a imiona mniéj sławne podówczas, lecz które już do przyszłości należały, jak Couture, Gerôme, i t. p. zostały już odgadnione w swéj przyszłéj sławie przez bogatego i umiejącego je ocenić twórcę tego pałacu. Mówiąc o przedmiotach sztuki, wspomnimy tylko o bufecie stojącym w sali przeznaczonéj na salę jadalną dla większych zgromadzeń. Na tym bufecie uderzały oczy prześliczne srebro, których większe sztuki godne były wieku Benwenuta; kandelabry, nalewki, bassyny kryształowe, klosze do owoców, koszyki do kwiatów, głównie zaś żyrandole, wszystko to byłoby ozdobą najpiękniejszego muzeum już to przez swoją rzadką czystość kształtów, już téż przez nieopisaną dokładność i subtelność rzeźby.
Jeszcze tylko kilka słów napomkniemy o jednym zadziwiającym szczególe jakim się odznaczała wielka sala okrągła.
Nad olbrzymim z białego marmuru kominem, któryby można poczytać za prawdziwy pomnik wielkiego genijuszu Davida (d’Angers), naszego Michała Anioła, wypukłe figury allegoryczne, wyobrażające kunszta i przemysł, podtrzymywały wielką okrągłą ramę złoconą, osadzoną nad tymże kominem. Rama la obejmowała obraz, któryby można wziąć za dzieło Velasquez’a. Był to portret mężczyzny cery bladéj, twarzy surowéj i poważnéj, lic wychudłych i zapadłych oczów, z głową łysą: jakiś rodzaj sukni ciemnéj środkującéj pomiędzy szflafrokiem a habitem zakonnym, nadawało téj postaci poważny charakter portretów świętych i męczenników tak licznych w szkole hiszpańskiéj; co tém większe sprawiało złudzenie, że głowę téj postaci otaczała złota aureola, która błyszcząc na ciemnem tle płótna, zdawała się promieni swoich udzielać poważnéj i zamyślonéj postaci obrazu. Nareszcie, pod obrazem, na ramie, w miejscu umyślnie na to i ozdobnie przyrządzonym, umieszczony był napis literami gotyckiemi:

Saint-Ramon.

Stary mulat postępując za tłumém gości, znalazł się niespodzianie przed tym kominem.
Na widok portretu zatrzymał się nagle zdjęty największym zadziwieniem; wzruszenie jego było tak nadzwyczajne, że łza błysnęła mu w oczach i mimowolnie rzekł do siebie głosem stłumionym.
— Biédny przyjaciel! to on, on niezawodnie; — Potém dodał jeszcze: — Ale pocóż tu zamieszczono tę aureolę nad jego czołem? Po co te wszystkie mistyczne pozory? A nareszcie, cóż to tu za dziwna uroczystość. Człowiek ubrany tak biédnie jak ja, nieznany gospodarzowi domu, wchodzi swobodnie do tego pałacu.
W téj chwili, jeden ze służących, mający bogatą tacę zastawioną lodami i konfiturami zatrzymał się przed starcom, podając mu z uszanowaniem rozmaite rzeczy chłodzące, których on wszakże odmówił; starał się potém, ale na próżno, odgadnąć cel i warunki tego zebrania gości, którzy go dokoła otaczali; mężczynźi, prawie wszyscy skromni lecz czysto ubrani, jedni we frakach, drudzy w surdutach, inni w nowych bluzach, zachowywali się przyzwoicie, z pewném poszanowaniem, niemal z pewném zadowoleniem, że byli uczestnikami téj uroczystości; a jednak, nie zdając się wcale być zachwyconymi przepychem tego pałacu, wszyscy wyglądali jak gdyby się w swoim znajdowali żywiole, jak gdyby im to wszystko od dawna już było znane.
Kobiéty, matki i córki, pośród których wiele było bardzo pięknych, podziwiały z całą naiwnością przepych pałacu, czyniąc pocichu rozmaite spostrzeżenia; panienki, bez żadnych ozdób błyszczących, prawie wszystkie były w białych sukienkach z materyi niedrogiéj, ale świeżości uderzającéj.
Starzec, pragnąc jak najprędzéj odgadnąć tę tajemnicę, zbliżył się do grona kilkunastu osób składającego się z mężczyzn i kobiét, stojących przed owym wielkim kominem i przypatrujących się umieszczonemu nad nim portretowi.
Tu starzec, z nadzwyczajnym zajęciem podsłuchał następującą rozmowę:
— Czy widzisz Julko ten portret? — mówił do swojéj młodéj żony mężczyzna wzrostu silnego i twarzy otwartéj i przyjemnéj. — Jest to człowiek, który pewnie przed wielu innymi zasłużył sobie na niebo i szczęście wiekuiste, za to wszystko dobre jakie on wyświadczył.
— Jakim sposobem, mój Michale?
— Oto, dzięki temu człowiekowi, ja i wielu moich obecnych tu towarzyszy, mieliśmy tu przez pięć lat blisko robotę, robotę doskonale zapłaconą, nie ma się z czém taić, bo téż robota była staranna, a właściciel tutejszy chciał ażeby każdy był zadowolony. To wszystko moja Julko, tak ja jako i moi przyjaciele, winni jesteśmy temu zacnemu człowiekowi, którego pertret masz przed sobą, to jest pan Saint-Ramon. Dzięki jemu, przez cały ten czas, miałem ciągłą robotę, przy niéj i my i dzieci nasze mieliśmy porządne życie i jeszcze odłożyło się kawałek grosza do kassy oszczędności.
— Ale, Michale, wszakże to nie ten pan, którego portret tu wisi, żądał waszéj roboty i za nią tak dobrze wam płacił. Wszakże to pan Saint-Herem, który jest tak dobry, taki wesoły, taki przystępny, i który przy naszém wejściu tak uprzejmie do nas przemówił.
— Nieinaczéj, kochana Julko; to pan Saint-Herem zarządził te wszystkie roboty; ale doglądając tych robót, zawsze on do nas mówił: „Moje dzieci, gdyby nie bogactwa jakiem odziedziczył, nie mógłbym wam dać roboty i płacić was tak hojnie jako dobrych i znających się na rzeczy robotników! Zachowajcie więc całą waszą wdzięczność dla pamięci tego, który mi zostawił tyle pieniędzy; on wykonał to co może być najtrudniejszego; zbierał skarby swoje grosz po groszu, odmawiając sobie wszystkiego, gdy tymczasem ja, moje dzieci, mam tylko przyjemność szafowana hojnie temi skarbami. Wydawać, to mój obowiązek. Do czegóż służy bogactwo, jeżeli nie do tego, żeby je rozdawać innym! Zachowajcie więc w pamięci starego poczciwego skąpca; błogosławcie jego skąpstwo, które daje nam przyjemność, mnie użycia pracy waszéj do pięknych i wielkich rzeczy, wam pobierania hojnéj ale dobrze zarobionéj zapłaty!”
— Dobrze jest, Michale; lecz jeżeli mamy dziękować temu zacnemu skąpcowi, to nie powinniśmy także zapominać i o panu Saint-Herem. Tylu bogatych ludzi nic nie wydaje, albo jeżeli nas czasem zatrudniają, jakże oni skąpią w zapłacie naszéj roboty, na którą jeszcze częstokroć tak długo każą czekać.
— To prawda, jestem twojego zdania: lepiéj dwom osobom być wdzięcznym nieżli jednéj, i część serca którą oddamy temu poczciwemu Ramonowi nie ukrzywdzi bynajmniéj drugiéj jego części dla pana Saint-Herem. Szlachetny młodzieniec! Można powiedziéć, że doskonała para ludzi, on i wuj jego!
Stary mulat przysłuchiwał się téj rozmowie z największém zajęciem i zdumieniem, nadstawiając zarazem ucha i na inne jeszcze rozmowy. We Wszystkich grupach słyszał tylko jeden chór pochwał i błogosławieństw dla Ramona, poczciwego skąpca i dla młodego Saint-Herem, którego szlachetne serce i wspaniałomyślność jednozgodnie uwielbiano.
— Czy to sen jaki — mówił do siebie starzec. — Któżby to mógł pomyśléć, że te pochwały, ta cześć powszechna służyć mają za hołd dla pamięci skąpca, pamięci okrywanéj zwykle szyderstwem, wzgardą i nienawiścią! A dziś, rozrzutnik, marnotrawca sprowadza na jego życie cześć i uwielbienie! Powtarzam więc, czy to nie sen jaki? A potém, jakie i to jest dziwactwo, że dzisiaj zapraszają tu wszystkich robotników na uroczystość otwarcia tego pałacu?
Zadziwienie starca zwiększało się jeszcze, kiedy spostrzegał rażącą oczy jego sprzeczność, a mianowicie, kiedy napotykał ludzi okrytych orderami, ubranych wykwintnie i przechodzących salony prowadząc pod ręce kobiéty odznaczające się najwykwintniejszym strojem i elegancyją; ale ta klassa gości była najmniéj liczną.
Florestan de Saint-Herem, piękniejszy, weselszy, świetniejszy jak kiedykolwiek, zdawał się rozpromieniać pośród téj atmosfery zbytków i przepychu; reprezentował on gospodarza domu jak najdoskonaléj, przyjmując gości swoich z wdziękiem i największą grzecznością. W tym celu, jako człowiek umiejący żyć na świecie, stanął on w końcu galeryi przyległéj do piérwszéj sali, i tam, jedna kobiéta nie mogła przejść koło niego, do któréjby nie przemówił słowami pełnemi uprzejmości i szczerości, które wdziękiem swoim i słodyczą potrafią ośmielić nawet najbojaźliwsze osoby.
Tym sposobem Florestan dopełniał obowiązków najgrzeczniejszéj gościnności, kiedy ujrzał wchodzącą do piérwszego salonu hrabinę Zomałow w towarzystwie księżnéj Wileskiéj i księcia de Riancourt.




ROZDZIAŁ VIII.

Saint-Herem piérwszy raz dopiéro spotykał się z hrabiną Zomałów i jéj ciotką księżną Wileską, ale znał już oddawna pana de Riancourt; dla tego téż ujrzawszy go wchodzącego do salonu w towarzystwie dwóch kobiét, Florestan skwapliwie wybiegł na ich spotkanie.
— Pozwól, kochany Saint-Herem, — rzekł do niego książę Riancourt, ażebym cię przedstawił księżnej Wileskiéj i pani hrabinéj Zomałów... Damy te sądziły, że nie weźmiesz mi tego za złe, jeżeli przyjdą zemną zwiedziéć twój pałac i jego cuda, w skutek nadesłanéj mi przez ciebie wczoraj inwitacyi.
— Kochany książę, — odpowiedział Florestan, — szczęśliwym się poczytuję, że mnie spotyka zaszczyt przyjmowania tych dam u siebie, i najchętniéj poddaję się pod ich rozkazy, ażeby im pokazać to co raczyłeś nazwać cudami w moim domu.
— Pan de Riancourt słusznie się wyraził, nazwawszy dom pański miejscem cudów, — albowiem, przyznam się panu, że wszedłszy tutaj prawdziwie olśnioną zostałam i nie wiém coby naprzód uwielbiać należało.
— Jeżeli ci mam wszystko wyznać, mój kochany Saint-Herem, — dodał książę, — to wizyta pani Zomałow jest trochę interessowaną; ponieważ uwiadomiłem ją o twoich namiarach względem tego pałacu, a ponieważ tyle będę szczęśliwy, że za tydzień dam już moje nazwisko pani hrabinéj, zatém pojmujesz to zapewno, że bez niéj sam nic postanowić nie mogłem... będąc już prawie... mężem.
— Kiedy więc książę Riancourt szczęście swoje tak uprzedza, — rzekł Florestan wesoło do pani Zomałów, — czy pani nie uznasz słuszném, ażeby za to uległ wszystkim skutkom swego gadulstwa? I, ponieważ mąż nigdy nie podaje ręki swéj żonie, może pani raczy wyświadczyć mi tę przyjemność i moją przyjąć zechce?
Za pomocą tego żartu, Saint-Herem uwolnił się od obowiązku podania swéj ręki księżnie Wileskiéj, która nie wydawała mu się wcale tak przyjemną, jak jéj młoda i piękna kuzynka. Ta potwierdziła wniosek Florestana i podała mu swą rękę, gdy tymczasem pan de Riancourt poprowadził księżnę.
— Podróżowałam już wiele, — mówiła hrabina Zomałow do pana Saint-Herem, —nigdzie przecież nie widziałam nic takiego, coby zdołało wyrównać.... nie temu przepychowi (piérwszy lepszy milijoner może za swoje pieniądze posiąść rzeczy najprzepyszniejsze), ale temu nadzwyczajnemu gustowi jaki kierował budową tego pałacu. Prawdziwie, jest to najświetniejsze muzeum jakie kiedykolwiek widziałam. Pozwól mi pan nacieszyć się jeszcze widokiem malowideł tego sufitu.
— Po ocenieniu dzieła powinna nastąpić nagroda twórcy. Nie prawdaż, pani, — rzekł Florestan z uśmiechem. — Dla tego téż od pani tylko zależy uczynić najszczęśliwszym i najdumniejszym wielkiego artystę, który ten sufit malował.
I Saint-Herem wskazał pani Zomałów jednego z najznakomitszych mistrzów nowoczesnéj szkoły.
— Ah! dzięki panu za podanie mi tak pięknéj sposobności! — zawołała piękna wdowa zbliżając się z Florestanem do artysty.
— Mój przyjacielu, — rzekł do niego Saint-Herem, — hrabina Zomałow pragnie wynurzyć ci swoje uwielbienie za twoje wielkie dzieło.
— I nie tylko uwielbienie moje, ale nadto, składam panu moję wdzięczność, — odezwała się młoda kobiéta do tego wielkiego artysty, — przyjemność jakiéj się doznaje na widok takiego arcydzieła jest prawdziwym długiem zaciągniętym względem jego twórcy.
— Jakkolwiek nieocenioną, jakkolwiek nader pochlebną jest dla mnie ta pochwała, — odpowiedział artysta z pełną dobrego smaku skromnością, pragnąc uniknąć komplementów na które odpowiadać nie było jego zwyczajem, — ja pochwałę tę w połowie tylko przyjąć mogę.... Dla dokładniejszego wyrażenia méj myśli, pozwólcie mi państwo wystąpić z przedmiotu mojéj własnéj sprawy. Mówmy naprzykład o malowidłach galeryi koncertowéj, które państwo z kolei uwielbiać będziecie. Są one dziełem naszego Rafaela. Mamże potrzebę wymieniać pani ich twórcę pana Ingres? Otóż to dzieło monumentalne, które w przyszłości będzie tém samém dla pielgrzymów sztuki, czém są dzisiaj dla nich piękne freski Rzymu, Pizy i Florencyi, słowem, to cudowne arcydzieło nie istniałoby może na świecie, gdyby me mój szlachetny przyjaciel Saint-Herem. Czyliż to nie on podał Rafaelowi francuzkiemu sposobność wykonania tego nieśmiertelnego utworu? Szczerze mówiąc, w dzisiejszych czasach nieokrzesanego zbytku i grubéj pieniężnéj wystawności, nie jestże jednym z najrzadszych fenomenów, spotkać takiego Medyceusza, jakby w najpiękniejszych czasach rzeczypospolitych włoskich?
— To prawda, dodała hrabina z zapałem, — i historyja była sprawiedliwą uświetniwszy jego pamięć....
— Daruj pani, jeżeli przerywam, — wtrącił Saint-Herem z uśmiechem; ale ja nie jestem mniéj skromnym od mego dostojnego przyjaciela; i dla tego, obawiając się ażeby pani uwielbienie mylną nie poszło drogą, powinienem pani wskazać prawdziwego Medyceusza, oto jest.
I Florestan pokazał pani Zomałow portret Ramona.
— Cóż to za poważna i zamyślona postać! — zawołała hrabina przypatrując się z zadziwieniem i ciekawością obrazowi. Poczém, wyczytawszy pod spodem nazwisko Ramona, rzekła ciekawie spoglądając na Florestana:
— Saint-Ramon? Któż to jest?
— Człowiek prawie święty dla mnie. Jest to mój wuj, — dodał Florestan wesoło. — Jakkolwiek nie posiadam żadnéj do tego władzy, pozwoliłem sobie niejako kanonizować jego imię w nagrodę długiego męczeństwa za jego życia i cudów jakie po śmierci uczynił.
— Długiego męczeństwa za życia?... cudów jakie po śmierci uczynił? — powtórzyła pani Zomałow wpatrując się w Florestana, jak gdyby powątpiewała o tém co mówił. — Prawdziwie, to jest żart jakiś...
— O! bynajmniéj, pani.... Mój wuj, w ciągu długiego swego żywota skazywał się na najcięższy jaki tylko wyobrazić sobie można niedostatek, ponieważ to był nielitościwy i wzniosły zarazem skąpiec. Otóż to jest jego męczeństwo. Ja odziedziczyłem po nim znakomity majątek; majątek ten stworzył te wszystkie dzieła, które pani uwielbiasz. I to są jego cuda. Pamięć jego uświęciłem moją wdzięcznością; z czego przekonywasz się pani, że to wszystko wygląda jakby jaka legenda o ludziach świętych.
Pani Zomałow coraz bardziéj zadziwiona oryginalnością Florestana, zamyśliła się na chwilę, gdy tymczasem książę Riancourt, dotąd zostający w pewném oddaleniu, zbliżył się do pana Saint-Herem i rzekł do niego:
— Mój Florestanie kochany, od czasu naszego tu przybycia ciągle mam na myśli jedno pytanie, które pragnę ci uczynić. Powiédz mi co to są za ludzie, którzy się tu dzisiaj znajdują? Wprawdzie widziałem gdzie niegdzie trzech czy cztérech naszych malarzy i jednego sławnego architekta, prowadzących pod ręce swoje żony zapewne; ale ci wszyscy inni, co to wszystko znaczy? Księżna i ja daremnie szukamy rozwiązania téj ciekawéj dla nos zagadki. Zresztą ci wszyscy goście zdają mi się być spokojni i przyzwoici. Te młode panienki wydają mi się skromne, pomiędzy niemi są niektóre bardzo ładne; ale jeszcze raz się pytam, co znaczy to całe zebranie?
Pani Zomałow przerywając milczenie w jakiem od pewnego czasu była pogrążona, rzekła do pana Saint-Herem:
— Ponieważ pan de Riancourt ośmielił się już uczynić panu zapytanie, które się panu niewłaściwym wydawać może, przyznam się tedy, że i ja podzielam także jego ciekawość.
— Zapewne uważałaś pani, — odpowiedział Saint-Harom z uśmiechem, — że większa część osób, które na dzisiejszy wieczór z wielką przyjemnością do siebie zaprosiłem, nie należy wcale do téj klassy towarzystwa, którą nasza arystokracyja wielkim światem nazywa.
— To prawda, panie.
— Jednakże, przed chwilą dopiéro, zdawałaś się pani być szczęśliwą, żeś tu napotkała wielkiego artystę, twórcę téj kopuły, która wywołała uwielbienie pani?
— Rzeczywiście, panie, mówiłam już panu, że to spotkanie było dla mnie bardzo przyjemnym.
— Sądzę, że moje zaproszenie tego artysty równie jak wielu jego towarzyszy na otwarcie tego wspólnego ich dzieła, pozyska zatwierdzenie pani?
— Zdaje mi się, że takie zaproszenie było niemal obowiązkiem ze strony pana.
— A więc, obowiązku tego, który mi szczera wdzięczność podyktowała, pragnąłem dopełni względem tych wszystkich, którzy jakim bądź sposobem, poczynając od najznakomitszych artystów aż do najprostszych rzemieślników, przyczynili się do budowy tego pałacu. Wszyscy są tutaj ze swemi rodzinami, używając jak najsłuszniéj przyjemności, które są ich dziełem. Przyznaj pani sama, nie jestże to słuszną rzeczą, ażeby ten zręczny i nieznany nikomu rękodzielnik, który utoczył wspaniały złocisty puhar, choćby raz w życiu do ust swoich go przyłożył?
— Jakto! — zawołał książę Riancourt z zadziwieniem, mieliżby tu być stolarze, pozłotnicy, ślusarze, tapicerowie, cieśle, tokarze i mularze!... Co znowu, i mularze tu znajdować by się mieli! Ależ to rzecz dziwna, niesłychana, niepodobna do uwierzenia.
— Mój książę kochany, czy ty znasz pszczół obyczaje?
— Nie bardzo.
— Obyczaje te są najdziksze, najnieznośniejsze; wszakże te zuchwało owady (pod tym dziwnym pozorem, że ulepiły swoje komórki) roszczą sobie prawa do mieszkania w tych komórkach? Ale co większa, zgorszenie okropne! roszczą one nawet prawa do tego wonnego miodu, który sobie przygotowały na zimę z takim trudem i rozumem.
— Więc cóż? jakiż ztąd wyprowadzisz wniosek?
Wnoszę ztąd, że należy przez wdzięczność przynajmniéj, sprawić biédnym i pracowitym pszczółkom ludzkim niewinną przyjemność zamieszkania chociaż dzień jeden w tym złoconym ulu, który wybudowały dla nas, próżniackich trutniów, dla nas co pożywamy miód przez innych zebrany.
Pani Zomałów opuściła była na chwilę rękę Florestana. Teraz wzięła ją na nowo i postąpiwszy kilka kroków dla oddalenia się nieco od swéj ciotki i księcia Riancourt, rzekła wzruszona do pana Saint-Herem:
— Myśl pańska jest piękna, a co więcéj rozrzewnia mnie ona swą delikatnością. Nie dziwię się teraz bynajmniéj temu wyrazowi zadowolenia jaki uważałam w twarzach gości pana. Tak, im więcéj się nad tém zastanawiam, tém myśl ta wydaje mi się sprawiedliwszą i szlachetniejszą. Bo, zgadzam się na twierdzenie pańskie, że to jest wspólne dzieło tych pracowitych robotników i danie im podobnéj uczty jest prawdziwém uczczeniem i uzacnieniem pracy. Dla tego téż, według pańskiego wzniosłego zapatrywania się na rzeczy, musi być w oczach pana czemś więcéj jak zwyczajném użytkowaniem kunsztów i przepychu; do budowy jego zawsze pan przywiązywać będziesz pewne drogie dla siebie wspomnienia.
— Nieinaczéj, pani.
— W takim razie....
— Dokończ pani.
— Trudno mi jest pojąć, jakim sposobem...
— Pani się wahasz.... o zaklinam panią, dokończ myśli swojéj.
— Panie, — rzekła pani Zomałow pomieszana i po chwili milczenia, — książę Riancourt oznajmił już panu nasz bliski związek. Dwa dni temu, mówiąc z nim pomiędzy innemi o wielkiéj trudności wynalezienia mieszkania tak obszernego i tak pięknego jakiebym mieć pragnęła, książę przypomniał sobie, że dniem piérwéj upewniano go, że pan zgodziłbyś się może na pozbycie się tego pałacu, który dopiéro co ukończyłeś.
— Rzeczywiście, pani, pan de Riancourt pisał do mnie o pozwolenie mu zwiedzenia mego domu; prosiłem go ażeby aż do dnia dzisiejszego poczekał, oznajmiając mu zarazem, że mam zamiar wyprawić ucztę, w czasie któréj będzie mógł lepiéj ocenić całość apartamentów.... lecz nie spodziewałem się bynajmniéj zaszczytu przyjmowania tutaj pani hrabinéj.
Po chwili wahania, młoda wdowa odpowiedziała z nowém pomięszaniem: — Pozwoliłam już sobie zadać panu kilka pytań. Bądź pan przeto jeszcze raz jeden pobłażającym.
— Pobłażanie to było mi aż dotąd tak przyjemnym tak słodkiém, że już najprzód dziękuję pani za sposobność użycia go jeszcze. Ale o cóż teraz idzie?
— Oto! — powiedziała śmiało pani Zomałow, — jak pan możesz mieć tyle odwagi.... albo raczéj... że użyję wyrazów bardzo przykrych, — dodała z uśmiechem prawie smutnym, — jak pan możesz być tyle niewdzięcznym i pozbawiać się mieszkania, które sobie urządziłeś z takiém zamiłowaniem, mieszkania z którem pana wiąże tyle przyjemnych i szlachetnych wspomnień?
— O mój Boże, — odpowiedział Saint-Herem głosem wesołym i swobodnym jak gdyby odopowiadał rzecz najprostszą w świecie, — sprzedaję mój pałac, ponieważ jestem zrujnowany, zupełnie zrujnowany. Dzień dzisiejszy jest ostatnim dniem mego szczęścia, i przyznaj pani sama, że dzięki obecności pani, dzień ten nie mógł być dla mnie ani piękniejszym, ani szczęśliwszym!




ROZDZIAŁ IX.

Florestan de Saint-Herem wymówił te słowa: Jestem zrujnowany! z taką szczerością i obojętnością, że pani Zomałow z największém zdumieniem spojrzała na niego; nie chciała ona wierzyć słowom jego. Dla téj przyczyny, powtórzyła:
— Jakto, pan jesteś....
— Zrujnowany, pani, zupełnie zrujnowany! Rzecz to była bardzo prosta. Pięć lat temu, mój wuj, człowiek prawdziwie święty, zostawił mi około pięciu milijonów majątku; wydałem je i oprócz tego jeszcze milijon ośmkroć sto tysięcy franków winien jestem ludziom; dług ten zostanie pokryty ze sprzedaży tego pałacu, jego ruchomości, sreber i tym podobnych rzeczy, i pozostanie mi może ze sto tysięcy franków, z któremi udam się w jakie przyjemne ustronie i tam zostanę sobie, czém... oto pasterzem. Zachwycający to kontrast, zwłaszcza, w porównaniu z mojmé dawniejszym życiem. Co to za cudne marzenia o moich przyjaciołach uniosę z sobą w to życie urocze. Pamięć przeszłości, w jakich uroczych przedstawiać mi się będzie barwach. Jakąż to ja posiadałem sławę! Jak to wszystko co było piękne, świetne, zbytkowe, poszukiwane, spływało do jaśniejącego blaskiem koła mojego życia! Czy pani dasz wiarę, że zyskałem sobie europejską sławę z mojéj hojności? Co ja mówię! Wszakże jubiler jeden z Chendernagor przysłał mi raz szablę indyjską, któréj rękojeść była wysadzona kosztownemi kamieniami! Do téj broni był dołączony następujący bilet dziwnego lakonizmu: „Ten pałasz należał do „Tippo Saiba; teraz powinien należeć do pana „Saint-Herem. Szabla ta warta dwadzieścia pięć tysięcy franków, które uiścić należy domowi Rotszylda w Paryżu. — Dwadzieścia pięć tysięcy franków już odebrano.” Tak jest, pani, tak było w, istocie: najrzadsze, najkosztowniejszéj przedmioty sztuki, przysyłano mi bez ceremonii ze wszystkich stron świata; najpiękniejsze konie angielskie, nie czekając mojego przyzwolenia, dostarczano do moich stajen; najdoskonalsze wina ze wszystkich okolic świata napływały do moich piwnic; najznakomitsi kuchmistrze ubiegali się o zaszczyt służenia w moim domu; i słynny doktor Gasterini.... czy pani go znasz?
— Któżby nie słyszał o tym najwybredniejszym gastronomie całego świata!
— Otóż pani, ten wielki człowiek powiedział otwarcie, że u mnie jadł tak dobry obiad jak u siebie samego.... a podobnéj pochwały nie dał nawet Talleyrandowi. Ah! pani, to było piękne życie, życie tak cudne! tak wspaniałe! A kobiéty! Ah! kobiéty!
— Panie....
— Nie obawiaj się pani, ja o kobiétach mówić tylko będę jako o przedmiocie sztuki. Ale szczerze mówiąc, czy i iż może być jaki piękniejszy pozór do hojnéj wspaniałości? To jest tak pięknie stroić, upiększać, otaczać wszystkiemi dziełami kunsztów! Zbytek jest tylko rzeczą dodatnią każdéj kobiéty. To téż, wierzaj mi pani, ja przekonany jestem w duszy, żem mój majątek stracił szlachetnie, wspaniale i mądrze. Nie mogę sobie zarzucić, ani wydatku głupiego, ani żadnego złego czynu, i prawdziwie, z umysłem przejętym najroskoszniejszemi wspomnieniami i z sercem spokojném widzę znikające resztki mego mienia.
Wyraz głosu Horestana tak był szczery, prawda uczuć jego i słów malowała się tek widocznie w pięknéj jego twarzy, że pani Zomałow przekonana o rzeczywistości jego mowy, rzekła:
— Prawdziwie, panie, podobna filozofija uderza mnie nadzwyczajnie. Żeby téż w chwili pożegnania się z tak pięknem życiem nie wyrzec ani jednego słowa goryczy z pańskiéj strony!
— Goryczy, ja! po tylu roskoszach, po takich latach szczęścia? Ah, pani, byłoby to bluźnierstwem.
— Więc pan porzuciłbyś bez żalu, bez jednego westchnienia ten pałac uroczy, i to w chwili, kiedy go dopiéro miałeś zacząć używać?
— Cóż pani chcesz, nie myślałem wcale, ażeby mój upadek był tak bliskim; tydzień temu dopiéro jak mój niegodziwy intendent przedstawił mi cały rachunek: widzisz więc pani, że skwapliwie poddaję się memu losowi. A zresztą, opuszczając ten pałac wzniesiony z takiém zamiłowaniem, jestem jak ów poeta, który napisał ostatni wiersz swego poematu, jak malarz, który nadał ostatnie rysy swemu obrazowi, po czém już im tylko pozostaje nieśmiertelna sława utworzenia arcydzieła. Podobnież i zemną (wybacz pani mojéj próżności artysty); ten pałac pozostanie jakby pomnikiem sztuki i przepychu, i zawsze będzie świątynią zbytku, biesiad, roskoszy, ale co ja mówię, oto pani masz dowód, że sam los zgotował moje przeinaczenie, i byłbym niewdzięcznym gdybym się chciał na niego uskarżać! Wszakże to pani, pani będziesz teraz bóstwem téj świątyni, bo pani kupisz ten dom, nieprawdaż? tylko pani jedna godną jesteś takiego mieszkania!.... nie zaniedbaj pani téj sposobności, bo, nie wiém, czy książę Riancourt powiedział pani, ale on wié o tém, że lord Wilmot usilnie na mnie nalega, ażebym mu go odstąpił. A przykroby mi było uczynić to dla niego: on taki brzydki, jego żona także, jego pięć córek także!.... Osądź pani sama, co to za bóstwa dla takiego pałacu, który, doprawdy, tylko dla pani jest zbudowany. Usłuchaj mnie pani, nabądź go dla siebie, dla miłości sztuki, którą pani tak dobrze oceniać umiész. Tylko, o jednę łaskę prosie panię będę, pozostaw pani w wielkiéj sali portret mojego poczciwego wuja; jest to prześliczny obraz, a jakkolwiek nazwisko Saint-Ramon jest kilka razy w medalijonach umieszczono na fasadzie pałacu, bardzo byłbym szczęśliwy, mogąc pomyśléć, że z wysokości swego marmurowego pomnika stojącego w środkowym salonie pałacu, ten zacny człowiek w kolei wieków przypatrywać, się będzie roskoszom i przyjemnościom, jakich sobie w ciągu całego życia swego odmawiał.
Tu rozmowa hrabiny z Florestanem została przerwaną przez księcia Riancourt. Goście obejrzeli już wszystkie komnaty przeznaczone do przyjmowania, i książę rzekł do pana Saint-Herem.
— Wszystko to mój drogi jest przepyszne i bardzo dobrze pomyślane. Ale milijon ośmkroć się tysięcy franków, ze wszystkiemi ruchomościami i srebrem ma się rozumiéć, to cena niesłychana.
— W téj kwestyi jestem zupełnie bezinteressowny, kochany książę, — odpowiedział Florestan z uśmiechem: te milijon ośmkroć sto tysięcy franków są własnością moich wierzycieli: dla tego téż będę niesłychanie upartym w moich warunkach, zresztą, powiedziałem już panu, że lord Wilmot. przystaje już na tę summę i żąda tylko ażebym jak najprędzéj zawarł z nim układ formalny.
— Dobrze, ale wiém, że ty dla mnie uczynisz to, czegobyś wcale nie uczynił dla lorda Wilmot. No, słuchaj, Saint-Herem, nie bądź tak nieubłaganym, ty mi co opuścisz, i...
— Panie, — rzekła hrabina Zomałow do Florestana, przerywając księciu, — pan de Rianocurt pozwoli mi zapowne żebym interes ten, ja sama załatwiła, dla tego więc biorę ten pałac za cenę jaką mi pan podałeś; jeżeli pan na tém poprzestajesz, daję panu moje słowo, a w zamian swoje dać mi zechcesz.
— Doprawdy, pani, moja szczęśliwa gwiazda nigdy mnie nie opuści! — zawołał Florestan, podając szczerze i otwarcie rękę pani Zomałow, — sprawa nasza już skończona.
— Ależ pani.... — niecierpliwie wtrącił książę Riancourt, zdziwiony i bardzo niezadowolony taką porywczością swéj narzeczonéj, spodziewał się bowiem że uzyska na Florestanie pewne zniżenie ceny, — ale pozwól mi pani... tu idzie o nabycie nieruchomości wartości tak znakomitéj! To niepodobna, ażebyś pani w naszém położeniu, wchodziła w takie układy bez mego przyzwolenia. Zlituj się pani, zaczekaj, dopóki się nie pobierzemy a wtedy....
— Panie de Saint-Herem, masz pan moje słowo, rzekła pani Zomałow, przerywając powtórnie swemu narzeczonemu; — kupno to jest moim osobistym interessem; jutro jeżeli pan pozwolisz, mój plenipotent porozumie się w tym przedmiocie z pańskim intendentem.
— Zgadzam się na wszystko, — odpowiedział Saint-Herem; poczém dodał wesoło zwracając się do pana de Riancourt; — sądzę, że pan mi tego za złe nie weźmie; ale pańska to wina; bo trzeba się było pokazać prawdziwie wielkim panem, a nie targować się jakby kupiec jaki.
W téj chwili, orkiestra, która na czas jakiś umilkła, rozpoczęła nowego kontredansa.
— Pani hrabina raczy mi przebaczyć, że ją teraz opuścić muszę, — rzekł Saint-Herem do pani Zomałow, — lecz zamówiłem do togo kontredansa piękną córkę jednego z moich najlepszych robotników, którzy pracowali nad moim pałacem, czyli raczéj nad pałacem pani hrabinéj. Szczęśliwy jestem, że opuszczając panię, przynajmniéj tą myślą pocieszać się mogę.
I Saint-Herem pożegnawszy z uszanowaniem panię Zomałow, udał się do téj młodéj piękności, którą zaprosił do tańca i bal rozpoczął się na nowo.
— Moja kochana Fedoro, — rzekła księżna która z pewném niepokojem uważała długą rozmowę młodej wdowy z Florestanem, — już jest dosyć późno, a obiecałaś posłowéj Sardyńskiéj, że wcześnie do niéj przybędziesz.
— Pozwól pani powiedziéć sobie, — rzekł także książę Riancourt do swéj narzeczonéj, — że się pani trochę za nadto pokwapiła. Saint-Herem przymuszony jest sprzedać ten pałac dla zapłacenia swych długów, i przy cierpliwości bylibyśmy mogli nabyć go przynajmniéj o pięćdziesiąt tysięcy taniéj, zwłaszcza, gdybyś pani sama tylko o to nalegała; bo są rzeczy, których niepodobna odmówić pięknéj kobiécie! — dodał pan de Riancourt z wdzięcznym uśmiechem.
— Fedoro, o czém że ty myślisz, — zawołała księżna zlekka dotykając hrabinéj, która oparłszy się na złoconéj konsoli zastawionej kwiatami, pogrążona była w głębokiém dumaniu i nie słyszała ani słowa z tego co jéj ciotka i książę do niéj powiedzieli. — Fedoro, — powtórzyła księżna głośniéj przemawiając do swéj siostrzenicy, — jeszcze raz się pytam, o czémże ty myślisz?
— Myślę o panu de Saint-Herem, — odpowiedziała hrabina, jakby z żalem, że ją zbudzono z jéj przyjemnych marzeń. — Wszystko com tu widziała i co się tu dzieje jest tak dziwne.... niepojęte....
— Mówiąc między nami, hrabino, — dodał książę Riancourt głosem sentencyjonalnym, — mnie się zdaje, że rozpacz z powodu tego bankructwa pomięszała w głowie temu biédnemu Saint-Herem. Bo chyba człowiek niespełna rozumu może podobną zabawę urządzić. Otwierać swój pałac uczta dla rzemieślników, to już widocznie trąci socyjalizmem.
— Kochany książę ma zupełną słuszność, bo téż to śmieszność niesłychana, — dodała księżna skwapliwie. — Jaką to zabawną nowinkę przywieziemy dzisiaj do poselstwa! Ten bal rzemieślniczy wywoła nie mało podziwu i śmiechu! Ale Fedoro, ty nic nie odpowiadasz.... Co tobie jest?
— Nie wimé, — odpowiedziała młoda wdowa; — tylko jakichciś dziwnych doznaję uczuć.
— Potrzeba pani świeżego powietrza zapewne, kochana hrabino, — dodał książę Riancourt z troskliwością; — i nie dziwi mnie to wcale; tak liczne zebranie tego motłochu mogłoby być prawdziwie zabijającém, a chociaż mieszkanie to test bardzo obszerne....
— Fedoro, — zawołała księżna w coraz większéj niespokojności, — czy się nie czujesz słabą?
— O nie, bynajmniéj, wzruszenie jakiego doznaję jest bardzo słodkie i przyjemne; dla tego téż, nie wiém doprawdy, kochany książę, jak panu wyrazić.
— Zmiłuj się pani, wytłómacz się, — zawołał pan do Riancourt; — może zbyt mocny zapach tych kwiatów sprawił pani odurzenie, które czasami ma w sobie pewien rodzaj przyjemności?
— O nie, to nie to jest. Nie śmiem tylko powiedziéć panu wszystkiego; i pan i ciotka moja znajdziecie w tém wiele dziwactwa, ekscentryczności.
— Ah! hrabino, — odparł pan de Riancourt zalotnie, — ekscentryczność, w pani!
— Fedoro, — dodała stara księżna, — wytłómaczże się.
— Właśnie tego pragnę, ale będziecie oboje bardzo zdziwieni, — rzekła młoda wdowa z pewnym rodzajem zalotnéj otwartości; poczém odwróciwszy się do swego narzeczonego, dodała półgłosem:
— Zdaje mi się...
— Zdaje ci się, droga hrabino?
— Że.
— Dokończ, na miłość boską, dokończ!
— Że mnie opanowała niezwalczona chęć zaślubienia pana de Saint-Herem.
— Pani! — zawołał zdziwiony książę, którego twarz nagłym pokryła się rumieńcem, — pani!
— Co to znaczy, kochany książę? — zapytała ciekawie ciotka Fedory. — czemużeś taki czerwony?
— Pani hrabino, — rzekł pan de Riancourt uśmiechając się z przymusem, — żart jest zbyt.... zbyt dotkliwy.... i....
— No, podaj mi rękę, kochany książę, — dodała pani Zomałów głosem najnaturalniejszym w świecie, — i każ przywołać twój powóz, bo już jest późno. Jużbyśmy powinni być w pałacu ambassady. I właśnie to jest pańska wina; jakto! pan, owa punktualność uosobiona, zapomniałeś, że godzina jedenasta już oddawna minęła?
— O! pani, ja nie mam najmniejszéj chęci do żartów! odpowiedział książę głosem sentymentalno-żałosnym. — Zbyt wielką boleść sprawił mi żarcik pani. Serce moje napełniono jest gorzkim żalem.
— Biédny... biedny książę... nie wiedziałam wcale, że twoje serce jest tkliwe...
— Ah! pani, to podejrzenie, zasmuca mnie nadzwyczajnie; jesteś pani bardzo niesprawiedliwą... dla mnie szczególniéj cobym życie moje oddał za panią.
— Doprawdy!
Za całą odpowiedź, książę wzniósł oczy ku niebu i głębokie wydał westchnienie.
— Dajmy temu pokój, kochany książę, — rzekła hrahina z uśmiechem, — gdybym miała prosić pana o cóś, to zapewne nie byłaby to tak heroiczna ofiara.
Gdy w tém kareta pana do Riancourt zaszła przed schody, pani Zomałow, jéj ciotka i książę wsiedli do niéj i opuścili pałac Saint-Ramon.
Téjże saméj prawie chwili stary mulat wychodził z tego wspaniałego siedliska, olśniony i pomięszany tém wszystkiém co widział i słyszał, i rozbierając w duszy błogosławieństwa, któremi goście zaproszeni na tę uroczystość obsypywali pamięć Ramona.
Pół do dwunastéj wybiło właśnie na wieży kościoła Chaillot.
— Pół do dwunastéj! — rzekł do siebie starzec; — mam czas, ażeby tam stanąć o saméj dwunastéj. — Ah! czegóż ja się dowiém! Jaka niespokojność miota moją duszą.
I starzec zaczął zwolna wstępować na wzgórza ciągnące się od strony Sekwany ku ulicy Chaillot.




ROZDZIAŁ X.

Stary mulat zwolna wstępował na wzgórza Chaillot; i wkrótce potém przybył na ulicę, na któréj wznosi się kościół tego biédnego i ludnego przedmieścia.
Wbrew zwyczajowi, kościół był oświetlony téj nocy. Przez wielkie drzwi kościoła, które stały otworem, widać było nawę i wielki ołtarz rzęsisto oświecone jarzącém światłem, pomimo, że świątynia jeszcze była próżna; zapewne miał się tu odbyć jakiś uroczysty obrządek, bo, chociaż północ miała wkrótce uderzyć, widać było i światła i ciekawych widzów w oknach domów przyległych kościołowi, i liczne zebranie ludzi otaczało przedsionek kościoła. Starzec zbliżywszy się do tego tłumu, podsłuchał następującą rozmowę:
— Zawsze już teraz nie długo nadejdą.
— Spodziewać się należy, bo dwunasta zaraz wybije.
— Szczególna też to godzina na obrządek ślubny.
— Co tam! kiedy człowiek taki dostaje posag, to może na to wcale nie uważać.
— Któż to się żeni o takiéj godzinie, moi panowie, — zapytał nasz mulat; — o jakiem to panowie mówicie małżeństwie?
— Widać zaraz, że pan nie jesteś z téj części miasta!
— Rzeczywiście, mój panie, jestem zupełnie obcy.
— To co innego! Bo w przeciwnym razie, wiedziałbyś pan dawno, co to znaczy ślub sześciu par, odbywający się od czterech lat w nocy z 11 na 12 maja.
— Jedenastego na dwunasty maja, — powtórzył starzec zadrżawszy lekko, — poczém dodał:
— Ale dla czegóż, proszę pana, nazywają ten obrządek ślubem sześciu par?
— Ponieważ corocznie przystępuje do ołtarza sześć panien wyposażonych, każda, po dziesięć tysięcy franków.
— Sześć panien tak hojnie wyposażonych, i przez kogo?
— Przez ostatnią wolę jednego zacnego człowieka, zmarłego przed pięcią laty, którego nazwisko jest równie popularném i równie błogosławioném w Chaillot, jak imię niebieskiego płaszczyka w Paryżu.
— I jakże to, — rzekł starzec z lekkiém drżeniem w głosie, — jakże się to nazywa ten zacny człowiek, w którego imieniu tak wspaniałomyślnie wyposażają tutejsze panienki?
— Nazywał on się ojciec Richard, — odpowiedział zapytany z pewnym rodzajem uszanowania.
Starzoc tłumiąc wszelkiemi siłami wzruszenie swoje, spytał znowu po chwili milczenia:
— I czemuż to ten ojciec Richard tyle świadczy dobrego po swéj śmierci?
— Ba! ponieważ taka była myśl jego, i ponieważ ma równie zacnego syna, pana Ludwika Richard, który święcie spełnia ostatnią wolę swego ojca. O! mój Boże! bo co téż to za człowiek, ten pan Ludwik! Cały świat wié o tém, że on, żona jego i ich dziecko, żyją z trzech do cztérech tysięcy franków rocznie; a jednak musieli oni piękny majątek odziedziczyć po ojcu Richard, kiedy tak corocznie mogą wyposażyć sześć panien dając każdéj po dziesięć tysięcy franków, nie licząc jeszcze w to kosztów utrzymania szkoły i zakładu zwanego Domem Bożym, albo domem ojca Richard’a, jeżeli pan tak wolisz.
— Wybacz pan mojéj ciekawości, ale pan mówisz jeszcze o jakimś Domu Bożym, o jakiéjś szkole?
— Tak jest... o szkole ojca Richard’a, którą zarządza pani Maryja.
— Pani Maryja? — zapytał starzec, — któż to jest?
— Jest to żona pana Ludwika Richard.... Szkoła ta założona jest dla dwudziestu pięciu chłopców i dwudziestu pięciu dziewcząt, które zostają w niéj do dwunastego roku życia, to jest do epoki, w ktoréj wchodzą na naukę do najlepszych majstrów; dzieci dostają tu Pożywienie i jedno zimowe a drugie letnie ubranie na rok; oprócz tego jeszcze każde z nich otrzymuje po dziesięć soldów dziennie. Tym sposobem rodzice, zamiast tak jak wielu innych, co zbyt wcześnie dzieci swe oddają do terminu, tutaj korzystają na tém i są interessowani, ażeby swoje dzieci posyłać naprzód do téj szkoły.
— I to, żona pana Ludwika Richard’a... zajmuje się tą szkołą? Tak, panie; i powiada ona, że tém większą ma w tém przyjemność, że przed swojém zamęściem była tylko biédną szwaczką nie umiejącą ani czytać, oni pisać, i że sama tyle ucierpiała z powodu braku wychowania, że dzisiaj szczególną jest kiedy może od drugich odwrócić te cierpienia na jakie sama była niegdyś wystawioną. Widzisz więc pan teraz, co to jest szkoła ojca Richard’a.
— Ale, mówiłeś mi pan także o jakimś domu....
— Dom ten przeznaczony dla dwunastu biédnych okaleczałych robotnic, które nie mogą już pracować. Tym domem zarządza pani Lacombe.
— A któż to jest ta pani Lacombe?
— Chrzestna matka pani Maryi, poczciwa i dobra kobieta bez ręki; to słodycz, dobroć, cierpliwość uosobniona... Co pan chcesz! musi ona się dobrze znać na biédnych starych kalekach! bo każdemu o tém rozpowiada, jak to przed zamęściem swej chrzestnéj córki z panem Ludwikiem, obiedwie często suchego kawałka chleba nie miały; ale patrzaj pan, oto już idą pary; stań pan przedemną, lopiéj zobaczysz przechodzących, a potém będziemy mogli wejść do kościoła.
Rzeczywiście, starzec ujrzał wkrótce zbliżający się orszak, na czele którego postępował Ludwik Richard prowadzący pod rękę panię Lacombe, a potém Maryja prowadząca małego czteroletniego chłopczyka.
Pani Lacombe zmieniła się do niepoznania; twarz jéj niegdyś tak wynędzniała i schorzała, teraz była pełna, rumiana i zdrowa, a jéj wyraz niegdyś pochmurzony i złośliwy zwiastował teraz najszczęśliwszą łagodność i słodycz: jéj osiwiałą głowę przykrywał koronkowy czepek, a piękny francuzki szal kaszmirowy i ciemna suknia jedwabna zmieniły zupełnie jéj dawną postać.
Rysy Ludwika Richard, prowadzącego pod rękę chrzestną matkę Maryi, nosiły na sobie piętno rzeczywistego szczęścia. Widać było, że on pojmował wielkość obowiązków, jakie włożył na siebie. Maryja, piękniejsza jak kiedykolwiek odznaczała się powierzchownością pełną téj słodkiéj powagi, która młodym matkom tak przystoi; w sprawiedliwéj dumie swojéj, zawsze jeszcze, pomimo swego zamęścia, zatrzymała skromny ubiór swego piérwotnego stanu; przywiązana do swego zgrabnego czepeczka, który jeszcze jako szwaczka nosiła, nigdy nie chciała włożyć kapelusza na głowę; a jednak zachwycająca była swoją świeżością i wdziękiem. Od czasu do czasu uśmiechała się z wyrazem niewypowiedzianéj miłości macierzyńskiéj do swego jasnowłosego chłopczyka, rumianego i równie pięknego jak ona sama.
Po Ludwiku, jego żonie, jego dziecku i pani Lacombe postępowało sześć młodych dziewic przybranych w ślubne wieńce, które w tym roku wyposażano; prowadzili je pod ręce ich rodzice i świadkowie ich narzeczonych, którzy znowu prowadzili rodzice swych żon przyszłych i ich świadków; wszystko to należało do klassy rzemieślniczej. Za tém gronem postępowało dwadzieścia cztéry rodzin, wyposażone w ciągu lat cztérech, a za niemi szkoła ojca Richard’a; w końcu zaś kobiéty z domu przytułku, którym ich kalectwo pozwalało uczestniczyć w téj uroczystości.
Potrzeba było przeszło kwadrans czasu, zaczém przeszedł ten cały orszak i umieścił się w kościele.
Stary mulat w milczeniu i zamyślony przypatrywał się uroczystości, gdy tymczasem inni ciekawi prowadzili między sobą rozmaite rozmowy, jak naprzykład:
— Dzięki ojcu Richardo’wi, że te młode i pracowite dziewczęta zostaną dobremi i szczęśliwemi gospodyniami.
— A te małżeństwa w poprzednich latach zaślubione, jak one wyglądają uszczęśliwione! A to szczęście komuż one zawdzięczają jeżeli nie ojcu Richardowi!
— To prawda... zawsze ojcu Richard!
— Ale także i panu Ludwikowi, który tak troskliwie wypełnia zamiary swego zacnego ojca.
— Bez wątpienia; gdyby jednak nie ów wielki majątek, który ojciec Richard zostawił mu na tak dobry użytek, to pan Ludwik oprócz swoich dobrych chęci nie miały żadnych środków do ich wykonania.
— Czyś téż widział szkołę ojca Richarda, tych chłopczyków w porządnych bluzach sukiennych i te dziewczęta w pięknych merynosowych sukienkach? Jak to wszystko zdaje się być zadowoloném!
— Wiész ty, że tu może zaledwie pięć lub sześć z tych starych kalek brakuje, które dzięki ojcu Richardowi znajdują przynajmniéj chleb i spoczynek na swoje stare lata?
— Ale, powiem wam téż jednę rzecz, moi przyjaciele.
— Cóż takiego?
— Oto, że mamy tu dzisiaj przynajmniéj sto pięćdziesiąt osób, które mniéj lub więcéj miały udział w dobrodziejstwach ojca Richard.
— To prawda, i kiedy pomyślimy, że to samo ciągle od lat cztérech się powtarza, to już mamy sześć do siedmiuset osób wspomożonych, wyuczonych, lub ożenionych przez tego zacnego człowieka.
— Nie licząc w to, że jeżeli pan Ludwik, jeszcze ze trzydzieści lat pożyje, to będziemy mieli pięć do sześciu tysięcy ludzi, którzy z dobrodziejstwa ojca Richard będą mieli życie spokojne i szczęśliwe, zamiast coby je mieli prowadzić w smutku i niedoli.... albo co gorsza w występku; bo nędza wielu gubi ludzi!
— Co ty mówisz, pięć lub sześć tysięcy, będzie ich nierównie więcéj.
— Jakto?
— Te małżeństwa corocznie wyposażane, a wybierane pomiędzy najbiedniejszymi i najuczciwszymi rzemieślnikami, będą miały dzieci, te będą najprzód korzystały z pomyślności swych rodziców, będą dobrze wychowane, a późniéj będą miały swą cząstkę z fundusiku zwiększonego przez pracę i oszczędność rodziców, bo łatwo jest cóś oszczędzić kiedy się zaczyna gospodarstwo mając już cóś w ręku; nie trzeba się zadłużać w czasie braku roboty zanosząc swoje rzeczy do lombardu na wysoki procent.
— O, to prawda, tak rachując, te dobrodziejstwa ojca Richard’a w dwa, w trzykroć się pomnażają, a zastanowiwszy się nad drugiém i trzeciém pokoleniem, to już otrzymamy niezliczone dobrodziejstwa, których źródłem będzie ten zacny i poczciwy człowiek.
— Pomyślmy teraz, jak to jest łatwo wyświadczyć komu dobrodziejstwo, i że tylu jest ludzi, którzy nie wiedzą co robić ze swemi pieniędzmi.
— Prawda, prawda, boć pieniądze wyobrażają szczęście świata, a mieć dużo pieniędzy w ręku, to znaczy posiadać środki, jeżeli kto chce uczynić wielu ludzi szczęśliwymi!
— Tak, ale téż tacy ludzie jak ojciec Richard i syn jego, nie często się zdarzają na świecie, — dodał ten sam człowiek, który przed chwilą objaśniał starego mulata o szczegółach téj uroczystości; a gdy teraz ujrzał łzy w oczach starca, rzekł do niego: — Cóż wam jest? czego wy ulicha płaczecie?
— To nic... to ze wzruszenia, — odpowiedział starzec, — wszystko to co słyszę o tym... tym... ojcu Richard i jego synu.... widok tego orszaku ludzi tak szczęśliwych, nadzwyczajne sprawiły na mnie wrażenie.
— O! poczciwy człowieku, jeżeli taka jest przyczyna łez twoich, to nie żałuję cię bynajmniéj, one ci zaszczyt przynoszą. — Ale ponieważ to was zajmuje wejdźmy do kościoła, zobaczymy tam koniec obrządku, a potém będziecie mogli pójść aż do domu przytułku, bo dzisiejszéj nocy, każdy, kto zechce odwiedzać go może.
— Dziękuję wam za tę radę, za którą niezawodnie pójdę, — odpowiedział mulat ocierając oczy i wchodząc ze swoim przewodnikiem do kościoła.
Tłum tak już był wielki, że starzec przymuszony był wyrzec się nadziei dostania się do wielkiego ołtarza, gdzie właśnie obrządek się rozpoczynał; jakoż po chwili namysłu powrócił pod chór i stanął w bliskości kropielnicy.
Podczas ślubu, przy którym każdy z obecnych w duchu serdeczne składał życzenia dla nowożeńców, rysy mulata zwiastowały głębokie, dziwne jakieś wzruszenie; zdawał on się być zatopiony w pewnym rodzaju zachwycenia, jak gdyby nagłe jakieś objawienie odkryło przed jego oczyma nowy jakiś widnokrąg, dotąd obcy dla niego; dla tego téż, po chwili głębokiéj zadumy, ukląkł i złożywszy ręce w cichéj modlitwie spuścił osiwiałą swą głowę na piersi.
W kościele panowało uroczyste milczenie; nagle od wielkiego ołtarza rozległ się wdzięczny i poważny głos kapłana spełniającego obrządek ślubu, który w następujących wyrazach przemówił do nowożeńców:
„A teraz kiedy związek wasz jest uświęcony przez samego Boga prowadźcie daléj młodzi małżonkowie to życie uczciwe i pracowite, które wam zjednało szczęście jakiego teraz używać będziecie; nie zapominajcie nigdy, że to sprawiedliwe wynagrodzenie waszéj godności w ubóstwie, waszéj wytrwałości w pracy winni jesteście człowiekowi, który najtkliwszym, najserdeczniejszym pałał przywiązaniem dla swoich braci; ponieważ wierny obowiązkom prawdziwego chrzęścijanina, nie uważał się za pana, ale za szafarza swoich bogactw. Czyliż Chrystus nie powiedział: Kochajcie się wzajemnie, i niechaj ci co mają dają tym co nie mają.... Dla tego téż Bóg dając ojcu Richard godnego mu syna, wynagrodził tego pełnego cnoty męża, i za posłuszeństwo swoje prawom ewangelicznego miłosierdzia, zasłużył na to, ażeby jego pamięć żyła pomiędzy ludźmi. Tę nieśmiertelność zapewni mu wdzięczność wasza; niechaj więc jego imię zawsze będzie błogo sławioném przez wasze dzieci, przez dzieci waszych dzieci; niechaj serca wasze zachowają na zawsze jako pamiątkę rzadkiéj cnoty czcigodne nazwisko ojca Richard.
Potwierdzający szmer tłumu przyjął te słowa kapłana i zagłuszył stłumione łkanie starca, który ciągle klęcząc, zdawał się zostawać pod wpływem jakiegoś niewymownego uczucia.
Nareszcie skończyła się ceromonia.
Powszechny ruch sprawiony przez obecnych, opuszczających teraz swe miejsca, zbudził starca z jego zamyślenia; powstał więc nagle i oparł się o kropielnicę, bo czuł się prawie bliskim omdlenia.
Wkrótce potém ujrzał zbliżającego się ku wyjściu Ludwika Richard, który prowadząc pod rękę panię Lacombe, znajdował się już prawie pod chórem.
Starzec zadrżał widocznie, i w chwili kiedy Ludwik miał już obok niego przechodzić, umaczał palce w kropielnicy, i pochyliwszy głowę, drżącą ręką podał święconą wodę małżonkowi Maryi.
— Dziękuję wam, staruszku, — odpowiedział na to Ludwik uprzejmie dotykając — palcami drżącéj ręki mulata; potém spostrzegłszy liche ubranie i siwizną okrytą głowę starca, i biorąc to podanie sobie święconéj wody za prośbę o jałmużnę, młody człowiek wsunął mu w rękę sztukę srebrnéj monety, mówiąc do niego z dobrocią:
— Westchnijcie do Boga za duszę ojca Richard’a.
— Starzec skwapliwie uchwycił podany sobie pieniądz i pocałowawszy go, nowemi zalał się łzami.
Ludwik nie spostrzegł tego dziwnego postępku, i zaraz potém wyszedł z kościoła udając się równie jak większa część obecnych temu obrządkowi widzów do domu przytułku założonego przez niego w Chaillot.
Stary mulat wzruszony do najwyższego stopnia, opierając się na swoim kiju, w tęż samą stronę zwrócił swoje chwiejące się kroki.




ROZDZIAŁ XI.

Tak nazwany Dom Boży wzniesiony był na samym krańcu wzgórza Chaillot, w położeniu równie przyjemném jak zdrowém; obszerny, cienisty ogród otaczał zabudowania powabnej prostoty.
Była to pogodna, roskoszna noc majowa; balsamiczna woń wiosny napełniała powietrze, liczne latarnie gazowe oświecały wielką cienistą aleję prowadzącą do głównego gmachu, przed którym znajdował się obszerny przysionek stojący na kilku wschodach.
Stary mulat poszedł za całym orszakiem, który przybywszy przed dom, stanął półkolem przed przysionkiem ponieważ żadna sala tego zakładu nie zdołałaby objąć tak licznie zebranego ludu.
Wkrótce potém Ludwik Richard, według swego dorocznego zwyczaju stanął na progu przysionku i głosem wzruszonym lecz pełnym zapału, przemówił następującemi słowy:
„Moi przyjaciele, dzisiejszej nocy upływa pięć lat jakem utracił najlepszego ojca, który zginął okropną śmiercią w czasie nieszczęsnego wypadku na Wersalskiéj kolei żelaznéj. Mój ojciec, posiadając znakomity majątek, mógł był prowadzić życie spokojne i bezczynne, a żył ubogo i z pracy. Zarabiając własnemi rękoma na chleb codzienny, przy wzniosłéj oszczędności swojéj, gromadził powoli wielkie skarby, a jego skromność i wyrzeczenie się wszelkich przyjemności, zwiększały je corocznie. Nadszedł przedwczesny dzień jego śmierci. Opłakiwałem go jako jednego z najżarliwszych przyjaciół ludzkości, bo stosownie do jego ostatniéj „woli, poświęciłem jego majątek na spełnienie trzech świętych i wielkich obowiązków:
„Względem dzieci,
„Względem młodych dziewic, „Względem kobiét, które wiek lub kalectwo uczyniły niezdolnemi do pracy.
„Co do dzieci, tak często pozbawionych opieki i wychowania, mój ojciec chciał zapewnić im wychowanie naprzód elementarne a potém rzemieślnicze.
„Co do dziewic uczciwych i pracowitych, które lichy zarobek, i nędza zbyt często poddają ułudom występku, mój ojciec pragnął im zapewnić skromny posag. Ta pomoc pomnożona owocem pracy każdego gospodarstwa, pozwoli im przynajmniej używać w całéj słodyczy i czystości świętych roskoszy familijnych, roskoszy, niestety! częstokroć nieznanych pośród nędzy i niedoli.
„Nareszcie co do kobiét starych i kalek, „które po długiém pracowitém życiu, nie są w możności zarobienia na swe utrzymanie, mój ojciec chciał im przynajmniéj zapewnić wypoczynek i jakiekolwiek wygody na starość.
„Tę ostatnią wolę mego ojca starałem się święcie wypełnić o ile mi pozwoliły środki przez niego zostawione. Przyznaję ja, że pomoc jaką on tak corocznie przez moje udziela ręce, małą ma wartość w porównaniu z tą wielką nędzą jaką jeszcze w ludzkości widzimy; lecz kto świadczy wszystko dobre jakie tylko wyświadczyć może, chociażby się tylko podzielił kawałkiem chleba ze swoim zgłodniałym bratem, ten tak postępuje jak postępować powinien: spełnia bowiem obowiązek jaki ludzkość na niego włożyła.
„Do tego obowiązku poczuwa się każdy uczciwy człowiek i każdy powinien dołożyć wszelkich starań, ażeby swemi czynami zbliżyć się do tego ideału. Tak czynił mój ojciec. Jego szlachetnéj myśli jestem tylko echem, wykonawcą. Należyte dopełnienie tego chlubnego obowiązku zapewniałoby mi nieograniczone szczęście, gdybym nie musiał opłakiwać zgonu ojca, którego nigdy żałować nie przestanę.”
W chwili kiedy Ludwik Richard te ostatnie wymawiał słowa, wszczął się jakiś zgiełk pośród tłumu otaczającego przedsionek, stary mulat, zwalczony ustawiczném wzruszeniem, utracił resztę sił i zemdlony upadł na ręce otaczających go osób.
Ludwik Richard uwiadomiony o przyczynie tego niespodziewanego ruchu, pobiegł natychmiast do starca, i chcąc się lepiéj przekonać o jego stanie, a zarazem postawić się w możności udzielenia ma spiesznéj pomocy, kazał go przenieść do swego mieszkania położonego na dole, a następnie zaprosił nowożeńców na wieczerzę przygotowaną zarazem i dla małżeństw z lat poprzednich. Pani Lacombe i Maryja miały podczas chwilowéj nieobecności Ludwika, zastąpić go w przewodniczeniu téj uczcie urządzonéj w ogromnym namiocie przyspobionym na to w ogrodzie.
Stary mulat, ciągle jeszcze zemdlony, przeniesiony został do gabinetu Ludwika, który wiedziony synowskiém przywiązaniem i czcią dla pamięci ojca, zachował wszystkie ubogie sprzęty owéj izdebki, w któréj niegdyś wspólnie mieszkali: stary czarny stół, stara komoda, i ów kantoker odwieczny, wszystko to przetrwało dotąd, równie jak i dawne łóżko jego, które dzisiaj służyło za miejsce spoczynku Ludwikowi. Na tém to łóżku złożono teraz zemdlonego starca.
Jedna świeca zapalona na prędce, słabo tylko oświetlała ten pokój.
Ludwik zaraz po swojém przybyciu tutaj, wysłał służącego do małéj domowéj apteczki po jakie lekarstwo otrzeźwiające, a tymczasem sam pozostał ze starym mulatem. Długie siwe włosy spadały na czoło starca; jego długa i zaniedbana broda zasłaniała całą twarz niemal. Ludwik wziął go za rękę dla przekonania się o stanie jego pulsu.
W téj chwili starzec uczynił nieznaczne poruszenie i wymówił kilka słów niezrozumiałych.
Dźwięk tego głosu zastanowił jednak Ludwika, i zaczął się przypatrywać rysom zemdlonego; lecz brak światła w pokoju, tudzież długie włosy i broda starca przedstawiały go jego oczom jako człowieka zupełnie mu obcego.
Wtém, zemdlony podniósł zwolna głowę, i obejrzał się do koła; a gdy wzrok jego zatrzymał się w nogach łóżka pomalowanego na szaro i zbudowanego w sposób szczególny, wtedy objawił pewne zadziwienie; kiedy nareszcie spojrzał na kantorek odznaczający się dziwnym swoim kształtem, mimowolnie prawie zawołał;
— Gdzież ja jestem? Czy to sen?... Mój Bożo! mój Boże!
Organ tego już coraz wyraźniejszego głosu uderzył powtórnie Ludwika; zadrżał lekko, lecz wkrótce kiwnąwszy głową i uśmiechając się z goryczą, rzekł z cicha do siebie:
— Niestety! żal nastręcza nam częstokroć dziwne złudzenia.
I zwracając się do starca zapytał go głosem uprzejmym:
— I cóż! jakże się teraz macie, mój przyjacielu?
Na te słowa, mulat podniósłszy się nagło na posłaniu, uchwycił rękę Ludwika prędzéj, aniżeli ten zdołał mu ją cofnąć i okrył ją łzami swemi i pocałunkami.
Ludwik Richard zdziwiony i ujęty tym dowodem tkliwości starca, rzekł do niego:
— Uspokójcie się mój ojcze. Prawdziwie, ja nic jeszcze nie uczyniłem czembym mógł sobie zarobić na wdzięczność waszą. Z czasem, będę może szczęśliwszym... Ale powiedzcie mi, jak się macie? Czy to wielkie znużenie, czy téż osłabienie, były powodem waszego zemdlenia?
Starzec nic nie odpowiedział, pochylił głowę na piersi i nie opuszczając ręki Ludwika, z którą zdawało się, że rozstać się nie mógł, serdecznym uściskiem przytulił ją do dyszącéj piersi.
Młodzieniec przejęty coraz żywszém wzruszeniem, ze łzami w oczach powiedział do niego.
— Posłuchajcie mnie, mój ojcze!
— O! jeszcze! jeszcze!... — rzekł starzec głosem łkającym!....
— Jakto! chcecie żebym was jeszcze nazywał: Mój ojcze?
— Tak, — odpowiedział starzec z drżeniem, — o! tak! jeszcze!
— Dobrze więc, — mój dobry ojcze...
Młodzieniec nie mógł reszty dokończyć.
Gość jego nie mógł się już dłużéj przezwyciężyć, podniósł się i zawołał głosem pełnym rozrzewnienia i miłości:
— Ludwiku!!
Imię to, wyrzeczone z całą tkliwością duszy, było już dostateczném tłómaczeniem dla starca.
Młodzieniec zbladł, i z wzrokiem zdziwionym, obłąkanym odskoczył od niego. Wzruszenie było zbyt gwałtowne, zbudzenie moralnie zbyt nagle, ażeby ta myśl: — Mój ojciec nic zginął! — mogła się od razu i w jednéj chwili pomieścić w głowie Ludwika.
Tak samo, nagłe przejście z głębokiej nocy do blasku słonecznego olśniewa wzrok nasz i pozbawia na chwilę zmysłu widzenia.
Lecz kiedy Ludwik, ochłonąwszy z tego gwałtownego wzruszenia, zastanowił się nieco nad rzeczywistością, rzucił się zaraz na łóżko starca, i drżącą z wzruszenia ręką odgarnął jego długie siwo włosy; potóm, wpatrując się chciwém, radosném, upojoném okiem w rysy starca umyślnie mulacką powleczone cerą, nabrał już zupełnéj pewności i w upojeniu synowskiego przywiązania, zdołał tylko te kilka wyjąknąć wyrazów: — Ty!... o! mój Boże! ty mój ojcze!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zrzekamy się odmalowania czytelnikowi tego piérwszego wybuchu miłości ojca i jego syna, w którym obadwaj rzucili się w swoje objęcia.
Któżby zdołał przedstawić te uściski, te słowa bez związku, te wykrzykniki zbyt żywéj radości, te uniesienia najsłodszych uczuć, te namiętne wybuchy, które wznoszą duszę do ostatnich granic szczęścia?
Po tych uniesieniach wzajemnéj radości, nastąpiła wreszcie chwila spokojniejszéj rozmowy.
I ojciec Richard rzekł do swego syna: W krótkich słowach, taka jest moja hisforyja, synu kochany: spałem przez pięć lat: obudziłem się dwa dni temu.
— Co mówisz, mój ojcze?
Znajdowałem się z biédnym Ramonem i jego córką w jednym z najniebezpieczniejszych wagonów tego nieszczęsnego wypadku. Dziwne zdarzenie, dotąd jeszcze niewytłómaczone dla mnie, ocaliło mi życie, pomimo, że miałem prawą nogę złamaną, i że przestrach przywiódł mnie do pomięszania zmysłów.
— Ty, mój ojcze?
— Tak jest, przestrach zmysły mi odjął.... Dostałem pomięszania w całém znaczeniu tego wyrazu.
— O! mój Boże!
— Oddalony od miejsca naszego nieszczęścia, odwieziony zostałem do pewnego zacnego lekarza, gdzie wyleczywszy się na nogę, następnie umieszczony zostałem w domu obłąkanych w Wersalu. Szaleństwo moje było spokojne i mówiłem tylko o utraconych skarbach. Przez cztéry lata blisko, stan mój był jednakowy, lecz dzięki staraniom lekarzy, rozsądek zaczął mi nieznacznie powracać; polepszenie to następowało zwolna i peryjodycznie; późniéj wyzdrowienie moje nowo uczyniło postępy, tak, że pomyślny skutek już z pewnością dawał się przewidziéć; nareszcie przyszedłem zupełnie do siebie, tak, że przed dwoma dniami mogłem już wyjść ze szpitala. Opowiedziéć ci co ja czułem kiedym się już znalazł przy zdrowym rozsądku, i przy pamięci mojéj przeszłości, byłoby dla mnie niepodobieństwem. Zbudziłem się, jakem ci to przed chwilą powiedział z długiego, głębokiego snu pięcioletniego. Piérwszą moją myślą, przyznaję ci się ze wstydem, była myśl skąpca.... W co się obróciły moje skarby? jaki użytek z nich zrobiłeś? Wczoraj, kiedy drzwi szpitala otworzyły się przedemną, pospieszyłem do mego notaryjusza, twego dawnego pryncypnła i mego przyjaciela.... Wyobraź sobie jego zdumienie! Oto są jego słowa: „Pierwszą myślą twego syna, kiedy przymuszony był uwierzyć powszechnemu przekonaniu o twéj śmierci, było uważać się tylko za depozytaryjusza twego majątku, i nie rozporządzać nim pierwéj, jak dopiéro po trzydziestu sześciu latach wieku, obracając jedynie małą sumkę na utrzymanie siebie i żony; lecz w pół roku. wróciwszy do zdrowia po bardzo ciężkiéj chorobie, przypuszczając, że śmierć mogłaby go zabrać przed spełnieniem tego co sobie za święty poczytywał obowiązek, syn twój zmienił swe zdanie, i zwierzył mi się ze swoich zamiarów, które ja z całéj duszy zatwierdziłem. — Ale jakież to były owe zamiary? zapytałem twego pryncypała. Miéj odwagę poczekać do jutra, do godzimy dwunastéj w nocy, — odpowiedział mi na to, — udaj się do kościoła Chaillot, a dorwiész się o wszystkiém, i podziękujesz Bogu, że ci takiego dał syna.” — Miałem cierpliwość doczekać się dzisiejszéj nocy, drogi mój Ludwiku; moja długa broda, siwe włosy, zmieniły już aż nadto moją powierzchowność: nadto, twarz sobie jeszcze pomalowałem, ażeby tém pewniéj zbliżyć się do ciebie i nie być poznanym. O! kochane i szlachetne dziécię moje! dodał ojciec Richard płacząc łzami rozrzewnienia, — gdybyś ty wiedział com ja widział, com ja słyszał! Moje imię, szanowane, uwielbiane dzięki wielkości twéj duszy i cnotliwemu podstępowi twéj synowskiéj miłości! Gdybyś ty wiedział jaka nagła zmiana zaszła w méj duszy! Oto, widzisz, przez jakąś chwilę zostawałem w pewnym rodzaju niebiańskiego zachwycenia. Tak jest, podczas kiedy w mojéj obecności błogosławiono méj pamięci, zdawało mi się, że moja dusza z ziemskich uwolniona więzów, wzbiła się do sfery nibieskiéj, gdzie zapewne przebywają duszo ludzi cnotliwych, którzy ztamtąd przysłuchują się wyrazom miłości i wdzięczności, jakie po sobie na tym świecie zostawili. Niestety! złudzenie to było bardzo krótkie. Ja nie zasłużyłem sobie na te tkliwe oznaki wdzięcznéj pamięci jakiemi mnie tutaj obsypywano!
— Co mówisz, mój ojcze!... Gdyby nie ty, gdyby nie twoja oszczędność, jakżebym zdołał wyświadczyć tyle dobrego? Czyliżeś mi nie zostawił téj najpotężniejszéj ze wszystkich dźwigni? Jedyną moją zasługą jest dobre użycie tej ogromnéj siły zebranéj przez ciebie skutkiem tylu poświęceń, tylu ciężkich ofiar! Zostawszy posiadaczem tych wielkich dostatków, których nie zarobiłem własną pracą, pojąłem tylko obowiązki jakie one na mnie wkładały. Straszna nędza i zupełny brak wychowania, których moja ukochana żona była ofiarą, niebezpieczeństwa, na jakie brak wszelkiéj opieki i ta nędza ją wystawiały, ciężkie kalectwo jéj chrzestnéj matki, wszystko to było dla mnie nauką, i wszyscy troje, to jest ja, moja żona i pani Lacombe zapragnęliśmy, o ile siły nam pozwolą zasłonić innych od tych cierpień, z powodu, których sami tyleśmy ucierpieli.
— Drogi synu!
— Nie moje to jest dzieło, ojcze kochany, ale twoje własne. Używaj go więc w zupełności. Ty siałeś w pocie czoła, ja tylko zbierałem: plon więc do ciebie należy.
W tém drzwi gabinetu otworzyły się nagle; — Florestan de Saint-Herem wbiegł do pokoju i rzucił się w objęcia Ludwika z taką radością, że w uniesieniu swojém nie spostrzegł nawet ojca Richarda, poczém zawołał:
— Uściskaj mnie Ludwiku i ciesz się razem zemną; ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, tobie téż najpiérwéj donoszę o mojém szczęściu. Wiedziałem, że cię tu znajdę, bo wiém już od lat kilku jak ty obchodzisz rocznicę 12 maja. Dla tego téż nie tracąc ani minuty czasu, przybywam ci oznajmić, że ten poczciwy, błogosławiony Ramon dokonał nowego, niesłychanego cudu.
— Co mówisz?
— Dwie godziny temu, byłem zupełnie zrujnowany, nie miałem prawie szeląga; a teraz bogatszy jestem jak dotąd, bogatszy jakbym się mógł w przyszłości spodziewać! Słuchaj Ludwiku, kopalnie złota, kopalnie srebra, stosy brylantów, bogactwa bajeczne, majątek, który przyjdzie na dziesiątki milijonów rachować. O! błogosławiony Ramonie! Niechaj się twoje imię święci na wieki!
— Florestanie, zlituj się, wytłómacz się jaśniéj.
— Przed godziną, bal, który dawałem jak ci wiadomo, poczciwym moim artystom i rzemieślnikom, był już na ukończeniu. Wtém jeden z moich służących przychodzi mi doniéść, że jakaś dama, która przyjechała w dorożce, kazała się zaprowadzić do mego gabinetu, i natychmiast pragnie ze mną mówić; wchodzę: kogóż ja widzę? hrabinę Zomałow, piękną i młodą wdowę, która za tydzień miała zaślubić księcia de Riancourt; dzisiejszego wieczoru zwiedzała mój pałac w celu kupienia i rzeczywiście go téż kupiła. Zdziwiony jéj wizytą w piérwszéj chwili nie wiedziałem co powiedziéć. Wiész ty co ona mi oznajmiła głosem najnaturalniejszym w świecie?
„Panie de Saint-Herem, — rzekła do mnie, przepraszam pana po tysiąc razy, że go w takiéj chwili odrywam od jego gości; ale mam tylko kilka słów powiedziéć: Jestem wdową, mam lat dwadzieścia ośm; nie wiem sama dla czegom przyrzekła panu de Riancourt, że, pójdę za niego; być może, że byłabym zawarła to niedorzeczne małżeństwo, gdybym pana nie była poznała. Serce pana jest szlachetne, dusza wzniosła, zabawa jaką dzisiaj urządziłeś przekonywa mnie o tem; umysł pana mnie zachwyca, charakter czaruje, dobroć wzrusza, i osoba pańska podoba mi się bardzo. Co do mnie, postępek mój teraźniejszy pokazuje panu jaką jestem, com warta, tak z dobréj jako i ze złéj strony.
„Krok ten dziwny, nieprzyzwoity, szalony może... pan potrafisz należycie ocenić.... jeżeli sąd pana będzie dla mnie przyjaznym, dumną będę i szczęśliwą, że zostanę panią de Saint-Herem, i że z panem zamieszkam w pałacu Saint-Ramon; majątek mam ogromny, rozrządzać nim pan będziesz według własnéj woli, ponieważ przyszłość moją na ślepo w ręce pańskie składam. Czekam więc decyzyi pana, a tymczasem dobranoc, panie de Saint-Herem.” — Po tych słowach, drogi Ludwiku, nimfa moja znikła, zostawiając mnie w takiém olśnieniu szczęścia, że mi się zdaje, że ja oszaleję.
— Florestanie, — rzekł młody Richard głosem uroczystym i serdecznym zarazem, ślepa ufność téj młodéj kobiéty, przychodzącéj do ciebie tak otwarcie i szczerze, wkłada na ciebie wielkie obowiązki.
— Pojmuję to, mój przyjacielu, — odpowiedział Saint Herem z wyrazem pełnym szczerości. — Mogłem strwonić majątek, który był moją własnością i przywieść się do zupełnego upadku, lecz okazać się równie rozrzutnym względem majątku, który nie jest moim, ogołocić kobietę, która mi przyszłość swą powierza z takiém zaufaniem, byłoby to bezecną nikczemnością!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W miesiąc po tych rozmaitych wypadkach, pani Zomałow zaślubiła Flo. de Saint Herem.
Ludwik Richard, jego ojciec i Maryja znajdowali się na ślubie.
Ojciec Richard, pomimo swego zmartwychwstania, nie zmiernił w niczém sposobu w jakim Ludwik dotąd rodzicielskiego używał majątku; tyle tylko, że starzec usilnie domagał się powierzenia sobie obowiązków rządcy domu, przy których znakomite wyświadczył usługi.
Uroczystość 12 maja obchodzoną była corocznie podobnie jak poprzednio.
Ludwik, ojciec jego i Maryja. zostając w stosunkach prawdziwéj przyjaźni z państwem Saint-Herem, znajdowali się zawsze na wspaniałéj uczcie dawanéj w pałacu Saint-Ramon w rocznicę ich ślubu; lecz o północy, Florestan i jego żona, najtkliwszą kochający się miłością, udawali się znowu za każdym razem na wesołą biesiadę urządzoną dla sześciu par nowożeńców w Domu Bożym, czyli w zakładzie dobroczynnym ojca Richard’a.

KONIEC.




  1. Co się tyczy przepisów lekarskich, częstokroć nieodpowiednich (jakkolwiek niezbędnych) zamożności chorych, zachowaliśmy następujący przepis zostawiony jednnéj biednéj kobiécie w naszéj prowincyi; była ona wdową i chodząc do roboty w lecie na cały dzień, zaledwie zdołała, z powodu swéj słabości (było to powolne psucie się krwi), zarobić pięć do sześciu soldów dziennie.
    Oto jest ten przepis: Zażywać codziennie rano naczczo łyżkę wina Seguin (12 franków butelka). Na śniadanie jeść świeże jajka i jeden kotlet z rusztu. O godzinie drugiéj wypić dobrego bulijonu. Na obiad tłusty rosół, kawałek pieczonéj wołowiny i jarzyna. Po każdém jedzeniu wypić kieliszek starego czystego wina. Wystrzegać się szczególniéj zimna i wilgoci, i przytém używać ruchu umiarkowanego w czasie pięknéj pogody. — Przepis ten, któryby za okrutną można tylko poczytać ironiję, obejmował tylko środki niezbędne, w braku których biédna kobiéta miała umrzéć niezawodnie w czasie danym i nader bliskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.