Przejdź do zawartości

Dzieła Aleksandra Fredry tom X/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dzieła Aleksandra Fredry
Podtytuł Tom dziesiąty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Hr. Fredro.

DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.

TOM DZIESIĄTY.
Zawiera:

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kraków. Z drukarni Wł. Anczyca i Spółki.







REWOLWER.
KOMEDYA
W PIĘCIU AKTACH, WIERSZEM.
OSOBY:
Baron MORTARA, bankier, lat 50.
PAMELA, wdowa...... lat 40.
PAROLI, notaryusz.
BARBI, agent handlowy.*)
CEZAR NEGRI, literat.
MARIO, sekretarz bankiera.
MONTI, kapitan pensyonowany.
OTYLDA, jego córka.
KLARA SALVANDOR, żona malarza.
PAOLO, niemy komisioner.
JAKIŚ JEGOMOŚĆ.
OFICER.
DWÓCH ULICZNIKÓW. — DAMA. — ŻANDARM. — SŁUŻĄCY BARONA. — POSPÓLSTWO.

Rzecz dzieje się w Parmie.


*) Nota: Barbi blady, nos czerwony, oczy podbite, włosy w nieładzie — ile razy kto co powie, co mu się zdaje być kompromitującém, odwraca się cały do ściany — zawsze jakgdyby cicho rozmawiał ze sobą i nerwowém poruszeniem palców zawsze coś koło siebie poprawia.
REWOLWER.


AKT I.
(Salon. — Drzwi w głębi i na prawo od aktorów. — Okno na lewo. — Po prawéj stronie, duże biuro z półkami, okryte papierami, bokiem do widzów nieco od ściany odsunięte. — Ku środkowi, trochę w głębi, stół, na którym przygotowanie do śniadania.)


SCENA I.
Baron, Mario.
(Baron głowa w górę, czarne faworyty. — Chustka, kamizelka, pantalony białe, szlafrok letni w jaskrawe kwiaty, czapeczka haftowana. Siedzi w fotelu przy biurze i pisze. Mario wchodzi z papierami z drzwi na prawo.)
Baron.

Dzień dobry panie Mario. Cóż tam masz nowego?

Mario.

Nowego, bardzo mało, lecz dosyć dawnego,
Dosyć, dużo, zanadto, bo codziennie prawie,
Przynoszę do podpisu zawsze w jednéj sprawie,
Pozwów, strofów, dekretów cały poczet srogi,
Co jak bomby rzucamy w lokatorów progi.
Te domy na przedmieściu słaba nasza strona,
To onus pro peccatis[1] dla Pana Barona.

Baron (podpisując).

Ha, mój drogi, opatrzność rozdziela ciężary,
Każdy musi swój dźwigać jakiejbądź jest miary.
Zresztą, te nędzne domy, ledwie że nie chaty,
Przeszło piętnaście od sta, przynoszą intraty.

Mario (ze wstrętem).

Za ten brud jeszcze mało.

Baron (podpisując zawsze).

Powiększymy cenę.

(Mario wzrusza ramionami.)
Mario.

Z kawalerem Maltańskim dziwną miałem scenę.

Baron (śmiejąc się ironicznie).

Ha! Don Pedro los Kontos Pontos Tera Fera!..
Ten niech się z pomieszkania czemprędzej wybiera —
Cały dług mu daruję... niech go piorun trzaśnie!..
Byle nie w moim domu.

Mario.

Uraził się właśnie
Ofertą... nie piorunu, ale darowizny.
Mówi, że syn hiszpańskiej wspaniałej ojczyzny,
Nie zmienia miejsca, długów nie spłaciwszy wprzódy.

Baron.

Niechże płaci.

Mario.

Zapłaci, jak swoje dochody
Z Meksyku dostanie.

Baron.

Fiu!..

Mario.

Póki nie dostanie,
Jako człowiek honoru, zatrzyma mieszkanie.

Baron.

Co? Jak? — Wyrzucić!.. wygnać tego merynosa!

Mario.

Można, lecz będzie hałas. Choć jednego włosa
Nie straci, po kawiarniach, gdzie domowy wszędzie,
Gdzie drwinkom za cel służy, wykrzykiwać będzie,
Że bankier bogacz obdarł, puścił go z torbami...
I otóż ma krzykliwych obrońców setkami.
A ma wielką zaletę, że zgoła nic nie ma
I że każdy od niego wyższym się być mniema.

Baron (po krótkiem milcz.)

Dać mu pokój... bo biedny... i stary... i chory...

(Do siebie półgłosem)

A czy przecie marcowéj nie przeżyje pory.
Cóż jeszcze?

Mario.

Hrabia Viani może cofnąć słowo,
Jak się dziś nie zapłaci.

Baron.

Da go nam na nowo.

Mario.

Może kupić kto inny, willa bardzo tania.

Baron.

Plenipotent Hrabiego dobrze nas zasłania.

Mario.

Dyrekcya kolei...

Baron.

Musi nabyć willę;
Kupię więc i jéj sprzedam za drugi raz tyle.

Mario.

Lecz gdy zysk grosz na groszu, dlaczegoż odwlekać?

Baron.

Może co wytargujem... trzeba jeszcze czekać.

(wstając i ciszéj)

Pan Hrabia dużo wydał na tajemne cele
I w innych katastrofach stracił bardzo wiele,
Trzeba mu dziś pieniędzy... pędzi więc jak w matnię.

Mario.

Willa w pół darmo, Hrabia dał słowo ostatnie.

Baron.

Takich ostatnich, dziesięć przy każdéj sprzedaży.

(Po krótkiem milczeniu)

Nareszcie — Idź, skończ, zapłać... jeśli ci się zdarzy
Co urwać, urwij... choć tysiąc... nie korzystać szkoda.

Mario.

Ależ mnie wstyd targ wznawiać, gdzie zawarta zgoda.

Baron (zadziwiony).

Wstyd? Mario jesteś młody, zda ci się nauka:
Wstydzić się tylko trzeba, gdy nas kto oszuka.

(Siada, zakłada nogi i bawi się złotą tabakierką).

Cóż z poczty?

Mario.

Nic ważnego. Neapol spokojny,
Lecz w Sycylii domowej lękają się wojny...

Baron.

O! bardzo, bardzo proszę... nie słucham, nie słyszę.
Niechże mi korespondent tych rzeczy nie pisze —
Polityki nie lubię, Czy czarno, czy biało,
Mnie wszystko jedno, byle porządnie się działo.

Mario (po krótk. milcz.)

Rzymskim dziennikom przeczy list z późniejszej daty,
Że dom Blok et Compagnie zawiesił wypłaty.

Baron (zażywając tabakę).

Zawiesi, o! zawiesi — od świata początku,
Bankructwo jest najbliższą drogą do majątku.
Najbliższą. — A kto traci? głupcy, bez zawodu.
Na mój honor: rozumni pomarliby z głodu,
Gdyby głupich nie było. (Śmiejąc się). Pomarliby z głodu.

(Śmiejąc się).

Na honor wielka prawda, pomarliby z głodu.

(Wstając).

Wszystko?

Mario.

Jeszcze z Modeny list od kapitana
Monti...

Baron.

Prosi pieniędzy? (Mario potakuje głową.)
To rzecz niesłychana,
Ten człowiek myśli, że to moje przeznaczenie,
Ciągle napełniać jego dziurawe kieszenie.

Mario.

Nie ma za co wyjechać.

Baron.

Chwała, chwała Bogu!
Przecież wieczny włóczęga zbędzie się nałogu.
Nie ma za co wyjechać? Dokąd, po co, na co?..
Próżniak obrzydły!.. jeździ bo mu podroż płacą.

Mario.

Jako szkolny kolega, prosić się ośmiela...

Baron.

Ośmiela, i aż nadto.

Mario.

Wzywa przyjaciela,
Który poniekąd wdzięczność...

Baron.

Ach, wdzięczność u czarta!
Już tę wdzięczność spłaciłem, sto razy jak warta.
Nie odpisać najlepiej, bo się nie obronię...

(Pani Klara Salvandor wchodzi prędko. Mario wychodzi).




SCENA II.
Baron, Klara.
Baron.

Pani Salvandor, witam.

Klara.

Ach Panie Baronie!..

Baron (przysuwając krzesełko.)

Co każesz? Proszę siadać. (zbliżając krzesełko.) Niechże Pani siada.

Klara (płacząc)

Mój mąż aresztowany... (Baron odsuwa i odwraca krzesło. Krótkie milczenie. Klara płacze.)
Jakaż... Pańska... rada.
Co robić?..

Baron.

Moja Pani... rada rzecz to śliska...
Może jaki adwokat... z mego stanowiska...

Klara.

Wszak Pan znasz mego męża.

Baron.

Zaprzeczać nie myślę.

Klara.

I tak dawno.

Baron.

No, daty nie oznaczę ściśle.

Klara.

Wiesz, czy może być winnym.

Baron.

Chętnie pani wierzę
Że nie. Lecz sąd najsłuszniej wyrzeknie w tej mierze.

Klara.

Wszystko złość.

Baron.

Pozwól Pani innego być zdania,
Sąd jest władzą, a władzy złość nigdy nie skłania.

Klara.

Jest w błędzie...

Baron.

Przebacz Pani, że wątpić w tym względzie
Pozwolę sobie. Władza nie może być w błędzie.

Klara.

Cóż?.. Znaleziono broń...

Baron (odsuwając się.)

Broń!...

Klara.

Ależ o mój Boże,
Wszak malarz, bez modelu obejść się nie może.

Baron.

Racz zważać, że modele drewniane być mogą.

Klara.

Ach Baronie, nie marnuj w słowach chwilę drogą...
Idź do Pana Podesty — on jest cnoty wzorem...
Zaręcz za męża mego, swym własnym honorem...

Baron.

Ja?... ja? mam ręczyć, ręczyć? (na stronie) Dalibóg waryatka.

Klara.

Że mój mąż to poczciwość, dobroduszność rzadka.
Że to broń dawnych wieków... żeśmy nie wiedzieli,
Iż broni mieć nie wolno... aż gdy ją nam wzięli...
Jak się sąsiadki zbiegły... ach było jak w młynie.

Baron.

Łatwo pojąć.

Klara.

Z wszystkiego pojęłam jedynie,
Że to stan oblężenia... czy jak się tam zowie
To paskustwo...

Baron.

Bądź Pani wstrzemięźliwszą w mowie,
Bo mnie kompromitujesz.

Klara (coraz mocniej płacze i szlocha w końcu).

Że pardonu niema,
Że... o mój Boże... Boże!.. że kto broń zatrzyma
U siebie... może... może... być... być zastrzelony.

Baron (przestraszony.)

Za... strze..... (na stronie) Tam do licha! więc przytomność żony
Jest kompromitującą dla mojego domu.

(Głośno.)

Ja Pani, nie odmawiam pomocy nikomu,
Wspieram dzielnie, potężnie, hojnie i wspaniale,
Ale w tym interesie, to rzecz inna wcale.

Klara.

Jakto?

Baron.

Za pozwoleniem... (prostując się) Ja na widni stoję,
Wysokie finansowe stanowisko moje
I lojalność poddańcza i godność Barona,
Musi zostać bez skazy jak sama korona.

Klara.

I czemże to Pan skazisz te swoje klejnoty?
Że osłonisz niewinnych, ujmiesz im zgryzoty?

Baron.

He, he, he! Pan Podesta mógłby rzec przysłowiem:
„Powiedz mi, z kim przystajesz, a kto jesteś powiem.“

Klara.

Zatem Pan nie chcesz pomódz?

Baron.

Ten stan wyjątkowy...

Klara.

Stanowczo — nie?

Baron (po krótkiem milcz.)

Nie.

Klara.

Żegnam zatem dwoma słowy:
Pamiętaj sobie! (odchodzi szybko.)

Baron.

Jakto?.. co pamiętać sobie?
Za pozwoleniem. (Klara wstrzymuje się w samych drzwiach).
W innym pomógłbym sposobie...
Pieniędzy dam... (poprawiając się.) pożyczę.

(Klara zatrzaska drzwi przed nosem Barona).

(wracając) Co pamiętać sobie?
Jakto pamiętać sobie?.. To coś groźbą trąci...
W tych czasach... lada słówko... (z westchnieniem) spokojność zamąci.
I kara śmierci!... (oglądając się) Dużo. — Nie mówię, kajdany.





SCENA III.
Baron, Barbi (w podróżnym stroju.).
Baron.

Coż? Szmid?

Barbi.

Umarł.

Baron.

Testament?

Barbi.

Zapieczętowany.

Baron.

Pah!.. masz odpis?

Barbi.

Jużcić mam, lecz z wielkim kłopotem.
Zdjęcie pięciu pieczęci, przylepianie potem,
Odpis et caetera... sto skudów kosztowało.

Baron.

Sto skudów!.. Jak to teraz wszystko podrożało?!
Zapisał synowcom?

Barbi.

Nie.

Baron.

Nie? (chwytając za rękę) Nie?

Barbi.

Nie — stokrotnie.
Nie.

Baron.

Barbi! — Być nie może.

Barbi.

A tak jest w istocie.

Baron.

Ależ to kradzież!.. rozbój!.. Ten głupiec, ten sknera,
Mój własny grosz zebrany, z ręki mi wydziera.
Ja na jego obłudne, fałszywe gadanie,
Że się jego majątek synowcom dostanie,
Dałem tym pędziwichrom, golcom jakich mało,
Różnemi czasy sumki...

Barbi.

O!..

Baron (urażony.)

O!.. cóż O?

Barbi.

Śmiało.

Baron.

Ależ ja w ręku miałem Szmida kapitały,
Bezpiecznie się więc piękne procenta zbierały

Jak w kasie oszczędności. I nie mniej, nie więcej,
Doszły okrągłéj sumki czterdziestu tysięcy.

Barbi.

Szmid trzy kroć pozostawił.

Baron.

Trzy, nie byłbym liczył,
U mnie ledwie połowa. I któż odziedziczył?

Barbi.

Siostrzeniec jego, przezeń wyklęty, wygnany,
Monti...

Baron.

Co! Monti?.. ten... ten!.. (łagodnie) Monti kochany...
Przyjaciel od kolebki... Bardzo mi to miło...
Cieszę się... Kodycylu żadnego nie było?

Barbi.

Nie.

Baron.

O mnie nic?

Barbi.

Nic.

Baron.

Hultaj!.. Monti więc bogaty...
Ale na czem mam teraz poszukiwać straty?!
Co ja z tych pędziwichrów mogę wyprasować?!
Żeby nie ten testament... trzeba było... schować.

Barbi.

Nie miałem instrukcyi. Nie byłoby przecie
Nie pomogło, bo Szmidów jak prochu na świecie,
A żaden się z nich pewnie z Panem nie podzieli

Baron.

A bodaj tego Szmida wszyscy djabli wzięli!

(Chodzi czas długi.)

Monti... trzy... trzy kroć. (nagle stając) Barbi!.. Barbi!.. mam...

Barbi.

Co?

Baron.

Drogę,
Którą nie dość odzyskać, lecz zarobić mogę.
Myśl szczęśliwa, ogromna, jenialne natchnienie!
Barbi, słuchaj — z Montego córką się ożenię,
I a conto posagu, kapitał zatrzymam...
Zięcia nie pozwie przecie.

Barbi.

Myśl Pan...

Baron.

Czasu niemam.

Barbi.

Córka Montego młoda.

Baron.

Tem lepiej.

Barbi.

I ładna.

Baron.

Tem lepiej.

Barbi.

Niebezpieczna.

Baron.

Ech! bezpieczna żadna.

Barbi.

Lecz cóż Pamela powie? pańska narzeczona,
Opiekunka twych dzieci?

Baron.

Będzie nagrodzona.

Barbi.

Ależ ona nie zechce... tu świat będzie chodzić!

Baron.

Więcej od testamentu nie może zaszkodzić.
Przygotuję ją zwolna. Będzie wprawdzie grzmiało,
Lecz często z dużej chmury mały deszcz, więc śmiało!
Siądź Pan i pisz telegram.

Barbi (siadając przy biurze, do siebie.)

Groźne zawikłanie.

Baron (dyktując.)

„Do Kapitana Monti, Baron Mortara w Modenie.
Najukochańszy przyjacielu...“

Barbi.

Dwa słowa niepotrzebne, to telegram Panie.

Baron.

Trzeba wyraźnie... Ale jakie twoje zdanie,
Przyjmą propozycyę?

Barbi.

Ojciec bez wątpienia,
Córka — może, jeżeli, że się jej los zmienia
Pierwej wiedzieć nie będzie.

Baron.

Damy temu radę.
Dziś odpowiedź odbiorę, jutro tam pojadę.

(Dyktuje.)

„Najukochańszy przyjacielu! Najskuteczniej przyjdę Ci w pomoc, jeżeli ofiarować ci będę mój dom i to raz na zawsze. Pod warunkiem wszakże że piękna Otylda zaszczyci mnie swoją ręką. Odpisz w ten moment, tak albo nie. Czekaj na mnie w Modenie. — Mortara.“
Oddaj sam prędko... Ale któż ostatniej woli
Został exekutorem?

Barbi.

Notaryusz Paroli.

Baron.

Ten krętasz?

Barbi (oglądając się.)

Krętasz, prawda, lecz w górze ma łaski.

Baron.

Podrożał więc. Ha darmo, gdzie rąbią tam trzaski.
Proś go, niech ogłoszenie testamentu zwleka.
Powiedz, że i mnie w części przypada opieka,

(z przyciskiem)

Bo odpis dokumentu jest złożony u mnie
Przez nieboszczyka, gapia. No spraw się rozumnie.

Barbi.

Jakiż dać powód? Prawdy nie powiem.

Baron.

Broń Boże!
Ale jakoś... hm... lepiej wypadłoby może
Gdybyśmy się tu zeszli, szczerze rozmówili...
Zaproś go więc. Telegram wypraw. Nie trać chwili.





SCENA IV.
Baron (sam — zadzwoniwszy na lokaja)

Herbaty. (Zacierając ręce.) To myśl!.. to zwrot!.. śmiały marsz flankowy,
Jakby rzekł nasz jenerał. (Wnoszą śniadanie) Odparli od głowy,
Dalej w bok! z boku marsz! marsz. (Śmiejąc się.) Na honor, żołnierze
Mają czasem wyrazy, że ochota bierze...
Co za myśl!.. Monti człowiek szczodrości książęcej
Da coś synowcom — może (śmiejąc się) czterdzieści tysięcy,
Co? (zaciera ręce.) Bo chociaż to niby ręka rękę spłaci,
Jednak, posag w przyszłości — czas płaci, czas traci,
A beatus qui tenet, powiedział Pan Benet.

(Zobaczywszy Pamelę, krzywi się, potem z uśmiechem wita, podając rękę.)

Pamela!.. tu tak wcześnie! Gość niespodziewany.





SCENA V.
Baron, Pamela.
Pamela.

A ja dodaję jeszcze, gość niepożądany.

Baron.

Tego pewnie nie myślisz.

Pamela.

Jestem przekonaną.
Aby zastać Barona, potrzeba wstać rano,
Aby zaś mnie odwiedził, o tem ani mowy.

Baron.

Ach, nie serca to wina, ale raczej głowy.
Już zawrotu dostaję w pracy wieczném kole.
Mogę służyć herbatą?

Pamela.

Dobrze, bo przy stole
Rozmawia się swobodniej.

Baron (siadając.)

Gospodaruj proszę.

Pamela.

Kto z kim chleb łamie, chce zgody jak wnoszę.

Baron.

Zawsze piękna i świeża...

Pamela.

Pogoda jesieni.

Baron.

Twoje dotknięcie, w nektar ten napój przemieni.

Pamela.

Słuchaj Panie Baronie, na co to te słowa,
W których myśl rzeczywista, mizernie się chowa.
Których, jak fałszywego widocznie banknota
Przyjąć nie może nawet najgłupsza głupota,
Chyba tylko dlatego, aby zmieszać z błotem
I bezczelne oblicze obrzucić niem potem.

Baron.

A zawsze sardoniczna. (Zbliżając swoją filiżankę.) Troszeczkę śmietanki.
Cóż wczorajsza opera?

Pamela (po krótk. milcz.)

Marku!

Baron (podając.)

Może grzanki?

Pamela.

Marku! musisz mnie słuchać — daremne wykręty,
Nie unikniesz rozmowy dawno przedsięwziętej.

Baron.

Dziwna zgodność uczucia. I ja po twe zdanie
Chciałem dziś pójść do ciebie — szczęsne więc spotkanie.

Pamela (nie słuchając.)

Co dawno przeczuwałam, dziś się prawdą staje.

Baron (nie słuchając.)

Dwóch moich przyjaciół na mój sąd się zdaje...

Pamela (jak wyżej).

Moja reputacya czysta...

Baron (jak wyżej.)

Że zaś to jest sprawa
Wyłącznie serca, sądzić ty masz więcej prawa
Jako kobieta wyższych zalet, wiadomości,
Zdolna cenić czyn piękny...

Pamela.

Trzeba cierpliwości...

Baron (zawsze nie słuchając jéj.)

Jak się zwą przyjaciele, obchodzić nie może,
Nazwę zatem A i B, mówiąc o ich sporze.

Pamela.

Żem jest arcycierpliwa, nikt mi nie zaprzeczy,
Pozwól że...

Baron.

Za pozwoleniem. A zatem do rzeczy.
Pan A bogaty — Pan B ledwie że nie w nędzy,
Lecz od Pana A nie chce przyjmować pieniędzy.
A Pan A pragnąc gwałtem wesprzeć go w potrzebie,
Postanowił przyjaźni ofiarować siebie,
Bo postanowił córkę Pana B zaślubić.
Ach, przyjaźnią tak szczytną świat się może chlubić!

Pamela.

Ja oprócz Panny, innej nie widzę ofiary,
Bo Panna pewnie młoda, bogacz pewnie stary.
I cóż nas dziwić mogą te zwyczajne targi,
Czyż świat wysłucha kiedy tajnej serca skargi?!

Baron.

Niech skończę. Jest okoliczność, co istotnie zmienia
Czyn Pana A, w ofiarę godną podziwienia,
Bo jego serce z dawna zajęte miłością
Do osoby, błyszczącej rozumem, pięknością,
Z którą... niejaki związek... mówiąc między nami...
Stał mu się świętym. (Podając.) Mogę służyć biszkoktami?

(Pamela odtrąca podany talerzyk z biszkoktami, tak że wypada z rąk Barona i tłucze się na ziemi.)
Pamela.

Cóż to? czym jest szalona abym wierzyć miała
Twoim baśniom bez sensu, abym nie wiedziała
Że tym głupim A, B, C, tyś, nie kto inny.

Baron.

Jesteś dziś za nerwowa... jeżelim jest winny...

Pamela.

Przyznajesz wiarołomny! hipokryto podły!
Ale jeżeli niechcesz aby mnie przywiodły

Do najgminniejsych środków twe dowcipkowania,
Milcz i słuchaj co powiem — skargi i żądania...

Baron.

Miło mi zawsze słyszeć każde twoje słowo.

Pamela.

Już lat trzy...

Baron.

Więc ab ovo.

Pamela.

Co to jest: ab ovo?

Baron.

Rzymianie zaczynali....

Pamela.

Pewnie od początku,
I ja też początkowego chcę zaczepić wątku.
Gdy siostra moja a twa żona, umierała...

Baron.

Czcigodna osoba.

Pamela.

Mnie do siebie wezwała
I swoje dzieci w moje złożyła objęcie.

Baron.

Drogie aniołki!..

Pamela.

Wtenczas przyrzekłam jej święcie
Czuwać ciągle nad niemi z bliska czy z daleka.

Baron.

Szczęśliwie, nader trafnie wybrana opieka.

Pamela.

Później, kiedy musiałeś zawiesić wypłaty,

(Baron się krzywi.)

I uchodzić z pośpiechem gdzieś w zamorskie światy..

Baron (poprawiając.)

Usunąć się.

Pamela.

Powierzyć zarząd twego domu,
Powierzyć twoje dzieci, nie wiedziałeś komu,
Wtenczas powziąłeś zamiar, w złej poczęty doble,
Co zniszczył moje szczęście, dziś zagraża tobie,
Prosić o rękę moją — klęczałeś przedemną.

Baron.

Wiecznie pamięć tej chwili będzie mi przyjemną.

Pamela.

Błagałeś w imię sierot i tej co tam w niebie...
Padł los... (płacząc) Don Kleofanta zdradziłam dla ciebie.

Baron.

Piękny mężczyzna.

Pamela (płacząc.)

Piękny i kochał mnie szczerze...
Ledwie co nie oszalał... aż mnie zgroza bierze...
Nawet, ponoś się zabił, zawsze myśląc o mnie.

Baron.

Nie, nie zabił się, ale roztył się ogromnie.

Pamela.

Stało się co się stało, i w skutku namowy,
Zerwałam wonny wieniec a wzięłam okowy.
Miałeś mnie więc zaślubić za twoim powrotem,
Intercyzę spisano i dodano potem

Na twe własne żądanie, zapis na rzecz moję,
O który jak nie stałam, tak i dziś nie stoję;

(Ironiczny uśmiech Barona.)

Lecz podług was bankierów, wielki stwórca świata,
Nie spoczął dnia siódmego, lecz stworzył dukata.

Baron.

Na honor! dowcip tobie jak pachołek służy.

Pamela.

Po roku niebytności, wróciłeś z podróży.
Wróciłeś z Ameryki.

Baron.

Swiat pyszny! dziewiczy!
Kto zmierzy owe bory, kto rzeki przeliczy,
Kto ową wegetacyę...

Pamela.

Nie o tém tu mowa —
Wróciłeś, a o naszym ślubie ani słowa.

Baron.

Ach, ty nie wiesz Pamelo, co to huragany,
Jak piętrzą wyżej żagli, spienione bałwany.

Pamela.

I cóż to ma do rzeczy?

Baron.

Spienione bałwany...

Pamela.

Lecz cóż to ma do rzeczy?

Baron.

Argument nie przeczny,
Że po trudach żeglugi, spoczynek konieczny.

Pamela.

Spoczywałeś rok.

Baron.

Z tobą dnie biegły jak chwile.

Pamela.

A potem?

Baron.

W całym kraju zaburzenia tyle,
Którem zawsze potępiał, potępiam solennie.

Pamela.

Minęły.

Baron.

Za co Bogu dziękuję codziennie.

Pamela.

A potem, potem, potem? — Pókiż tego będzie?

(zbliżając się.)

Że ja cię kocham zdrajco, może jesteś w błędzie?

Baron (cofając się.)

Byłby to rzeczywiście błąd luby, uroczy.

Pamela.

Marku!

Baron.

Pamelo!

Pamela.

Ja... ja... wydrapię ci oczy
Jeśli będziesz przemawiał w tym szyderskim tonie.
Wzbudź przynajmniej odwagę w twem zdradzieckiem łonie.
Wyznaj, chcesz zerwać ze mną?

Baron.

O Pamelo luba,
Poświęcić się przyjaźni, jest to wielka chluba.

Pamela.

Więc po trzechletniej służbie odprawisz jak bonę?
Hola!.. Twe obietnice muszą być spełnione
W obliczu świata. Potem, idź mój drogi Marku,
Idź, prosto od ołtarza na złamanie karku.

Baron.

Całuję rączki.

Pamela.

Tak chce moja dobra sława.

Baron.

Abym złamał?..

Pamela.

A niech ci zawsze w myśli stawa,
Że to krew maurytańska w moich żyłach płynie.

Baron.

Abenserażów.

Pamela.

Może.

Baron.

Nie wątpię.

Pamela.

Nie ginie
Nigdy obelga w rodzie naszym bez odwetu
Słowa, wzgardy a czasem, czasem i sztyletu.

(Odchodząc, spotyka przy drzwiach Barbiego, którego mocno z drogi potrąca.)




SCENA VI.
Baron, Barbi.
Barbi.

Sekatura! (do Baron ) Cóż? grzmiało?

Baron.

Grzmiało Panie, grzmiało,
Ledwie piorun nie trzasnął. Lecz dobrze się stało,
Pierwszy wyłom zrobiony, droga otworzona.

Barbi.

Jednak jest to czcigodna, szanowna matrona.

Baron.

Tak, zapewne, szanowna lecz djable nerwowa.

Barbi.

Jak Pani Barbi, moja żona.

Baron.

Fraszka słowa,
Lecz dziś kiwa pod nosem w szalonym zapędzie,
Któż ręczy że mi jutro po nosie nie będzie?

Barbi.

Jak Pani Barbi.

Baron.

Jeśli talerzem dziś ciska,
Czyliż mi na łbie jutro nie stłucze półmiska?

Barbi.

Jak Pani Barbi.

Baron.

Słusznie przysłowie powiada:
Im kot starszy, tem ogon twardszy.

Barbi.

Trudna rada.
Twardszy, prawda że twardszy.

Baron.

Naco mi tej wojny?..
Ależ dziś dzień feralny, djable niespokojny,
Wpadła do mnie jak wicher Salvandora żona.

Barbi.

A!..

Baron.

Wiesz?

Barbi.

Niestety!

Baron.

Cóż?

Barbi.

Źle.

Baron.

Kara?

Barbi.

Oznaczona.

Baron.

Dlaczegóż u kaduka nie oddawać broni?

Barbi.

Oddałby każdy, gdyby potem wrócił do niej.
Ale ledwie z rąk wyjdzie, handel ją porywa,
A broń czasem kosztowna, przytem czasem bywa
Praetium afectionis.

Baron (po krótk. milczeniu.)

Ja nie lubię broni.

Barbi.

I ja nie. Zresztą każdy jak może się chroni
Od zapytań w tym względzie — zkąd? kiedy? od kogo?
Bo odpowiedzią, niechcąc, drugim szkodzić mogą.

Baron.

Źle więc czy się kto w prawo czy się w lewo ruszy,
Niech djabli biorą!..

Barbi.

Cyt!

Baron.

Co?

Barbi.

Mury mają uszy.

(Tajemniczo.)

Margrabinie Belcampo jechać rozkazali.

Baron.

Jechać rozkazali? gdzie? na wieś?

Barbi.

Trochę dalej.

(Ciszej.)

W miejsce obwarowane.

Baron (przestraszony.)

Do for... for... tecy?

(Cicho.)

I za cóż? (Barbi pokazuje na język, głośno.) Słusznie. — Zawód kobiecy
Rodzić, karmić, piastować, a nie polemika.

(Ciszej.)

A narzeczony, Hrabia Viani?

Barbi (kiwnąwszy ręką, prawie do ucha.)

Ponoś zmyka.

(Po krótk. milczeniu.)

Kupiłeś Pan willę?

Baron.

Nie jeszcze.

Barbi.

Winszuj sobie,
Skompromitowałbyś się w najbrzydszym sposobie.

(Na przodzie sceny Barbi mówi do ucha Baronowi, ten słucha z wytrzeszczonemi w słup oczyma.)
Mario (wszedłszy niewidziany.)

Przyszedł list...

(Baron i Barbi odskakują od siebie przestraszeni.)
Baron (przyszedłszy do siebie, wskazując na Barbiego.)

Przestraszył się... widziałeś?

Mario (śmiejąc się.)

Widziałem.

(Baron śmieje się głośno z przymusu. Mario szczerze, nareszcie i Barbi nie zmieniając płaczliwej twarzy roześmiał się raz głośno i znowu krzywi się żałośnie.)
Baron.

To się przestraszył!.. (Śmieje się. Po krótkiém milczeniu.)
Cóż tam?

Mario.

Właśnie odebrałem
List od Hrabiego Viani...

Baron.

Spal Pan!.. spal czemprędzej!
Nic z nim! Baron Mortara nie da mu pieniędzy.

(Baron odchodzi i Mario wzruszywszy ramionami. Barbi zostaje na środku sceny w zamyśleniu.)
KONIEC AKTU PIERWSZEGO.
AKT II.
Salon pierwszego aktu. Paroli twarz rumiana, wesoła, często się śmieje z cicha.


SCENA I.
Baron, Paroli.
(Siedzą przy sobie na przodzie sceny.)
Baron.

Dziękuję ci raz jeszcze mój kochany Panie
Paroli, że przyszedłeś na moje wezwanie.

Paroli.

Proszę Pana Barona... bardzo mi przyjemnie...
Chciej Pan swojego sługę zawsze widzieć we mnie.

Baron.

Powiedz Pan przyjaciela a przyjmę z wdzięcznością;
Przyjaźń bowiem człowieka z tak wielką wziętością,
Z tak prawym charakterem, dowiedzioną cnotą
I w zrobieniu usługi z tak szczerą ochotą,
Słowem, przyjaźń człowieka jakim Pan Paroli,
Zaszczyt temu przynosi komu jej dozwoli.

Paroli (zawsze przerywając mowę cichym śmiechem.)

Bardzo dla mnie pochlebnie... jak mogę tak żyję...
Jakoś... takoś... wet za wet... ręka rękę myje.

Baron.

Długie przemowy nie są w moim charakterze,
Zatem powiem interes otwarcie i szczerze.
Szmid umarł.

Paroli (po długiém milczeniu.)

Umarł? (Wznosząc oczy z westchnieniem) Szkoda.

Baron.

Szkoda.

Paroli.

Wielka szkoda.

Baron.

Wielka.

Paroli.

On nie próżnował jak to teraz moda.
Dorobił się majątku przez uczciwą pracę.

Baron (zaczynając się niecierpliwić.)

Tak, przez uczciwą pracę.

Paroli.

Requiescat in pace.

Baron.

Requiescat... ale pozwól przystąpić do rzeczy.

Paroli.

Hodie mihi, cras tibi.

Baron.

Nikt temu nie przeczy,
Lecz żyje czas niejaki ten co legnie w grobie,
Żyje w papierach, które zostawił po sobie.

Paroli.

Testament...

Baron.

Nie inaczej...

Paroli.

Masz go Pan?

Baron.

Mniemałem
Że go mam, lecz dziś kiedy odpieczętowałem
Zwitek przez nieboszczyka w depozyt mi dany,
Znalazłem w nim testament, lecz nie podpisany.

Paroli (ironicznie.)

Bagatela!

Baron.

Kopia...

Paroli.

Nie jest testamentem.

Baron.

Wiem, lecz przypuśćmy że jest zgodną z dokumentem...
Przypuśćmy.

Paroli.

I gdzież ten jest? — U kogo złożony?

Baron.

Niewiem — lecz dziś jutro będzie ci wręczony.

Paroli.

Mnie?

Baron.

Jesteś wykonawcą tej ostatniej woli.

Paroli.

Ja? — Poczciwiec! — I umarł. — O jak serce boli

(Ociera oczy.)

A podług tej kopii, któż majątek bierze?

Baron.

Monti.

Paroli.

Monti?! Rzecz dziwna!

Baron.

I ja ledwie wierzę,
Ale tak jest w istocie.

Paroli.

A jakież legata?

Baron.

Żadne.

Paroli.

Żadne?

Baron.

Nic zgoła.

Paroli (na stronie.)

Głupiec! pół waryata!

Baron.

A teraz mój interes. Że przez zapis Szmida
Monti dostał majątek, na nic się nie przyda,
Jeśli mu naszej dzielnej pomocy nie damy...
Ach bo Pan nie wiesz, z Montim jak my się kochamy!
W kolebce, szkole, świecie, jak bracia rodzeni...
Nawet mnie raz... podobnoś... wydobył z płomieni.
Poczciwy Monti!.. Tyci, wielkie miał przymioty,
Chłopcem, był wzorem pracy, a młodzieńcem, cnoty.
Jedną wszakże ma wadę, — rozrzutny bez miary,
Strwonił co miał... nie starczą przyjacielskie dary,
Zabrnął w długach lichwiarskich i siedzi jak w smole.

Paroli.

Lichwiarze więc zabiorą.

Baron.

Na to nie zezwolę,
Nie zezwolisz...

Paroli.

Cóż mogę?

Baron.

Bardzo, bardzo wiele.
Dziś jeszcze nic nie wiedzą jego wierzyciele,
Dajże mi trochę czasu wejść z niemi w układy.

Paroli.

Ale jakże to zrobić.

Baron (uderzając go po ramieniu.)

Nie trzeba ci rady.
Lecz i Monti niech nie wie jaki los go czeka,
Nad nim samym szczególnie potrzebna opieka.
Rozrzutny, lekkomyślny, radością porwany,
Zniweczyłby układów wszystkie moje plany.
Wdzięczność zaś Panu memu, ja biorę na siebie.

Paroli (sentencyonalnie.)

Ażeby znaleźć ziarnko, na to kurka grzebie,
Ale dalibóg nie wiem jaką mam pójść drogą.
Krewni, złożyć testament rozkazać mi mogą,
A choćbym raz odmówił, cóż dalej? Cóż potem?

Baron (wstrzymując niecierpliwość.)

Ha! kiedy niema rady, darmo mówić o tém.

Paroli.

Byłaby tylko jedna, bym wyjechał z domu.

Baron.

Wybornie!

Paroli.

Gdzie i po co nie mówiąc nikomu.

Baron.

Nikomu — sam Salomon nie zrobiłby lepiej,
Jak nikt widzieć nie będzie, nikt cię nie zaczepi.

Paroli.

Tak, ale wykonania sposobu nie widzę,
Bo przed Panem Baronem wyznać się nie wstydzę,
Mizernych sto dukatów nie mam dziś przy duszy.

Baron (z naciskiem.)

Mizernych sto dukatów.

Paroli.

Któż się z domu ruszy
Bez tej mizernej kwoty? Grosz płynie jak woda.

Baron.

I wyjedziesz jeżeli zniknie ta przeszkoda?

Paroli.

Dziś, dziś, wieczorkiem, chłódkiem. — Wprawdzie to nie ładnie,
Wymykać się jak bankrut co siebie okradnie,
Lecz dla Pana Barona, zrobię to z ochotą.

Baron (z przyciskiem.)

Dam, lecz sto dukatów, nie mizerną kwotą,
Zaraz przyniosę. (Odchodzi.)

Paroli (sam.)

Coś tu innego się święci,
Dla cudzej tylko sprawy, za gorliwe chęci.

A chcesz zaś przyjaciela oskubać w ostatku,
Dobrze, — ale się puchem podzielimy bratku.
Gdzie Monti, djabli wiedzą, a spytać się boję.
Z tym przebiegłym krętaczem jak na szpilkach stoję.





SCENA II.
Paroli, Barbi (Paroli wesoło, Barbi ponuro.)
Paroli (przerywając śmiechem.)

Co słychać Panie Barbi?

Barbi.

Ja nowin nie noszę.

Paroli.

A propos nowin. — Z jakiej daty proszę
Był list Montego?

Barbi.

Z Montim nie koresponduję.

Paroli.

Ale Baron?

Barbi.

Barona listów nie czytuję.

Paroli.

Przepraszam.

Barbi.

Niema za co.

Paroli (częstując tabaką.)

Zażywasz?

Barbi.

Dziękuję.





SCENA III.
Ciż sami, Baron (dając rulon.)
Baron.

Proszę — ale sto dukatów, nie mizerną kwotą,
Daję a conto.

Paroli.

Proszę być spokojnym o to.
Wyrachuję się później dokładnie i szczerze
Co do jednego grosza.

Baron (ironicznie.)

Temu bardzo wierzę.

Paroli.

Teraz pożegnać muszę... (Z nienacka.) Monti był w Genewie.

Baron (po krótk. milcz.)

Gdzie był, gdzie jest, nie wiem.

Paroli (na stronie.)

Wie.

Baron.

A Pan wiesz?

Paroli.

Wiem.

Baron (na stronie.)

Nie wie.

Paroli.

Żegnam.

Baron.

Zatem nasz układ?

Paroli.

Wiąże obie strony.

Baron (podając rekę)

Słowo?

Paroli.

Słowo.

Baron.

Bądź Pan zdrów.

Paroli.

Sługa uniżony. (Odchodzi.)

Baron (wracając od drzwi.)

Wyrwał jak ząb trzonowy, sto dukatów! zdzierca!
Monti odda, a przecieć smutno koło serca.





SCENA IV.
Baron, Barbi.
Barbi (oddając.)

Telegram z Modeny.

Baron (czyta.)

„Otylda będzie Twoją żoną, daję słowo, a słowa nigdy nie złamał Kapitan Monti.“
Victoria!

Barbi.

Szczęścia życzę, ale nie bez trwogi.
Ja mam jakieś przeczucie... ten Monti złowrogi
Przywali nas jak w burzy oberwana góra.

Baron (do wchodzącego.)

Jak się masz Panie Negri.





SCENA V.
Baron, Negri, Barbi.
Barbi (na stronie.)

Z brodą! sekatura!

(Siada za biórem od ściany.)
Baron.

Avizo odebrałem — przyjemnie mi będzie
Usłużyć kasą moją. Niechże Pan usiędzie.

Negri (siadając przy stole.)

Bardzo chętnie odpocznę bo jestem zmęczony.
W Parmie meldunków krocie i na wszystkie strony,
Tu i tam, i jeszcze tam, każdy chciałby wiedzieć,
Zkąd, dokąd, co jem, gdzie śpię, czy chcę stać czy siedzieć.

Baron.

No no no Panie Negri, nie tak głośno proszę.

Negri.

Dlaczego?

Baron.

Kto usłyszy.

Negri.

Właśnie na to głoszę.

Baron.

A zawsze opozycya.

Negri (śmiejąc się.)

Ależ tu jej niema.

Baron.

Jest, jest wielka, bezwzględna. Bo ten co się zżyma
Na wszelkie rozrządzenia. Co zawsze przygania

Wszystkiemu co porządek socyalny osłania,
Ten jest jak salamandra co w ogniu swawoli.

Negri.

Wolę w ogniu jak w błocie.

Barbi (na stronie.)

Sekatura! Woli!

Baron.

Jako przyjaciel ojca śmiało mówić mogę,
Bezwzględnej opozycyi złą wybrałeś drogę.

Negri.

Lecz w czém?

Baron.

Ot, i w tej brodzie — dziś, w niej tylko widno
Dążeń rewolucyjnych chorągiew ohydną.
Czemu nie być na świecie jak nas Pan Bóg stworzył.

Negri.

Stworzył i biedną brodę. Prawda że dołożył
I tych co dobrze strzygą, jeszcze lepiej golą.

Barbi (na stronie.)

Sekatura!

Baron.

Mój Panie! nie jest moją wolą
Bynajmniej, w retoryczne wchodzić z nim zapasy.

(Stawiając przed nim kałamarz.)

Podpisz Pan weksel — Panie Barbi idź do kasy.

(Kiedy Negri podpisuje, przed nim stoi tyłem do widzów Barbi, Baron przerzuca papiery na pułkach — pyta się nie odwracając się.)

Dać złoto czy banknoty?

Negri.

Złoto Panie, złoto.
Wszystkie papierki djabła warte, z błota, błoto.

(Baron i Barbi jak na sprężynach obracają się i znajdują się twarz w twarz.)
Baron.

Protestuję solennie! — Kredyt silnie stoi.

Negri.

Niech zdrów stoi.

Baron.

Papierki! Któż się niepokoi?
Jak? gdzie? coś słyszał, powiedz.

Negri.

Ach, bądź Pan bez troski.
To był żart a nie żadne finansowe wnioski.
Ja ważniejszy interes mam jeszcze do Pana.
Gdzie teraz Monti?

Baron.

Monti?

Negri.

Przyjaźń wasza znana,
Cóż dziwi że się pytam?

Baron.

Nie dziwi zupełnie.
Gdzie mój przyjaciel, niewiem, lecz chętnie wypełnię
Każdy jego interes.

Negri.

Ten, w żadnym sposobie.
Ale z moich zamiarów sekretu nie robię.
Kocham córkę Montego.

Baron.

Tak?

Negri.

Jestem kochany.

Baron.

Tak?

Negri.

Ojciec kazał czekać lepszej losu zmiany.
Ta nadeszła: odbieram po matce majątek,
I własną pracą dobry zrobiłem początek,
Zbieram już plon obfity z obszernego pola.
Jestem współpracownikiem Eola.

Baron.

Eola?

Negri.

Skromny tytuł dziennika.

Baron.

No, skromny być może,
Lecz cichy, nie koniecznie.

Negri.

Nierówne przestworze
Bóg wichrów tchu potęgą w płaszczyznę przemienia,
Na wsze strony roznosi rodzajne nasienia.

Baron (kończąc sens.)

I piasek.

Negri.

Tak, lecz piasek...

Baron (jak wyżej.)

Zasypie oczy.

Negri.

Temu co pod wiatr patrzy. Lecz naprzód się toczy,
Naprzód i naprzód wszystko wszystko woła zgodnie.

Baron.

A jak przepaść przedemną?

Negri.

Wpadniesz niezawodnie.
Lecz po twym karku drugi gdzieś na przodzie stanie.

Baron.

Padam do nóg!

Negri.

Czytujesz Eola?

Baron.

Nie Panie.

Negri (dostając z kieszeni.)

Mam tu...

Baron.

Dla mnie wystarcza kurjerek giełdowy
I Gazeta wieczorna.

Negri (ze wzgardą.)

Rozumu okowy!
Mam tu numer wczorajszy. Właśnie tam te myśli
Bezimienny poeta pięknym wierszem kreśli.

Baron.

Ach dajże mi Pan pokój z wszystkiemi wierszami,
Z nich wszelkie na świat klęski padają krociami.
Nie jeden i pisałby i żył bez nagany,
Gdyby nie ten płód piekła, ten rym opętany.
Bo nieraz, że gdzieś w końcu stoi słowo ziarno,
On chciał napisać biało a napisał czarno.

Ztąd téż ten zamęt, chaos w dzikim wściekłym szumie,
Tak że nawet sam siebie nikt już nie rozumie,
Te Komunizmy, Socyalizmy, Furierizmy,
I wszystkie jakie tam bądź wyuzdane izmy.
Naprzód?! Niech wszyscy pędzą, niech i gwiazdy miną,
Bylem nie był pomostem, ani téż drabiną.

Negri.

Lecz pozwól Pan...

Baron.

Pozwól Pan że te spory skrócę
I czasu nie marnując do rzeczy powrócę.
Chcesz się żenić z Otyldą?

Negri.

Żyjem chęcią wspólną.

Baron.

Dawnoże ją widziałeś, jeśli spytać wolno?

Negri.

Wieczność!

Baron.

To bardzo dawno.

Negri.

Więcej niż ćwierć roku...

Baron.

To już mniej.

Negri.

Oko moje nie drżało w jej oku,
Głos jej nie wpłynął w moją rozczochraną duszę.

Baron.

Ach Panie!.. z Panem widzę krótko mówić muszę.
Otylda idzie za mąż...

Negri.

O Baronie srogi!..

(Barbi przynosi rulony i kładzie na stole.)
Baron.

Za człowieka co może zapewnić los błogi,
Bo posiada majątek i świata szacunek.

(Posuwając rulony.)

Dwa, trzy, cztery, pięć, sześć — to pański rachunek.

Negri.

Baronie! być nie może.

Baron.

Ręczę mym honorem,
Otylda uszczęśliwia ojca swym wyborem.

Negri.

Pierwej słońce nas spali, ocean zaleje,
Nim stracę w Otyldzie wiarę i nadzieję,
A powiedz temu, który nieszczęście nam stwarza,
Że tylko po mym trupie dojdzie do ołtarza. (Odchodzi.)





SCENA VI.
Baron. Barbi (czas jakiś milczenie.)
Baron.

Jak powiedział?

Barbi.

Po trupie dojdzie do ołtarza.

Baron.

Zatém po jego trupie?

Barbi.

A tak — sekatura!

Baron.

De gustibus non disputandum.

Barbi.

Po trupie, rzecz straszna!

Baron.

Groźna niby chmura,
Lecz ręką policyi łatwo ją przegonię.
Teraz idź do Pameli.

Barbi.

O Panie Baronie!

Baron.

Po wstępie o dobroci, obowiązkach, cnocie,
Powiesz jej koniec końców co myślę w istocie.

Barbi.

O! o! Panie Baronie!

Baron.

Powiesz że się żenię,
Lecz z kim, dlaczego, o tém zachowasz milczenie.

Barbi.

Nie — z wszelką pewnością nie.

Baron.

Co nie?

Barbi.

Bez wahania.

Baron.

Cóż?

Barbi.

Nie pójdę.

Baron.

Dlaczego?

Barbi.

Roztropność mi wzbrania.
Pamela godna Pani... lecz trochę nerwowa,
Dziś pchnie nożem a jutro ubóstwiać gotowa.
Uszczerbek zaś cielesny, jaki znak wybity,
To jest furdą dla dumnéj, zazdrosnej kobiety.

Baron (dostając banknot z pularesu.)

Powiesz jej.

Barbi.

Nic nie powiem.

Baron (dając.)

Powiesz jej...

Barbi (coraz ciszej, w końcu bierze banknot.)

Nie, nie... nie.

Baron.

Powiesz że zapis zwrócę.

Barbi.

Zwrócisz?

Baron.

Bo jest u mnie...
Niewiem jakim przypadkiem... zrobi więc rozumnie
Jeśli go przyjmie zgodnie, scen mi nie wyprawi
I na wsi z memi dziećmi czas jakiś zabawi,
A ja zaraz po ślubie ten zapis wykupię.

Barbi.

Po ślubie?! O mój Boże!.. Chcesz kroczyć po trupie.

Baron.

Gdyby zaś chciała sporów, straci w każdym względzie,
Bo ani męża, ani pieniędzy mieć będzie.

Barbi.

I ja mam to powiedzieć?

Baron.

Tak jest, najwyraźniej.

Barbi.

Miejże litość nademną.

Baron.

Wstydź się tej bojaźni.

Barbi.

Wstydu niema że łączę roztropność z odwagą.
Mam syna, mego Fipcia; gdyby jaką plagą
W tém okropném poselstwie miałem być dotknięty,
Pamiętaj, że mieć będziesz obowiązek święty
Czuwać nad moim Fipciem.

Baron (śmiejąc się.)

Masz słowo Barona.

Barbi (wracając z rozczuleniem.)

Nad Panią Barbi także, bo mimo że ona
Truje siłą fizyczną stadła godność wszelką,
Jest połowicą moją, Fipcia rodzicielką.

Baron.

Dobrze, dobrze, idź teraz — każda chwila złota.
Ja Panu Eolowi pootwieram wrota. (Odchodzi.)

Barbi (sam.)

Sekatura! Gdybym mógł, czyli też śmiał raczej,
Możeby się udało strojąc rzecz inaczej,

Panią Barbi do tego poselstwa nakłonić....
Pani Barbi, to nie ja... potrafi się bronić,
A co bądźby tam padło z tej czy owej strony,
Zawsze dla człowieczeństwa zysk niezaprzeczony.





SCENA VII.
Barbi, Paroli.
Paroli.

Jest jeszcze Baron w domu?

Barbi.

Oznajmić mu spieszę...

Paroli (zatrzymując go.)

Nic tak niema pilnego. Ja zawsze się cieszę
Jak mi pomówić z Panem sposobność się zdarza.
Bo kto ma rozum, ludzi rozumnych poważa,
A ja Pana Barbiego między takich liczę,
Wszystko téż mnie obchodzi co się go dotycze.
Podobnoś i w przyjaźni żyją nasze żony.
Jak się ma pański synek, Fipcio ulubiony?

Barbi.

Dobrze, dziękuję Panu — uczyć się zaczyna.

Paroli.

Kubek w kubek tatunio, przyjemny chłopczyna.
A nasza Pani Barbi jakże się tam miewa?
Zawsze tak piękna... miła?.. zawsze taka żywa, (hę, hę, hę!)
Co?

Barbi.

A tak... (na str.) Sekatura!

Paroli.

Nic mnie téż nie dziwi
Że Baron widząc ciągle żeście tak szczęśliwi,
Żeni się także...

Barbi (nagle zwracając się ku niemu.)

Hę? Jak? Co?

Paroli.

Czy się nie żeni? (hę, hę, hę!)

Barbi.

Niewiem.

Paroli.

Z Panią Pamelą przecieć zaręczeni.

Barbi.

Z Pamelą? Tak, być może. Ale czas mój drogi,
Oznajmię Baronowi. Ścielę się pod nogi. (Odchodzi.)





SCENA VIII.
Paroli (sam.)

Zląkł się, potem ochłonął, jest więc tajemnica,
Dobrze ją ponoś Negri przez zazdrość wyświeca,
Ale nie wie powodów, ja już wiem dokładnie.
Baron żąda sekretu, bo łatwiej owładnie
Ubogą dziś rodzinę, niż jutro bogatą.
Dobrze Panie Baronie, ja zgadzam się na to,
Lecz inną całkiem postać interes przybiera...
Trzeba skubnąć Montego... trzeba i bankiera...
Mniemam, że najłatwiej dojdę mego celu,
Jak od wieków pewnego użyję fortelu...
Zmyślę rewolucyjne jakieś zmowy, ruchy,

I sklecę, stworzę słonia, gdzie niema i muchy.
Niebytność tu Montego i jego osoba,
Dozwolą nań ładować co mi się podoba.





SCENA IX.
Paroli, Baron.
Paroli.

Testament odebrałem — wszystko co do słowa
Jak mi Pan powiedziałeś — lecz przeszkoda nowa
Wytrąci pono z drogi którąś mi oznaczył.
Jego Excelencya Pan Podesta, raczył
Przywołać mnie do siebie. Jakie było wielkie
Zdziwienie moje, kiedy testamentu wszelkie
Szczegóły od a do z, łaskawie powtórzyć
Excelencya raczył i rozkaz dołożyć:
Niech to wszystko tymczasem w sekrecie zostanie.

Baron.

Z jakichże to powodów?

Paroli.

W tej mierze, swe zdanie
Excelencya raczył zamilczeć łaskawie.
Jak zaś drobne szczegóły zbiorę i zestawię,
Domyślam się poniekąd — zdaję mi się — wnoszę...
Ale że to mój domysł, pamiętaj Pan proszę.

(Oglądnąwszy się i ciszej.)

Zdaje się więc... że Monti... (jeszcze ciszej) skompromitowany.

Baron.

A!...

Paroli.

I to nie potrosze. Zkądsiś znak był dany,
Wskazano jakieś związki, wzięto jakieś listy,
A więc tego wszystkiego skutek oczywisty
Testament i majątek zachować w sekrecie.

Baron.

Konfiskata?

Paroli.

Być może.

Baron.

Będą sądzić przecie?

Paroli.

No, pewnie, formalności dołożą tam potem.

Baron.

Ale w najgorszym razie, smutnym rzeczy zwrotem,
Coby Monti utracił, wezmą po połowie
Rodowi spadkobiercy, Szmida synowcowie.

Paroli.

Nikt Montemu własności przeczyć nie ma prawa.

Baron.

A więc?

Paroli.

Ale odebrać może.

Baron (z uniesieniem.)

Dziwna sprawa!
To bardzo... (miarkując się) nie łaskawie... trochę nie łaskawie.
Monti człowiek spokojny, mogę ręczyć... prawie.

Paroli.

Właśnie Excelencyi wspomniałem w tym względzie,
Że Baron za Montego zawsze ręczyć będzie.

Baron (z nieukontentowaniem.)

Na co to było mówić?

Paroli.

Mówiłeś dopiero.

Baron.

No, słowa się w baraszkach tak ściśle nie biorą.

Paroli.

Nareszcie Excelencyi zrobiłem uwagę,
Że kto ma taką wziętość, majątek, powagę,
Jak Pan Baron, nie mógłby wziąść za przyjaciela
Człowieka niepewnego, albo wichrzyciela.
A Baron z Montim z dawna żyją jak brat z bratem.

Baron (jak wyżej.)

Na co to było mówić?

Paroli.

Oparłem się na tem
Coś mi dziś mówił: „Myśmy przyjaźnią złączeni,
W kolebce, szkole, świecie, jak bracia rodzeni.“

Baron.

No, tak... ale mam wadę mówiąc między nami,
Żem jest troszeczkę poetą... latam więc czasami,
A to w życiu powszedniem dzieje się inaczej,
Przyjaciel, często dużo, częściej nic nie znaczy.
Tak mówi się naprzykład: zamieć przyjacielu,
Drzwi otwórz przyjacielu... idź precz przyjacielu,
Otóż niema przyjaźni a przyjaciół wielu.

Nie chcę ja przez to przeczyć, broń mnie Panie Boże!
Że w dzieciństwie w przyjaźni z Montim byłem... może.
Będę chętnie pomagał, jego honor cenię,
Lecz brać odpowiedzialność, kłaniam uniżenie.
Nareszcie wszystkim rady udzielam w potrzebie,
I wszystkich kocham bardzo, lecz kocham i siebie.

Paroli.

Wypowiedziałem co wiem, a raczej co wnoszę,
Bo że to moje wnioski, chciej pamiętać proszę.
Złe najłatwiej pokona kto wcześnie ubieży.
Już od Excelencyi wszystko dziś zależy,
Ja u Excelencyi dobrzem położony...
Mądrej głowie dość na słowie. Sługa uniżony.

(Odchodzi.)




SCENA X.
Baron (sam.)

Byle tu nie przyjechał. (Pisze, potem dzwoni i do lokaja) Daj Sekretarzowi.
Telegram bardzo pilny. (Po dł. milcz.) Niechże mi kto powie
Co robić? Zerwać z Montim jakoś nie wypada,
Przytem szkoda posagu — trudna, trudna rada —
Jak się ożenię... mogę się skompromitować,
Posagu nie powąchać, a żonę zachować.

(Sługa pocztowy przynosi pakiet opieczętowany, oddaje i odchodzi. Baron przy stole przecina ceratę, w środku jest pakiecik w papier obwinięty, czerwoną wstążeczką związany, na nim kartka którą Baron czyta.)

„Baronowi Markowi Mortara najlepszemu i najdawniejszemu przyjacielowi jako upominek przesyła Kapitan Monti.“

(Otwiera pakiet na stole, potem odskakuje jak sparzony.)

Ha!.. rewolwer! (ciszej) rewolwer! (jeszcze ciszej) rewolwer! w mym domu!
Od Montego! przez pocztę... cios straszny... strzał gromu!

(Zbliża się do stolika i przypatruje się zdaleka.)

Rewolwer najprawdziwszy!.. Ale cóż się trwożę?!
Broń i list, jak najprędzej w policyi złożę.

(Ceratę rzuca pod stół; zawiązuje pakiet jak był, wstążeczką, potem staje na przodzie sceny.)

Tak. Ale czy Montego nie pogorszę sprawy?..
Ha?.. to niech i pogorszę! (Idzie do stołu bierze rewolwer i znowu kładzie.) Mogęż bez obawy
Ściągnąć na się uwagę... bankier smaczny kąsek...
Będą śledzie mój z Montim przyjacielski związek.
Będą śledzić stosunki... gmerać w mej przeszłości...
Nie, nie, rzecz niebezpieczna... Gdybym... gdzie... w skrytości..
Dobrze! Najlepiej! Rzeka pod mym oknem płynie...
Wrzucę corpus delicti... Niech na wieki ginie!

(Wyrzuca przez okno.)

Stało się — dzień feralny, okoliczność rzadka.
I pocztym nie wyprawił. (Siada do biura potém wstaje.) Strasząca zagadka!
Na co mi tę broń przysłał ten wartogłów stary?
Jakie mógł mieć powody — jakie ma zamiary?





SCENA XI.
Baron, Paolo.
(Tę scenę musi się pozostawić grze aktorów. Baron stara się powstrzymać swoją złość. Paolo ciągle jedno powtarza na migi. Jak dostrzeże gniew Barona, cofa się zdziwiony, a wtenczas Baron przybiera twarz wesołą, i niemy śmieje się znowu i w rękę całuje. Baron powtarza jakby do siebie co Paolo mówi na migi, a często i zapomina że ma z niemym do czynienia.)
Baron.

Niemy Paolo! Czego chcesz?

Paolo (całując go w rękę.)

Uniżony sługa — całuję rączki Pańskie — bardzo się cieszę że Pana widzę — Pan bardzo dobrze wyglądasz — rumiano — pięknie — całuję rączki Pańskie.

Baron.

Dosyć tych komplementów, czego chcesz?

Paolo.

Dziś rano łapałem ryby.

Baron.

Łapał ryby.

Paolo.

Ale nic, nic, nie złapałem.

Baron.

Co mi do tego.

Paolo.

Wracałem z prożnemi rękoma i płynąłem łódką po pod pańskie okna.

Baron.
Płynął po pod moje okna. I cóż ztąd? Czego chcesz?
Paolo.

Kiedy byłem pod oknem, coś z góry na mnie spada.

Baron.

Coś spadło na niego.

Paolo.

Uderza mnie w ramię — stłukło ramię — och bardzo mnie boli — bardzo.

Baron.

Cóż mi do tego, że ci ramię stłukło i że cię boli?

(Baron mówi czasem do siebie, a czasem podług potrzeby na migi do niemego Paola.)
Paolo.

Ale ja mądry — ja mam rozum — byłoby w wodę upadło — ja łap — pomyślałem sobie że to Barona co mieszka na górze i oto przynoszę Panu.

(Paolo oznacza Barona okazaniem jego faworytów, nadęciem policzków i zadarciem głowy. Paolo dostaje z kieszeni rewolwer tak obwinięty jak go był Baron wyrzucił i oddaje mu całując go w rękę.)
Baron.

Co to jest?.. Ja niewiem... czego kiwasz głową?
Nie chcę... to nie jest moje... przeklęty niemowo.

Paolo (śmiejąc się i całując go w rękę.)

Żartujesz — ja rozumiem — żartujesz.

Baron.

Jakto żartuję? Ja nie żartuję, rozumiesz?

Paolo.
Ten pakiet jest twój — jak mnie uderzyło, zabolało mnie bardzo, o bardzo, bardzo zabolało. Spojrzałem w górę — zobaczyłem rękę.
Baron.

Zobaczył moją rękę.

Paolo.

W tym oto ubiorze — piękny... och, och, bardzo piękny, jeszcze tak pięknego nic nie widziałem.

Baron.

Przeklęcie!.. Jak odbiorę będę miał spólnika...
Nie wezmę, jeszcze gorzej... bo z tego wynika
Że albo dla nagrody złoży gdzie w urzędzie,
Albo zechce sprzedawać i schwytany będzie.
W jednym i drugim razie mam śledztwo na karku.

(Czas jakiś patrzą sobie w oczy nic nie mówiąc).
Paolo.

Stłukło mi ramię — bardzo boli — nie będę mógł zarobić — mam dzieci — pięcioro — daj mi Pan co — byłoby wpadło w wodę — ale ja mądry, ja mam rozum, złapałem ale mnie stłukło — mam pięcioro dzieci.

Baron (odbiera rewolwer i daje pieniądze.)

Na, masz, idź precz.

Paolo.

Daj mi więcej — proszę Pana — Pan taki wielki Pan — bogaty — ja mam dzieci — tyle — tycie — maluteczkie.

Baron.

Co?! (pomiarkowawszy się.) Na, masz, ty stłuczony garnku.

(Paolo odchodzi ku drzwiom, pomału, oglądając się i patrząc na pieniądze.)

Czy on wie co tu w środku, muszę jednak wiedzieć.

(Na skinienie jego Paolo wraca.)

Lecz jak te słowa, „czy wiesz?“ na migi powiedzieć?

(Robi różne migi, których Paolo nie rozumie.)

Ani rusz!.. Wiesz co w środku?.. tu?.. w tym papierze?

Paolo.

Tak, tak, płynąłem łódką... z góry spada coś ciężkiego i byłoby w wodę wpadło...

Baron (gniewnie.)

Nie powtarzajże łotrze, bo mnie chętka bierze...

(Paolo cofnął się przestraszony a Baron powstrzymuje złość i mówi z uśmiechem.)

Ja ci się pytam co ten.... tu papier osłania...
Czy wiesz? Czy wiesz? Czy ty wiesz? O! znak zapytania.

(Powtarza „czy wiesz“ coraz wyraźniej otwierając gębę coraz więcej nareszcie zrobił znak zapytania palcem w powietrzu.)
Paolo.

Tak, tak, wyrzuciłeś przez okno — ja zobaczyłem rękę w tej oto sukni, bardzo piękna — och, och, bardzo piękna.

Baron (zamierzając się pięścią.)

Ech jak cię trzepnę. (Paolo odskakuje. Baron udaje śmiech, potem bierze za rękę Paola i przyciąga do siebie).
Pójdź tu mój kochany.

(Daje pieniądze i głaszcze go.)

Patrz... to pakiet... o!.. o!.. o!.. wstążeczką związany...
Ale tam, tam, (aż przysiadając) tam... w środku... w brzuchu... co tam skryto?
Czy wiesz? lubko, kochanku, (zawsze głaszcze) brygancie, bandyto.

Paolo.

Mam dzieci sześcioro.

Baron.
Już szóste urodził.
Paolo.

Tyle, tycie — jedno przy piersi, a mnie ramię boli.

Baron (wskazując mu drzwi.)

Dość tego, idź, idź... płacę a nic nie wyjaśnie

(Odchodzącemu kłania się ręką i mówi z uprzejmym uśmiechem).

Bodaj cię djabli wzięli... niech cię piorun trzaśnie!

(Paolo odchodzi. Baron kładzie rewolwer na stole, rzuca się na krzesło i obcierając czoło oboma rękami.)

Dzień feralny. (po krótk. milcz.) Rewolwer! Straszny choć zakryty

(Po krótkiem milczeniu.)

Żebym wiedział przynajmniej czy on nie nabity.

KONIEC AKTU DRUGIEGO.
AKT III.
Salon w domu Pameli. Drzwi w głębi i na prawo — po prawej stronie od aktorów, kanapa, przed nią stoliczek, na którym butelka z wodą, szklanki i parę flaszeczek. Przy podniesieniu kortyny Pamela wpół leżąc na kanapie, zdaje się trzeźwić wąchając flaszeczkę, w środku sceny stoi Negri, oczy w górę wzniesione — po lewej stronie sceny, kosz z wiekiem, nazwany chiffonnière.


SCENA I.
Pamela, Negri.
Pamela.

Taką biorę nagrodę za najczystszą cnotą,
Za opiekę nad dziećmi, za me lata złote,
Za to żem się wyrzekła świętych uczuć serca!
Nietylko mnie opuszcza podły przeniewierca,
Ale zagraża oraz memu honorowi,
Bo świat wszystkiemu wierzyć będzie co on powie
A on własnej płochości zwali na mnie winę.
O Boże, z żalu, hańby i ze złości zginę.
Panie Negri.

Negri.

Co Pani?

Pamela.

Proszę bądź tak grzeczny,
Idź, kup mi funt trucizny...

Negri.

Pomysł średniowieczny.

Pamela (płacząc i z czułością.)

Zadam straszną truciznę i jemu i sobie...
I od wiarołomnego wybranej osobie...
I ojcu tej osoby... i Barbiemu razem.

(Zrywając się.)

Nie, nie! Nie chcę trucizny. Chcę się mścić żelazem.
Idź, kup mi dwa sztylety. Cóż stoisz jak skała?
Mówże co!

Negri.

Czekam Pani, byś mówić przestała.

Pamela.

Czyż ja mówię?! Ja płaczę... ja cicho łzy leję.
Powiedz z kim się chce żenić. Daj śmierć lub nadzieję.

Negri.

Rozważywszy rozmowę tak moją jak Pani
Cośmy mieli z Baronem, serce moje rani
Pewność niezaprzeczona, że ten pawian stary...

Pamela (przed siebie.)

O! o! pawian i stary!..

Negri.

Ma podłe zamiary
Wciągnąć w śluby Otyldę moją ubóstwioną.

Pamela.

Córkę Montego?

Negri.

Tak jest. Lecz pierwej me łono
Tysiącem przedrze razów, nim spełni co marzy.
Tylko po moim trupie dojdzie do ołtarzy.

Pamela.

Nie, nie, to być nie może. Baron mało ceni
Osobiste zalety; jeśli się ożeni,
Jeśli zdepce me prawa, nie pomny na Boga,
To tylko dla majątku — Otylda uboga!

Negri.

Powody mi nieznane, lecz znane zamiary.

Pamela.

A w stałość twej kochanki, maszże dosyć wiary?

Negri.

Ach, gwiazdy nie są tak pewne że roziskrzą nieba,
Że je potem rozstąpi wóz ognisty Feba,
Jak ja serca Otyldy. Nie ufać przysiędze,
Byłoby plamić kartę w Odwiecznego księdze,
Posądzać ją o zmienność byłoby tak zbrodnią,
Jak nazwać blask aniołów, piekielną pochodnią.

Pamela.

A ojca jestżeś pewny?

Negri.

Monti człowiek prawy,
Lecz niestety nie umie kierować swej nawy.
Pieniężne huragany uderzając nagle,
Pędzą w morza szalenie, lub zrywają żagle.

Pamela.

O biedna ty Otyldo! Ty może w tej dobie
Pamiętając o ojcu, nie myślisz o sobie.

Negri.

Co za myśl piorunowa!

Pamela.

Widząc go w potrzebie,
Co ma, niesie w ofierze, to jest sama siebie.

Negri.

Ach strasznie i boleśnie! Jej dusza wspaniała
Może w sidła szatańskie uwikłać się dała.
Niechże spełni jak córka, ostatnią ofiarę,
A potem uświęcając zaprzysięgłą wiarę,
Staniemy przed odwiecznym natury obrazem,
I w krater Wezuwiusza rzucimy się razem.

Pamela.

Istne szaleństwo! Nieba nie sięgajmy czołem,
Ale córkę i ojca ratujmy pospołem.
Nie dozwolim Otyldzie spełnić poświęcenia
I Montemu oszczędzim zgryzoty sumienia.
Idź, jedź i nie wchodząc w słowną praw obronę,
Uwieź swoją kochankę jakby własną żonę.

Negri.

To być nie może, ona na to nie zezwoli.

Pamela.

Być musi, choćby nawet pomimo jej woli.
Jak już raz u mnie będzie, poradzimy snadnie.
Z moich ją rąk Pan Baron pewnie nie wykradnie.

Negri.

Ależ nie wiem gdzie Monti, ja go szukam właśnie.
Jak pocisnę Barona, rzecz całą wyjaśnię.

Pamela.

Nie, rzecz całą popsujesz. Gdzie Monti przebywa
Musimy się dowiedzieć... ale myśl szczęśliwa!

Margrabina Belcampo sprzyja mi łaskawie,
Może być nam pomocną w naszej spólnej sprawie.
Lecz w tej wczesnej godzinie nie przyjmuje damy,
Napiszę więc bilecik, wręczysz go jej samej.
Możesz mówić otwarcie, będzie cię słuchała
Bo lubi wszystko wiedzieć i pomódz by chciała.
Przez ogród bardzo blizko, będziesz tam w minucie.
Chodźmy, w Bogu nadzieja.

Negri.

Smutne mam przeczucie,
Że czas tylko tracimy szukając gdzieś rady.
Lżej trafiłbym do końca, ostrzem mojej szpady.

(Odchodzą w drzwi na prawo.)




SCENA II.
Barbi (sam — wsuwa się powoli.)

Dziś jakoś krótsze schody, jakoś wyższe progi...
Nie wiem co to jest — chciałem już wracać z pół drogi.

(Siada na przodzie sceny.)

Trzęsą się łydki moje — zginają kolana,
Po grzbiecie przelatuje jakaś dreszcz nieznana...
A przytém, zdaje mi się, że się trochę boję.
Oby już koniec wzięło to poselstwo moje.

(Po krótkiém milczeniu.)

Na co téż Baronowi te harce wyprawiać?!
Samochcąc szukać guza i drugim nabawiać?!
I cóż Pani Pameli zarzutem się stanie?
O Boże! z Panią Barbi co za porównanie!
Pani Pamela jeszcze jak to mówią jara,
Pani Barbi nie młoda, nawet troszkę stara.
Pani Pamela miła, jeszcze czasem ładna,

Pani Barbi mniej ładna... brzydka... ba szkaradna.
Kształtów Pani Pameli okrągłość nie szpetna,
U Pani Barbi wszystko negacya kompletna.
A jaka nie łagodna... strach!.. nikt nie uwierzy,
Że mnie nawet dalibóg czasem i uderzy.
Sekatura! Co?





SCENA III.
Baron, Barbi.
Baron (chwiejąc się, blady.)

Barbi! Barbi co się dzieje?

Barbi.

Gdzie?

Baron.

Nie uważałeś?

Barbi.

Co?

Baron.

Jakiś zły wiatr wieje.

Barbi.

Sziroko.

Baron.

Jakiś ruch... coś... czego człek się boi.
Chciałem pójść przez most, warta.

Barbi.

Wszak tam zawsze stoi.

Baron.

W bramie miejskiej żandarmy.

Barbi.

Po trzech w każdej bramie.

Baron.

Więcej dziesięciu. Jeden chwycił broń na ramię.

Barbi.

Może przypadkiem.

Baron.

Duszno! Daj mi proszę wody.
Same czoła zmarszczone, śmiejące się brody.
Ten we mnie wzrok szatański topi jakby dzidę,
Tamten staje jak stanę, a idzie jak idę,
Ten wyprzedzając spiesznie, kłania mi się nizko,
Ów stąpa krok w krok za mną a tak blizko, blizko,
Że jego dech piekielny czułem na mym grzbiecie,
Nareszcie... jakoś mi się... ściemniało na świecie,
Zimny pot oblał czoło, zatrzęsły się nogi
I bez woli i wiedzy, wstąpiłem w te progi.

Barbi.

Sekatura! Pan Baron jesteś troszkę chory...
Może z Panią Pamelą ranne rozgowory
Wywarły jakieś nagłe miłośne wzburzenie...

(Baron neguje.)

Lub żołądek popsuty... lub téż zaziębienie.

Baron (przed siebie.)

Wplątał mnie hultaj.

Barbi.

Kto? Jak?

Baron.

Barbi, co się dzieje
Z Salvandorem?

Barbi.

Źle pewnie.

Baron.

Ależ mam nadzieję,
Że się to dobrze skończy.

Barbi.

Ja nie.

Baron.

Być nie może
Aby mnie zabijano że broni nie złożę.

Barbi.

Ależ Panie Baronie, to stan oblężenia.
Podług rodzaju broni kara się odmienia.
Tak, mniej jest karygodne armaty ukrycie,
Jak narzędzi zdradliwych a to mianowicie:
Szpady w lasce, wiatrówki, zwłaszcza rewolwera,
I słusznie, bo to wrota do zbrodni otwiera
By jedni życia drugich po kieszeniach mieli.
Ot, rewolwer jak figa, a sto razy strzeli.

Baron.

Duszno!.. pójdę do siebie...

(Tu spostrzegłszy kosz nie spuszcza z niego oka.)
Barbi.

Ach Panie Baronie,
Kiedy już jesteś w Pani Pameli salonie,
Nie odchodź, jej nie widząc — przykro by jej było.

Baron.

Tak... tak... dobrze, uwiadom zawsze drogą, miłą,
I szanowną Pamelę, że jej sługa czeka.

(Barbi odchodzi w drzwi prawe — Baron wracając, spieszy do kosza.)

Tu wrzucę żar piekielny co mnie wskróś przepieka.

(Kiedy jedną ręką dobywa obwinięty rewolwer a drugą podnosi wieko kosza, Paolo wchodzi niosąc wazon z kwiatem. Baron ujrzawszy go, chowa rewolwer do kieszeni, spuszcza wieko i odbiega w przeciwną stronę aż na przód sceny.)

Niemy! znowu ten niemy — czart w jego osobie.
Ja się boję... sam siebie... nie dowierzam sobie,
Bo mógłbym go... mógłbym go... (robiąc gest pchnięcia nożem) ten, ten, ten to tego...

(Powtarzając gest.)

A mam, mam chęć.. O Boże! zbawże mnie od złego!

(Wychodzi nacisnąwszy kapelusz, a spotkawszy pierwej Paola, który go chce w rękę pocałować, grozi mu pięścią pod nosem.)
Paolo (zadziwiony a potem na migi.)

A to co? to pięknie! mnie, mnie, pięścią grozić...
Ja mu odniosłem co złapałem i t. d.





SCENA IV.
Pamela, Barbi, Paolo.
Pamela (wybiegając.)

Ach Panie Ba!.. Co? gdzie? jak? Czy obelga nowa?
Panie Barbi co to jest?.. spisek, zdrada, zmowa...

(Porywając go za rękę.)

Ja Pana zabić mogę.

Barbi.

Konieczności niema.
Bo to ja, ja mówiłem niech się Pan zatrzyma,
Dobra Pani Pamela, do względów ma prawa...
A on na to — tak, dobrze, szanowna, łaskawa,
Uwiadomże ją proszę, że przyjaciel czeka.

Pamela.

Dlaczegóż ten przyjaciel przedemną ucieka?

(Rzucając się na kanapę.)

Spytaj się Pan niemego czy go jeszcze zastał.

Barbi.

O, co to, to nie — będzie rękami mi szastał,
A ja się niemych boję. Migi, figi owe
To przedrzeźnianie djabła, że im odjął mowę.

Pamela
(wzrusza ramionami i mówi z migami do niemego.)

Czy widziałeś Barona? czy ci co powiedział?
Pokaż mi co tu robił — czy chodził? czy siedział?

(Paolo pokazuje na migi, jak wszedł, jak i gdzie stał Baron, udaje jego poruszenia, nareszcie groźbę i odejście. Barbi odwrócony do ściany. Pamela pokazuje niememu że już wie dosyć i każe stawiać wazon między inne kwiaty. Do Barbiego).

Ile mogłam zrozumieć, wyszedł rozgniewany.

Barbi.

Gniewu w nim nie dostrzegłem, lecz był pomieszany,
Był blady... prosił wody...

Pamela.

Pił wodę, był blady...
Ależ on może chory... wyprawię na zwiady.

(Przywołuje Paola i mówi pokazując na migi.)

Idź, patrz, szukaj Barona — patrz czy nie zasłabnie.
Ale zawsze zdaleka...

(Paolo pokazuje że rozumie i powtarza na migi rozkaz Pameli. Pamela dając mu pieniądze.)

Na, masz... spraw się zgrabnie.

Paolo.

Rozumiem, rozumiem, o ja mam rozum i t. d.

(Rozpowiada na migi całą historyę z Baronem, jak płynął, ile ma dzieci etc., dopiero na znak powtórny Pameli odchodzi, chcąc pierwej pocałować w rękę i Barbiego, który się cofa przestraszony. Paolo śmieje się pokazują jego przestrach.)




SCENA V.
Pamela, Barbi.
Pamela (siadając na kanapie)

A teraz, między nami... siadaj... przy mnie... blisko...

Barbi (siadając na krzesełko.)

Całuję rączki.. tu mi dobrze... (na stronie) a tam ślizko.

Pamela.

Umiesz być szczerym?

Barbi.

Umiem jak mnie nikt nie straszy.

Pamela.

Bo szczerościt nam trzeba do rozmowy naszej.
Jesteś druhem Barona... zbyt usłużnym może,
Lecz wiernym... Powiem zatem czém się teraz trwożę.
Kiedym po żwawej scenie do domu wróciła,
Ochłonąwszy cokolwiek jeszczem w błędzie była,
Że związków jak są nasze, łatwo się nie zrywa,
Może on był za przykry, ja za popędliwa,
Lecz i on może czuje cząstkę mej boleści,
Wysłałam więc Maryetkę, po dokładne wieści.
Z Maryetką ma się żenić Barona odźwierny;
Wszystkiego téż com chciała, mam już raport wierny.

Słuchałam go gdyś nadszedł i powtórzyć muszę,
Abyś był w stanie pojąć, zrozumieć mą duszę,
Po mém odejściu, zdrajca żalu nie objawił,
Przyjmował jak zwyczajnie, telegram wyprawił,
Mówił z Negrim, z Parolim... tak minęło rano.
W południe jakiś pakiet z poczty mu oddano.
Coś tam było zapewne wielkiego znaczenia,
Bo od tej chwili, inny człowiek: postać zmienia,
Blady, gniewny, na wszystkich groźném rzuca okiem,
Sam ze sobą rozmawia, dużym chodzi krokiem,
Drzwi wciąż na klucz zamyka i znowu otwiera,
Potem zwiedza gmach cały, w każdy kąt zaziera,
Nakoniec wyszedł w cudzym kapeluszu z domu.

Barbi.

Sekatura!

Pamela.

Lecz tego nie powiesz nikomu.

Barbi.

Broń Boże!

Pamela.

Gdyby tu szło o szkody jakowe,
Byłby on z piórem w ręku łamał sobie głowę,
A nie biegł przez mój salon, jak biegun do mety.
O! wierz mi Panie Barbi, nasz Baron niestety
Wplątał się w jakiś spisek.

Barbi (zrywając się.)

A, na miłość boską,
Ciszej!.. ściągniesz nieszczęście, niedorzeczną troską.
Ja wiem wszystko co robi, co robić zamierza.

Pamela.

Ależ się takich rzeczy i bratu nie zwierza.

(Chwytając za rękę tragicznie.)

Wiesz ty, że w spiskach każdy o północy w masce,
Przysięga tajemnicę na szkieleta czaszce?

Barbi.

Sekatura!

Pamela.

Że z kościotrupem ręka w rękę,
Ślubuje wszystkim zdrajcom najstraszniejszą mękę.

Barbi.

Zgroza!

Pamela.

Wiesz! wiesz!.. nic nie wiesz — chyba żeś sam w spisku.

Barbi.

Ja! ja!

Pamela.

Nie, nie, nie jesteś bo tam niema zysku,
Ale Baron wplątany. Jego pomięszanie...

Barbi.

Straszące.

Pamela.

Bladość...

Barbi.

Straszna.

Pamela.

Niemego zeznanie...

Barbi.

Nie do pojęcia.

Pamela.

Ale cóż tu robił?

Barbi.

Siedział.

Pamela.

Potém?

Barbi.

Pił wodę... i...

Pamela.

Cóż?

Barbi.

Do siebie powiedział:
Wplątał mnie hultaj.

Pamela.

Widzisz! widzisz! sam wyznaje.

Barbi.

Ależ...

Pamela.

O Monti, Monti! Ciebie w tém poznaję!

Barbi.

Monti! Co pani mówisz?

Pamela.

Ten wplątał, ten zgubi,
A za to jego córkę Pan Baron zaślubi.
Bo tego nie zaprzeczysz?...

Barbi.

Nie zaprzeczę Pani,
Nawet powiem że tę myśl mój rozsądek gani,

I żem już Baronowi mówił bez ogródki,
Jakie niebezpieczeństwo, jakie złe ztąd skutki.

Pamela.

Będziem więc działać wspólnie.

Barbi.

Tak, wspólnie w tym względzie,
Tu nie zdradą przyjaźni, lecz usługą będzie.

Pamela (po krótk. milcz.)

Poznajże więc mej duszy i stronę tajemną.

(z westchnieniem)

Pomimo że postąpił tak okrutnie ze mną,
Że nie może swej zdrady uniewinnić niczem,
Że chce splamić mój honor przed świata obliczem,
Honor, który ja zawsze nad me życie cenię,
Panie Barbi... ja kocham, kocham go szalenie.

Barbi.

Sekatura!

Pamela.

Pojmiesz więc, co za świat boleści,
Na całą moją przyszłość jego zamiar mieści...

(Nagle.)

I kiedyż Pan Kapitan córeczkę przystawi?

Barbi.

Monti tu nie przyjedzie i ślub się odprawi...

Pamela (z uniesieniem.)

Ślub!.. ślub się nie odprawi...

Barbi (cofając się.)

Nie odprawi, pewnie.
Ale za co Pani na mnie spoglądasz tak gniewnie?!

Pamela.

Gdzież Monti? — tam pojadę... uprzedzę Barona,
Wszystkich rozpędzę... ja... ja jego przyszła żona...
Albo kogoś wyprawię co temu zaradzi.

Barbi.

Więcej nic nie chcę wiedzieć — niech go Bóg prowadzi.
Ja temu co przyrzekłem, wiernym pozostanę,
Lecz muszę złożyć ciężar, zlecenie mi dane,
A Pani zaś słuchając, chciej mieć wzgląd łaskawy,
Że ja jak Piłat w Credo, wlazłem do tej sprawy.

Pamela.

Cóż chce mój narzeczony, wiedzieć mi przyjemnie.

Barbi.

Idź do Pani Pameli — rzekł — oświadcz odemnie...

Pamela.

Nie mógłże sam oświadczyć?

Barbi.

Mógł... mógł bez wątpienia,
Na honor wielka prawda.

Pamela.

Mów, słucham zlecenia
Cóż?.. No!..

Barbi (coraz nieśmielej.)

Oświadcza... najprzód... najprzód swe ukłony...

Pamela.

Potem?

Barbi.

Najniższe...

Pamela.

Potem?

Barbi.

Że jest przymuszony...
Wstąpić w śluby małżeńskie. (Pamela wstrzymuje się w złości, Barbi kończy prędko) Jeśli Pani zatem
Nie zechcesz mu przeszkadzać... skarżyć się przed światem,
Jeśli na wieś wyjedziesz cicho i spokojnie,
On, zapis zaraz zwróci, wynagrodzi hojnie.

Pamela.

Barbi!.. jesteście łotry — oczy ci wyłupię,
A potem, jak Pan Baron, hojnie je wykupię.

Barbi.

Ależ łaskawa Pani, wszak Pani wiesz przecie
Żem niewinny... jak nowo narodzone dziecię.

Pamela.

A prawda!.. Zapomniałam o naszej przyjaźni.

Barbi.

Sekatura!

Pamela.

Wszystko to tak mi nerwy draźni,
Że bić kogoś, coś szarpać mam chęci ogromne,
Nie bierz mi więc Pan za złe, jeśli się zapomnę.

Barbi.

Merci!

Pamela.

A Baronowi odpowiemy razem.
Proszę. (Podając mu rękę.)

Barbi (na stronie.)

O Boże!

Pamela.

Jednym dam mu ją wyrazem.





SCENA VI.
Pamela, Barbi, Negri.
Negri.

Margrabinym nie zastał.

Barbi (na stronie odwracając się do ściany.)

Znowu ten brodaty!

Pamela (do Negrego.)

Już wiemy gdzie jest Monti... jedź bez czasu straty...
Panie Barbi, gdzie Monti?

Barbi.

Powiedz Pani wprzódy,
Że zdradzając Barona, mam zacne powody.

Pamela.

Powiem, powiem... lecz prędko, gdzie Monti?

Barbi.

W Modenie.

Negri.

Ale nas zgubić może moje oddalenie,
A przyjaciel Barona może w tym zamiarze,
Zamiast na zachód, na wschód jechać mi dziś każe.

Pamela.

Nie, nie... ręczę za niego.

Negri.

Co rozkażesz zrobię,

(do Barbiego.)

Ale jeżeli zdradzisz, pamiętajże sobie,
Że jak Boa Konstryktor życie twe obwinę,
Boleściami okolę każdą twą godzinę;
Że jak piekielna mara na twych piersiach siędę,
I jak Wampir niesyty krew twoją pić będę.

Barbi.

To nie jedź! Sekatura! Co Pan masz za prawo
Straszyć mnie, trwożyć, grozić jakąś zemstą krwawą?
Ja jestem obywatel, mam dwa domy w mieście,
Opłacam z nich podatek... mam syna nareszcie.

Pamela.

Skończcieże śmieszną sprzeczkę, nie na czasie wcale.
Panie Negri, idź spiesznie.

Negri.

Idę... idę (do Barbiego grożąc) ale!..

(Odchodzi.)




SCENA VII.
Pamela, Barbi.
Barbi.

Boa Konstryktor!... Wampir!... Wiem że to czcze słowa,
Lecz od nich serce bije i kręci się głowa,

I będę przez sen krzyczał, widząc węże wszędzie,
I Pani Barbi znowu za nos ciągnąć będzie.

Pamela.

Chodźmy. Ktoby tam zważał na poety słowa?!

Barbi (odchodząc z Pamelą.)

Boa konstryktor!.. Wampir!.. gorączka gotowa.

KONIEC AKTU TRZECIEGO.
AKT IV.
Ogród publiczny. Po prawej i lewej stronie na samym przodzie sceny, dwie altany. W prawej siedzi jakiś Jegomość mocno zajęty czytaniem papierów, w lewej siedzi dama, przy niej oficer. Z początku aktu aż do wyjścia na scenę Barona kilka osób przechodzi w różnym kierunku. Najdalej w głębi, chłopcy grają w kule.


SCENA I.
Paroli, Negri.
(Spotykają się — za Negrim drągarz niesie kuferek.)
Paroli.

Gdzież tak spieszysz?

Negri.

Do dworca żelaznej kolei.

Paroli.

I dokąd jedziesz?

Negri.

Jadę za głosem nadziei.

Paroli.

A ten głosek gdzież wabi ulubieńca Feba?

Negri.

Do Modeny. W Modenie promieniste nieba.
Tam Monti, tam Otylda moja ubóstwiona,
Spieszę rozerwać sidła chytrego Barona.

Paroli (na stronie.)

Baron mi się wyśliźnie jak Otylda bryknie.

(Głośno.)

Ale nic z twej podróży ponoś nie wyniknie,
Bo słyszałem z pewnością, że Monti w Turynie.

Negri.

Jeżeli nie w Modenie, jeden człowiek zginie. (Odchodzi.)

Paroli (sam.)

Pchnę Barona zazdrością, niech za Negrim goni,
Niech narzeczonej a raczej niech posagu broni.
Lecz nadto jest bankierem by sięgnął po żonę,
Nim zedrze z jej majątku straszącą zasłonę,
Jak go więc ćwiknę, będzie musiał pędzić cwałem.
Jedną drogą zbawienia, którą mu wskazałem.

(Odchodzi w głąb sceny.)




SCENA II.
Baron, Mario.
(Baron wychodzi z po za altany prawej, idzie oglądając się na wszystkie strony zkosa w głąb sceny, potem zwraca się nagle i spotyka kogoś znajomego, po wzajemnych ukłonach zwraca się znowu a idącego naprzód sceny, Mario spotyka.)
Mario.

Zszedłem się z hrabią Viani — zasyła ukłony.

Baron (roztargniony.)

Tak, tak, dobrze, dziękuję.

Mario.

Jest uszczęśliwiony
Żeś Pan Willi nie kupił.

Baron.

Ja nie mniej.

Mario.

Szkoda,
Kupców ma dość...

Baron.

Winszuję.

Mario.

Stanowczo więc zgoda?..

Baron.

Zerwana.

Mario.

I kawaler Maltański był u mnie.

Baron.

Dobrze, dobrze.

Mario (śmiejąc się.)

Nareszcie przemówił rozumnie.
Powiada że dług kiedyś co do grosza spłaci,
Ale pierwej na czele swych zakonnych braci,
Chce Stambuł atakować... i prosi na drogę.

Baron.

No, potem o tem, adieu! (Odchodzi trochę w głąb sceny.)

Mario (wkrótce wracając.)

Może służyć mogę.

(Podając dziennik)

Kuryerek dość ciekawy, wyraźnie powiada,
Że finanse poprawić, najprościejsza rada:
Nic nie płacić, a cudze brać, brać co się zdarzy,

Tak się dochód z rozchodem wkrótce zrównoważy.
Ciekawy artykulik, niech go Pan przeczyta.
(Odchodzi.)

(Baron schowawszy dziennik, odchodzi w głąb, ogląda się, potem dostając zawinięty rewolwer, prędkim krokiem do altany na prawo wbiega.)
Jakiś Jegomość.
(zrywa się przestraszony i upuszcza papiery.).

Co to jest?

Baron (cofając się spiesznie.)

Nic. Przepraszam.

Jakiś Jegomość.

Jak? Nic. Szpieg, bandyta!

(zbierając papiery.)

Szpieg. Przed temi trutniami już schronienia niema...
Połknęliby uszyma, zjedliby oczyma.

(Odchodzi na prawo nie widziany przez Barona. Baron oglądnąwszy się wkoło, podobnie jak do prawej, wbiega teraz do lewej altany, w chwili kiedy oficer całuje w rękę damę. Dama za ukazaniem się Barona, spuszcza welon, krzyknąwszy i odchodzi na lewo.)
Baron (cofając się.)

O! o! przepraszam.





SCENA III.
Baron, Oficer.
Oficer.

Panie!.. czego Pan tu żądasz?
Dlaczego nieproszony w altany zaglądasz?

Baron.

Niechcąc...

Oficer.

Znasz Pan tę damę?

Baron.

Damę?

Oficer.

Powiedz szczerze.

Baron.

Co?

Oficer.

Znasz tę damę?

Baron (wstrzymując niecierpliwość.)

Jaką, panie oficerze?

Oficer.

Tę, co tam była ze mną.

Baron.

Z Panem była dama?

Oficer.

Ze mną albo nie ze mną.

Baron (zniecierpliwiony.)

Sama czy nie sama,
Nigdy jej widzieć nie chcę... nigdy jej nie spłoszę.

Oficer (dostając bilet wizytowy z pularesu.)

A!.. tym tonem przemawiasz? To mój adres.. proszę..

Baron.

Bardzo Panu dziękuję... lecz cóż ja z nim zrobię?

Oficer.

Co Pan chcesz — a daj mi swój.

Baron.

Nie mam dziś przy sobie.

(Zdejmuje kapelusz i z ukłonem.)

Baron Mortara, bankier — firma wielce znana.

Oficer.

Tak!... Mortara i bankier... (Odbiera bilet.) Bądź zdrów.

Baron.

Sługa Pana,
Uniżony, najniższy!

Oficer.

Ale radzę szczerze,
W altany nie zaglądaj mój Panie bankierze
Mógłbyś wziąć większy procent niż go brałeś kiedy.

(Odchodzi.)




SCENA IV.
Baron potem Chłopcy później Paolo.
Baron (po krótk. milcz.)

Ach jabym brał i mniejszy, bylem wylazł z biedy.

(Po krótk. milczeniu.)

Jak się pozbyć tego psa, tego rewolwera?..
Jak go chcę schować, sto ócz ze wszech stron poziera.
Rzuciłbym gdzie do dziury... a nuż pies wystrzeli.
Hm... hm... właśnie w tém miejscu, tu, przeszłej niedzieli,
Skradli mi chustkę... może... jak szczęście dopisze,
Skradną mi i rewolwer. Tam jakieś urwisze

Niby ślepe na wszystko, niby grą zajęte...
W nich nadzieja... spróbujmy... Chustka na ponętę.

(Dobywa rewolwer z bocznej kieszeni i wraz z chustką, tę długo wypuszczając, kładzie w dolną kieszeń, potem biorąc laskę o złotej gałce pod ramie, rozwija dziennik, i przechadzając się ku chłopcom, czyta. Jeden chłopiec drepcze przy nim żebrząc, a drugi z dala postępuje za nim.)
Chłopiec.

Mój łaskawy dobry Panie,
Miej nademną zlitowanie,
Daj mi szeląg proszę o to,
Bom jest biedny, bom sierotą;
Ani ojca, ani matki,
Ani grządki, ani chatki,
Mój Wielmożny Jaśnie Panie,
Miej nademną zlitowanie,
Trzy dnim w gębie nie miał chleba,
Daj, daj proszę, bo mi trzeba.

Baron.

Nic nie dostaniesz. Wstydź się żebrać — zarób sobie.

Chłopiec.

Co dostanę to zarobię,
Oświecony Książe Panie,
Najjaśniejszy Królu Panie,
Miej nademną zlitowanie (ciągnąc za poły.)

Baron (chwytając za laskę.)

A nie pójdziesz mi zaraz!... ty... ty... napastniku!

Chłopiec (ucieka, potem w oddaleniu podskakując.)

Kukuryku! kukuryku!

(Kiedy Baron puścił się z laską za chłopcem, drugi wyciągnął mu chustkę.)
Baron (na przodzie sceny macając kieszeń.)

Zjedz djabła! Chustkę ukradł, rewolwer zostawił.
Lecz nadziei nie tracę bo się gładko sprawił,
Ale muszą mieć pomoc, starania dziecięce.

(Odpina surdut, siada na krzesełku, połę w której rewolwer, spuszcza po za krzesło, Dziennik w ręku, niby zasypia. Chłopiec żebrak ten sam ale na kulach, drugi za nim, zbliżają się powoli.)

Byle z mojej kieszeni przeszedł pies w ich ręce,
Niech potem złapią, ćwiczą, moja rzecz skończona,
Jak się zaprę własności i któż mnie przekona.

Chłopiec (innym głosem.)

Paniczeńku, szczęść wam Boże!
Obdarujcie też kaleczkę
Co zarobić nic nie może.
Ja mam biedną babunieczkę,
Matkę ślepą, siostrę głuchą
I tatunia z nogą suchą,

(Coraz ciszej i bliżej.)

Matkę głuchą, siostrę suchą,
Głuchą... suchą... suchą... głuchą.
(Sięga po zegarek.)

(Baron chrapnął, poprawił się i zasłonił ręką zegarek. Chłopiec w tył odskoczył.)
Chłopiec (znowu zbliżając się coraz ciszej.)

Obdarujcie też kaleczkę,
Ja mam biedną babunieczkę.
Matkę głuchą, siostrę ślepą,
Ślepą, ślepą, głuchą, głuchą... i t. d.

(Drugi chłopiec wyciąga rewolwer i obadwa odbiegają.)
Baron (po krótk. milcz.)

Ha! wyleciał — wygrałem!.. serce we mnie hasa!
A teraz do Modeny! hopsasa! hopsasa!

(Słychać hałas za sceną. Niemy Paolo niesie w lewej ręce zawinięty rewolwer i czerwoną wstążką obwiązany, a prawą ręką ciągnie za ucho płaczącego chłopca.)

Niemy! znowu ten niemy! (Chwytając Paola za piersi.)
Poczwaro przeklęta,
Dopókiż znosić będę twe piekielne pęta?
Ty łotrze! ty hultaju! ty djable rogaty,
Zaduszę cię, zagryzę, rozedrę na szmaty!

(Paolo chwycony za piersi puszcza chłopca, który porwawszy upuszczoną laskę przez Barona, odbiega. Na hałas zbiegają się ludzie i żandarm przychodzi. Baron opamiętawszy się, puszcza Paola, ogląda się wkoło i po krótkiem milczeniu, parska udanym śmiechem. Głaszcze Paola który także się śmieje.)
Baron (pokazując na migi.)

Spałem.

Paolo.

Tak, tak... widziałem.

Baron.

Coś mi się śniło.

Paolo.

Wiem — wiem — ja patrzałem — ja, ja chłopca złapałem.

(Rozpowiada jak zobaczył że Baron śpi, jak mu coś z kieszeni wyciągnięto, jak gonił chłopca aż go złapał, potem jak go Baron dusił, śmieje się i całuje w rękę.)
Baron (odbierając rewolwer.)

Dobrze, dobrze, masz talara.

(Paolo zobaczywszy talara, unosi w górę kapelusz jakby krzyczał „Vivat.“ Uliczniki otaczają Barona, krzycząc: „i mnie, i mnie, i mnie.“ Baron zmięszany rzuca im drobne pieniądze w kapelusze i stara się odejść.
Żandarm.

Ustąpcie się hultaje!

Baron (odchodząc spiesznie.)

A to boska kara!

Uliczniki (biegną za nim wraz z niemym.)

Vivat! vivat! niech żyje nasz Baron Mortara!

KONIEC AKTU CZWARTEGO.
AKT V.
Salon pierwszego aktu — stołu na środku niema. Baron siedzi przy biurze na łokciach oparty. Po długiem milczeniu.


SCENA I.
Baron (sam.)

I cóż mi się stać może? (Wstaje.) Co mi się stać może...
W najgorszym razie... nie, nie... za nadto się trwożę...
Ale Salwandor... A ba!.. Salwandor ubogi,
A ja... śmiało Baronie! stań znowu na nogi.
Skubną mnie wprawdzie, skubną, to boli najwięcej,
Ale wezmę posagu trzy kroć sto tysięcy.
Monti gorszy sęk... Monti skompromitowany.

(Z rozczuleniem.)

Na co mnie, mnie broń przysłał, wszak mu jestem znany,
Powinien był pamiętać, że już dzieckiem małem,
Drewnianą nawet bronią, bawić się nie chciałem,
I któż ręczy, że takich rewolwerów krocie,
Nie rozesłał ten waryat burzliwej hołocie?!
Któż mi ręczy, że poczcie nie dano wyprawić,
Aby moją lojalność na próbę wystawić?!
Ten rewolwer mnie niszczy... jestem jak w malignie.
Co mi się w jednem oku piękny posag mignie,
Zaraz w drugiem pięć rurek jak nożami kraje,

A jak przymknę powieki, Monti w oczach staje,
Monti już z brodą po pas, ze sztyletem w dłoni...
Konspiracya czysta!.. Niechże Pan Bóg broni!





SCENA II.
Baron, Pamela (wchodząc spiesznie.)
Pamela.

Ach Marku, coś ty zrobił!...

Baron.

Chciejże skargi, żale
I przekleństwa, na później odłożyć wspaniale.

Pamela.

Niewdzięczny, już ja teraz nie mówię o sobie,
Ale o niebezpieczeństwie co zagraża tobie.

Baron.

Mnie?.. Otóż się nie boję. (Śmieje się.) Straszysz mnie daremnie. (Śmieje się.)
Cóż?.. Mówże!..

Pamela (biorąc go za rękę.)

Patrz mi w oczy. Gdyś wyszedł odemnie,
Gdzieś był? Milczysz? Więc prawdą owa wieść straszliwa,
Która już całe miasto jak strzała przeszywa?!

Baron.

Jakaś bajka?

Pamela.

Nie bajka. Wychodzę z kościoła,
Pani kontrolorowa Rossi na mnie woła:

Pamelo! czy słyszałaś że się lud zgromadził
W miejskim ogrodzie, licznie, i adres uradził
Do Barona Mortary...

Baron.

Adres! co za baśnie,
Co za szalone baśnie!

Pamela.

Tak też rzekła właśnie
Żona doktora Capi, której brat rodzony,
Jest w najbliższych stosunkach, przyjacielem żony
Pułkownika żandarmów. Źródło więc dokładne.
Zbieg ludu był ogromny, lecz narady żadne,
Ale Baron rozrzucał pieniądze garściami,
Wydał dziesięć tysięcy... samemi frankami
Nowiuteńkiemi jak dzień.

Baron.

Zwaryowały baby!
Ja rzucałem pieniądze między jakieś draby!

Pamela.

Nareszcie Cavaliere Pipistrella wpada:
Byłem w ogrodzie, woła, pyszna ludu rada!
Pysznie Baron przemawiał, jak Demosten nowy,
Lud też wrzeszczał wiwaty do zawrotu głowy...
I wykrzyknął nakoniec jednogłośnym chórem
Barona de Mortara, naszym dyktatorem.

Baron.

Niechże go djabli porwą tego Pipistrellę!..
Rozumu w nim za mało, a złości za wiele.
Byłem w ogrodzie...

Pamela.

Widzisz!.. O biada nam, biada!

Baron.

Chustkę mi kradną... niemy złodzieja dopada...
Ja chcę dać za to franka, daję mu talara,
A on w radości krzyknął, niech żyje Mortara.

Pamela.

Niemy krzyknął, niech żyje?

Baron.

No!.. niby... gestami.
Potem jak się podzielił z jakiemiś chłopcami,
Ci, dwa razy... raz tylko... wiwat zawołali.
Otóż to i rzecz cała. Ja poszedłem dalej.
Chłopców żandarm rozgonił.

Pamela.

Żandarm lud rozgonił?!
Była zatem utarczka, lud się pewnie bronił...
Krew płynęła... O biada!.. (Załamuje ręce.)

Baron.

Ależ u kaduka!..

Pamela.

O milcz! twój gniew udany, już mnie nie oszuka...
Marku!.. Ty spiski knujesz...

Baron (oglądając się.)

O dla Boga, ciszej!..

Pamela.

Jesteś na czele spisku.

Baron (chwytając się za głowę.)

Gwałtu!.. Kto usłyszy!..

Pamela.

Marku! ja mam bolesny, gorżki żal do ciebie,
A wszystko ci przebaczę, ale ratuj siebie.

(Klękając.)

Oto na klęczkach błagam.

Baron (podnosząc ją.)

Chcesz abym oszalał?!

Pamela.

Chcę niech ginie świat cały, byleś ty ocalał...
Idź, spiesz, spiesz do Podesty, może za godzinę
Będzie za późno, powiedz, wyznaj swoją winę...
Ach oni cię uwięzić, oni zabić mogą.

Barbi (wbiegając zadychany.)

Widziałem!..

Baron.

Co?

Barbi.

Go.

Baron.

Go?

Barbi.

Widziałem go.

Baron.

Kogo?

Barbi.

Montego.

Baron.

Monti tu jest!.. głowa mi się pali!

Pamela (do Barbiego.)

Z córką?

Barbi.

Z córką. (Pamela spiesznie odchodzi.)





SCENA III.
Baron, Barbi.
Baron.

Monti tu!.. świat się na mnie wali.

Barbi.

Z wagonu już zawołał: Jak się masz kochany
Panie Barbi. Kochany!.. dlaczego kochany?
Sekatura! Jednakże odrzekłem mu grzecznie:
Dobrze, dziękuję Panu... bo zawsze bezpiecznie
Być grzecznym z temi ludźmi... kto tam bowiem zgadnie,
Jakie, gdzie, komu, kiedy, przeznaczenie padnie.

Baron.

Cóż jeszcze mówił?

Barbi.

Mówił, że kwaterą stanie
W domu Pana Barona.

Baron.

Nic z tego mój Panie!
U mnie mieszkać nie będziesz.

Barbi.

Nawet nie wypada,
Lecz jak temu przeszkodzić? Z Montim trudna rada...
A coś i na Judytę Otylda zakrawa...

Jakoś mocno zuchwała i kaducznie żwawa.
Potem przybiegł ten... z brodą.

Baron.

Negri?

Barbi.

Wampir raczej!
Wampir! Boa konstryktor!

Baron.

Hę? Jak? co to znaczy?

Barbi (kiwnąwszy ręką.)

Nic. Jak weszli do sali, patrzałem przez dziurkę.
Negri zdawał się błagać ojca, ojciec córkę...
Były jakieś zatargi a potem, w znak zgody,
Padli sobie w objęcia... zmięszały się brody
I kropiły się łzami jak święconą wodą.

Baron (chwytając za rękę Barbiego.)

Brody! Coś ty rzekł!.. Monti zatem z brodą?

Barbi.

Z brodą.

Baron.

Ze sztyletem w ręku?

Barbi.

Nie, z parasolem.

Baron.

Boże!
Tajne twoje przestrogi przyjmuję w pokorze
I jeżeli dziś z córką posag przyjąć muszę,
Z ojcem wszelkie stosunki raz na zawsze skruszę.

Idź, idź, spiesz Panie Barbi, wstrzymaj go w pochodzie...
Powiedz mu, powiedz co chcesz o ważnej przeszkodzie,
Która mu w moim domu mieszkać nie dozwala —
Niech sobie stanie w pięknym hotelu Donwala.
Wszystko zapłacę... potem odda... chwile lecą,
Idź!.. Odwiedzę go zaraz... jak się zciemni nieco.

Barbi (odchodząc.)

Sekatura!

Baron (sam.)

Przeklęcie! Ten przyjazd tu do mnie,
Te pogłoski po mieście, rosnące ogromnie,
Mogą ściągnąć uwagę — będziemy strzeżeni,
A rewolwer, rewolwer zawsze w mej kieszeni.





SCENA IV.
Baron, Paroli.
Paroli.

Źle, źle Panie Baronie.

Baron.

Dla Boga! zemdleję!

Paroli.

Nasz układ trwa niezmienny, lecz się zamiar chwieje,
Szedłem od Excelencyi gdzie mnie wezwać raczył,
Kiedym w miejskim ogrodzie, Negrego zobaczył.
— Dokąd, pytam. — Do dworca żelaznej kolei.
— Gdzież więc odjeżdżasz? — Jadę za głosem nadziei,
W Modenie jest Otylda moja ubóstwiona,
Spieszę zniweczyć sidła chytrego Barona.

Chcąc zbałamucić, rzekłem: Monti jest w Turynie.
— Jeżeli nie w Modenie, jeden człowiek zginie —
Odpowiedział i odszedł.

Baron.

Negrego oddalę,
Ale gorsze zdarzenie niespodziane wcale.
Monti przyjechał.

Paroli.

Monti przyjechał.

Baron.

W tej chwili.

Paroli.

A więc do nóg upadam, wszystkośmy stracili.

Baron (zatrzymując go.)

Nie, nic nie stracone, byleś oświadczył potem,
Przed Excelencyą, żem nie wiedział o tém.

Paroli.

Ech mój Panie Baronie, nie trać słów daremnie,
Z jakąś niby opieką drwiłeś sobie ze mnie.
Zapragnąłeś posagu, chciałeś w lot ustrzelić,
Dlatego testamentu wzbraniałeś udzielić.
Że mnie zaś o rzecz idzie a nie o powody,
Udawałem głupiego przy zawarciu zgody.
Teraz nowe wybiegi. Czegóż mam być świadkiem?

Baron.

Że go nie przyjmę, gdyby przyszedł tu przypadkiem,
Że póki na nim cięży jakieś oskarżenie,
Póty ja go znać nie chcę.

Paroli.

A z córką się żenię.

Baron.

Cóż ztąd? Córkę za żonę można wziąć do siebie,
A teścia i za okno wyrzucić w potrzebie.

Paroli.

Ale kto się łączy z winnym, ten się winnym staje,
A przynajmniej, mój Panie, mocny pozór daje.
Zresztą sam się zakrztusi kto zanadto kadzi,
Wiedzą przytem z ogrodu gdzie droga prowadzi.

Baron.

Możesz wierzyć tym baśniom?

Paroli.

Niczemu nie wierzę,
Ale jeszcze raz radzę, com radził w tej mierze.
Idź Pan do Excelencyi, ta sprawa się przetnie,
Jeżeli on pomoże — lecz wystąp szlachetnie,
Otwarcie a rozumnie, w Montego obronie.
Ja muszę go unikać, stać jeszcze na stronie,
Bobym do wszelkiej zwłoki zamknął sobie drogę.





SCENA V.
Baron, Paroli, Barbi później Otylda i Negri.
Barbi (wbiegając, włosy w nieładzie.)

Monti aresztowany.

Paroli (na stronie.)

Teraz zostać mogę.

Baron.

Nie w moim domu przecie.

Paroli (na stronie.)

Nie wiem co to znaczy.

Barbi.

W samej bramie.

Baron.

Przeklęcie.

Paroli (na stronie.)

Miało być inaczej.

Otylda (wbiegając, za nią Negri.)

Gdzie jest Baron? Gdzie Baron? Mój ojciec niewinny,
Schwytany, uwięziony, a Pan tu nieczynny!?
Idź!.. biegaj... broń go, brońże... mój Panie Baronie.

Baron.

Lecz cóż ja zrobić mogę... ja go nie obronię.

Otylda.

Ależ bronić, nieszczęsny, miej przynajmniej wolę.

Negri (który nie może przyjść do słowa.)

Pozwól Panno Otyldo...

Otylda.

Nic, nic nie pozwolę,
Póki mój biedny ojciec wolnym nie zostanie,

(do Barona)

Nie zabiją nas przecie za korne błaganie.
Idźmy razem oboje.

Baron.

I to być nie może.

Otylda.

Panie Barbi.

Barbi.

Nie mogę.

Otylda.

Ależ o mój Boże,
Trzeba przecie coś robić... Baronie chodź zemną,
A jeśli nasza prośba stanie się daremną,
Zbierz lud co cię na rękach dziś w ogrodzie nosił...

Baron.

O wstrzemięźliwość w mowie, będę Panią prosił,
Inaczej...

Otylda.

Zwołaj twój lud pod sztandar czerwony...
Ja, ja stanę na czele — uderzę we dzwony —
Opanuję strażnicę... otoczę więzienie,
I ojca wyrwę z niego, albo w gruzy zmienię.

Barbi (na stronie, doszedłszy następnie aż do ściany.)

Miła Panienka!..

Baron (zataczając się i chwytając za ramię Parolego.)

Panie... Paroli... chciej proszę...
Oświadczyć Excelencyi, że te mowy znoszę,
Ale potępiam solennie.

Otylda (do Barona.)

Idziesz?

Baron.

Nie, nie idę.

Otylda.

Barbi!

Barbi.

Nie.

Baron.

Pani! Pani! ściągniesz wielką biedę
Na swego ojca.

Negri.

Baron tym razem jest szczery...

Otylda.

Schowaj więc te papiery.

Baron.

Co to jest?

Otylda.

Papiery
Ojca, których nie trzeba by w rękę dostali
Nieprzyjaciele nasi...

Baron (cofając się.)

Ani kroku dalej!
Paroli, Barbi, Negri, bądźcie mi świadkami,
Żem nie dotknął rękami, nie widział oczami.

Otylda.

Niechże schowa Pan Barbi.

Barbi.

Dziękuję. (Na stronie.) Judyta!
A ten jak spojrzy na mnie, aż w mózgu zaświta.

Negri.

Mnie, mnie powierz Otyldo, — stracę chyba z głową,
Ale pozwól mi jedno, jedno tylko słowo.

Otylda.

Alboż bronię?!

Negri.

Twój ojciec nie był uwięziony,
Ale przez oficera otrzymał ze strony
Szanownego Podesty, uprzejme wezwanie.

Barbi (na stronie.)

Piękna uprzejmość!..

Otylda.

Nie, nie... on tam już zostanie,
Ach Baronie, Baronie, po coś go sprowadził?!

Baron.

Ja? ja go sprowadziłem?

Otylda.

A możeś i zdradził,
Bo mi mój ojciec mówił, a mógł dobrze wiedzieć,
Żeś lubił z dawien dawna, na dwóch krzesłach siedzieć.

Baron.

Na dwóch! nigdy — na jednem siedziałem kamieniem
Gdzie mi kazano... i mogę zaręczyć sumieniem...

Otylda.

Zaręcz więc, że twój dawny przyjaciel bez winy,
Że jeśli tu przyjechał, to z twojej przyczyny,
Bo kiedy już odpisał a za mem przybyciem
Widział że ja ten związek mogę spłacić życiem,
Pospieszył tu czemprędzej — niech go Bóg zachowa!
Prosić o uwolnienie od danego słowa.
Jeżeli mu odmówisz, on pewnie dotrzyma,

A wtenczas dla mnie biednej już ratunku niema.
I mimo mej do Pana wyraźnej odrazy,

(Baron się kłania.)

Spełnić muszę ofiarę i ojca rozkazy,
Ale wcześnie powiadam że kocham Cezara,
Że serc naszych, nie zmieni spełniona ofiara,
Że jest mem przedsięwzięciem, iść honoru drogą,
Ale razem co tylko siły starczyć mogą,
Nie przestanę pracować sposoby wszelkiemi,
Aby dom nasz, był zawsze piekłem na tej ziemi.

Baron (ukłoniwszy się nisko.)

Całuję rączki. (Na stronie.) Córka jędza, ojciec w kozie,
Posag w sekwestrze — można skończyć na powrozie.

(Z głębokim ukłonem.)

Moja Panno Otyldo, chciałem cię zaślubić,
Aby się twą miłością i szczęściem pochlubić,
Ale Cezar przybywa i Cezar zwycięża,
Gdy takie przeznaczenie, weźże go za męża.
Trwajcie w waszej łagodnej miłości niezmiennie,
Ja słowo twego ojca, zwracam wam solennie.

Otylda.

Niechże ci Bóg nagrodzi.

Negri.

O wielki Baronie!
Ogrom wiecznej miłości, rozniecasz w mem łonie.

Baron.

A my Panie Paroli, z mych uczuć wyrazem,
Do Jego Excelencyi pospieszymy razem.





SCENA VI i ostatnia.
Baron, Barbi, Paroli, Otylda, Negri, Monti, Pamela.
(Monti wstrzymuje się we drzwiach.)
Wszyscy.

Monti!

Otylda.

Mój ojciec!

Monti.

Krzyczcie stokrotne wiwaty,
I jeżeli ją macie, wystrzelcie z armaty,
Bo Jego Excelencya raczył mnie zaprosić,
Aby mi mógł nowinę przyjemną ogłosić,
Że mnie mój wuj bogatym zrobił niespodzianie,
Dał trzykroć sto tysięcy, daj mu niebo Panie!
Salvandor tam przytomny, szepnął w dobrej porze,
Że Jego Excelencya zezwoliłby może,
Bym w jego skarbie małą sumkę ulokował;
Co się też wnet stało, za com podziękował.

Paroli (na stronie.)

Excelencya mnie odrwił. (Wynosi się cichaczem.)

Baron.

Widziałeś malarza?

Monti.

Widziałem.

Baron.

U Podesty?

Monti.

Czy cię to zatrważa?

Baron.

O! nie. Więc nie pod sądem?

Monti.

Pewnie nie tym razem,
Bo pracuje swobodnie nad pięknym obrazem
Kuzynki Excelencyi, najśliczniejszej Pani
Margrabiny Belcampo i hrabiego Viani.

Baron.

Margrabiny Belcampo? zatem uwolniona?
Wróciła?

Pamela.

Zkąd?

Baron.

Z fortecy.

Pamela.

Co! z fortecy, ona?!
Co za bajka!

Baron.

I hrabia Viani miał być wzięty.

Pamela.

Któż to nakłamał?

Baron.

Barbi. Ten Barbi przeklęty.

Barbi.

Sekatura!

Baron.

Przez niego nie kupiłem Willi.

Monti (śmiejąc się.)

Lecz zacóżeście pod sąd malarza wsadzili?

Baron.

Nie my, lecz żona.

Pamela.

Właśnie w Podesty salonie,
Śmiano się z myłki. Zamiast w Sandora ustronie,
Wpadli do Salvandora i z przybytku sztuki,
Zabrali halabardę, dzidę i dwa łuki.
Żona, trwogę niewczesną rozniosła po mieście.

Barbi.

Com słyszał powtórzyłem, że naraża życie,
Ten, co broń zakazaną chowa, mianowicie:
Wiatrówki, rewolwery, szpady et caetera.

Monti (do Barona.)

A propos! kontent jesteś z mego rewolwera?

Baron (przestraszony, oglądając się.)

Monti! Monti! człowieku!..

Monti.

Wielkiem on zjawiskiem.
Z pięciu rurek raz po raz, za palca pociskiem,
Wyskakuje cudownie cygar już obcięty
I zapalony razem.

Baron.

Zatem ten przeklęty
Rewolwer, nie rewolwer?

Monti (śmiejąc się.)

Rewolwer blaszany!

Baron (czas jakiś milczy, na twarzy maluje się złość, wstyd i żal. Oddając Montemu.)

Nie chcę i blaszanego.

Otylda.

Ojcze mój kochany,
Że zostałeś bogatym, nowina nie mała,
Lecz ja ci powiem lepszą, żem wolną została.
Baron wraca ci słowo. (Pamela przechodzi do Otyldy.)

Baron
(rzucając się w objęcie Montego z udanem uczuciem.)

Jeżeli mój stary,
Dobry i drogi druhu, żądasz tej ofiary.

Monti.

Żądam jej i przyjmuję dla tej drogiej pary.

(Do Negrego i córki.)

Ja prócz waszego szczęścia, nic nie żądam więcej,
I co mam, weźcie wszystko.

Negri (na stronie.)

Trzy kroć sto tysięcy,
Dziś wystąpię z Eola, wejdę do Gazety.

Baron
(tymczasem postępował ze spuszczoną głową a stając przed Barbim.)

Cóż Barbi?

(Od prawego 1szy Barbi, 2gi Baron, 3ci w głębi Paolo, 4ta, Pamela, 5ty Monti, 6ta Otylda, 7my Negri.)
Barbi.

Sekatura!

Baron.

I strata niestety!

(Odwracając się w lewo, postrzega Paola, który wszedłszy niewidziany, ofiaruje mu ogromny bukiet. Baron cofa się, potem na przodzie sceny mówi.)

Ha! Nieme fatum! Bukiet! fiat co los uchwalił.

(Do Pameli oddając bukiet.)

Przyjm... z moją... ręką...

Pamela (rzucając się w jego objęcie.)

Marku!..

Baron (do siebie na stronie, po krótk. milcz.)

Rewolwer wypalił!

KONIEC.
TERAZ.
SZKIC DRAMATYCZNY
W JEDNYM AKCIE.
OSOBY:
BARONOWA MALSKA, wdowa lat 40.
AGATA  jej siostrzenice, kuzynki Leona.
JOHANNA
LEON CHWIEJSKI.
BENJAMIN PODZIEMSKI.
LEOPOLD WINER.
ERNEST WIRSKI.
JÓZEF, służący.
Rzecz dzieje się w mieście.

TERAZ.


Salon drzwi na prawo, lewo i w głębi — na przodzie sceny kanapa, stół dywanem zakryty, na nim, co trzeba do pisania i dzwonek, przy stronie szafka żelazna, po lewej stronie sceny stoliczek z kwiatami i duży fotel.


SCENA I.
Leon, potem Józef, później Podziemski.
(Leon stoi zamyślony, idzie ku drzwiom, staje, wraca, nareszcie kładzie kapelusz i dzwoni — Józef wchodzi.)
Leon.

Damy już po śniadaniu?

Józef.

Już, proszę Pana.

Leon.

Ciotka już wstała?

Józef.

Nie wiem, ale Kasia powiedziała, że Pani Baronowa dziś tęgo słaba na midrenę.

Leon.

A kuzynki?

Józef.
Panna Agata rozmawia w przedpokoju z Abrahamkiem faktorem, a panna Johanna wyjechała konno.
Leon.

Dobrze, możesz odejść. (Józef odchodzi we drzwiach spotyka Podziemskiego.) Dzień dobry, panie Podziemski... Chciałem właśnie iść podobno do ciebie.

Podziemski.

Masz jaki interes?

Leon.

To jest właściwie mówiąc... zdaje mi się, że tak dalece nie... Ale chciałem pójść ot tak, na pogadankę.

Podziemski.

Ja zaś mam ci list udzielić, który odebrałem od twojego wuja Mateusza. Tyczy się po części i ciebie, więc pozwolisz, że go w całości przeczytam. (Czyta.) „Kochany Sąsiedzie! Na twoją składkę nic nie dam.“ Egoista! „Za wiadomości o mojéj rodzinie dziękuję, ale córki moje są pełnoletnie i mają własny swój niepodległy majątek, mogą zatem robić, co im się podoba. Jak sobie pościelą, tak się wyśpią.“ Dobry tatuś! „Leon byłby wprawdzie stosowną partyą dla Agaty, ale nim się ten mazgaj... “

Leon.

O!.. O!.. mazgaj.

Podziemski.

Przepraszam, ale czytać muszę, jak napisane czarno na białem.

Leon.

Dobrze, dobrze, czytaj bez ceremonii i komentarza.

Podziemski (czyta.)
Ale nim się ten mazgaj...“
Leon.

Już słyszałem.

Podziemski (czyta.)

„Nim się wyguzdrze i pannie włosy posiwieją.“

Leon.

I on to telegrafował?

Podziemski.

Nie, ale napisał. Słuchaj dalej. (Czyta.) „Nareszcie pani Baronowa, moja kochana bratowa, miała już dwóch mężów, a zatem będzie mogła moim córkom w każdej okoliczności udzielić praktycznych i wiernokonstytucyjnych rad. Całuję wszystkich serdecznie, najserdeczniej i błogosławię stokrotnie, ale nikomu nic nie dam, zawczasu powiadam. Zostaję twoim etc. etc. Mateusz.“ Pięknie i wyraźnie... Cóż ty na to?

Leon.

Ja na to, że mój szanowny Wujaszek raz za gorąco, a raz za zimno kąpany. Prawdziwie już na tym świecie niema teraz rozsądnych i rozważnych ludzi. I jakiejże to odmówił ci składki?

Podziemski.

Składki na tajne cele. Spodziewam się, że i ty obfitej nie odmówisz pomocy.

Leon.

Zobaczę, zobaczę... ale na cóż ta składka?

Podziemski.

Powiedziałem, na tajne cele.

Leon.
Tak... ale zdaje mi się przecie...
Podziemski.

Jużci dla siebie nie schowam.

Leon.

O tego jestem pewny — i z tego względu wszyscy... podobno... mogą być spokojni... Ale jednak należałoby się zastanowić pierwej... Tajne! tajne... to dobrze dla tych, co biorą, ale nie dla tych, co dają.

Podziemski.

Teraz trzeba tylko dawać. Jak mi nie dasz, dzienniki ogłoszą żeś gałgan.

Leon.

O! o! Wyrok bez sądu, ależ to okropny, obrzydliwy teroryzm.

Podziemski.

Teraz taki zwyczaj i obyczaj. Dzienniki przeciwne zdanie mogą obrzucać błotem, ale teroryzmu niema — wszakże wolno dać, albo nie dać.

Leon.

Prawda i to... wolno dać albo nie dać... a może tylko obiecać.

Podziemski.

O! tego nie zrobisz.

Leon.

Zapewne, że podobno nie zrobię, lubo to teraz zwyczaj i obyczaj.

Podziemski.

Daj kwita.

Leon.
Daj daj, łatwo mówić, ale jak dawać nie stanie.
Podziemski.

Wtenczas brać będziesz.

Leon.

Nie rozumiem... podobno.

Podziemski.

I rozumieć nie potrzebujesz — dziś saltum mortale na dziennym porządku.

Leon.

Tak!.. Do góry nogami... ale jak się na nogi nie wróci?

Podziemski.

To się spadnie na głowę.

Leon.

Piękne aspekta!

Podziemski.

Piękne, nie piękne, tak będzie.

Leon.

Co nagle to po djable. Ja zawsze powtarzam, zastanowić się pierwej trzeba.

Podziemski.

Namyślać się bardzo dobrze, ale wszystko ma swoje granice. Już rok cały namyślasz się i bałamucisz pannę Agatę.

Leon.
Jakto bałamucę? Bałamuciłbym, gdybym powiadał raz biało a raz czarno, ale nigdy nie powiadam, bo sam nie wiem.
Podziemski.

Zdecydować się jednak trzeba. Pani Baronowa jest ci bardzo przychylną... nawet powiem bardzo cię kocha. Panna Agata nie byłaby także od tego, ale wierz mi mój Leonie, ja wiem z różnych stron, co się dzieje — staraj się zakończyć ten interes prędko.

Leon.

Prędko!.. jakto prędko? co to prędko? Ja tego wyrazu nienawidzę. Nigdy nie jadę koleją żelazną, nigdy nie telegrafuję... wszystko to ruchy piekielne. Prędko! prędko! Łatwo głupstwo prędko zrobić, ale nie prędko można odrobić.

Podziemski.

Cóż można zarzucić pannie Agacie?

Leon.

Ach, nic zupełnie. Bardzo kocham moją kuzynkę Agatę... Nie wiem tylko... czy może... jak się zdaje, nie więcej kochałbym Johasię.

Podziemski.

Oho! Panna Agata, panna Johanna — dwie razem — to już siadać na dwóch stołkach, ale między dwoma łatwo pieprza utłuc.

Leon.
Między dwoma, między dwoma!.. ja i jednego jeszcze nie mam... Agata bardzo rozsądna... ale podobno... zdaje mi się... czy trochę... cokolwiek nie rezolutna. W każdej okoliczności puszcza się zaraz cwałem... i to z kopyta!.. fe!.. to nie ładne dla panny.
Podziemski.

To weź Johannę.

Leon.

Johasia trochę... podobno... trochę trzpiotowata... ale wesoła... a ja podobno lubię wesołość — lubię nawet śmiać się czasami serdecznie... Ha!.. ha!.. ha! (wstrzymując się nagle.) Ale powoli... powoli... nic krzykliwie.

Podziemski.

Zatem wolisz Johannę.

Leon.

Tego sobie jeszcze sam nie powiedziałem. Dwie kuzynki.. obie ładne... to kara boska! Agata brunetka, Johasia blondynka... Róbże teraz, co chcesz!

Podziemski.

Przynajmniej możesz powiedzieć, co wolisz, włos czarny, czy jasny.

Leon.

Ach, gdybym to wiedział... mógłbym się zdecydować. Prawdziwie ten stan niepewności staje się nieznośnym.





SCENA II.
Leon, Podziemski, Agata.

Dobry dzień Leonie. Jak się masz panie Podziemski — żona, dzieci zdrowe?

Podziemski.
Dziękuję Pani, wszyscyśmy zdrowi.
Agata.

Cóż tam konspirujesz z moim kuzynkiem.

Podziemski.

Prawda, prawda, konspirujemy i to nie żartem.

Leon.

Tak jest... zdaje się... w samej rzeczy... że podobno nie żartem. I zdaje się, że będę ci mógł wyjawić rezultat naszej narady.

Agata.

Coś zatem ważnego?

Leon.

Bardzo ważnego... jak się zdaje.

Agata.

A mnie się zdaje... podobno... że będę mogła was wysłuchać ale nie teraz — za pół godziny.

Leon (z przestrachem.)

Za pół godziny?

Agata (otwiera szafę.)

Tylko kupony obetnę.

Leon.

Ale ja się nie spieszę — możemy pomówić dziś wieczór... albo jutro... albo pojutrze.

Agata.

Kochany Leon nigdy z jutra nie wychodzi.

Podziemski.
Kiedy Pani będziesz miała do czynienia z kuponami, prosiłbym o mały datek na moją składkę.
Agata.

Ależ nie dawno panu dałam.

Podziemski.

I bardzo jestem wdzięczny, ale to była składka na moją szkółkę astronomiczną, szkółkę czysto ludową.

Agata.

A teraz Pan zbierasz?

Podziemski.

Na sześć posągów wielkich ludzi tegoczesnych w Galicyi.

Agata.

A tymi są?

Podziemski.

Klub nasz jeszcze nie zawyrokował — zdania są podzielone.

Agata.

Będę więc czekała, aż zgoda nastąpi. (Na stronie.) Mogę spać spokojnie.

Podziemski.

Całuję rączki — mam obietnicę. A teraz nie będziemy przeszkadzać.

Leon.

Możemy pójść do siebie i cygara zapalić.

Agata.
Jakto? Bez najmniejszego zastanowienia się poprzedniego?
Leon.

Żartuj sobie, ale rozważnym być nie przestanę.

(Odchodzą we drzwi na lewo — na stronie.)

Za rezolutna... podobno...

(Agata siada i obcina kupony.)




SCENA III.
Agata, Winer.
Winer.

W najprzyjemniejszem zastaję Panią zatrudnieniu. Czy mogę pomagać?

Agata.

Nie, dziękuję — ale proszę siadać... Cieszę się, że przyszedłeś, Panie Winer, bo właśnie rady potrzebuję.

Winer.

Co Pani każesz?

Agata.

Pan jesteś bankierem?

Winer.

Uczestnikiem w kilku bankach.

Agata.

Więc możesz wiedzieć najlepiej — czy prawda, że Alföldery znacznie spadły?

Winer.

Bynajmniej, utrzymują się w kursie.

Agata.
Abrahamek zatem chciał mnie oszukać.
Winer.

Dlaczegóż Państwo wdajecie się z tymi pokątnymi cyganami?

Agata.

Ach, bo patentowi nadto kosztują. A teraz za moje kupony jakie papiery radzisz mi Pan kupić? Priorytety jakie? co?

Winer.

Mało ruchu. To dobre tylko dla starych panien i starych kawalerów.

Agata.

Losy tureckie?

Winer.

Chyba tylko dlatego, aby zostać kiedyś świętym tureckim.

Agata.

Może Czerniowieckie?

Winer.

Za późno — za późno — obdarto już je z łyka z kretesem. (Patrząc na zegarek.) Ale co Pani mam powiedzieć, będzie w niejakim stosunku z jéj zapytaniem. Panno Agato, tak wysoko cenię jéj praktyczne usposobienie, że pozwolę sobie przemówić teraz bez wszelkiej ogródki: Panno Agato, ja się w Pani nie kocham.

Agata (śmiejąc się.)
Wiem o tem.
Winer.

Proszę mnie zrozumieć — powiedziałem nie kocham się, to jest nie ulegam temu sentymentalnemu, romantycznemu, rozpaczliwemu zawrotowi, który gorączką wzbudzony długo trwać nie może, ale kocham Panią, szanuję, poważam, a zwłaszcza uwielbiam jéj rozum praktyczny.

Agata.

Dziękuję Panu za pochlebne zdanie; ale do czegóż Pan sięgasz tą przedmową?

Winer.

Zaraz powiem. Mam lat trzydzieści sześć — mam udział w kilku bankach i spekulacyach. Acz pięć lat już bankierem nie zdarzyło mi się jeszcze nikogo obedrzeć. Moja reputacya czysta. Mam nadzieję korzystnego Vervaltungsratostwa, albo zaszczytnego baronostwa, albo i ministerstwa... Bo teraz u nas wszystko możliwe... nawet dobre finanse i dziennikarstwo uczciwe.
Tyle o sobie. Pani jesteś pełnoletnią, masz niezawisły majątek macierzysty, wszak prawda?

Agata.

Tak w samej rzeczy. Jestem zupełnie niezawisłą.

Winer.

Gdybyśmy zatem połączyli nasze losy?

Agata.
Ależ to deklaracya formalna.
Winer.

Najformalniejsza. Byłbym nader szczęśliwy, gdybym pomyślną otrzymał odpowiedź.

Agata.

Hm! hm!.. Nie odmawiam, ale muszę pierwej zastanowić się nieco. Ta myśl jest dla mnie całkiem nową.

Winer.

I właśnie dlatego dobrą, że jest nową. Tylko nowe akcye mogą korzyść obiecywać.

Agata.

Być może, ale jednak to trochę za nagle.

Winer (patrząc na zegarek.)

Czas płaci, czas traci. Pani masz w różnych pewnych papierach 50,000 złr. w srebrze.

Agata.

Pan to wiesz?

Winer.

Nie byłbym bankierem, gdybym nie wiedział, co kto ma w kieszeni, a prawdę mówiąc cudza kieszeń jest poniekąd i naszą. Mogę wykazać czystego dochodu do 3000 złr.; nasze majątki mniej więcej stosowne. Co zaś do osobistości racz Pani dać wyrok łaskawy.

Agata.
Hm!.. hm!.. wyrok, wyrok — ale pierwej trzeba porozumieć się dobrze. Pan mi powiedziałeś, że się we mnie nie kochasz.
Winer.

Nie kocham się romantycznie, sentymentalnie, rozpaczliwie, ale kocham Panią ze wszelkiem uwzględnieniem rozsądku.

Agata.

Rozumiem, rozumiem, inaczej bym nawet nie wierzyła. Ale, co mi Pan powiedziałeś, ja toż samo powtórzyć muszę.

Winer.

Ach Pani, jakżebym śmiał to pomyśleć.

Agata.

Tak, tak, teraz — ale potem, kto wie. Gdybym poszła za mąż, chciałabym, aby w naszem małżeństwie wszystko zawsze było wet za wet.

Winer.

Bardzo słusznie.

Agata.

Romansów nienawidzę.

Winer.

Czyste złoto!!!

Agata.

Chcę pozostać Panią mojego majątku, to wyraźnie oświadczam.

Winer.
Ja też zupełnie tak rzeczy pojmuję. Wiem z kim mówię; proponuję Pani to, co nazywają w salonowym świecie Un mariage de convenance, a my nazwiemy korzystny, wspólny Geschäft.
Agata.

Chcę być Panią mojego majątku.

Winer.

Wspólnie nim zawiadywać będziemy.

Agata.

Wspólnie, ale gdzież gwarancya, że wspólnie?

Winer.

To rzecz adwokata, określić dokładnie. Pan Leon Chwiejski, jak mnie wieści dochodzą, może większą na pozór dać Pani gwarancyą. Jest człowiek uczciwy i ma dobrą a raczej dużą wieś. Ależ o mój Boże! co to teraz wieś znaczy — kłopot nic więcej — nieustanny tyfus agronomiczny; pracujesz rok cały, a jak przyjdzie do zbioru: gorączka, a najczęściej konsumpcya.

Agata.

To rzecz męża.

Winer.

Rzecz przyjemnego, albo nieprzyjemnego pożycia. Na wsi teraz każdy jest bezwzględnym panem, a właściciel tylko sługą i niewolnikiem zobowiązań nigdy nie odwzajemnionych.

Agata.

I wieś ma swoje zalety.

Winer.

Żadnych, żadnych, ręczę Pani. Tam kradnie, kto może i to nie jutro ale dziś zaraz — wszędzie zawiść i nienawiść. A te ciągłe szykany niższych urzędników a te nienasycone żołądki powiatowe, a to nieustające jak woda płynące żebractwo, wszystko to teraz na wsi nie pomaga do strawności. Moja Panno Agato, wierz mi, kuponek, kuponek, to arkan swobody i nieomylnego dochodu. No, Panno Agato (patrząc na zegarek) daj mi rączkę i niech koniec będzie. Ze strony Pani Baronowej spodziewam się że żadnej nie będzie przeszkody.

Agata.

Żadnej.

Winer.

Rzecz skończona. (Całuje ją w rękę.) Prawda?

Agata.

Ha!.. takto niby. Reszta przy transakcyi.

Winer.

Do ojca zatelegrafuję.

Agata.

Niema potrzeby — mego ojca telegrafy zawsze straszą, a na list będzie dość czasu i z pewnością można się spodziewać pomyślnej odpowiedzi.

Winer.

Wierz mi Pani, że nie będziesz żałowała swojego przedsięwzięcia. Bo to teraz mąż rozsądny, rzadki feniks. Nie chcę obmawiać, ale prawdę powiem, że teraz na mężów spadła, jakby jaka zaraza. Iść za mąż teraz równa się cholerze. Raz, dwa, trzy i fiu! do góry nogami. A kto winien zawsze Jegomość. No idź Pani teraz do Baronowej — trzeba zawsze wszystkie formalności wypełniać sumiennie. (Wracając się.) Ale... ale... widziałem wchodzącego tu Podziemskiego. Strzeżcie się, bo to niebezpieczny obywatel. Wszędzie jest, wszystko chce wiedzieć. Agitator niezmęczony, ale tylko w granicach słowa, bo jak przyjdzie do czynu, niknie jak kamfora. Lubi sztuczne ognie ludowych demonstracyi — za popularnością duszęby sprzedał! Dobrze się przytem nazywa Podziemski, bo pod ziemią tylko nurtuje; śliski i giętki jak glista, jak cień się przesuwa.

Agata.

Znamy my go dobrze i nie wiele cenimy.

Winer.

Zgoda?

Agata.

Zgoda.

(Winer odchodzi, Agata sama)

Prawdziwie zdaje mi się, że dobry zrobiłam interes — nie było czego czekać, moje wszystkie rówiennice już mają po kilkoro dzieci. Nareszcie teraz jak się oglądam na młodzież, rozpacz bierze; albo kwindeczowi rycerze, którym przygrywają lichwiarskie fujarki albo sami tacy wielcy ludzie, którym teraz Kluby posągi stawiają. Wiatr, wiatr, nic prócz wiatru!





SCENA IV.
Agata, Leon, Podziemski.
Agata.
No, panowie, nim wypaliliście wasze cygara, ja skończyłam wielki interes, który będzie miał wpływ na całe moje życie.
Leon.

Tak prędko?

Podziemski.

Możnaż się zapytać jaki ten interes tak wielkiej wagi.

Agata.

Leopold Winer prosił mnie o rękę, a ja ją przyrzekłam.

Leon.

O!.. o! co ja słyszę!

Podziemski.

Pan Leon miał ten sam zamiar.

Agata.

Doprawdy?

Leon.

Świadczę się Podziemskim i o tém właśnie chciałem z tobą dziś jutro pomówić.

Agata.

Ależ kochany Leonie, zdaje się, że miałeś ku temu dostatecznie czasu.

Leon.

No, prawda nie łatwo się decyduję, ale jak raz wezmę przedsięwzięcie...

Agata (śmiejąc się.)

Tak, jak wezmę.

Leon.
To ręczę za stałość niezłomną.
Agata.

Byłabym twoją rękę przyjęła bez wątpienia, ale lepiej, że się tak nie stało. Będę zawsze kochać cię jak brata, ale bylibyśmy ze sobą pewnie nieszczęśliwi. Ty musiałbyś mnie zawsze hamować, a ja ciebie podganiać.

Podziemski.

Ale moja panno Agato, pozwól sobie zrobić uwagę, że to z bankierem śliska sprawa. Wyłącznie przeciwko Winerowi nic nie mam, ale teraz bankierów jak grzybów po słocie — same bankiery — miasto przeistoczone. Dawniej nie było żyda bez brody, teraz niema brody bez żyda. A wszyscy pokazują gruszki na wierzbie; biada, kto uwierzy!

Agata.

Wiemy, wiemy to wszystko.

Podziemski.

Nie chcę rzucać kamienia na nikogo, ale tylu finansistów po giełdach włóczy się wolno i swobodnie, że dla równouprawnienia zapewne i w kryminałach zdjęto teraz łotrom kajdany.

Agata.

Być może, być może — ale nie o tem mowa. Nareszcie wszelka rozprawa zbyteczna, bo rzecz skończona.

Leon.
Tak prędko, tak nagle! — galopem! — cwałem — to nie do pojęcia!
Podziemski.

Ha! Taką rzeczą trzeba tylko teraz życzyć wszelkiej nadal pomyślności. Ale chciej Pani przynajmniej opisać się dokładnie. Może mógłbym parę słów napisać...

Agata.

Dziękuję Panu — mamy swojego adwokata.





SCENA V.
Ciż sami, Winer, później Johanna i Wirski.
Winer.

Pani Baronowa nie skończyła jeszcze toalety.

Podziemski.

Winszuję ci panie Leopoldzie, winszuję serdecznie.

Winer.

I masz czego, to mogę śmiało powiedzieć.

Leon.

Ja ci teraz podobno zazdrościć muszę.

(Słychać śmiechy za sceną, Johanna wbiega w amazonce, za nią Wirski. Rzuca się i rozciąga na fotelu po lewej stronie sceny — bawi się batożkiem ścinając czasem kwiaty — śmieje się często i głośno.)
Wirski (do Podziemskiego.)

A!.. nasz uczony publicysta!

Podziemski.

A nasz słynny finansista!

Agata.
Nie zaczynajcieże tak wcześnie waszej zwyczajnej wojny.
Wirski.

Niema żadnej nigdy wojny, bo ja nigdy się nie bronię. Podziemski prześladuje mnie zawsze, że mam trochę długów.

Podziemski.

Trochę!..

Wirski.

Że mam dużo długów. A wiesz dlaczego? Bo zawsze dawałem, a nigdy nie brałem.

Winer.

To bardzo nierozsądnie.

Wirski.

Rozsądnymi wszyscy być nie mogą. Nareszcie moje długi nikomu nie szkodzą.

Podziemski.

O! bardzo przepraszam — bo jak dłużnik ma gorączkę, wierzyciela febra trzęsie.

Wirski.

Taką rzeczą będziesz zawsze zdrów jak słoń, bo ci nic winien nie jestem.

Podziemski.

Bogu dzięki.

Wirski.

A także Bogu dzięki, że są tacy, (spoglądając na Johannę) którzy na to nie uważają. (Johanna się śmieje.)

Podziemski.
Może komu jaki tytulik zapachnął.
Wirski.

Słuchajno panie Podziemski — masz wielki rozum i czynność nieustającą, ale masz jedną wielką wadę.

Podziemski.

Dobrze, że tylko jedną. A jakaż to wada?

Wirski.

Zawiść przeszłości.

Podziemski.

Nie rozumiem.

Wirski.

Masz znaczny majątek i znaczną wziętość, ale gdybyś wszystkiego miał i w dwójnasób nie uśmierzyłoby to twojéj złości „żeś nie wyrósł tak wysoko, jak sięgało twoje oko.“ Gdybyś mógł, chciałbyś wytruć jak szczury całe pokolenie tych, których ojcowie pamiętają, że im twój ojciec niegdyś co tydzień brodę golił. To twój nagniotek mój panie Podziemski — ale bez słusznego powodu. Raz niema nic krzywdzącego (zwłaszcza, jeżeli dobrze golił), a powtóre, że ani ty, ani twój syn nie będziecie już nigdy w podobném położeniu. Tem pewniej, że teraz moda, całe brody zapuszczać.

Podziemski (ściskając mu rękę.)

Erneście, tych słów nigdy nie zapomnę.

Wirski.

Nie wątpię, nie wątpię.

(Podziemski odchodzi. Johanna śmieje się do rozpuku.)




SCENA VI.
Ciż sami, bez Podziemskiego.
Winer.

Dobrze mu powiedziałeś, ale zrobiłeś sobie nieprzebłaganego wroga.

Wirski.

Wiem o tem. Ale gdyby wszyscy nie zawsze omijali, ale czasem i deptali mniej byłoby w świecie takich podziemnych zawiścią i jadem pryskających szkorpionow. Z tem wszystkiem powiem szczerze, że długi już mi się przykrzyć zaczęły.

Winer.

Nie jeden to powiada.

Wirski.

Nie chcę stawać w rzędzie tych tegoczesnych reformatorów, którym nie tyle idzie o wzbogacenie się własne, jak o zubożenie tych, co więcéj od nich mają. Chcę po trosze moje długi amortyzować.

Winer.

Bardzo rozsądnie.

Wirski.

Pochwalasz?

Winer.

Zupełnie.

Wirski.
A więc proszę cię na moją pierwszą finansową operacyę o 15000 na 10%.
Winer.

Kochany Erneście kocham cię jak brata rodzonego, ale ci nie dam ani grosza. Byłoby to wtrącać cię jeszcze w głębszą przepaść.

Wirski.

Nie chcesz mi pożyczyć na 10%.

Winer.

Nie.

Leon.

Prędko się zdecydował.

Winer.

Sumienie mi nie pozwala.

Wirski.

Sumienia zanadto, do stu djabłów!

Johanna.

A gdybym ja dała potrzebne zaręczenie?

(Śmieje się.)
Wszyscy.

A!.. a!.. a!..

Winer.

Na Pani zaręczenie każdego czasu służyć będę.

Agata.

Ależ moja Johasiu — czy się zastanowiłaś, że cię to skompromituje moralnie i materyalnie.

Leon.
Niezawodnie i bardzo.
Wirski.

Tak jest, niezawodnie. Ale panna Johanna nie jest z tych panien, które, jak im kto powie: Kocham Panią odpowiadają: Co Pan masz?

Winer.

Bardzo rozsądnie.

Wirski.

Wyspowiadałem się szczerze i dokładnie z wszystkich moich grzechów i otrzymałem rękę Panny Johanny. (Johanna się śmieje.)

Leon.

Ależ zastanowić się trzeba.

Wirski.

Zastanowiliśmy się i rzecz skończona.

Winer (patrząc na zegarek.)

Ha! kiedy tak... winszuję. Teraz panie szwagrze...

Wirski.

Szwagrze?

Winer.

Panna Agata raczyła mnie uszczęśliwić ręką swoją.

Johanna.

Agato!.. Co ja słyszę?.. Co za szczęście niespodziewane; dwa wesela w jednym dniu.

Winer.

Idźmy zatem pro forma do Pani Baronowéj, należy podziękować za pieczołowitą opiekę naszych panien.

Wirski.

Prawda, należy pójść do Pani Baronowéj.

(Całuje w rękę Johannę i odchodzi z Winerem.)



SCENA VII.
Agata, Johanna, Leon.
Agata.

Moja Johasiu wszystko to dobrze, ale zdaje mi się, żeś się teraz trochę pospieszyła.

Leon.

I bardzo, i bardzo!

Johanna.

Bynajmniej.

Agata.

Tak nagle.

Johanna.

I ty moja Agatko, nie namyślałaś się zbyt długo.

Agata.

Tak, ale Winer...

Johanna.

Ma pieniądze.

Agata.

I to coś znaczy.

Leon.

Za prędko, za prędko... nic do pojęcia!

Agata.

Ernest wprawdzie bardzo miły, przyjemny.

Leon.

Nie uważałem.

Agata.
Ale Ernest trochę lekkomyślny.
Leon.

Trochę za wiele.

Johanna.

Wszyscy chwalą jego dowcip.

Agata.

Dowcip moja Johasiu, nie rentuje się zawsze.

Johanna.

Tańcuje jak anioł, mówi po francusku jak francuz.

Leon.

I zadłużony teraz jak francuz.

Johanna.

Zadłużony!.. zadłużony!.. Co to znaczy... przez to można żyć przyjemnie. Oto państwo Starogrodzcy całe życie gospodarują, zbierają, oszczędzają i wiecznie się kwaszą. A państwo Niezapłatyńscy, o których już w dzieciństwie słyszałam, że bankruci, żyją sobie wesoło, dają bale i obiady i wszyscy ich kochają. Nareszcie Vogue la galère. Nikt jutra nie zgadnie... a na troskę zawsze będzie dość czasu. Ernest przy tem dał mi solenne słowo honoru, że teraz już długów będzie się starał nie robić.

Leon.

Ależ moja Johasiu, ja byłbym się może podobno zdecydował ożenić się z tobą.

Johanna (śmiejąc się.)
Ty!.. ze mną? Dlaczegóż tego pierwej nie powiedziałeś — miałeś zdaje się dość czasu do namysłu. A teraz, jak przysłowie powiada „Kto pierwszy do młyna, ten pierwej miele.“
Leon (na stronie.)

A pytlu nie brak jak uważam.

Johanna.

Kocham cię jak brata.

Leon.

Zawsze jedna piosnka.

Johanna.

Ale twoją żoną nie mogłabym być nigdy.

Leon.

Dlaczego?

Johanna.

Bo zanudziłbyś mnie na śmierć. Ty zawsze powoli, powoli, a ja zawsze źle czy dobrze, ale prędko.

Leon.

Te kobiety szaleją z tem prędko — ależ kiedy nie zawsze można prędko.





SCENA VIII.
Ciż sami, Winer, Wirski, Baronowa.
Winer.

Otóż nasza szanowna, kochana Baronowa przychodzi udzielić błogosławieństwa siostrzenicom swoim.

Baronowa.
Dobrze, dobrze moje dzieci. Nie wiem tylko, czy moje słabe nerwy wystarczą na te emocye. (do Johanny.) Winszuję ci kochana Johasiu twojego wyboru tak świetnego, tak eleganckiego. (Ściskają się.) Agato! Niech cię pobłogosławię.
Agata.

Zaraz kochana Ciociu, tylko kasę zamknę.

(Baronowa siada na kanapie i słabym głosem.)
Baronowa.

Wypełniłam sumiennie powierzoną mi opiekę — chciałabym obszernie do was przemówić, ale nie wiem, czy mi na to sił wystarczy. Ale pozwolicie mi, że się cofnę w trochę dalsze czasy. Kiedy boginie Olimpu stanęły przed sądem Parysa, on oddał jabłko Wenerze, udowodnił tym czynem, że miłość jest wyższą nad wszystkie potęgi. I w saméj rzeczy...

(Podziemski wchodzi.)
Winer (patrząc na zegarek.)

Doskonale, wybornie — każde słowo warte dukata na wielki kamień, ale godzina zmusza mnie iść do banku.

Wirski.

I ja muszę udać się do jubilera. Panna Johanna zgadnie pewnie po co.

Leon.

A wszystko galopem, galopem!

Johanna.

Agato, możemy odprowadzić tych panów przez ogród do bramy.

Winer (do Agaty.)

Służę Pani.

Wirski.

Jestem i będę zawsze na rozkazy.





SCENA IX i ostatnia.
Baronowa, Leon, Podziemski.
Podziemski.

Wszystko słyszałem — zdaje się, że nie zupełnie stało się podług woli pani Baronowej.

Baronowa.

Cóż miałam robić? Moje biedne nerwy! Jestem tak cierpiącą!

Podziemski.

Ale ty panie Leonie nie dobrze wyprowadziłeś ten interes. A mówiłem, radziłem, ostrzegałem; ale teraz młodzi panowie idą krok naprzód, krok w tył, a potem się dziwią, krzyczą w niebogłosy, że ich omijają i wymijają. Ależ duch czasu pędzi, trzeba iść z czasem, nie pomoże, kto staje, ten się cofa.

Leon.

Niech się zdrów cofa, jeżeli może.

Podziemski.

A tak, jeżeli może! Ruch wsteczny zawsze niebezpieczny.

Leon.
Szalony jeszcze niebezpieczniejszy. Ale rozumiem, rozumiem, co teraz nazywają iść z czasem, to dawniej oznaczano przypowiastką: „Kiedy wleziesz między wrony, trzeba krakać jak i ony.“ Ale taką rzeczą liczba tylko znaczy. Człowiek sam przez się póty jest nulą, póki jakiej kreski przed sobą nie dostanie i nie zmieni w kwotę.
Podziemski.

Staraj się więc o taką kreskę.

Leon.

Starałem się i o dwie, obie spadły jak kamień w wodę, teraz będę musiał decydować się da capo.

Podziemski.

Nie, nie, musisz raz wyjść z tego przykrego położenia. Leonie i ty, szanowna pani Baronowo, wiecie co wam poradzę? pobierzcie się z sobą. (Na stronie.) Niech się dudki mnożą.

Baronowa.

O dla Boga! Co ty mówisz Podziemski... jestem tak nerwową...

Leon.

Ale... ale...

Baronowa.

Jestem gotowa przynieść wszelkie możliwe ofiary.

Leon.

Ale... ale...

Baronowa.

Ale Leonie ty jesteś trochę młodszy.

Leon.

To fraszka, że ja młodszy, gorzéj, że Ciocia o wiele starsza.

Podziemski.
Co to wszystko znaczy — to rzecz losu — starzy częstokroć żyją kiedy umierają młodzi. No Leonie, spodziewam się przecie, że nie powiesz wyraźnie nie.
Leon.

Zapewne... ale...

Podziemski.

A więc kto nie powiada „nie,“ ten powiada „tak.“ Pani Baronowa proszę o rączką — zbliż się tu Leonie. Tak ręka w rękę. Niech was Pan Bóg błogosławi. Teraz zaraz rozeszlę dziesięć telegrafów na wszystkie strony.

Leon.

A to na co?

Podziemski.

Abyś nie mógł już cofnąć swojego szczęścia. A w dzienniku palnę taki artykuł, że długo o nim mówić będą. A propos dziennika mam obietnicę łaskawej Pani przyczynić się do wydawnictwa mego nowego dziennika „Emancypacya kobiet.“

Leon (na stronie.)

O dla Boga! Kometa i Emancypacya kobiet!. zginęliśmy jak rude myszy!

Baronowa (do Podziemskiego.)

Nie zapomniałam obietnicy i proszę do siebie. Leonie! Leonie!.. kocham się!.. więcej nic nie powiem.

(Odchodzi z Podziemskim.)
Leon (sam, po długiem milczeniu.)

A teraz... a teraz... „zamienił byka za indyka.“ Ale... telegram nie ślub — zobaczymy!

KONIEC.
ŚWIECZKA ZGASŁA.
JEDNA SCENA.
OSOBY:
PAN.
PANI.


Rzecz dzieje się w leśnej chacie.


ŚWIECZKA ZGASŁA.


Scena przedstawia małą nędzną izdebkę — drzwi w głębi, przy drzwiach siennik na tapczanie kocem przykryty; na lewo okienko, na prawo kominek wysoki, na którego gzymsie miska i parę garnków: na przodzie sceny w środku stół wązki a długi, za nim ława. Przy kominku siedzi Pani w salopie w zakwefionym głębokim kapeluszu i parasolką stara się wzniecić tlejący ogień. Później wchodzi Pan w paltocie z kołnierzem wyżej uszów podniesionym, w czapce nasuniętej na oczy i z latarnią pojazdową w ręku. W pierwszej połowie sceny mówią zawsze odwróceni od siebie.


Pan i Pani.
Pan (wchodząc.)

Niech jasny piorun trzaśnie wszystkie poczty razem! pocztylion pijany, szkapy narowiste, karetka jak z ciasta, życia nie jest się pewnym.

Pani (wstając.)

Czy możemy już jechać?

Pan (nie słuchając.)

Poduszki twarde, jak gdyby kasztanami wypchane. I zaledwie człowiek nareszcie zasnąć potrafi. Brum bum, bum! Budzi się w kałuży, to ani przyjemnie, ani wesoło.

Pani.

Czy możemy już jechać dalej?

Pan.

Szczęście, że uratowałem przecie latarnię z urzędową łojówką!

Pani.

Czy Pan nie słyszysz, o co się pytam? Można być grzeczniejszym i odpowiadać przynajmniej; pytam się, czy już możemy jechać dalej?

Pan (zniecierpliwiony.)

Gdzie, jak, co, czém mamy jechać?

Pani.

Jakto, czém? Końmi, karetą, jakeśmy tu przyjechali — prawdziwie Pan jesteś niegrzeczny.

Pan.

Kareta do góry brzuchem tylko jednem kołem fika.

Pani.

Można dźwignąć, nie takie ciężary dźwigają. Trzeba tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności. A nie można dźwignąć, to innym sposobem trzeba się ratować — każ Pan konie założyć do jakiej bryki.

Pan.

A gdzież jest jaka bryka?

Pani.

Do wozu nareszcie.

Pan.

A gdzież wóz?

Pani.
We wsi przecie woza znajdzie, tylko trzeba trochę dobrej woli, trochę grzeczności.
Pan.

Ale, żeby wóz był we wsi, to na to trzeba wsi, a na milę wkoło wsi niema.

Pani.

A to pięknie.

Pan.

Piękności nie widzę. (Pani wraca na zydelek, on mówi do siebie.) Im starsza, tém dla mnie niebezpieczniejsza; nie bylibyśmy się tak ogromnie wywrócili, ale takie to już moje przeznaczenie, fatum!

Pani (wstając.)

I cóż teraz będziemy robić.

Pan.

Czekać cierpliwie, póki pocztylion z innym nie wróci pojazdem.

Pani.

Długo to trwać będzie?

Pan.

Parę godzin.

Pani.

To bardzo nieprzyjemnie.

Pan.

W samej rzeczy nieprzyjemnie, ale nieprzyjemność przewidziałem, jak tylko postrzegłem na stacyi, że jakaś pani wybiera się ze mną w podróż.

Pani.
Bardzo grzecznie, niema co mówić.
Pan.

Ale grzeczniej byłoby, gdyby ta Pani nie straciła była niepotrzebnie pół godziny czasu; ale jak się zaczęła rozbierać, przebierać, ubierać, nie było końca. Gdybyśmy byli wczas wyjechali, bylibyśmy nim księżyc zaszedł, przebyli zły kawał drogi i nie byłoby katastrofy — ale takie to już moje szczęście.

Pani.

Nie byłoby katastrofy, gdybyś Pan był nie spał.

Pan.

To mój sen strącił z mostku?

Pani.

A tak jest poniekąd, bo gdybyś był trochę grzeczniejszym i nie był spał, byłbyś mógł doglądać i budzić pocztyliona, byłby się pojazd nie wywrócił i nie byłbyś Pan na mnie upadł tak okropnie, bez najmniejszego względu, który się przecie każdéj damie należy.

Pan.

I cóż się złego stało?

Pani.

Dobre pytanie! Zgniotłeś niegodziwie, ledwie mnie Pan nie zadusiłeś.

Pan.

Ale nie zadusiłem. (Na stronie.) Niestety!

Pani.
Szkaradnie! Człowiek dobrze wychowany nie upada na damę jak kłoda. To się nie godzi!
Pan.

Ależ moja Pani, to rzecz przeznaczenia; gdyby się było wywróciło na moją stronę, byłbym Panią chętnie i uprzejmie przyjął w objęcie, ale się wywróciło na prawo, musiałem upaść na prawo i troszkę ucisnąć... z wszelką wszakże przyzwoitością, to Pani sama przyznać musisz.

Pani.

I mój biedny kapelusz!

Pan.

Tak biedny! Pani się skarżysz, a ja pewnie do żalenia się więcej mam powodów. Jakaś szpilka... gdzietam szpilka! jakiś rożenek, bekasaby na nim upiekł, z biednego kapelusza wlazł mi w szyję — gdyby nie mój kołnierz podniesiony, byłby mnie przebił na wylot — karkiem ruszyć nie mogę.

Pani.

Już Panu i szpilki szkodzą.

Pan.

Zapewnie, że szkodzą, kiedy kolą. Cieszcie się Panie swojemi włosami, czarne czy białe, rude czy żółte, ale nie przypinajcie waszych perukarskich pakietów ostremi szpilkami, które zagrażają życiu podróżującego obywatela.

Pani.

Ja żadnych perukarskich pakietów nie mam.

Pan.

Winszuję Pani. (Długie milczenie.)

Pani.
Ależ ja zamoczyłam nogi.
Pan.

Pani zamoczyłaś nogi, kiedy ja ją na ręku wynosiłem, jakież więc moje być muszą? Nie do tańca pewnie.

Pani.

Ach, wyniosłeś mnie Pan na ręku i dziękowałam, trzy razy dziękowałam i dziękuję jeszcze — ale mnie koniecznie oporządzić się trzeba.

Pan.

Zapewne, oporządź się Pani.

Pani.

Pan będziesz przecie tak grzecznym dla damy ustąpisz się z pokoju.

Pan.

Gdzież się mam ustąpić?

Pani.

No, gdzie Pan chcesz, byleś tu nie był.

Pan.

Deszcz leje jak z cebra.

Pani.

Kto grzeczny znajdzie radę na wszystko, byle tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności — wszakże Pan masz parasol.

Pan.

I pod parasolem mam stać jak bocian na jednej nodze, póki się Pani nie przebierzesz... to jest niby do wschodu słońca. O proszę Pani, to przechodzi granicę grzeczności... ale czyliż razem zostać nie możemy? W potrzebie mogę zamknąć oczy... nie jestem ciekawy... bynajmniej ciekawy.

Pani.

To być nie może. Jakaż ja biedna! Zawołaj że mi Pan przynajmniej tej kobiety, która nas tu przyjęła.

Pan.

Tej kobiety niema — wołałem, krzyczałem, wyjechała pewnie baba na miotle...

Pani.

Kominem, prawda, stary koncept a nie bardzo grzeczny. Gdybyś Pan chciał znalazłbyś ją pewnie, przepędzilibyśmy przynajmniej noc we troje, ale pan dla damy nie masz żadnych względów. To się prawdziwie nie godzi.

Pan.

Ależ proszę Pani, gdzież ja mam szukać téj baby, tu niema kurytarzów, ani rozległych apartamentów, ani suterenów, niema nawet sionki przed tą nędzną chatką, gdzie tylko cztery kąty a piec piąty i gdzieżby się miała schować? gdzież ja ją mam szukać? do lasu nie pójdę.

Pani.

Nareszcie gdybyś tylko chciał, mógłbyś Pan i w karetce nocować... gdzie już raz spałeś tak smacznie.

Pan.

A dajże mi Pani pokój! W karetce tylko kaczka teraz nocować może.

Pani.
Człowiek grzeczny znalazłby tam trochę miejsca.
Pan.

W wodzie? O! takiej grzeczności ani zazdrościć ani naśladować mogę.

Pani.

Cóż ja mam robić? Boże mój! Boże mój!

Pan.

Oto w kącie skromne łóżeczko, połóż się Pani i śpij — prześpisz zmartwienie.

Pani.

Na tem łóżeczku? okropieństwo!

Pan.

Okropieństwo. Jak się podoba, nie śpij Pani.

(Zbliża się do łóżka i paltot zaczyna odpinać.)
Pani (przestraszona.)

Co Pan chcesz robić?

Pan.

Chcę robić, czego Pani nie chciałaś, chcę się spać położyć.

Pani.

Ależ to być nie może.

Pan.

Chciej Pani być spokojna, ja zdejmę tylko paltot.

Pani.
Ależ to niegrzecznie, to nieprzyzwoicie, tego nikt jeszcze nie widział — dama ma siedzieć na zydelku, a Jegomość na łóżku rozciągnięty ma chrapać jak basetla.
Pan.

Basetla. (Na stronie.) Babka muzykalna. (Głośno.) Niechże i tak będzie, przepędzimy noc bezsenną na pogadance.

Pani (po krótk. milcz.)

Proszę Pana przynieść mi z łaski swojej, jeżeli go to wielce nie utrudzi, trochę wody — mam nieznośne pragnienie.

(Pan ogląda się na wszystkie strony, potem przynosi konewkę i podaje.)
Pani.

Cóż to jest?

Pan.

Woda.

Pani.

Ale szklanki niema.

Pan.

Prawda niema, możesz Pani łatwo widzieć, że kryształów niema w biufecie.

Pani.

Jeszcze sobie żartuje. Ależ ja z konewki pić nie umiem.

Pan.

W potrzebie można się nauczyć, podniosę trochę konewkę i w górze trzymać będę... niema niebezpieczeństwa... nie zaleję.... ręczę honorem. Nie?

Pani.
Nie, nie chcę.
Pan.

Jak się podoba. (Odnosi konewkę i siada na ławie.)

Pani (na stronie.)

O mój Boże, jakaż ja biedna, żem wpadła pod tak tyrańską opiekę.

Pan (zasłyszawszy.)

Ja żadnej opieki nad Panią nie przyjąłem i nad żadną damą nigdy przyjmować nie będę. Mądra, która mnie złapie... ona jednemi drzwiami, ja drugiemi... w potrzebie skoczę z dachu albo wpław Pełtew przepłynę.

Pani (po krótk. milcz.)

Jeżeliby to nie przechodziło zakresu Pańskiej grzeczności, prosiłabym go ogień poprawić.

Pan (zbliżając się do kominka.)

Czém poprawić? Widzę tylko jednę trzaskę i jeden patyczek jak ołówek.

Pani.

A we wszystkiem trudności! tylko trochę dobrej woli — mnie zimno.

Pan.

Ognia już niema.

Pani.

Ach gdzieżtam, podmuchaj Pan trochę, proszę Pana, podmuchaj.

Pan (dmuchając.)

Fu! fu! fu! Dalibóg niema.

Pani.
Jeszcze trochę, proszę Pana.
Pan.

Fu! fu! fu! ani jednej iskry.

Pani.

Jakaż ja biedna!

Pan.

Ale w popiele są kartofle... spotkam się z nimi niepotrosze, bom djable głodny po kąpieli.

(Czas jakiś milczenie. Pan przynosi kartofle na misce, dostaje dwie gazety z zapieczętowanego pakietu i zaściela niemi stół, dobywa nóż z kieszeni i siada na ławce. Pani zydelek, na którym siedziała, przynosi naprzód sceny i siada odwrócona nieco od stołu.)
Pani (na stronie.)

Teraz będzie jadł — umie tylko spać i jeść — pewnie stary kawaler.

Pan.

Ile razy chciałem służyć jakiej Pani, zawsze mnie jakieś nieszczęście spotkało i dla tego nie żeniłem się.

Pani.

Zgadłam. Dobrześ Pan zrobił.

Pan.
Nie mam szczęścia do płci pięknej a nie młodej, to rzecz pewna. Gdziem się pomknął, katastrofa. Mógłbym tomy o tém napisać... uf gorące. Naprzykład raz na balu siedziałem sobie spokojnie przy stronie... wtem jakaś rozhulana tanecznica zaczepia mi nogę krenelinową obręczą... padamy oboje, jak orzeł dwułbisty, ja na prawo, ona na lewo — powiadają, że było co widzieć, ale ja wiem tylko, że potem kulałem tydzień cały. (Jé — milczenie.) Drugi raz znowu wychodzę z teatru kończąc sobie spokojnie dwugodzinne ziewanie, w tem na kurytarzu lampa naftowa pęka — jakaś Pani staje w płomieniu. Rzucam się oczywiście, gaszę ogromną peryferię wszelkiemi w tym razie dozwolonemi sposobami, gaszę i ugaszam nareszcie, ale poparzywszy sobie ręce i kolana. (Po krótk. milcz.) Chorowałem dwa tygodnie — fatum! (Po dł. milcz.) Jednego dnia przyszło na myśl damom urządzić spacer dużem czółnem — dobrze — płyniemy po czystych wód krysztale... księżyc srebrnem światłem świeci... kwiaty pachną... słowik śpiewa — bardzo pięknie. Ale w czółnie coś zaczyna być za mokro... wody coraz więcéj, woda sączy się szparami, jakby szpary na to były. Damy krzyczą: do brzegu! do brzegu! Przybijamy więc do tego brzegu, wyskakujemy na piasek... ale biada! zdrada! z pod piasku woda tryska, zapadamy się po kolana... trzeba damy wynosić, niema co myśleć. Dostała mi się najdłuższa — wyniosłem wprawdzie i wyratowałem, ale potem krzyżów rozprostować nie mogłem. (Po k. m.) Chodziłem potem przez trzy tygodnie jak haczyk — fatum! fatum! (Pani wstrzymuje się i śmieje się skrycie; po długiém milczeniu.) Nareszcie razu jednego wracam zmęczony z polowania — patrzę jakaś kolasa pędzi, furmanowi lejce z ręki wypadły — szkapy wierzgają... pani krzyczy: ratujcie! ratujcie! Jakże nie ratować, proszę Pani. Biegnę, chwytam lejce prr! prr! haho, haho!.. kolasa stanęła, zbliżam się do stopnia i trzystofuntowa obywatelka pada mi w objęcie. Ugiąłem się wprawdzie... zatoczyłem się... i nogę pod koło włożyłem. (Po krót. milcz.) Leżałem potem w łóżku trzy tygodnie. Fatum! (Odsuwa miskę, czas jakiś milczenie.)
Pani (na stronie.)

Jakże te kartofle pachną. (Wstaje i przechadzając się w głębi głośno.) Co mnie mogą interesować smutne wypadki pańskiego życia.

Pan.

Ja też nie opowiadam Pani — ja mówię do siebie — monolog. Niema tragedyi bez monologu, zacząwszy od sławnego monologu Hamleta: „być albo nie być.“

Pani.

Aż do kartofli.

Pan.

Może Pani kiedy o tem słyszała?

Pani.

O kartoflach?

Pan.

Nie o Hamlecie.

Pani (ironicznie.)

Jak o żelaznym wilku. (Na stronie.) Jak te kartofle pachną. (Odchodzi w głąb.)

Pan.

A co w mojem przeznaczeniu... ja mówię to do siebie... monologuję... Co w mojem przeznaczeniu najprzykrzejszego, najokropniejszego, najboleśniejszego, że wszystkie moje damy wyratowane przezemnie tak wielkiem poświęceniem, nie wyszczególniały się ani młodością, ani powabami duszy ni ciała. Fatum!

(Chce się położyć na ławie i znowu siada — opierając głowę na łokciach na stronie.)

Zapaliłbym cygaro, ale stara dewotka będzie wrzeszczeć. Stara pewnie, bo nie bylibyśmy się wywrócili tak szkaradnie. Młoda nie schowałaby się w zakwefiony kapelusz jak w kaptur kapucyński. Kapucyny przynajmniej nie kolą.

Pani (stając przy stole, po krótk. milcz.)

Już Pan nie jesz?

Pan (zawsze nie patrząc na nią.)

Nie.

Pani.

Dobre kartofle?

Pan.

Dobre.

Pani.

Można wziąć jeden.

Pan.

Jeden, dwa, trzy i cztery, ile Pani chcesz. (Podsuwa jej miskę i nóż.) Nie zapraszałem Pani na skromną wleczerzę, bo się bałem prawdę mówiąc.

Pani.

Czegóż się Pan bałeś?

Pan.

Bałem się, aby nie było z kartoflami jak z łóżkiem. Sama nie chciałaś i mnie spać nie pozwoliłaś — a w tym razie nie mógłbym być posłusznym, bo byłem bardzo głodny.

Pani.

Nie trzeba w niczem przesadzać, ale przesady w grzeczności z Pańskiej strony obawiać się nie można.

(Zdejmuje kapelusz i kładzie na zydelku. Pan założywszy ręce na stole, spiera głowę jakby do spania — milczenie.)
Pani.

Niema grabek?

Pan.

Niema.

Pani (zdejmuje rękawiczki i jeść zaczyna.)

W saméj rzeczy bardzo smaczne.

(Milczenie.)
Pani.

Śpisz Pan?

Pan.

Nie.

Pani.

Nie masz Pan soli.

Pan.

Nie mam.

Pani.

Proszę Pana...

Pan.

Szukałem i niema. (Długie milczenie. Pani zjadłszy siada, bierze kapelusz na kolana i grzebykiem układa loki zawsze trochę tyłem do śpiącego obrócona)

Pani.
Kiedyś przecie ta noc się skończyć musi. (Po krót. milcz.) Póki życia podróżować nocą nie będę, pocztowym pojazdem a zwłaszcza ze starym kawalerem. Ci ludzie nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności, o uprzejmości dla dam. (Po krótk. milcz.) Kazał pić mi z konewki! Teraz tylko co nie chrapnie — szkaradnie. (Milczenie.)
Pani.

Śpisz Pan?

Pan.

Nie.

Pani (zawsze odwrócona.)

Proszę Pana, która godzina?

Pan
(z głośnem westchnieniem odpina paltot i dostaje zegarek.)

Pół do drugiej. (Spojrzawszy na Panią.) A! a! (Zdejmuje czapeczkę i mówi do siebie półgłosem.) I ja spałem głupi!

Pani (układając loki.)

Która? proszę Pana.

Pan.

Pół do drugiej. (Zdejmuje paltot i na stronie.) Ależ bo to coś bardzo ładnego... Dalibóg bardzo ładnego... i ja głupiec, osioł, cymbał, ja spałem.

Pani (po krótk. milcz.)

Dalekoż jeszcze do dnia?

Pan.

Zdaje mi się, że będzie parę godzin. (Na stronie) Ależ bo to ładna! Bodajem nigdy nie zasnął.

Pani.

O dla Boga! jeszcze parę godzin.

Pan.

Ale kapelusz jak widzę zawadza Pani.

Pani.
Bynajmniej.
Pan (zbiera gazety i niemi całą siłą stół szuruje, potém się zbliżając.)

Pozwolisz Pani wziąć kapelusz i na stole położyć, stół zupełnie czysty.

Pani.

Dziękuję. (Oddaje kapelusz i parska śmiechem.)

Pan (spojrzawszy po sobie.)

Cóż Panią śmieszy?

Pani.

Śmieję się, bo wystawiałam sobie Pana nieco podstarzałym. (Śmieje się.)

Pan.

Dlaczegóż Pani myślałaś, żem podstarzały?

Pani.

No bo młodzi są zwykle grzeczniejszymi.

Pan.

Ależ łaskawa Pani czemże ja zgrzeszyłem? Wydobyłem Panią, nie chwaląc się, z zatopionej karety — przyniosłem latarnię, kochaną latarnię, która nam dozwoliła poznać się wzajemnie... bodaj się nigdy nie stłukła. Babę, nim jeszcze tu przyszedłem, wołałem, krzyczałem hop! hop! Ale przestraszona pewnie niespodziewaną naszą wizytą znikła jak kamfora — cóż miałem robić? Pod parasolem ani téż w zatopionej karetce nocować nie mogłem... racz to Pani uwzględnić. Ognia nie rozpaliłem, ale, Bóg widzi, dmuchałem co siły, najserdeczniej... ale teraz zapalę chatkę, jeżeli Pani każesz.

Pani.
Co za myśl!
Pan.

Podałem Pani konewkę... ale prawda, przypominam sobie, mam w torebce flaszeczkę z winem i kubek.

Pani.

Dziękuję Panu, proszę tylko podać w kubku trochę wody.

Pan.

Ale kto tam wie, jaka ta woda — wolisz się Pani napić kilka kropel wina — wino prędzej pragnienie ugasi. (Pani pije trochę.) Jakże się cieszę, że Pani usłużyć mogłem. Jeszcze troszkę — nie zaszkodzi, na honor nie zaszkodzi. Teraz muszę Pani powiedzieć otwarcie, że istotnym powodem katastrofy jest nie moja niegrzeczność, ale jéj kapelusz.

Pani.

Pan masz do niego urazę, że ukłół.

Pan.

Bynajmniej — owszem, będę miał pamiątkę — ale Pani skryłaś się w zakwefiony kapelusz, myślałem więc, że to nowy koncept mojego fatum. Powinienem był wprawdzie poznać młody dźwięk głosu... ależ łaskawa Pani oparzony na zimne dmucha. Gdybym był siadając do pojazdu zobaczył twarz Pani, nie byłbym spał pewnie, byłbym budził, szturkał, pilnował pocztyliona i nie byłoby nastąpiło nieprzyjemne wprawdzie zdarzenie, ale któremu ja teraz już złorzeczyć nie mogę. A teraz przy podanej sposobności trzeba, abyśmy się trochę lepiej poznali. (Ogląda się za stołkiem, nareszcie nie widząc znajduje jakąś małą paczkę i wysypuje trochę kartofli, które po całej izdebce się rozsypują z hałasem.)

Pani.

Co to jest?

Pan.

Grzmoty. (Siada przy Pani na paczce.) Ja piszę czasem komedye, mam więc zwyczaj zaczynać od wymieniania osób, że zaś niema parteru, do Pani zwracam mowę. Nazywam się Władysław Poraj. Mam w niewielkiej majętności nie wielki domek, z jednej strony duże lipy, z drugiej łączka, a za łączką rzeczka.

Pani.

To tam bardzo ładnie być musi. Lipy, łączka, rzeczka... a kwiaty są?

Pan.

Domek jak w jednym bukiecie.

Pani.

Ślicznie! Jakże tam Panu dobrze być musi.

Pan.

Nie skarżę się, ale jednak czegoś mi brakuje, jestem sam zawsze.

Pani.

Nie masz Pan sąsiadów?

Pan.

Mam, ale zawsze u mnie bawić nie mogą, a jak odjadą, pustka.

Pani.

No kiedy samotność przykra, powiedziałabym zrób Pan tak jak wszyscy robią w tym razie: ożeń się. Ale słyszałam, że Pan kobiet nienawidzisz.

Pan.

O! o! nienawidzę... bardzo proszę!.. nienawidzę!.. tego nigdy nie powiedziałem — powiedziałem tylko, że tych dam, co mnie piekły, co mnie topiły, co mnie kaleczyły, kochać nie mogę, ale ja na honor płeć piękną szanuję i uwielbiam, a zwłaszcza są powaby, które mnie za serce chwycą, nim się jeszcze postrzedz mogłem.

Pani.

I wieleż to razy było, że się Pan jeszcze postrzedz nie mogłeś?

Pan.

Raz tylko.

Pani.

A!

Pan.

Bo ja mam w ocenieniu piękności pewne zasady, od których zboczyć nie mogę, których trzymać się muszę. Naprzykład w zachwycenie wprowadza mnie włos jasny a oko czarne — usteczka, coby się chętnie śmiały, a zawsze śmiać się boją — nosek... o mój Boże!.. a uszko malutkie, maluteńkie... aż dreszcz przechodzi.

Pani (wstając.)

Odwdzięczając się Panu, muszę i o sobie coś powiedzieć. Nazywam się Jadwiga...

Pan.
Jadwiga! a ja Władysław, co za szczęście!
Pani.

Nazywam się Jadwiga Moniecka, jestem córką pułkownika, o którym Pan zapewnie słyszałeś.

Pan.

Tak dalece... ale pewnie będę słyszał.

Pani.

Jadę teraz do Lwowa i moja przyjaciółka doniosła mi, że może mnie umieścić przy młodych Panienkach w bardzo szanownym domu i że...

Pan.

Przepraszam, że przerywam. Ja powiedziałem w mojej biografii, że niemam żony. Pani rzekłaś: zgadłam — nie wiem dlaczego Pani zgadłaś, ale ja nie zgaduję i chciałbym wiedzieć, czy jesteś jeszcze wolną, czy nie masz mężulka albo jakiego niegodziwego narzeczonego.

Pani.

Ani jednego ani drugiego.

Pan.

To dobrze, jesteś jeszcze wolną, bardzo dobrze, ja wolność lubię. A teraz słucham dalej.

Pani.

Powiadam więc, że mam nadzieję być umieszczoną jako guwernantka.

Pan.

Ach, Panno Jadwigo, jakże wiele i mnie nauczyćby się trzeba. Ja uczyłbym się jeszcze chętnie — mam ochotę uczyć się ogromnie.

Pani.
Kształcić się zawsze czas — nigdy zapóźno.
Pan.

Wiele i w moim charakterze byłoby do sprostowania. O! bardzo wiele. Potrzebaby mi dobrej rady, rozumnej rady... ładnej rady.

Pani.

Łatwo sprostować, znając swoje wady.

Pan.

Poddałbym się chętnie pod dozorczą nauczycielską opiekę.

Pani.

Jeżeli tak sobie Pan życzysz, mogłabym mu w tem być pomocną.

Pan.

Bardzo, bardzo proszę, moja Panno Jadwigo.

Pani.

Jest w domu mojej siostry staruszek bardzo światły i szanowny, l’Abbé Barot, ten dla pana Władysława byłby towarzystwem...

Pan.

O dla Boga! Stary Abbé! mnie nie Abbégo potrzeba, ja potrzebowałbym młodej, przyjemnej, łagodnej opieki; ja byłbym tak wdzięcznym, tak potulnym...

Pani.

Panie Władysławie, świeczka się dopala.

Pan.

Prawda, dopala się. Ja byłbym tak potulny, tak posłuszny, takbym mocno kochał moją opiekę. Opieka miałaby domek w kwiatach a w domku serce kochające. (Bierze ją za rękę.)

Pani.

Panie Władysławie, świeczka gaśnie.

Pan.

Prawda, gaśnie. Panno Jadwigo, chcesz być guwernantką, bądźże moją.

Pani (odsuwając się.)

Panie, jakże to mam rozumieć?

Pan.

Ach! jakże to ładnie będzie, jak z ambony spadną Władysław i Jadwiga razem. (Całuje ją w rękę.) Prawda, żeby to ładnie było?

Pani.

W samej rzeczy byłoby ładnie.

Pan.

O moja najpowabniejsza panno Jadwigo! (Całuje ją w rękę.)

Pani.

Panie Władysławie, świeczka zgasła.

Pan.

Prawda, zgasła. (Słychać uderzenie w trąbkę pocztarską i turkot powozu, światło przez okienko coraz mocniejsze, oświeca nareszcie całą izdebkę.) A bodaj ci trąbiło.

Pani.

Co to jest?

Pan.
Nasza poczta.
Pani.

Już?.. Wybiegnijmy prędko, aby nie widzieli...

Pan (kończąc sens.)

Że świeczka zgasła. Inną zapalimy, co świecić będzie nad miłością naszą a ta...

Pani (podając mu rękę.)

Nigdy nie zgaśnie.

(Wybiegają.)
KONIEC.
BRYTAN-BRYŚ.
DRAMATYCZNA BAJĘDA
W CZTERECH AKTACH.

Każdy dudek, ma swój czubek.
Cn. Ad.

ZWIERZĘTA DZIAŁAJĄCE:
 
BRYTAN-BRYŚ.
OSIOŁ.
MUŁ.
LEW.
KOŃ.
NIEDŹWIEDŹ.
ODYNIEC.
BORSUK.
KOT.
JELEŃ.
CAP.
OWCA.
BARAN.
WILK.
PUDEL.
ZAJĄC.
TCHÓRZ.
BÓBR.
KROWA.
MAŁPA.
ŁANIA.
SARNA.
KLACZKA.
SARNIUK.
BYK.
WILK.
DANIEL STARY.
CAPEK.
ŹRZEBIEC.
CIELAK.
SZCZENIUK.



BRYTAN-BRYŚ.

AKT I.
Łąka w lesie.


SCENA I.
Muł i Osioł.
Osioł.

Co za szczęście! Aż się dziwię!
W pierwszéj przybycia godzinie
Błądząc po nieznanéj niwie,
Ciebie spotykam kuzynie.
O szanowny Mule!
Nachyl trochę pyska
Niech cię dwakroć czule
Twój kuzyn uściska.

Muł.

Hola, hola! Nie tak z bliska...
Ja Waszmości nie znam wcale.

Osioł.

Ty? mnie nie znasz?... Co za baśnie!

Muł.

Ty! co to ty!.... Znaj cymbale,
Że ja jestem Jaśnie! Jaśnie...

(Obracając się tyłem)

Widzisz?

Osioł.

Fontaź u ogona!
O ozdobo uwielbiona!
Któż nademnie więcej umie
Cenić te zaszczyty tylne
Zasług dowody niemylne!
Ach, któż lepiej je rozumie?
Alem myślał między nami
Tak bliskimi kuzynami....

Muł (oglądając się).

Cicho! człowieku uparty!
Nie znam cię, nie znam i kwita.

Osioł.

A więc to są, widzę, żarty;
Bo kto jestem, kto mnie rodzi
Każdy z mej twarzy wyczyta....
Nawet ślepy się nie spyta;
Lecz że z żartu śmiać się godzi,
A nie śmiać się, znak urazy,
Więc uśmiechnę się dwa razy
Śmiać się będę.... (Ryczy)

Muł.

Czyś szalony!
Cóż to, koncert na ubogich,
Żeś dobył ryków tak srogich?!

Osioł.

Uśmiech wszędzie dozwolony.

Muł.

Uśmiech! uśmiech! Do stu ludzi!
Taki uśmiech zmarłych budzi.

Osioł.

Otóż znowu śmieszne słowo.
Ja się śmiać muszę na nowo. (Ryczy.)

Muł.

Cicho ośle!

Osioł.

Znasz mnie przecie.

Muł.

Wszystkim znane takie głosy.

Osioł.

Prawda, prawda, znane w świecie.

Muł (na stronie.)

O jakież przeciwne losy
Przysyłają mi w tej porze,
Gdzie lada co szkodzić może,
Na mą zgubę i shańbienie,
To arcygłupie stworzenie!

(Głośno.)

Moja godność, moja sława,
Urodzenie i powaga,
Uszanowania wymaga,
Nikt ubliżyć nie ma prawa.
I te piętna różnej miary,
Wielkich zwierząt świetne dary,
Pierwszej, drugiej, trzeciej klasy,
Będą świadczyć w późne czasy,
Że kiedy niegdyś przed laty,
Straszny sąsiad lew kudłaty
Karku w dole nadwerężył,
Lwa strasznego muł zwyciężył....

(Osioł ryczy.)

Czegóż ryczysz ośli synu?

Osioł.

Uwielbienie godne czynu.

Muł.

A wiesz ty panie włóczęgo,
Że ja gryzę biję, tęgo?

Osioł.

O my wszyscy w tém junaki,
Kubek w kubek i ja taki.

Muł.

Słuchajno trutniu uparty,
Tu nie miejsce stroić żarty.
Jeśli chcesz pozostać w zgodzie
Nie szukaj pracą daremną,
Pokrewieństwa twego ze mną.
Bo wiadomość o mym rodzie
Jasno sięga w przeszłość ciemną:
Koń tylko, z Pegaza szczepu,
Teraźniejszy Rejent stepu,
Mym kuzynem zwać się może;
Czego bardzo łatwo dociec
I co chętnie ci powtórzę:
Ojca konia Ogier ociec
Był rodzonym klaczy bratem
Której córki jestem synem.

Osioł.

Cóż ztąd?

Muł.

W trzecim stopniu zatem
Muł koniowi jest kuzynem.

Osioł.

Lecz że płyną w tobie z matki
Pegazowej krwi ostatki
Czy nie jesteś osłem z osła?

Muł (na stronie.)

Malheureuse mesalliance!

Osioł.

Ale
Zkąd ta duma w tobie wzrosła,
Ja nie mogę pojąć wcale.
Spojrzej w przeszłość, wspomniej dzieje,
Tych dwóch rodów śledź koleje:
Jeszcze konie, dziś tak harde,
Że wędzidła żują twarde,
W barbarzyńskich stepach wolne,
Nosić nawet szli niezdolne
Ledwie znały władzę jaką,
Kiedy osły pod kulbaką
Już wiedziały co usługi,
Już wiedziały co kańczugi.
Nikt z najstarszych nie pamięta
Wolnem nasze wielkie plemie,
Jakby z osłem wraz i pęta
Spadły niegdyś na tę ziemię.
Któraż rodzina liczniejsza?
Któraż, powiedz, bezpieczniejsza?
Gdy walki zagrzmi potęga,
Niszczy słonie, lwów umniejsza,
Osłów tylko nie dosięga.
Grzbiet nasz zgięty, niełechliwy,
Ucho na dół, wzrok lękliwy,

Nie wzdychamy nawet skrycie
Ale za to stajem w szczycie.

Muł.

Na co daremne gadanie,
Po coś przyszedł to pytanie?

Osioł.

Bo już z ludźmi trudne życie,
Ludzie teraz nic dobrego;
Jeden z drugim jak pies z kotem.

Muł.

A tobie ćmo, co do tego?

Osioł.

Przykre stosunki. A potem,
Nieznośną mi była mowa
I ambicya ich bez sromu
Wszystko przywłaszczać gotowa.
Lada jaki, lada komu
Pali tytuł po tytule,
Mówi: Ośle! co dwa słowa....
Ośle! — a on — wierz mi Mule
Tak jest do mnie z ciała, włosa
Podobny jak pięść do nosa....
A uszęta! A uszęta!
Tfy! — jak dwie figi zeschnięte
Do dyni przypięte.
I im, im, zwać się osłami!

Muł.

A tobie, tobie, bratać się z mulami!
Ale po coś przylazł, po co?

Osioł.

Abym widział co robicie,
Jakie teraz wasze życie,
Abym stał się wam pomocą,
Jeśli na to zasłużycie.

Muł.

Ty pomocą! Daj go katu!

Osioł.

Chcę przystąpić do traktatu,
Który jak się dowiedziałem
Od przelatującej sroki,
Zwierzęta z godnym zapałem
Między sobą zawrzeć miały.
Traktat! fiu! pomysł głęboki!
Umiem go na pamięć cały:
Równość, wolność, wieczna zgoda,
Bezpieczeństwo osobiste,
Zaręczone solidarnie.
Wszystko pięknie, tylko szkoda,
Że to wszystko zginie marnie,
Bo są formy wiekuiste
Raz na zawsze ukształcone,
Co aczkolwiek gniotą duszą,
Te na wszystko kłaść się muszą,
Jak się niegdyś na me barki
Kładły kulbaczne poczwarki.
I któż, powiedz, kto bez osła
Mógł być mistrzem formy starej!
Kto się jął jego rzemiosła?
Kto tysiączne karku zgięcia
Mógł urządzić podług miary?

O, daremne przedsięwzięcia!...
Ale nie turbuj się bracie
Zadam, zadam pracę sobie,
I nasz traktat tak przerobię,
Że go sami nie poznacie.

Muł.

A ja Waści radzę szczerze
Mój ty panie formalisto,
Niech cię i chętka nie bierze
Wznawiać metodę dwułbistą.
Bo byś gorzko płakał potem.
Musisz także wiedzieć o tém,
Że ze związku zwierzęcego
Dla wiecznej tegoż ochrony,
Osioł z tchórzem wykluczony.
Zatem z tego i owego
Jeśli chcesz być skóry pewny,
Zamilcz ściśle żeś mój krewny.
I nie mówiąc nic nikomu,
Nogi z pas — marsz do domu! (Odchodzi.)

Osioł (Sam.)

Küss die Hand! (Po długiem milczeniu.)
Pan Muł szaleje!
Śmiać się będę. (Ryczy.) Ja się śmieję
Aż ze śmiechu boki bolą,
Aż mi oczy zaszły solą.
Gdzież to kiedy, w jakim świecie,
W jakim stepie, w jakim lesie.
W jakimże to gdzie kongresie,
Parlamencie, gabinecie,
Osioł z Tchórzem miejsca nie miał?

Bodajżeś Mule oniemiał
Za te głupie twoje żarty.
Tchórz nareszcie niechaj zmyka,
Bo Tchórz zmykać diable lubi,
Ale Osioł zwierz uparty
I że taki, tém się chlubi.
Osła, Panie klaczy synu
Nie tak łatwo zbić z terminu.
Zwal go drągiem, on się pyta:
Czego żądasz przyjacielu?
I on, że tam, ktoś gdzieś zgrzyta
Miałby zwrócić się od celu?
I świetne niszczyć nadzieje?
Śmiać się będę — Ja się śmieję (Ryczy.)





SCENA II.
Osioł, Lis.
Lis.

Cóż to za miła, droga niespodzianka,
Tu harmonii oglądać kochanka!
Bądź pozdrowiony przybyszu kochany,
Z ciebie dmą flety, w tobie grzmią organy,
Tu twoje miejsce, gdzie kwitnie zasługa.

Osioł.

Servus: Wszak Pan Lis?

Lis.

Przyjaciel i sługa,

Osioł (na stronie.)

Wcale do rzeczy — to Lis, co się zowie!

Lis.

Cóż tam słychać! — Jakże zdrowie?
Dobrze służy?

Osioł.

Wyśmienicie
Jestem zdrów jak koń.

Lis.

I wierzę,
Kto tak skromne wiedzie życie!
Wyładniałeś.

Osioł.

Ho ho!

Lis.

Szczerze.
Ja pochlebstwa nienawidzę.
Mówię co myślę, co widzę,
Wyładniałeś i to znacznie,
Trocheś utył.

Osioł.

Je się smacznie.

Lis.

To grunt rzeczy.

Osioł.

Co wypadnie.

Lis.

To mi śmiałość!

Osioł.

Spię paradnie.

Lis.

Co za rozum!

Osioł.

Pół dnia ściśle.

Lis.

Co za stałość!

Osioł.

Nic nie myślę.

Lis.

Jesteś duszy nadzwierzęcej!

Osioł.

Filozofia, i nic więcej,
Filozofia to mój Panie.

Lis.

Ach, nie każdy mieć ją w stanie!
Gdzież bywałeś? powiedz proszę.

Osioł (z fanfaronadą wystawiając nogę.)

Wojażowałem po troszę.

Lis.

Otóż to jest. Zgadłem prawie
Po odmianie w twej postawie.
Masz coś w tonie, masz w układzie,
Niech nie wspomnę o rozumie,
Co to każdy za wzór kładzie
A wysłowić nikt nie umie.

(Osioł podskakuje i wierzga. Lis cofa się strwożony.)

A to co jest?

Osioł.

To tak sobie.

Lis.

Ale cóż to znaczy przecie?

Osioł.

Nie wiem. — W zagranicznym świecie,
Tak widziałem, tak téż robię.

Lis.

Bardzo pięknie. Ale przytem
Małoś mi zębów nie wybił kopytem.

Osioł.

O ja na to,
Jak na lato.
Jeno ujrzę, spotkam kogo,
Zaraz Panie pac go nogą!

Lis.

Lecz ten dowcip czy nie ściąga.
Czegoś niby.... tak... od drąga?

Osioł.

Czasem Panie Lisie, czasem
Szturkną mnie tam jak nawiasem,
Lecz z radością zawsze skrytą
Biorą moje psoty małe,
Bo wolą ośle kopyto
Niż oślą pochwałę.

Lis.

Ja jednak myślę inaczej,
I bądź łaskaw, chwal mnie raczej.
Ale cóż cię nakłoniło
Szukać wzorów za granicą?
I u nas kopią, aż miło,
I z kopnięcia tak się szczycą,

Jak gdyby ich umysł dzielny
Kładł prawdzie kamień węgielny.

Osioł.

Kopią prawda, ale przecie
Wszystko to jest plewa, śmiecie
Przytém, czem teraz uciesza,
Zagranicznych osłów rzesza.

Lis.

Z ludźmi, jak widzę, zerwałeś przymierze.

Osioł.

Zerwałem, i to dla nędznej drobnostki.

Lis.

Oho! zapewne, gdzieś, jakieś miłostki.

Osioł.

Zgadłeś. Więc tobie wszystko wyznam szczerze.
Była tam kobyłka biała....
Ale jaka!... pierwsza w stadzie!
Miła w ruchu i układzie,
Ta się we mnie zakochała;
Płonęła w miłosnej męce.....
Bo ja mam szczęście zwierzęce.
Lecz niestety! między nami
Stał w przeszkodzie płot z cierniami.
Biegałem w około
Śpiewałem wesoło.
W około biegałem,
I gorzko płakałem,
Wszystko nadaremnie.
Ale upór wielki we mnie,
A więc pod płotem stanąłem

Niby czuchrać się zacząłem,
I przez trzy dni i trzy nocy
Czuchrałem się i czuchrałem,
A płot przytem z całej mocy.
Jak pchałem tak pchałem.
Aż koniec końców, jednego poranka,
Płot trzask! — Ja przez płot — I moja kochanka...
Ale fałsz ludzi komuż jest nie znany!
Zbili mnie gałgany.
Zbili, tak żem potem
Dzień jeden i drugi,
Leżał pod płotem,
Leżał jak długi.
Źle się ze mną działo.
Już po mnie kruki Mospanie skakały,
Już kundle szczekały,
Już mnie zimno brało....
Szczęściem lunęło jak z cebra;
Jak mi się w uszy nalało,
Ocknąłem się z trwogi,
Policzyłem żebra
I jako tako zwiodłem się na nogi.
A niech was diabli wystraszą
Z taką polemiką waszą,
Pomyślałem sobie.
Wiem co zrobię....
Czekać nie będę....
I poszedłem wprost na grzędę
Gdzie było kwiatów aż ładnie,
Wytarzałem się paradnie;
Potem płoszę koni parę
Co ciągnęły gdzieś landarę...

Konie w nogi! Z drogi w rów....
Kiedy jedziesz bywaj zdrów!
Ja przez pola, góry, w las,
I tak jestem pośród was.

(Ryczy — zwierzęta zbiegają się z różnych stron.)
Zwierzęta.

Co się stało?! Co się dzieje?!
Osioł! Osioł! Czy szaleje?!





SCENA III.
Osioł, Koń, Niedźwiedź, Borsuk, Lis, Kot, Odyniec,
Jeleń, Cap, Owca, Wilk, Brytan-Bryś i wiele innych
zwierząt.
Zając (do owcy.)

Brzydkie oślisko. Chodź owco miłośna,
Tego pedanta fizys mi nieznośna.

Owca.

Pedant, być może, ale to rzecz znana,
Że osioł mędrszy nawet od Barana.

Wilk (do Borsuka.)

Chodźmy. Ryk osła moje nerwy drażni,
Mało żem owcy nie chwycił z bojaźni.

Borsuk.

Nerwy masz słabe, żołądek niemocny,
Jak widziałem raz przy sieci.

Wilk.

Bo przy sieci słońce świeci,
A ja rycerz, ale nocny.

Koń.

Wszak powiedziałem, przylazło Oślisko.

Brytan-Bryś.

Na profesora odwiecznych nałogów.

Jeleń.

Nie warto nawet poglądać tak nisko.

Niedźwiedź.

O, Jeleń patrzy z góry swoich rogów,
Lubo ich wprawdzie nie przypiął sam sobie.

Odyniec (z wejrzeniem na Niedźwiedzia.)

Wolę ja rogi jak pierścień u nosa.

Niedźwiedź.

Wiem, lecz na szczęście niedano ich tobie.

Odyniec.

Ale mi dano ząb ostry z ukosa,
Co tnie lepiej niż smorgońskie batogi
Kiedy do tańca sypią żar pod nogi.
A przytem jeszcze na pysku kaganiec!
To mi to Panie, opętany taniec!

Niedźwiedź.

Lepiej tańcować jak leżeć w kałuży.

Odyniec.

Leżę dla siebie, tańcujesz dla drugich.

Niedźwiedź.

Mądry w połowie, kto mądremu służy.

Zwierzęta (razem.)

Nie! Nie! Nie służyć!...

Wilk.

System uszów długich!

Niedźwiedź.

Cicho zwierzęta: Na co to szczekanie?

W akademii wziąłem wychowanie,
Zwiedzałem dwory...

Borsuk (na stronie.)

Z małpeczką na grzbiecie.

Niedźwiedź.

Umiem udawać ludzkie obyczaje.

Odyniec.

Fiu! Wielka sztuka!

Niedźwiedź.

Nie potrafisz przecie.

Odyniec.

Człowiek mnie udaje,
Ja nigdy człowieka.

Niedźwiedź.

Czém byłeś...

Odyniec. (kończąc.)

Zginę.

Brytan-Bryś (ironicznie.)

Piękna przyszłość czeka!

Niedźwiedź.

Ale że w tańcu na dwóch nogach staję,
Że umiem pokłon i muzyki nieco,
Czyliż ja przez to dam się jąć za uszy?
Czyliż wróg nie zna jak me zęby świecą?
Czyliż nie doznał jak ta łapa kruszy?
I któż się kiedy szczycił mym upadkiem?
Oto Brytan-Bryś, niech on będzie świadkiem
Bośmy ze sobą chodzili w zapasy,
Zapasy, jakich teraźniejsze czasy

Nie tylko widzieć, lecz pojąć nie warte.
Zapasy, wielkie, szlachetne, zażarte.
A i on wtenczas po bojowym trudzie
Szedł do łańcucha, w ludzkiej legał budzie.
Powiedz, ach powiedz: W tej pamiętnej chwili.
Gdy łowcy na mnie w Beskidu skaliska
Hordę kundysów z nienacka puścili,
Powiedz, czym zadrżał śród psiego mrowiska?
Nigdy grzmot chmury kiedy piorun ciska
Z takim łoskotem na góry nie spada,
Jak na mnie spadła napastna gromada.
Ile wrogów było tam
Nie umiem powiedzieć wam,
Spodlonych obróżą
Ale dużo,
Ja wolny, ale sam.
Sam jeden stałem, nie cofnąłem kroku
Szarpią mnie... gryzą, z przodu, z tyłu, z boku...
Jak ryknę — trwoga. A jak machnę — trupy
Trupy wyciągam z kurzącej się kupy;
Biję i walę a gdzie cisnę niemi,
Horda rozdziera nim dopadną ziemi,
A gdy pierzchnęła przed walką daremną,
Ty Brytan-Brysiu stanąłeś przedemną.
Spięci pazurami
Zostaliśmy sami.
Ząb w ząb, oko w oko,
Bylibyśmy opoką;
Ale już dla nas mało ziemi było...
Runęliśmy w dół, ale taką siłą,
Że razem z nami pociągnięta jodła,
Dopiero na dnie walczących rozwiodła.

Brytan-Bryś.

Prawda, byłeś potężny kiedy pośród borów
Ufałeś sobie, obcych nie szukałeś wzorów.
Obu nas potém jeden łańcuch wodził,
Ale tyś go polubił, jam się w nim urodził;
I kiedy zdarte więzy padły pod twe nogi,
Zniknęły ich odciski, zostały nałogi.
Świat, który się przed tobą w nowych kształtach kreśli;
Nie chcesz objąć, pochwycić, całą władzę myśli;
Ciskasz tylko twą pamięć w przeszłości przestworze,
Lecz i ta, jej jutrzenki już sięgnąć nie może,
Niedołężnie wyparta ustaje śród mety,
I tylko wiecznej hańby przebudza szkielety.
Męztwo, siłę, przezorność, skarby mieścisz w sobie,
Czemuż je w tak niegodnym roztrwaniasz sposobie?
Na cóż nam twe ukłony, kuglarskie obroty,
Dworujące zalety a drzymiące cnoty?
Czy nas na krok posuną do naszego celu?
Rzuć okiem wkoło siebie: Oto stoi wielu;
Patrz jak straszne zasoby do powszechnej zguby:

(Pokazując następnie na Odyńca, Konia, Jelenia, Borsuka, Kota, Capa, Wilka, Lisa i Osła.)

Tu dzika wola w żadne nieujęta kluby,
Tu szlachetna wspaniałość, ale zawsze w skoku,
Tu wzniosłość zatopiona w swym własnym widoku,
Tu chęć zemsty za swoją ułomność natury,
Czy pryska wiecznym jadem z wiecznie ciemnej nóry;
Tu roztropność bez serca, tam życie bez godła,
Tu nikczemne zbójectwo, tam intryga podła,
A na domiar, co? głupstwo. O biada nam, biada!
Namiętność wre i kipi, rozum w dół opada.

Tymczasem byk potężny ryczy, rogiem grzebie,
Waha się i namyśla komu oddać siebie;
A wróg, wróg nasz odwieczny, z mieczem i maczugą,
Liczy już nasze tętna jak mają bić długo.

Odyniec.

„Tu dzika wola w żadne nieujęta kluby.“
Do mnie mówiłeś? Dobrze — ja ztąd szukam chluby.
Póki świat będzie światem, póty siła siłą
I tobie karcićby nas, nie tak łatwo było;
Nie tak łatwo i słabym użyczać opieki,
Gdybyś obok wymowy nie miał zbrojnej szczeki.
Kto się czuje w sobie a jej nie używa,
Temu lub na rozumie, lub na sercu zbywa.
Ja, z wami jak i bez was jestem wrogiem ludzi,
Kiedy jem — wara! A jak śpię — biada kto mnie zbudzi.
Idę zawsze i wszędzie jak mi kark wyrasta,
A kto mi w drodze stanie, płatnę go i basta.

Capek.

Na co ta sprzeczka kochani Panowie?
Stara to piosnka w spruchniałej budowie.
Nie na to dawne stargaliśmy pęta,
Aby mieć znowu prawa i Rejenta.
Wolność bez granic, to jedyne prawo;
Rząd tam zbyteczny, gdzie miłość podstawą.
Precz zatem z drogi wszystkie stare graty!
Naprzód i naprzód, to hasło oświaty.

Cielak.

Naprzód powoli!

Źrzebiec.

Tak, naprzód a żwawo!

Szczeniuk.

Wstecz nie poglądać.

Wilk.

Brawo Bracia, brawo!

Brytan-Bryś.

Ładnyś mój Capku. Kędzierzawa grzywa
Z uroczym wdziękiem na barki ci spływa;
Możesz być wzorem wzrastającej brody,
Ale mój Capku jeszcześ trochę młody
Abyś przed nami rozprawiał zuchwale
O rzeczach, których nie rozumiesz wcale.
Są tu i starsi i mędrsi od ciebie,
Co umią radzić i działać w potrzebie,
Co doświadczenia skazówką zbyt drogą,
Krwią okupioną siłą bronić mogą.

Capek.

Właśnie kto młody, lepiej pojąć w stanie
Potrzeby świata i czasu żądanie;
Świata, co ducha potęgą wyniosłą,
Zrzuciwszy łuskę z przesądów wyrosłą.
Dziś się objawia wewnętrznemu oku
W całym najczystszym młodości uroku.
Starsi jesteście? Zaleta, powaga,
Które mimo was, każda chwila wzmaga.
Lecz pamiętajcie, że spada liść stary,
By młodym majem ożyły konary.
Ufacie sile? Każda jak lód pryśnie
Kiedy ją wola powszechna naciśnie;
A doświadczenie, jest tylko potęga
Co w wieczne koło zawsze was zaprzęga.
Geniusz jest młody, bez rodziców dziecię,
Własnym swym kształtem pojawia się w świecie.

Brytan-Bryś.

A tym geniuszem czy ty Capku młody?

Capek.

Jestem, nie jestem, w przyszłości dowody.
Przyszłość dopiero cechuje geniusze,
Czy i to starszym, młodzik mówić muszę?
Lecz na cóż próżne języków zapasy,
Do czynów, czynów, wzywają nas czasy;
Naprzód iść będziem, tworzyć nowe ślady,
I zwalim wszystkie, jakiebądź zawady.

Brytan-Bryś.

Czémto, mój Capku, pytam się w pokorze?
Czy twém kopytkiem, czy ogonkiem może?

Capek.

Wolą, jednością...

Brytan-Bryś.

I wilczą paszczęką,
Z taką pomocą nie zajdziesz daleko;
Gdzie wolność nie zna hamulca i prawa,
Tam dla słabego djable śliska sprawa;
Bo jak się staną wolne wszystkie gusta,
Będziesz wilkowi, co tobie kapusta.

Capek.

Groźby, strachacze, przepowiednie zgrozy,
Lecz im nie wierzą już i stare kozy.

Cielak.

Wierzgnę i kwita!

Źrzebiec.

Zużyte wędzidło.

Szczeniuk.

Wilk z nami, gardzi potwarzą obrzydłą.

Wilk.

Aż ckliwo słuchać jedno całe życie.
A wy bracia, wy mnie rozumiecie.

Capek.

Lecz dajmy na to iż tak jest w istocie,
Że w przeszłych wieków ohydnej ciemnocie,
Kiedy braterstwa związek był nieznany,
Wilk dusił czasem napastne barany...

Wilk.

Ach tak niestety! Ale zważcie przecie,
Co się podówczas działo w całym świecie.
Jakie bezprawia, jaki stan socjalny...

Capek.

Byłto praw ludzkich skutek naturalny.

Wilk.

Ach oczywiście!

Capek.

Ale czyż koniecznie
Co było, musi trwać wiecznie?

Brytan-Bryś.

Tak jest mój Capku, w tym razie trwać musi,
Wilk dusił jawnie, dziś tajemnie dusi,
I dusić będzie...

Wilk (ocierając łzę ogonem.)

Ach Brysiu! To boli...

Brytan-Bryś.

Jeśli potrafi działać podług woli;
Zwłaszcza jeżeli półgłówki szalone,

Zniszczą warownie dane im w obronę.
A ty mój Capku geniuszu poprawy,
Nim dla poprawnych utworzysz ustawy,
Staraj się pierwej złych zrobić dobrymi
A skład społeczny będzie szedł za niemi.
Bo jest zbyt jasna rozsądku nauka,
Że ziarno kształtu, nie kształt ziarna szuka.
Pracuj mój Capku w tej ciężkiej potrzebie,
Lecz wierz mi, zacznij najpierwej od siebie,
Bo nic głupszego w całym świecie niema,
Jak głupi Capek, co się mądrym mniema.

(Osioł ryknął — Capek w jednę, Wilk w drugą stronę ucieka, Zwierzęta się rozchodzą.)
Brytan-Bryś (chwytając Osła za ucho.)

Będziesz ty cicho?!

Osioł.

A! bonjour mon ami.

Brytan-Bryś.

Wiesz ty, że tobie nie wolno być z nami?
Zamknij więc pyszczysko bure,
Albo odwiodę za dziesiątą górę. (Odchodzi.)





SCENA IV.
Osioł, Lis.
Lis.

Brytan-Bryś widzę, jak swojego czubi.

Osioł.

Bryś z dawien dawna śpiewania nie lubi.

Lis.

Kiedy nie lubi niech sobie nie słucha,
Ale naciągać szlachetnego ucha!

Osioł.

Prawda, naciągnął.

Lis.

I chce ciągnąć w drogę.

Osioł.

Oho!

Lis.

To brzydko.

Osioł.

Ja gniewać się mogę.
A Brytan-Brysiu! tego już za wiele!
Cóż to Mospanie czy mnie masz za ciele?
A do trzykroć sto!..

Lis.

Pst!

Osioł (przestraszony.)

Co?

Lis.

Kląć nie w modzie,
Oczy w dół — mowa cicha — uśmiech w twarzy
A jak sposobność dobra się wydarzy

(wskazując nogą.)

Pac!

Osioł (wierzgając.)

Pac!.. Lisie jesteś wielki,
Lisie, Lisie jesteś wielki
Nad rozmiar wszelki.
Do pozłoty twoja głowa,
Jak pasternak słodkie słowa;

Radź mi proszę w każdej dobie,
A ja potém jak chcę zrobię.

Lis.

Jużto wszystko jakoś będzie,
Osioł z Lisem jak do pary,
Byleś tylko w każdym względzie
Mnie powierzał swe zamiary.

Osioł.

Teraz myślę o urzędzie,
Chciałbym zostać umieszczony,
Mieć obroczek wyznaczony
Bo na błoniu za mozolny.

Lis.

Co ty mówisz? umieszczony?
Ty do rządów jesteś zdolny.
Taka strawność!.. upór taki!

Osioł.

Prawda, prawda, jestem zdolny.
Patrząc nawet w różne strony
Na różnych rządów zygzaki,
W ich dążności, w ich pobudki,
Powiem szczerze, bez ogródki,
Żem na Rządcę jest stworzony.

Lis.

Ale kto chce iść zasługą
Czeka często bardzo długo.
Kto się zawsze traktu trzyma,
Ten na końcu ścieżki niema.
Trzeba zatem stroną kroczyć,
Tu się wsunąć, tam przeskoczyć,

A ku temu dobrą drogę
Ja ci tylko wskazać mogę;
Ale hardość rzuć za siebie
A najwięcej weź pokory;
Pierwszą odszukasz w potrzebie,
Drugą zrzucisz każdej pory.
I ukłonów weź tysiące
I umizgów jakie krocie,
I obietnic dwa miliony
A twe słowa błagające
Jak na wartkim kołowrocie
W kłąb się zwiną upragniony.

Osioł.

Ja dla siebie wiele zrobię,
Bylem wiedział o sposobie.

Lis.

Trzeba zwiedzać cudze progi,
Duszę, ciało słać pod nogi,
O zaletne prosić słowo.

Osioł.

Zniżać karku, kiwać głową,
Aż się w dwoje gną kolana,
W tem ja mistrzem, to rzecz znana;
Ale przed kim, to zagadka?

Lis.

Bądź u Capa, Łania gładka
Ma dla niego względów wiele,
A dla Łani Jeleń stary
W uległości nie zna miary;
On ci znowu wstęp uściele

Do Rejenta, to jest Konia,
Z którym zna się jeszcze z błonia.

Osioł.

Wszystko pięknie jak po nici,
Tylko, że to Cap persona;
Jak mi swem okiem zaświeci,
Każde słowo w ustach skona
I stać będę jakby kłoda —
Cap kaducznie jest rozumny.

Lis.

Jego rozum, duża broda,
Utnij brodę, głupiec czysty.

Osioł.

To być może ale dumny.

Lis.

Jest więc dowód oczywisty.
Zresztą, może droga kręta
Spowoduje jaką myłkę,
Może prostsza ci się zdarzy,
Aby trafić do Rejenta.
Co? naprzykład przez kobyłkę?

Osioł.

A to koncept z kalendarza!
Co pomoże taka szkapa?!
Jeszcze świadom mych obrotów
Rejent by mnie skopać gotów.
Nie, nie, wolę pójść do Capa.

Lis.

Ale cię ostrzedz wypada,
Że Cap chętnie opowiada,

Zatem słuchanym być lubi;
Nadewszystko, gdy się chlubi
Pewnym czynem, który z chwałą
Wykonać mu się udało:
Jak w ogrodzie pewnej włości,
Mandaryna pierwszej klasy
W szambelańskie rznął kutasy,
Aż mu trzasły wszystkie kości,
Aż mu język wylazł z gęby,
Aż się zwinął we trzy kłęby.
Cap tak kocha swe wyrazy,
Że nikogo nie pozdrowi,
Póki czynu nie rozpowie
Choćby na dzień i trzy razy.
Chcesz więc Capa ująć sobie,
Słuchaj kornie w każdej dobie,
Chwal go zawsze, wiele wlezie,
To mu skóry nie przegryzie.
Wniosek zaś o naszym planie
Mojem zadaniem zostanie.
Będę twoim radcą, posłem.

Osioł.

O Lisie! Tyś wart być osłem!

Lis.

Ale nie dość jeszcze na tem,
Koń acz koń nie trzęsie światem;
Są i inne jeszcze władze,
Te mieć trzeba na uwadze —
Ty znasz Pudla?

Osioł.

Jak się zowie?

Lis.

Pudel.

Osioł.

Pudel — coś po głowie
Niby mi się trochę kręci,
Ale jak cię kocham szczerze
Nie mogę dobyć z pamięci.

Lis.

Wierzę, wierzę, bardzo wierzę,
Jednak dla mnie to zagadka
Abyście się wy nie znali,
Wy, coście z garnka jadali
Dworacy z dziadka, pradziadka.

Osioł.

Pudel, Pudel więc się zowie?
Jakiegoż herbu Pudlowie?

Lis.

Herbu błazen.

Osioł.

Ba! Parada!
Tam herbowych całe stada!
Lecz mnie to oraz ostrzega,
Że go nie znam: Nie wiem tylko,
Kundel kusy mój kolega,
Co w szlufierskim wózku chodził,
Czy z Pudlanki się nie rodził.

Lis.

Być może. Przed laty kilko
Ta familia przyszła z Wiednia,
Lubo kusa, niepoślednia,

Bo używa predykatu
Von i zu Pudl.

Osioł.

Daj go katu!
A prezentujże bez zwłoki,
Niech mu nizko kiwnę głową.
Ach, jakaż to dla mnie strata!
Jakiż czuję żal głęboki,
Żem kuzyna bez ogona,
Raz nastąpił przypadkowo...
Na mój honor przypadkowo,
Mógłby teraz u patrona,
Wielmożnego Predykata
Szczeknąć za mną parę razy.

Lis.

Wszak ja jestem na rozkazy.
Trafim do Pudlowskiej Mości.
Ale Pudel jest to zwierze,
Które łatwo górę bierze,
Z którym nawet i w grzeczności
Trzeba wejść w pewne koleje,
Bo on większy, im ty mniejszy,
Im ty cichszy, on głośniejszy,
I tak nareszcie zbutnieje,
Że ci po łbie zechce chodzić;
I dopóty skakać będzie
Póki go się nie ugodzi,
Że aż na zadzie usiędzie.
Przeto pozwól, bym ja mówił,
Ty się kłaniaj, a nie nizko;
Nie ubliżę, nie przeskrobię,

Czem zechcemy, tém go zrobię;
A kto Pudla sobie złowił,
Ten Niedźwiedzia staje blizko.

Osioł.

A w jakimże to sposobie?

Lis.

Znasz Małpę?

Osioł.

Raz mnie drapnęła.

Lis.

Ta małpa niegdyś młoda, zręczna, miła,
Na guwernantkę z Paryża przybyła,
I młode kozy w edukacyą wzięła.
Lecz wkrótce spełzły szlachetne zamiary;
Bo kiedy ona edukuje kozy,
Ją edukować zaczął kozioł stary.
Ztąd się wywinął cały poczet zgrozy,
Kozioł z rozpaczy poszedł na wędrówkę,
Małpa ze wstydu skrobała się w główkę,
Ale nie długo, bo przed końcem roku,
Była już pierwsza w gimnastycznym skoku.
Jednej przedstawy na dochód ochrony;
Między widzami stał Niedźwiedź zdziwiony.
Skoki urocze, koziołków tysiące,
Parły, wzmagały jego tchy gorące;
Bił łapą w łapę, aż wypróżniał salę,
A kiedy przyszło na saltum-mortale,
Co Prima-Donna ucięła z tapczana,
Niedźwiedź podbity upadł na kolana;
A nim następny zaświtał poranek,
U chodził z Małpą szczęśliwy kochanek.

Uchodził, pędził, wędrował po świecie
Na czterech łapach, ona mu na grzbiecie.
I dotąd jeszcze nie tracąc nałogu,
Drepcze po Misiu, jakby po barłogu;
I choć on mruczy, gniewa się i chmurzy,
Ona go trzepie aż się futro kurzy.

Osioł.

Niech trzepie zdrowa, bo różne są gusta,
Ale o Pudlu zamilkły twe usta.
Jakże Predykat ma być dobrodziejem?

Lis.

Pudel mój Panie, Małpy Cziczizbejem.

Osioł.

Czem? Cziz... cziz...

Lis (kończąc.)

Bejem. Tak jest, nie inaczéj.

Osioł.

Nie przeczę, ale nie wiem, co to znaczy.

Lis.

Jest to kochanek, gdzie miłości niema,
Ni Pan ni sługa, niby środek trzyma.
Pudel dowcipny, nieprzebrany w żarcie;
Pudel przy Małpie zawsze jak na warcie,
Wiedzie na spacer, skrobie czasem w czoło,
Znosi jej plotki, obszczekuje wkoło;
I Majordomo i Vortänzer biegły,
Na nim gry, figle i tańce poległy;
Tak, że i Niedźwiedź, co nie lubi smutku,
Nie śledząc przyczyn, cieszy się ze skutku;

A że zyskuje na Małpy humorze,
Już więc bez Pudla obejść się nie może.

Osioł.

Ha! Taką rzeczą Pudla nam potrzeba,
Lecz nie wypadaż dać mu nieco chleba?
Bo ja słyszałem od dawnego Pana,
Że z Predykatem trudno bez kubana.

Lis.

Prawda, lecz wolisz sypnąć obietnicą,
Te mniej kosztują a lepiej się świécą.
Proś zrazu mało, a bierz potem wiele,
Jak ci się droga najdalsza uściele.

(Osioł mocno forknął — Lis przestraszony odskoczył, potem po krótk. milcz. mówi.)

Na zdrowie! Ale kichasz djable głośno.

Osioł.

Forkam ze strachu... Patrz... tą drogą skośną...
Co to idzie za szkarada?
Aj!.. patrz!.. Wszak się ku nam skrada.

Lis.

Jest to Borsuk, mędrzec boru,
Borsuk, jamnik zézo-oki,
Publicysta nasz głęboki:
Do rozbioru i do sporu
Ząb najpierwszy w naszym lesie;
Tnie bez względu, co mu blizko,
Szkoda tylko, że za nizko,
Bo nad poziom się nie wzniesie,
Choć się nieraz kusił o to.
A że ciągle patrzy w błoto,

W tem źwierciedle wszystkich widzi,
Wszystkich przeto nienawidzi.

Osioł.

Ja się pewnie z nim nie zwaśnię.

Lis.

Trzeba wziąć go do przymierza.

Osioł.

On się zbliża... ku mnie zmierza...
A niechże go piorun trzaśnie!

(Forkając ucieka.)




SCENA V.
Lis, Borsuk.
Borsuk.

Na co też mądrość natury
Niby sama siebie gwałci,
Kiedy takie monstra kształci?
Na co w świecie osioł bury?
Brzydki z duszy i pozoru.
Czyliż nie dość głupców mamy!

Lis.

Złegoś widzę dziś humoru.

Borsuk.

Do samotnéj wracam jamy.

Lis.

Cóż cię gniewa?

Borsuk.

Wasze dzieła.
Odkąd zmiany chętka wzięła,

Owa zgoda, pokój wszędzie,
Wszystko idzie jak na drwiny.
Dobrzem pierwszéj rzekł godziny
Jak bywało, niechaj będzie...
Hej, hej! bodaj dawne czasy,
Kiedy ciemne były lasy;
Strzegłem tylko własnej skóry,
A źle było?.. smyk do dziury.

Lis.

Ale owe strzelby człeka,
Co sięgały nas zdaleka,
Owe charty, żelaziwa,
To nie była myśl szczęśliwa.

Borsuk.

Co tam strzelby! Ot ja przecie
Dotąd chodzę po tym świecie.
A co jutro stać się może,
Gdy mam pokarm, dobre łoże,
Głupich troska, dla mnie fraszka...
Alboż i to nie igraszka,
Że u Capa przy Baranie
Wilk jadł rzodkiew na śniadanie?
Czy nie wolał zjeść sąsiada,
A rzodkiewkę mnie zostawić?

Lis.

Tak, jedz Wilku, łatwa rada,
Lecz jak możni zaczną dławić,
Co dzień nowa będzie sztuka;
Wilk zje Owcę, Taks Borsuka.

Borsuk.

Niech nikt tego nie dożyje.

Lis.

Dożyć może.

Borsuk.

Ja się skryję.

Lis.

Taks zawzięty, Taks dobędzie.

Borsuk.

Niechże pokój będzie wszędzie.
Mam ja skórą płacić za to,
Karm się Wilku i sałatą.

Lis.

Mój Borsuku, przyjacielu,
Jesteś mądry, nikt nie przeczy,
Ale często mijasz celu,
Bo zbyt lubisz w każdej rzeczy
Coś na zęby chwycić sobie.
Chwalisz k’temu, co bywało,
Aby potem, co na dobie
Mogłeś wszystko ganić śmiało.
Wstecz za nami świat człowieczy,
Istne piekło bez krawędzi,
Dziś w obecnym składzie rzeczy
Wir nas jeszcze w odmęt pędzi;
Ale przyszłość, przyszłość nasza,
W niej nadziei zdrój głęboki.
Czemuż trudność nas zastrasza?
Czemu pęta pierwsze kroki?

Pakt zawarty w Zwierząt rzeszy
Niech nas szczyci, niech nas cieszy;
Jest on świetny, wielki, śmiały,
Ale nie jest doskonały,
I nie z jednej jeszcze strony
Musi zostać poprawiony,
Rewizyi, reformy czeka,
Radykalnej nawet zmiany...
Bo czy nie śmieszna opieka
Rozciągnięta na wsze stany?
Mająż z nami myszy, żaby,
Ten twór podły, ten twór słaby,
Zwłaszcza koguty przeklęte,
Te krzykliwe szkodne duchy,
Burzyciele nocnej skruchy
Naszym paktem być objęte?
Jakież może wywrzeć szkody
Na trwałość rządu i zgody,
Niech najmędrszy mi to powié —
Że się czasem myszkę złowi?
Więcej z figlów, niż dla zysku...
Ot, by coś tam było w pysku.

Borsuk.

Ja sam czasem żabkę lubię.

Lis.

Lubisz? O nie zważaj na to!
Dobro wszystkich przed prywatą.
Ja jeśli koguta skubię,
To jedynie myślę o tém...

Borsuk.

Jak oskubać i zjeść potém.

Lis.

Jużci sprzątnąć trzeba przecie.

Borsuk.

Bracie Lisie, nie drwij sobie,
Takie słowa istne śmiecie.
Ja cię wietrzę skróś twej szuby,
Ty chcesz paktu w tym sposobie,
Abyś możnych ujął w kluby
A ze słabych zdjął opiekę;
Tak byś w środku stał bezpieczny
Z góry strzeżon, wolny z dołu;
Co zaś zrobisz dla ogółu,
To na palcu ja upiekę.

Lis.

Aj! aj! Byłbyś zatem sprzeczny,
Gdyby przyszło na śniadanie
Czasem jaką kurkę skruszyć?

Borsuk.

Połam kurkom pierwej skrzydła,
Potém pytaj o me zdanie.

Lis.

I na skrzydła znajdę sidła,
Byle tylko praw nie ruszyć.
Ja do drobiu majster Panie,
I to majster jakich rzadko,
Tak ci świsnę kurkę gładko,
Że i piórko nie zaszumi.

Borsuk.

Każdy robi to, co umie,
Każdy swoje ma zadanie.
Ty kraść kury.

Lis.

Ty zazdrościć.
Lecz nie kłóćmy się daremnie;
Chciej tylko mieć ufność we mnie
A nie będziesz nigdy pościć,
Niechaj zginę, jeśli kłamię.
Wszak mieszkamy w jednej jamie.

Borsuk.

O, że w jednej wiedzieć muszę,
Bo choć ci się w głąb umykam,
Kiedy skubiesz, ja się krztuszę,
A jak chrupniesz, ślinkę łykam.

Lis.

Bodajżem w stępicy siedział,
Jeślim myślał, jeślim wiedział,
Że na piersi puch ci szkodzi.
Ale czy też to się godzi
Ceremonje robić ze mną,
Nie przyjść czasem do sąsiada
Na kawałek jaki taki...
Ach gościnność tak przyjemną
Dziś zwłaszcza, kiedy wypada
Uszkodzone nieboraki
Miłością łączyć wzajemną.
Ach Borsuku przyjacielu!
Ty mnie nie znasz jak i wielu.
To mnie boli i głęboko...
To łzę ściąga w moje oko.

Borsuk.

Zatem kurka czasem w jamie...

Lis.

Niechaj zginę, jeśli kłamię,
Biała, tłusta...

Borsuk.

Biała, tłusta.

Lis.

Aż ci sokiem zajdą usta,
Aż ci po brodzie pocieknie.

Borsuk.

Gdyby jednak dziś, dla wiary...

Lis.

Tak, tak, dziś dla lepszej wiary
Lis dostarczy, co przyrzeknie.

Borsuk.

Zgoda, pracujmy pospołu
Dla dobra, szczęścia ogółu.
Jakież są twoje zamiary?

Lis.

Póki Koń będzie przy sterze,
Nie zyskamy nic w tej mierze,
Bo Koń szlachetność wysławia,
Bo Koń nigdy na bezprawia
Patrzeć nie będzie przez szpary.

Borsuk.

Chcesz-że z obcych władców kogo
Wynieść na godność Rejenta?
Lwa naprzykład?

Lis.

Łapą srogą
Niwelowałby zwierzęta,

Gniótłby nas prawem tem więcej
Imby go mniej sam szanował.
Nie, naszej rzeszy zwierzęcej
Lwa nie będę proponował.

Borsuk.

Niedźwiedzia? Co?

Lis.

Małpy sługa,
Ta zaś łaską jakby mruga;
Dwakroć zmienną w jednej dobie
Chcieć uczynić dla nas stałą,
I jej zwierzyć przyszłość całą,
Byłoby grób kopać sobie.

Borsuk.

Może Muła?

Lis.

Hardo głupi.

Borsuk.

Czy nie Wilka?

Lis.

Ten nas złupi.

Borsuk.

Kogóż żądasz?

Lis.

Kogo?.. kogo?..
Osła.

Borsuk (ze wzgardą.)

Tego?!

Lis.

Nie inaczej.

Borsuk.

Jak takie myśli przyjść mogą!
To stworzenie długouszne. (Śmieje się.)

Lis.

Długouszne, co to znaczy,
Lecz nie srogie, lecz posłuszne,
Tak go dziś ująłem sobie,
Że już co zechcę z nim zrobię.
Zatem Osioł dla parady,
Lis i Borsuk dla porady.
Wielu myśli jak ja myślę,
Tylko łapa w łapę ściśle.
Dla każdego przyjaźń czuła
Niechaj serca nasze skłania,
I każdego bądźmy zdania,
Lwa, Tygrysa, czy też Muła,
Czy Niedźwiedzia, czy tam Słonia,
Byle tylko zwalić Konia.
A jak zbity Koń raz padnie,
Wtedy możnych skłócić snadnie;
I gdy w swoje piękne skóry
Topić będą kły, pazury,
My u szczytu manowcami
chając osła staniem sami.

Borsuk.

Patrz! Brytan-Bryś ku nam zmierza.

Lis.

Pies przeklęty!.. Bądźmy grzeczni.

Borsuk.

Lepiej zemknąć.

Lis.

Pozór damy,
Że go się niby lękamy.
Jest porywczy, będzie zrzędził...
We dwóch jesteśmy bezpieczni.

Borsuk.

Ej! głupi kto mu dowierza.
Raz mi tak piotra napędził,
Żem ledwie trafił do jamy.

Lis.

Kto tam, co było, pamięta,
Dziś jedność łączy zwierzęta.





SCENA VI.
Lis, Borsuk, Brytan-Bryś.
(Brytan-Bryś ponuro spogląda na obu.)
Lis.

Brytan-Brysiu, psie bez skazy
Równie wierny, jak waleczny,
Wita ciebie po dwa razy
Lis, twój przyjaciel serdeczny.

Brytan-Bryś (ironicznie.)

Lis? przyjaciel?

Lis.

Z duszą, ciałem.

Brytan-Bryś.

Tam do kata! Nie wiedziałem.

Lis.

Nie widzieliśmy się z sobą
Wieków wieki.

Brytan-Bryś.

Tak, przed dobą.

Lis.

Nie pamiętam.

Brytan-Bryś.

Przy kurniku.

Lis (z udaną wesołością).

To ty na mnie z góry wpadłeś?

Brytan-Bryś.

Nie kto inny.

Lis.

A psotniku!
Chciałem z figlów straszyć kury.

Brytan-Bryś.

Jam ci z figlów skubnął skóry.

Lis.

Zawsześ wesół.

Brytan-Bryś.

Jak się uda.
Ale przez to kurę zjadłeś.

Lis.

Piękna kura, jak kij chuda!
Hańba swojego plemienia!

Brytan-Bryś.

Gdzież są owe przyrzeczenia
Bezpieczeństwa, spokojności?

Lis.

Czyż się jeszcze nie dość pości?

Brytan-Bryś.

Właśniem przybył skarżyć Wilka.
Pisał traktat godzin kilka
A drugiego zaraz ranka
Zjadł dwie kozy i baranka.

Lis (z westchnieniem.)

Któż bez ale mój Mosanie?

Brytan-Bryś.

Miałżebyś to pobłażanie,
Gdybyś ty był biedną kozą?
O tacy to jak ty bratku
Są zarazą, hańbą, zgrozą,
Są szkorbutem w naszym statku.
Te dowcipne półrozumy,
Kłęby fałszu, gniazda dumy;
Źli, by w dobrem zostać mieli,
Słabi, by wbrew działać śmieli,
Budzą tylko możnych chęci,
Są kleszczami w ich pamięci;
Trwożą, nęcą, chwalą, szydzą,
A nad wszystko siebie widzą.

Lis.

Wielka z Waszmości gorączka,
Ale mówiąc między nami,
Nie bez tego, by czasami,
Nie chrupnąłeś gdzie zajączka.

Brytan-Bryś.

Podłych kotów podły szczepie
Brytan-Bryś niezmienny w słowie

I ażebyś miał to w głowie
Dziś futerka ci przetrzepię.

(Posuwa się ku Lisowi, który cofa się za Borsuka.)




SCENA VII.
Lis, Borsuk, Brytan-Bryś, Pudel.
Pudel.

Hola! Hej! Stryjaszku! Hola!
Bawisz się z Lisem w kuśnierza —
Lecz dla obrońcy przymierza
Nie przystojna ta swawola.

Brytan-Bryś.

Prawda, gniewem się uniosłem;
Lecz jak nie czuć ztąd sromoty,
Gdy pod świetnem godłem cnoty
Hultajstwo u nas rzemiosłem.

Pudel.

Lis hultajem! Być nie może,
Luby, składny, szczery w mowie...
Nie, ja ogon w ogień włożę,
Lis hultajem być nie może;
Bo Lis zawsze wyżej stoi,
Z Lisa zawsze na żądanie
Trzech hultai się wykroi,
A Lis Lisem pozostanie.
Nie przyjmując więc wyroku
Prosim o łaskawe zdanie.

Brytan-Bryś (do Pudla.)

A ty widzę, ten sam zawsze,
Nie zrobiłeś naprzód kroku.

Świat się trzęsie, świat się chwieje,
Pudel hula i szaleje.
Niepomny na wstyd lub szkodę
Za zabawą tylko pyta:
Jest pod wodą — nuż pod wodę!
Jest wśród błota — w błocie chwyta;
Potem mokry, splugawiony
Brud swój strząsa na wsze strony.
Wróg rozwagi nie wie o tém,
Że trzpiot młody zwie się trzpiotem,
Lecz trzpiot stary w prostej mowie
Już się głupią bestją zowie.

(Do Borsuka.)

A ty mędrku z ciemnej dziury,
Masz ząb ostry, masz pazury,
Lecz ząb, pazur nie mądrością,
Tak jak zawiść nie jest cnotą.
Całe życie ryjąc błoto,
Błoto nazywasz równością;
Tam świat ściągnąć myśl twa główna,
Bo na wyższe stanowiska,
Gdzie duch wznosi, gdzie duch równa,
Tam dla ciebie droga śliska.
Próżno bierzesz różne miana
Progresisty, Komunisty,
Żaden postęp, żadna zmiana
Ciebie z ciebie nie wykupi,
Byłeś, jesteś zły i głupi,
I dopóki świata stanie
Na urzędzie, czy na grzędzie,

Borsuk Borsukiem zostanie
I Borsukiem śmierdzieć będzie.

(Brytan-Bryś odchodzi — długie milczenie.)




SCENA VIII.
Lis, Borsuk, Pudel.
Pudel.

Ej, co tam zważać na zrzędę!
Niechaj płacze kto wygnaniec.
Ja się przez to bawić będę,
Hejże, Lisie! dalej w taniec!

(Naszczekuje na Lisa, który zmuszony uchodzi przed nim mówiąc.)
Lis.

Dajże pokój mój kochany...
Co za upór opętany!..
I nie szczekaj... te psie głosy
Jak wiesz dobrze z dawien dawna,
Rzecz to dla mnie niezabawna...
Dajże pokój!.. Mniesz mi włosy...
Ja tych żartów wcale nie chcę...
To mnie drażni... to mnie łechce.

(Pudel przyskakuje do Borsuka, ale na tegoż zębów kłapnięcie odskakuje)
Pudel.

A do czarta! do stu czartów!
Zaledwie uszedłem cięcia.
Co za złość tego zwierzęcia!
Ty nie lubisz widzę żartów?

Borsuk.

Owszem lubię, lecz zdaleka.
Dziś pozwolić psu niech szczeka,

On ci jutro nosa utrze,
A za łeb weźmie pojutrze;
I od łyczka do rzemyczka
Z owych figlarnych obrotów
Koniec końców zjeść cię gotów.

Pudel.

To mi łakoć! Daj go katu!
Uśmierz bratku próżną trwogę,
Zostawię cię na cześć światu
I mych żartów nie powtórzę.
Ale smucić się nie mogę
Więc wam powiem o wieczorze,
Co nam wczoraj Małpa dała.
Tam kompanja dosyć miała
Czem się bawić i drwić z czego,
Bo tam było do wyboru
I szczytnego i śmiesznego
Jakby u jakiego dworu.
Najprzód obcy Łabędź biały
Powszechne robił furore.
Wszystkie gąski młodopióre,
Tak gęgały, tak gęgały,
Że hałasu co niemiara;
Ale nie dziw, bo to gąski,
Szyje długie, rozum wązki;
Lepsza była szkapa stara,
Co sarniuka zwabić chciała:
To się niby fasowała,
To cofała, to wierzgała,
To znów skokiem od niechcenia
Kładła wdzięki do przejrzenia.

Lecz jej boki zapadnięte,
I kolanka naprzód zgięte,
I grzywa na pół wytarta
Djable z chęcią były w sporze!
Wybryk, pobryk nie pomoże
Kiedy szkapa nic nie warta.
Pod krzakiem stary Kopera,
Z Tchórzem metodę rozbiera
Kontramarszów w rejteradzie,
Lecz Tchórz radzi ich unikać,
Za principium bowiem kładzie,
Że najlepiej prosto zmykać.
Dalej Jałówka się żali
Na spazmatyczne katary.
Bóbr Prisznica sposób chwali,
Ale Wilk somnambuł stary
Chce kuracyą wziąć na siebie
Uspić Jałówkę w potrzebie.
Jeleń kontent, że ma rogi
Z uśmiechem wewnętrznej dumy,
Spoglądał na liczne tłumy
Co przy Łani lekkonogiej
Wyprawiały koperczaki.
Tam zaś pod dębem na stronie
W pokornych słuchaczów gronie
Odyniec dmucha i szumi,
Że duch czasu, czas kaleczy;
Na to wzdycha jaki taki
I powiada w samej rzeczy,
Lecz nic w rzeczy nie rozumie.
Niedźwiedź z Capem grali w pliszki,
Chart umizgał się do Liszki,

Szczur wiewiórce prawił plotki,
A słuchały go czeczotki.
Kot zaś czarny jak cień wszędzie
Cichą łapą się przesuwa.
Niespokojny, co to będzie,
W każdym zwierzu co godzina
Innego władcę przeczuwa
I przed każdym grzbiet wypina.
Mile mruczy, oczy mruży,
Wszystkich kocha, wszystkim służy,
Ale myśli w duszy na dnie:
Wszystkich zdradzę jak wypadnie.
Tak nam zbiegło pół wieczora,
Aż na koncert przyszła pora.
Cicho! Cicho! śpiewa Ciele
I fałszywie i nie wiele.
Po niem Łania wielkie solo,
Aż uszy bolą!
Potem duet Baran z Kozą,
O zgrozo!
Coraz większe śmiech, szemranie...
Małpa blednie... A w tem panie,
Jak nam wilki nie zawyją:
„Perchè mi guardi e piangi
Parte del sangue mio.“
Owce w bek! Koza zemdlała,
Świnia atak nerwów miała —
Jeleń dostał drgawki,
A Cap czkawki.
Fora! fora! Małpa woła,
Zając krzyczy bis!

Ktoś i gwizdnął z poza koła,
Mówią, że to Lis.

Lis.

Ja nie byłem na wieczorze.

Pudel.

Ja też mówię: być nie może.
Wtenczas Niedźwiedź chcąc dać brawo
Lewą łapą chybił prawą,
I Warchlaka, co był zasnął,
Tak za ucho tęgo trzasnął,
Że wrzask straszny zatrząsł borem,
Ale zatrząsł i wieczorem.
Każdy emocyą strudzony
Robi czemprędzej ukłony.
Małpa dyga, łapy ściska,
Pardon, pardon, wkoło ciska,
A chcąc poniekąd naprawić
Fiasco koncertu połowy
I policzek przypadkowy,
Chce festival nam wyprawić,
Tylko basu jej nie staje.

Lis.

Najtęższego ja naraję;
Osioł tu jest.

Pudel.

Ach, on ryczy.

Lis.

A Wilk wyje. Co tu pytać
Co się trafi, trzeba chwytać,

Kiedy wybór miejsca niema.
Otóż go masz przed oczyma.





SCENA XI.
Lis, Borsuk, Pudel, Osioł.
Osioł.

Niech mnie nazwą kozią skórą,
Niech mi utną pół ogona,
Jeżeli pod tą fryzurą
Nie Pan Kartusz in persona.

Pudel.

Jak się masz dobra Oślino.

Osioł.

O szczęsna, szczęsna godzino!
Milszy jesteś memu oku
Milszy niż torba obroku.
Ty bywałeś w każdej dobie,
Moją uciechą jedyną...
Pozwólże abym z radości,
Parę razy wierzgnął sobie.

(Wierzga na różne strony, wszyscy się rozskakują.)
Borsuk.

Tam do licha! W tej radości
Nikt nie pewny swoich kości.

Lis.

Nie skacz Ośle, powiedz raczej,
W jakiej skłamałeś potrzebie,
Że Pan Pudel ci nie znany,
A ty znasz go jak sam siebie.

Osioł.

Ja znam Pudla?

Lis.

Nie inaczej.
Oto tego.

Osioł.

Cóż u kata!
Wszak to Kartusz mój kochany!

Lis.

Ale Kartusz twój kochany
Po śmierci starszego brata,
Został Pudlem majoratem.

Osioł.

Majoratem! Predykatem!
Co ten wisus znowu śpiewa?!
Pies psem zawsze, reszta plewa,
Istna plewa, mój Mospanie.
Kartusz Kartuszem zostanie.
Chodź, chodź Karciu, bliżej jeszcze,
Niech cię kopytkiem popieszczę.

Pudel (cofając się.)

Później, później, nie mam czasu;
Zresztą ten zwyczaj człowieka
Nie jest w modzie pośród lasu.
Witać można, lecz zdaleka.

Osioł.

No, a teraz hejże hola!
Figle, sztuczki i swawola!
Pokaż Panom, co ty umiesz:
„Wie spricht, der Hund!“ żwawo, śmiało!

Pudel.

Ależ Ośle, czy rozumiesz,
Że, co dawniej mi przystało,
To i dziś jeszcze przystoi?

Borsuk.

Honores mutant mores.

Osioł.

Sza! Patrzcie Panowie moi.
Allons Kartusz, such verloren!

Pudel.

Ależ Ośle, miej uwagę,
Na mój urząd, na powagę
Twoje słowa nieroztropne.

Osioł.

Laryfary, laryfary!
„Schön aufwarten.“ Bo cię kopnę,
Jak cię kopał Baron stary,
Kiedyś nie chciał słuchać czasem.

Pudel.

Ale dlaczego u czarta,
Prosisz mnie z takim hałasem?

(Do Borsuka.)

A to bestya uparta!

Borsuk.

Konsekwencya Panie bracie;
Błaznowałeś człowiekowi,
Błaznuj teraz i osłowi.

Pudel.

Wy jeszcze Osła nie znacie;
Muszę zrobić, co wymaga,

Bo inaczej się nie zbędę.
A to istna, istna plaga!
Na masz! (Służy.) Naciesz się nieuku.

Osioł.

Ho ho! Ho ho!.. śmiać się będę...
Ja się śmieję do rozpuku. (Ryczy.)

Lis.

Brawo! brawo! Pudel grzeczny,
Osioł w swych gustach stateczny,
Brawo, mówię, i wybornie,
A teraz proszę pokornie
Chodźcie do mnie na śniadanie,
Przełożę wam moje zdanie
Aby radykalną zmianę
W nasze stosunki wprowadzić,
I dobro zwierząt zachwiane
Na stałym gruncie osadzić.

KONIEC AKTU PIERWSZEGO.
AKT II.
Inna część lasu.


SCENA I.
Zając, Tchórz później Daniel stary.
Tchórz.

Tak, nie inaczej, rozpatrzywszy z blizka,
Te nasze pakta, rzecz to djable śliska:
Wszystko na jawie, wszyscy myślą o mnie,
A ja z tem wszystkiem boję się ogromnie.
Nie duś gołębi! Dobrze ja nie duszę,
Bo możni każą, słaby słuchać muszę;
Ale nuż Panie, z onych możnych który,
Zapragnie mięsa albo mojej skóry;
Cóż wtedy? powiedz.

Zając.

A ba!

Tchórz.

Jakto: A ba!

Zając.

Nie spodziewam się.

Tchórz.

Gwarancya za słaba.
Tu nie nadziei, tu trzeba pewności,

Bo każdy przecie kocha swoje kości.
Już mi na honor nieraz na myśl wpada
Dernąć z tej rzeszy.

Zając.

Dernij.

Tchórz.

Łatwa rada!
Dernij!.. Ja derdać umiem, to nie plotka,
Ale któż ręczy, co za górą spotka?
Mogą gdzie z krzaków zasadzkę odsłonić;
Mogą mnie w polu jak łotra dogonić,
Jak zbiega chwycić i na pół żywego
Przed sądem stawić. I cóż będzie z tego?

Zając.

Źle.

Tchórz.

Źle, a widzisz, źle niezawodnie;
Będą mi zbrodnie ładować na zbrodnie,
A i pies za mną nie szczeknie w tej sprawie.

Zając.

Obrona Tchórza niepodobna prawie.

Tchórz.

To rzecz okropna! Wszystko znosić mogę:
Głód, hańbę, wzgardę... Ach tylko nie trwogę.
Instynkt mi mówi, żem nie jest bezpieczny.
Sam widok możnych, przestrach dla mnie wieczny.
Wczoraj czytając gazetę Ryś kichnął —
Ja mówię: Wiwat! A on się uśmiechnął.

Zając.

Oho!

Tchórz.

Ale jak!... Ażem struchlał cały.
Dziś nad strumykiem siadł gołąbek biały,
Chciałem dzień dobry powiedzieć mu z cicha,
Leżę... wtem... słucham coś za krzakiem wzdycha...
Spojrzę — wilk! Patrzę, a on na mnie mrug, mrug...
Padłem Mospanie, padłem jak ścięty z nóg,
I wskróś ze strachu przejął mnie ból taki...
Że... że...

Zając.

Rozumiem. Czy nie masz tabaki?

Tchórz.

I to jest życie? I to jest opieka?
Dawniej jedynie bałem się człowieka,
A że ten w nocy ślepy jak łopata,
A ja, żem nigdy w dzień nie widział świata,
Żem drwił z żelazek dzięki mej naturze,
Żyłem więc jak król na strychu w mej dziurze.

Zając.

Wprawdzie na strychu nie byłem jak żyję,
Ale swobodniej dziś me serce bije,
Niż mych pradziadów kiedykolwiek biło.
Dziś i poskakać i wyspać się miło,
A dawniej w lesie, pod rządem człowieka,
Nikt nie mógł wiedzieć, co nazajutrz czeka.
I w letniej porze, gdzie niby w moc prawa
Wszelkie strzelanie i rozbój ustawa,
Zając bywało odpoczynku niema,
Wciąż z otwartemi musi spać oczyma.
Na wakacye przybył panicz z miasta —
Hajże z fuzyjką po lesie się szasta...

Puka... do czego? Ot tam do zająca.
Psiarnię wygryzła zgraja szczekająca...
Hajże do lasu! goni jak najęta...
Kogo? Zająca. Wprawiają się psięta
By skowyczały wszystkie tropem jednym...
A na kim? Jużci na zającu biednym.
Nawet darmojad kundys leśniczówki
Goni Zająca na mgliste dodniówki.
Zawsze Zająca i Zająca wszędzie...
A padam do nóg! Tegoć już nie będzie.
Dawniej, co robić, najmędrszy nie wiedział:
Zginął mój dziadek, że za twardo siedział,
Zginął pradziadek, że pomknął zawcześnie...
Słowem, tak czy siak, na jawie czy we śnie,
Zawsześ pod sobą miewał grób otwarty.
A charty, charty! Wiesz ty, co to charty?

Tchórz.

Czy wiem? Aj gwałtu! Jak razu jednego
Zoczyłem charta pod płotem zdechłego,
Cztery dni potem nie wylazłem z dziury...
O straszne, straszne są dzieła natury!

Zając.

Słuchajno, słuchaj, ja powiem nie tyle:
Kiedy Mospanie nadchodziły chwile,
Gdzie wiatr jesienny żółtym wstrząsał lasem,
Liść leciał, żołądź padała z hałasem,
Wtenczas się zwykle wychodziło w pole;
Tam to za wiatrem, do słoneczka w dole
W krzaku paproci nieraz się chrapnęło,
Nieraz też jeden w trwodze się ocknęło.
Słyszę bywało jakiś szum po trawie,

Coś dudni głucho. W miejscu się poprawię —
Łypnę za siebie... strach! czereda w dali
Ludzi, psów, koni prosto na mnie wali.
Czem to pachnie, wiem... łatwo też i wiedzieć —
Ale umykać czy też w miejscu siedzieć.
To jest pytanie, to wieczna zagadka
Nie rozwiązana z dziadka i pradziadka:
Pomknę się — złapią, a może ucieknę —
W miejscu — prześlepią, a może i beknę.
Nareszcie myśl w myśl... strach wielki... czas drogi...
Szust!.. dalej w nogi.

Tchórz.

Oczywiście, w nogi.

Zając.

Wtedy dopiero grzmot, łoskot... pioruny!
Pędzą psy wściekłe, a wrzeszczą ryzuny:
Hajże go! hajże! co gardła wystarczy,
A tentent bliżej, coraz bliżej warczy.
Świat mi się miga aż mi w oczach ciemno,
A ziemia dudni, dzwoni aż przedemną.
I tyle ludzi, tyle psów i koni,
Wszystko to za mną, za mną jednym goni,
Wszystko to godzi na mnie, mnie jednego,
Jednego i z nich wszystkich najsłabszego!
I tyle uciech i tyle radości,
Że może wkrótce wyrwą mi wnętrzności,
Że dzieląc członki z rozjuszoną psiarnią
Miłą zabawkę sprawią mą męczarnią.
Ach kiedy w końcu ledwie na pół żywy,
Dopadną haszczów, tarni lub pokrzywy,
I bez tchu legnę, gdzie zaniosły nogi,

Potem ochłonę i z trudu i z trwogi,
Pytam się, pytam, acz sam nie wiem kogo,
Za com na świecie karany tak srogo?
Komu i przez co, ja nieszczęsny szkodzę?
A jeśli szkodzę, po cóż się i rodzę.

Daniel stary.

Jak każdy słaby musisz cierpieć wiele,
Ale natura dała ci w udziele
Czujność i szybkość. W nich obrona twoja,
Jakkolwiek licha, jedyna to zbroja.
Lecz biada tobie, jeśli chcąc ujść męce,
Zechcesz ją złożyć w czyjekolwiek ręce;
Jeśli za wolność w jakimbądź sposobie
Obcą opiekę zechcesz kupić sobie.
Młodego — panicz obudził cię czasem,
Młodego młodzież przeganiała lasem,
Dlatego później wprawny i świadomy
Mogłeś przez ludzkie przesuwać się gromy,
Mogłeś szaloną przemocą przyparty
Wyprzedzić w biegu i konie i charty.
Ale dziś, jeśli z powodu opieki
Nawykniesz twardo zamykać powieki,
Jeśli spoczynek twą szybkość zagrzebie,
Cóż ci zostanie ze samego siebie?
Nic mieć nie będziesz na świata padole,
Jak cudzą łaskę, raczej cudzą wolę.
A łapa w straży nad tobą rozwarta
Ścisnąć cię może jak i szczęka charta.
Tak zamiast wroga protektor cię złupi,
Boś nie mniej słaby, a więcéj był głupi.

Zając.

Cóż więc słabemu zostaje.

Daniel stary.

Przymierze,
Co pomódz zdolne, a wolność zastrzeże.
Ale w przymierzu, nie miara postaci
Niech ci wskazuje wrogów albo braci.
Równe potrzeby i dążności równe,
To kit przymierza, to zasady główne.
Słoń wielki, silny, nie zje cię choć może,
A szczur zje zawsze, jak mu traf pomoże.

Zając.

Cóż więc mam robić?

Daniel stary.

Ufać tylko sobie.

Tchórz.

A ja nieszczęsny, cóż ja teraz zrobię?

Daniel stary.

Zmykaj.

Tchórz.

Boję się.

Daniel stary.

Zostań.

Tchórz.

Niebezpiecznie.
Zginę z mym rodem.

Daniel stary.

Nie, będziesz żył wiecznie.





SCENA II.
Bóbr, Kot.
Bóbr.

Nie, nie, już dłużej wytrzymać nie mogę,
Ze sceny świata cofam moją nogę.
Wrócę w jeziora nadbrzeżne ukrycie,
I płakać będę, płakać całe życie,
Płakać jak żaden Bóbr nie płakał jeszcze,
Nie, że krew moją podłe piły kleszcze,
Że owoc pracy niknie moja budka,
Nie, że się dałem wystrychnąć na dudka;
Ale, żem stracił wiarę w głos sumienia,
W czystość zamiarów, w świętość poświęcenia,
Co jakby kruszec zrośnięty z opoką
Dno mego serca zaległa szeroko.
Wyrwano mi ją, z korzeniem wyrwano,
Serce zostało jedną tylko raną,
Zostało puszczą i głuchą i czarną,
Gdzie i nadziei już nie zejdzie ziarno.

Kot.

O hańbo, hańbo! O zgrozo bez miary!
Dobrzy bez względu, złoczyńcy bez kary,
Hojność wygasła, niknie wszelka cnota,
Bo nikt niestety nie chce słuchać kota.

Bóbr.

Dawniej złe w świecie często górę brało,
Było ucisku, bezprawia niemało,
Było zawiele zwierzonego sile,
Ależ i było podłości nie tyle.
Takto Lew mniemał, że jego pazury
Dają kierunek biegowi natury;

Tygrys, że ziemia zamrze i spruchnieje
Jeśli krwią wrzącą czasem się nie zleje;
Hyena nawet nocne szląc rozboje
Myślała spełniać posłannictwo swoje.
Podobne zdania dumy, błędu, szału,
Wyssane z mlekiem wzrastały pomału;
Ich zwolennicy posąg im stawiali,
Ale padł posąg, oni wraz padali,
Na rozwaliskach swej własnej budowy
Mieli dość wstydu, by nie cofnąć głowy
I często zgonem wielkim jakby cnota
Ścierali skazy błędnego żywota.
Lecz dziś te Wilki, te Lisy, Borsuki,
Owe doktory ryjącej nauki,
Z Kretem i Tchórzem ta podziemna rzesza
Szychowe szmaty za sztandar rozwiesza:
W który tak wierzy ich podła obłuda,
Jak wierzy kuglarz w swoje własne cuda.
Wabią gorliwych, kradną poświęcenie,
Chęci i wiarę, cnotę i sumienie;
Kradną złodzieje, szlachetne uczynki,
Każdy na szczebel do swojej drabinki,
Po której pnie się do własnego celu;
Ale by za nim nie pięło się wielu,
Zaledwie w szczycie utopi swe szpony
Potrąca dźwignię, którą był wzniesiony,
I na stos głupich wijących się w dole
Rozrzuca nędzę, hańbę i niewolę.

Kot.

Hojność wygasła, niknie wszelka cnota,
Bo nikt niestety nie chce słuchać kota.

Bóbr.

Taka to, taka, ta mądra potęga,
Która proroczo w całą przyszłość sięga,
Na którą nasz świat czekał lat tysiące,
Aby go pchnęła naprzód w samo słońce;
A jak się uda i na drugą stronę.
O nędzo pychy! o głupstwo szalone!
Nie naprzód idziem w tej błotnej przepaści,
Bo pod tem futrem rozmaitej maści,
Pstrem, białem, czarnem pokładnem, zjeżonem,
Twardem czy miękkiem, z kitą czy z ogonem,
Wiesz, co się mieści, co się w środku kryje?
Oto bestya w swym pierwotnym wątku,
Ta sama zawsze od świata początku;
W niej krwi popędu i hamulca myśli
Spór nieustanny wieczne koło kréśli.
Tak i ten ogrom, co my zowiem światem
Jest tych jednostek ruchomym warsztatem;
Wieki dźwigają dobrą stronę w górę,
Wieki ściągają w bezdroża ponure.

Kot.

O Bobrze! Bobrze! Piękne twoje słowa,
Kto raz usłyszy na zawsze zachowa;
Idź, idź w jeziora nadbrzeżne ukrycie,
Tam kończ szlachetne, wielkie, czyste życie,
Ale, żeś Bobrze bezdzietny i stary,
Filarom cnoty zostaw twoje dary,
I nim odejdziesz żyć od nas daleko,
Zapisz tu kotom twój domek nad rzeką.

Bóbr.

A to konkluzya w dość dziwnym sposobie!
Chcesz Kocie domku to go postaw sobie.

Kot.

Kot nic nie stawia, wszystkiego używa.

Bóbr.

Żniwo bez siejby to sztuka prawdziwa.
Ale powiedz mi z jakiego powodu
Bóbr ma pracować dla kociego rodu?

Kot.

Wspierać go, wspierać wielkomowny Bobrze,
Bo nie dość pragnąć, niedość myśleć dobrze,
Niedość i płakać głosząc dobre chęci,
Z płaczu jak z piasku bicza nie ukręci.
Potrzeba działać, wytrwać w każdem dziele,
Bo kto nie działa, wrogom drogę ściele.

Bóbr.

Działać? Działałem i nie będę więcej.
Sama bezdenność głupoty zwierzęcej
Dowodzi sobą wolę przeznaczenia,
Której nie łamie, której nic nie zmienia;
Niech więc obali, niech mnie teraz dusi,
Ja teraz mówię: Jak jest, tak być musi.

Kot.

Ależ mój Bobrze to fatalizm czysty,
Inaczej mówiąc, nonsens oczywisty,
Bo przeznaczenie dało wolę tobie,
Abyś się wyspał, jak pościelesz sobie.
Nie umiesz pływać, nie leź do głębiny,
A jeśli toniesz, chwytaj się wikliny,
Która z nad brzegu, silniejsza od prądu
Podaje pomoc szukającym lądu.
Dlategom mówił widząc twoją trwogę:

Wesprzej mnie darem, bo ja działać mogę;
Ja działać umiem więcej niż kto inny,
Jestem cierpliwy, przezorny i czynny.
Kot kiedy drzemie, wszystko ma na oku,
Kiedy się skrada, nikt nie słyszy kroku,
Nigdy nie puści, kiedy co gdzie złapie,
Wszędzie wyskoczy, wszędzie się wydrapie,
A jeśli padnie to zawsze na nogi,
Kot, Kot opiekun i przyjaciel drogi;
Dlatego rzekłem: wesprzej swoim darem
Tych, których cnota jedynym zamiarem,
Których chęć silna i silna wymowa.

Bóbr.

Gdzie niema czynu tam kłamstwem są słowa.
Są Koty zacne, ale ich nie wiele,
Ja równym tobie tę radę udzielę:
Chcesz uczyć cnoty, bądź cnotliwym wprzódy,
W przykładzie własnym najlepsze dowody.
Chcesz wskazać prawdę, nie zasłaniaj sobą,
Bo brud twą szatą, czystość jej ozdobą.
Jej i twojego nie mieszaj widoku,
Bo i ją zbrzydzisz tak sercu jak oku,
Chwalisz twą zdatność, liczysz twe zalety,
Czemuż ich czynem nie wspierasz niestety!
Wszystko uważasz, lecz cóż ztąd dobrego?
Cicho się skradasz, ale do cudzego.
Wszędzie wyskoczysz, tam gdzie cię nie proszą,
Umiesz się wynieść, jak kijem przepłoszą;
Coś chwycił trzymasz, piętrzysz w swoim domu,
A choćby konał, nic nie dasz nikomu.
Jesteś cierpliwy, przezorny i czynny,

Lecz gdzie interes koci a nie inny;
Ztąd to, że w nocy widzą tylko koty,
Pragniesz na świecie niezmiennej ciemnoty;
A ja, że pragnę rzetelnej oświaty,
Nie dam ci domku. Popraw się kosmaty. (Odchodzi.)

Kot (sam.)

Bodajżeś popadł w apteczne otchłanie,
Ty, przeciw spazmom śmierdzący arkanie.





SCENA III.
Kot, Świnia.
Świnia (podnosząc się z kałuży.)

Oui oui, oui! c’est bien. Oui, oui, oui oświata
Ale w czem ona, to zagadka świata.
Jeśli oświatą są ludzkie budynki,
Gdzie sadła, kiszki, kiełbasy i szynki
Plotą się w wieńce, w piramidy wznoszą,
Aby obrzydłą stawać się rozkoszą,
Taką oświatę niech czarci zagaszą,
Bo jest krwią, sercem, ciałem, skórą naszą.

Kot.

Tak, to źle — ale łatwo może zbłądzić
Kto zechce z swego stanowiska sądzić...

Świnia.

Jakto ze swego? a z czyjegoż może
Ten nad kim zawsze ostre wiszą noże?
Ty tylko możesz nie znać stanowiska,
Bo ciebie i pies nie weźmie do pyska.
Ja krzyczeć będę, niech wszyscy to wiedzą,

Tam jest oświata, gdzie kiełbas nie jedzą;
Tam gdzie ma każdy na dole czy w górze
Pełne korytko i własną kałużę.
Tak ja powtarzam i tak myślą krocie.
Oui, oui, oui, c’est cela. A tyś głupi Kocie.

(Odchodzi.)
Kot (sam, po krótk. milcz.)

Już więc i Świnia chce znosić kiełbasy;
Wszędzie reforma. O czasy! O czasy! (Odchodzi.)





SCENA IV.
Byk, Wilk, Cap, Baran, Brytan-Bryś
(w głębi niewidziany.)
Byk.

Czemu ty Wilku łazisz za mną wszędzie?

Wilk.

Bo ja cię kocham. Wszak prawda Baranie?

Baran.

Oho! Wilk kocha.

Wilk.

Wiecznie kochać będzie.
Wszak prawda Capie?

Cap.

Takie moje zdanie.

Byk.

Niech kocha sobie, ale niech nie nudzi.

Wilk.

Mógłbyś być wzorem dla zwierząt i ludzi,
Boś piękny, silny, dobry i wspaniały;
Gdybyś mnie wierzył, twój byłby świat cały.

Byk.

Dajże mi pokój.

Wilk.

Chciej tylko być Panem,
A służyć będę z Capem i Baranem.

(Do Capa i Barana.)

Prawda?

Cap.

A prawda.

Baran.

Święte Wilka słowa.

Byk (do Barana.)

Czegóż się trzęsiesz?

Baran.

To drgawka nerwowa.

Wilk (do Byka.)

Gdybyś chciał tylko, sam miałbyś tę paszę;
Ja chętnie gęsi i trzody odstraszę,
A ty Niedźwiedzia.

Byk.

Niedźwiedź się nie pasie.

Wilk.

Hm... hm!.. kto to wie, co może być w czasie.
Niedźwiedź fałszywy, Brytan-Bryś fałszywy,
Ja tylko jeden, ja tobie życzliwy.
O Byku, Byku! nie znasz się na sobie,
Ja ciebie wielkim, ja wszechwładnym zrobię.
Będziesz panował nad stepem i borem,
Mnie zrobisz tylko owczarni rektorem.

Baran.

Ohoho!

Wilk.

Co?

Baran.

Nic.

Wilk.

Będę młodzież kształcił,
A biada temu, coby prawo gwałcił,
Coby śmiał twojej sprzeciwiać się woli.
O Byku, Byku! Tyś jeszcze w niewoli.
Idź śmiało naprzód. Silnych zmieszaj z błotem,
O resztę nie dbaj... Ja wystąpię potem,
A świat ci cały sławy pozazdrości,
Bo ja chcę tylko braterskiej miłości.
Patrz — łzą nadziei powieka zroszona...
Pozwól się liznąć w koniuszek ogona.

Byk.

O hola, hola! Wstrzymaj twe zaloty,
Z tyłu nie lubię Waścinej pieszczoty,
A chcesz koniecznie, liźnij moje rogi.

Wilk.

O Byku, Byku! Przyjacielu drogi,
Róg to rzecz ostra — trafia się czasami...

Brytan-Bryś.

Że róg zadzwoni wilczemi zębami.
Zachodź więc z tyłu, bo z przodu niesnadnie,
Bo z przodu każdy twoją myśl odgadnie;
Jakkolwiek jesteś bezwstydnego czoła,

Łgarz w tobie łotra zasłonić nie zdoła,
Rad nie rad musisz przed okiem bez skazy
Spuszczać powieki, plątać twe wyrazy.
Czołgaj się zatem, całuj i kopyta,
Podły twój umysł o środki nie pyta,
Byle u głupich wyłudzić coś wiary,
Byle zawichrzyć najczystsze zamiary.
Główny namowco gwałtu i rozboju,
A tchórzu pierwszy, gdy przyjdzie do boju,
Czekasz, co drudzy szponami rozerwą,
Bo twoim celem, twojem życiem ścierwo.

Wilk.

Brysiu, te słowa kiedyś ci nagrodzę;
Ja cię unikam, ty mi stajesz w drodze.

Brytan-Bryś.

To ty hultaju, siejąc wkoło trwogę
Cierniem najgładszą zaścielasz mi drogę,
Tak, że niejeden w dawnej brnie kolei,
By z tobą wspólnej nie mieć i nadziei...
Lecz mówić z Wilkiem szkoda tylko czasu,
Bo Wilka ciągnie natura do lasu:
Jego odpowiedź na wszelkie dowody:
„Baranie nie mąć wody.“
Ale ty Capie, co już przez twą brodę
Zwiastujesz światu postęp i swobodę,
I ty Baranie, głupoto bez zmazy,
Co nim raz stąpisz, cofasz się dwa razy,
Powiedzcie szczerze, co zyskać możecie,
Jak Wilk pożogę rozdmucha po świecie?
Jak kły zaświecą, zabłysną pazury?
Jak wełny trzeszczeć, pękać będą skóry?

Powiedzcie, czemu beczycie na chlubę
Temu, co wieczną poprzysiągł wam zgubę?
Czemu ściągacie jeszcze głupszych zgraje,
Że Wilk sam niegdyś, dziś już w kole staje,
Że już acz błaha, lecz przecie zasłona
Na jego nagie łotrostwo rzucona?
Jeżeli z trwogi żebrzecie przyjaźni,
Więcej podłości nie zmniejszy bojaźni;
Wszystko daremnie, poginiecie marnie,
Bo jak Wilk chrupnąć będzie mógł bezkarnie,
Chrupnie was pewnie, ani się zakrztusi.
Cóż was więc nęci, co w tę przepaść kusi?
Albo też może szczere macie chęci
Żyć razem z Wilkiem w niezgasłej pamięci?
O jeśli o to idzie wam w tej dobie,
To bardzo łatwo pozyskacie sobie;
Będą, ja ręczę, będą koło drogi,
Broda na płocie, a na wierzbie rogi
Mówić przechodniom od rana do rana:
Tu zjadł Wilk Capa, a tu zjadł Barana.

Cap.

Jak tu gorąco.

Baran.

Zimno w samej rzeczy.

Byk.

Co rzekł Brytan-Bryś mało kto zaprzeczy,
Ja to wiem dobrze z dziada i pradziada,
Że nigdy Wilka nie puszczać do stada,
Bo jak świat światem
Wilk bydlęciu nie będzie bratem.

Wilk.

O Brytan-Brysiu! przyjdzie chwila jeszcze,
Gdzie ja na górze, w dole cię umieszczę.

Brytan-Bryś.

Cóż ztąd? Ja w mojej pozostanę skórze,
A ty, łotr w dole, będziesz łotrem w górze.

(Odchodzą z Bykiem.)
Wilk.

Chodź, chodź mój Capie, ty studnio rozumu,
Sam na sam zemną, daleko od tłumu,
W ciemnej ustroni przy mruczącej wodzie,
Powiesz twe sławne zwycięztwo w ogrodzie.

Cap.

Chętniebym poszedł... ale patrz na nogę,
Takie nagniotki, że stąpić nie mogę,
Patrz drogi Wilku, nagniotki jak gałki. (Odchodzi.)

Wilk.

No to ty Baziu, chodźmy na fijołki.

Baran.

Ohoho! Chciałbym...

Wilk.

Chodź luby Baranie.

Baran.

Lecz mój żołądek w opłakanym stanie
Kroku nie mogę postąpić uczciwie...
Do nóg upadam... żałuję prawdziwie. (Odchodzi.)

Wilk (sam.)

Znowu sam jestem... sam zostanę pewnie...
Darmo się łaszę, darmo płaczę rzewnie...
I choć motłochu nazbieram z mozołem,

Niknie jak rosa nim działać zacząłem,
Bo żadne zwierze nie jest dosyć głupie,
Aby czekało, póki go nie złupię...
A prawdę mówiąc po wykrętach wielu
Muszę finalnie przy tym stanąć celu.
Precz zatem pęta, w których nie wyrosłem!
Nieład żywiołem, zdrada mem rzemiosłem.
Niech wojna w ludzkiej i zwierzęcej rzeszy
Pokarm dostarcza i serce mi cieszy.
Nie będę dłużej walczyć z przeznaczeniem —
Wolę żyć Wilkiem, jak ginąć Jeleniem. (Odchodzi.)





SCENA V.
Zwierzęta (wpadając hurmą.)

Na wybory! Na wybory!
Precz z drogi, kto nie skory!
Hajże hejże! Na wybory!

Lis (zastępując im drogę.)

Słówko, panowie zwierzęta!
Lis pokornie was uprasza,
Niech oświeci rada wasza,
Kogo wybrać na Rejenta.
Lis słaby, biedny, maleńki
Zgodnie z wami działać musi,
Lecz przecie chciałby poręki,
Że wybrany go nie zdusi,
Bo Lis słaby, Lis maleńki...
Za kim więc jesteś Baranie?

Baran.

Tak dalece... uważając...
Dobrze wiedzieć... cudze zdanie.

Osioł.

Kogóż ty chcesz Mości Zając?

Zając.

Hm! szanowny panie Lisie,
Wyznam szczerze — pytaj mi się,
Kogo chcę mieć za sąsiada,
To ci Zając wnet odpowie;
Lecz kto w górze gdzieś tam włada,
Co tam z tego Zającowi!

Lis.

A ty Kundlu?

Kundel.

Chcę człowieka.

Zwierzęta.

Czy oszalał! Co on szczeka!

Kundel.

Człowiek gałgan — wy gałgany
Wszystko jedno — wolę przecie
Cierń kolący ale znany
Jak nieznane wasze śmiecie.

Osioł.

A Wieprz za kim?

Wieprz.

To pytanie!
Mam wybierać, toć Mocanie,

Wolę siebie jak innego,
Prima charitas ab ego.

Lis.

Cóż Cap na to?

Cap (po długiem milczeniu.)

W każdem dziele
Przy rozwadze i przy zgodzie,
Sprężystości trzeba wiele;
Jak mój przykład uczy właśnie:
Raz, będąc w pewnym ogrodzie...

Zwierzęta.

Cicho Capie! Stare baśnie!

Borsuk.

Pozwólcieże mi Panowie,
Niech wasz sługa słówko powie:
Lis słaby, biedny, maleńki,
Wszak i my jak tu stoimy
Ani wielcy, ani możni;
Jak Lis tak i my pragniemy
Jakiej takiej zkąd poręki,
Że ten, co na szczycie siędzie,
Dusić nas słabych nie będzie.
Cóż więc Lisa od nas różni?
Nic — ale Lis acz maleńki,
Wielki rozum w jego głowie.

Lis (spuszczając skromnie oczy.)

O! O!

Borsuk.

Wielki — każdy to wie,
Prawda?

Zwierzęta.

Tak, tak, każdy to wie.

Borsuk.

Niechże zatem Lis nam powie,
Jakie jego jest w tem zdanie.

Lis.

Cóż ja biedny mogę wiedzieć.

Borsuk.

Myśl przecie możesz powiedzieć.

Lis.

Nie śmiem.

Zwierzęta.

Gadaj, gadaj Lisie!

Lis.

Ha! Każecie — niech się stanie —
A więc powiem: Zdaje mi się
Że nam słabym, trzeba w zgodzie
Wziąć takiego kandydata,
Którego róg nie przebodzie,
Którego kieł nie rozpłata...

Borsuk.

Słuchajcie! Słuchajcie!

Zwierzęta.

Bravo!

Borsuk.

Bravo! Wybrać mamy prawo
I nie pojmie chyba głupi,
Mądry zaś przyjmie bez sporu
Za zasadę do wyboru,

Że nam potrzeba Rejenta,
Bez kłów, rogów i pazurów —
Pamiętajcie to zwierzęta.

Zwierzęta (odbiegając.)

Do wyborów! Do wyborów!
Hajże hejże! Do wyborów!





SCENA VI.
Borsuk, Orzeł.
(Zwierzęta rozbiegły się, Borsuk drwiąco za niemi spogląda. Nagle Orzeł przed nim siada.)
Borsuk.

Ha! Orzeł.

Orzeł.

Tak jest, Orzeł.

Borsuk.

Słyszałeś?

Orzeł.

Słyszałem.

Borsuk.

I cóż?

Orzeł.

Nic — nie dziwię się. Ja naprzód wiedziałem,
Że gdzie tylko podziemna występuje rzesza
Tam ona pewnie wszystko podryje, zamiesza.

Borsuk.

Masz być lepsza do dzieła rzesza latająca,
Którą każdy wiatr ciągnie, każdy wiatr potrąca,

Która dumna, że lata gdzieś tam aż do nieba,
Wraca jednak na ziemię, bo tu żyć potrzeba.

Orzeł.

Bywało dla mnie wracać i odpocząć miło
Dopóki stał dąb jeszcze, gdzie me gniazdo było,
Tam zaledwie pisklęciem przejrzałem noc ciemną,
Widziałem wieńce w koło, a błękit nademną.
Wiatr kołysał, szum śpiewał, słońcem piersi grzałem,
I wprzód niebom polubił, nim ziemię poznałem.
Później kiedy mnie skrzydła w górę już wznosiły,
Lot z rodzinnych konarów podwajał me siły,
A gdy mogłem nareszcie zawinąć wysoko,
Zawsze na moim dębie wstrzymywałem oko.
Między gniazdem a niebem w wolnym żyłem locie,
Reszta dla mnie poziomu leżała w ciemnocie.
Ale lata mijały — nie jedno szło z niemi,
Coraz częściej musiałem dotykać się ziemi,
Coraz zimniej mi było przez nocy ponure,
Ale coraz i silniej ciągnęło mnie w górę...
Zaledwie zaświtało, już skrzydłam rozpierał
I o promyk jutrzenki brud ziemim ocierał,
I grzałem serce moje zatrętwiałe chłodem
I pierś zimnem ściśniętą przed płonącym wschodem.

Borsuk.

Że się grzałeś, to dobrze, bo nie masz na grzbiecie
Takiego jak ja futra najlepszego w świecie.
Jesteś upośledzony, żal mi Orle ciebie...
Musisz skrzydłem pracować w najlichszej potrzebie,
Bo masz zamiast nóg czterech, tych badylków parę,
Na których nie pobiegniesz, chodzisz jak za karę,
Jakby źrzebiec spętany skaczesz krok po kroku,

Co ja zbiegnę w dniu jednym ty ledwie w pół roku.
Rozumiem więc że latasz od góry do góry,
Z drzewa na drzewo, dobrze, ale po co w chmury?
Na co owe w obłokach obroty, zygzaki?
Z góry w dół, z dołu w górę dziwaczne majaki?
Na co krążysz jak gdyby chwycony zawrotem,
Co chcesz, powiedz, osiągnąć twym szalonym lotem?

Orzeł.

Co ty biedny jamniku ryjąc w swojem błocie
Możesz wiedzieć i sądzić o orlim polocie?
Pozwól niech cię ostrożnie wezmę w moje szpony...

Borsuk.

Dziękuję.

Orzeł.

W górne, piękne uniosę cię strony,
Tam poznasz świat inny, poznasz inne cele,
Jak te które przypadek pod nogi ci ściele.

Borsuk.

Dziękuję, jakbym latał...

Orzeł.

Więc i cudzej sile
Nie dasz się podnieść w górę choć na jedną chwilę?

Borsuk.

Nie. Bom stworzon do ziemi i nie znam powodu,
Czemu lot ma być lepszym od mojego chodu.
Ja zawsze gruntu tykam, a ty... powiedz czego?
Zawsze mam punkt oparcia — ty nie masz żadnego.
A mam ci szczerze wyznać, Orle przyjacielu,
Głupim ten był i będzie, kto lata bez celu.

Orzeł.

Bez celu? A mógłżebym żyć jeszcze w tej dobie,
Gdybym w górze powietrza nie zaczerpał sobie?
Tam na błękicie krążę, pod wieczorną gwiazdą,
Tam już ojczyzna moja, tam będzie me gniazdo,
Tam jak znajdę gałązkę jak na niej usiędę,
Wtenczas nad lasy, góry już latać nie będę,
Wtenczas do was na ziemię nigdy nie powrócę
I czołganiem się waszem serca nie zasmucę.

(Odlatuje.)
Borsuk (sam p. k. m.)

Leć, leć latawcze! szukaj w lotnym pędzie
Gałązki, której nie zna nikt i znać nie będzie.
Lepsza jama wśród ziemi jak to twoje gniazdo
Na wietrze gdzieś oparte a okryte gwiazdą...

(Po krótk. milcz.)

Ha!.. zresztą... prawdę mówiąc... ty w pierzu, ja w futrze...
Ja żyję w dniu dzisiejszym, a ty żyjesz w jutrze...
Ale czy się tam lata, czy się w błocie brodzi,
Wszystko to ponoś w końcu na jedno wychodzi.

KONIEC AKTU DRUGIEGO.
AKT III.


SCENA I.
Koń, Brytan-Bryś.
Brytan-Bryś.

Wiesz ty gdzie pędzą te wszystkie zwierzęta?

Koń.

Nie trudno zgadnąć. Nowego Rejenta
Spieszą powitać.

Brytan-Bryś.

Polizać kopyta —
A czyje? Osła — Osła zgraja wita,
Zgraja, co zawsze tłoczy się, naciska,
Co w jednej dobie choćby na granicie
Wydepce ścieżkę do władcy siedliska.

Koń.

O trudno pojmie, kto nie był na szczycie,
Ile podłości pod nogi się ściele,
Jak tam serc mało, a żołądków wiele,
Jaka tam chciwość, żarłoczność niesyta,
Co sobie chwyta, o drugich nie pyta.
Patrz, ci najwięcej zadzierają pyska,
Ci mnie znać nie chcą nawet i z nazwiska,

Co jeszcze wczoraj z supliką nikczemną
W błocie się, w błocie czołgali przedemną.

Brytan-Bryś.

Nie, ten skład rzeczy tak zostać nie może.
Nie będę brodził w tem bezwstydnem dziele,
Zbiorę przyjaciół, trwożliwych ośmielę,
Jak grom uderzę na głupią hołotą,
I głupszą jeszcze Rejenta istotę.
Chwycę za uszy, za kudłatą grzywę,
I aż na ludzką wywloką go niwę.

Koń.

A potem?

Brytan-Bryś.

Potem?

Koń.

Tak, co będzie potem?
Co chcesz poprawić tym gwałtownym zwrotem?
Głupstwo? — daremnie. Czyż głupców nie stanie?
Rosną bez siejby jak grzyby na ścianie.
I któż Ci ręczy, że jak bój się wznieci
Iż nie skorzysta jaki gorszy trzeci?
Cóż uniewinni wtedy czyn zuchwały,
Który zmarnował nadziei skarb cały?
Czasu spuściznę, dziedzictwo przyszłości?
Co uniewinni twój wybryk śmiałości? —
Zapał szlachetny? — Lecz i podła zdrada
Maskę zapału nader często wkłada,
Pcha naprzód, naprzód aż gdzieś w stanowisko,
Gdzie wszędzie ślisko, a przepaści blizko.

Brytan-Bryś.

Taką więc rzeczą niech się co chce dzieje,
Mądry, kto cierpi, kto działa szaleje.

Koń.

Mądry, kto czeka, aby działać w porze;
Tej pory poznać szalony nie może;
A mam ci wyznać szczerze i otwarcie,
Tyś dał Osłowi najdzielniejsze wsparcie.

Brytan-Bryś.

Ja?

Koń.

Tak jest. — Zamiast błędy i przymioty,
Z których natura splata swe istoty,
Kierować, stawiać na przeciwko siebie,
Aby się strzegły, zwalczały w potrzebie,
Jak dwie trucizny, co niszczą jad jadem,
Chciałeś wraz wszystko jednym popchnąć śladem.
Wpadłszy porywczo, nie przejrzałeś pola,
Gdzie rozuzdana harcowała wola;
Zaczepnym czynem i ostrym wyrazem
I obnażałeś i chłostałeś razem;
Zdawało ci się, że wszyscy są ślepi,
Że dość oświecić, by działali lepiej,
Cisnąłeś światło, aleś w oczy cisnął,
I ogień sparzył nim jeszcze zabłysnął.
Dumny go odparł — zamilczał mniej hardy,
Lecz każdy chwycił pocisk twojej wzgardy,
Schował go w sercu, schował w swej parmięci
I stał się wrogiem każdej twojej chęci.
Gdy się zaś chwila wyborów zbliżyła,
Jakaż myśl skryta głównych stronnictw była?

Stronnictwo Lisa pchało naprzód Osła,
Aby intryga za tą tarczą rosła,
Stronnictwo Wilka w burzach czerpiąc życie
Słabości tylko mogło chcieć na szczycie;
Stronnictwo możnych w jednostki rozpadłe,
Sobie zawistne, na siebie zajadłe,
Pragnęło miejsce mdłej zwierzyć obronie,
Nim między sobą rozprawi się o nie;
W zamiarach zatem nie było różnicy,
Lecz nikt z tajemnej nie śmiał wyjść granicy,
Gdy ty ją łamiąc w gwałtownym sposobie
Wszystkich złączyłeś w nienawiść ku sobie;
Wszyscy jak jeden mszcząc się swej urazy
Tego, którego spodliły twe razy,
Którego w błocie twoja wzgarda grzebie,
Wznosząc do góry, wznieśli wyżej ciebie.

Brytan-Bryś.

A więc, jak widzę, nic w świecie, nic zgoła
Z osobistości nie może wyjść koła.
Dobro ogólne, próżne tylko słowa
Które wytrąca rozmarzona głowa.

Koń.

Być może.

Brytan-Bryś.

Jakto? Te wyżyny, szczyty,
Któremi dumnie świat cały okryty,
Dziś, przed któremi nachylamy głowy
Jak przed początkiem gdzieś, jakiejś budowy,
Jest tylko wyrzut martwy i konieczny,
Który interes własny, ten kret wieczny

Ryjąc za łupem, szerząc swoje nóry
Sypie i sypie i piętrzy do góry?

Koń.

Niestety.

Brytan-Bryś.

Nigdyż w jednę dobrą stronę
Potęgi łącznie nie będą zwrócone?

Koń.

Potęgi tylko ze sobą w potrzebie
Ważyć się mogą, nie spływają w siebie;
Wszystko wzajemnym tu stoi odporem:
Pada jednym pchnięte torem,
Równowaga: życie, moc,
Przewaga: chaos, noc.





SCENA II.
Koń, Brytan-Bryś, Muł.
Muł.

Jak się masz Brysiu. (do Konia.) Kłaniam Panie Bracie.
Cóż, może prośbę do Rejenta macie?
Rejent mój kuzyn, przemówię za wami,

(do Konia)

Tem chętniej, że i między nami
Powinowactwo jakieś tam zachodzi...
Dalekie wprawdzie, ale nic nie szkodzi,
Nie jestem hardy acz kuzyn Rejenta.
Muł, że jest Mułem przed wszystkiem pamięta.
Ale czas drogi — kuzyn na mnie czeka,
Zawsze mu moja potrzebna opieka.

Jak czego chcecie, idźcie prosto do mnie
Rejent mój kuzyn — ufa mi ogromnie. (Odchodzi.)

Brytan-Bryś (do Konia.)

Nie, nie, mów co chcesz, sam zbytek zepsucia
Musi wyrzucić jaką iskrą czucia;
Znajdą się tacy, co pojmą, uchwycą
I drogę prawą w przyszłości oświecą.





SCENA III.
Ciż i Pudel.
Pudel.

Cóż Ex-Rejencie, szanowny szłapaku,
Obrok prywatny pono nie do smaku?
Los twój podobno tyle cię zasmuca,
Żeś chwycił zamiar ostrzydz się na kuca. (Koń odchodzi.)

Brytan-Bryś (zastępując drogę Pudlowi.)

Słuchaj Pudliku, gdy w tej dziwnej dobie,
Każdy mniej więcej coś pozwala sobie,
Cóżbyś powiedział, gdybym i ja równie
Uległ chętce, co ciągnie gwałtownie
Chętce szlachetnej, pochwycić cię z góry
I na łbie twoim przeciągnąć fryzury.

Pudel.

Ach patrz! Wilk dusi... Jagnie bez obrony...

Brytan-Bryś (obracając się.)

Gdzie?

Pudel.

Tam za górą... (Uciekając.) Sługa uniżony.

Brytan-Bryś.

Czekaj hultaju!

Pudel.

Na honor nie mogę.

Brytan-Bryś.

Uciekaj. Znajdę ja do ciebie drogę. (Odchodzi.)





SCENA IV.
Inna część lasu.
Osioł, Lis, Borsuk, Kret, później Pudel.
Osioł.

Co? dwóch ministrów cała moja rada?

Lis.

Gdzie Osioł rządzi, i jeden za wiele.

Osioł.

To prawda, ale parada, parada!

Lis.

Excelencyi mądre zdanie dzielę
Zatem trzeciego oto masz przed sobą,
Kret, policyi minister.

Osioł.

To bobo?
Co? Policyi minister bez uszów?
Kanclerzu mój, jesteś głupi.

Lis.

Excelencyo! Kret gwiazda geniuszów.
Nikt go nie zoczy, małem nie przekupi.
On zna podziemne krużganki i nóry,
On widzi w nocy, on wietrzy przez mury,

On się podryje i to w takiej ciszy,
Że, co kto przez sen po wie, on usłyszy.

Osioł.

Być może... ale parada, parada!
Que diable! I dla gminu coś robić wypada.
Ucho, rzecz piękna ma zawsze znaczenie...
Ot, kusy Zając; nikczemne stworzenie,
A że natura obdarzyła w uszy,
Szusta zuchwale i postawą puszy.
Dostał dla tego komendę w kapuście.

Borsuk.

Zając, acz dzielny, zaśnie czasem twardo.

Osioł.

Zaśnie, nie zaśnie — Zając w moim guście.

Borsuk.

Ten wybór będzie przyjęty ze wzgardą.

Osioł.

Co mi to szkodzi. Niechaj gardzą sobie,
A ja przez to swoje zrobię.
Nadewszystko chcę parady.
No, ministrowie, dalej do narady.
A nie długo, węzłowato.

Lis.

Excelencya raczysz przystać na to,
By z pod praw wyjąć gromadę skrzydlatą.

Osioł.

A to dla czego?

Borsuk.

Wszędzie pierzem sieje,
To drażni piersi.

Osioł.

Ja się z tego śmieję.
Mam piersi jak dzwon.

Borsuk.

Ale drugim szkodzi.

Osioł.

Szkodzi?

Borsuk.

Szkodzi.

Osioł.

Cóż to mnie obchodzi.
Wniosek odrzucony.

Borsuk.

Koguty pieją jak nocne upiory.

Osioł.

Niech pieją zdrowe.

Borsuk.

Nie szanują pory
Na spoczynek przeznaczonej.

Osioł.

Bajka! Ja śpię doskonale.

Borsuk.

Ale drudzy nie śpią wcale.

Osioł.

To niech nie śpią do stu ludzi!
Co mnie może być do tego,
Że tam gdzieś, ktoś, kogoś budzi?!

Lis.

W samej rzeczy nic w tem złego,
Ja sam lubię kukuryku.
Ale od pewnego czasu
Ptastwo umknęło się z lasu,
Teraz siada na owsiku.

Osioł.

Na owsiku?

Lis.

Tak jest Panie,
Tam, gdzie chodzisz na śniadanie.

Osioł.

Co! po moim, moim łanie,
Po młodym, słodkim owsiku,
Pierzasta buja gromada.
A ministrów cała rada
Milczy? Cierpi bezrząd taki?
Pozwala owsik rabować.

Kret.

Cóż robić?

Osioł.

Dusić, mordować,
Wytępić do pazurka,
Do ostatniego piórka.

Kret.

Ależ Panie, to są ptaki.

Osioł.

Hm?

Kret.

A ptaki mają skrzydła.

Osioł.

To niech zaraz skrzydła złożą.
Wydać rozkaz.

Lis.

Tak się stanie.
Przy tem straże się pomnożą
I zastawię różne sidła.
W tem na Lisa spuść się Panie.

Osioł.

Powiedziałem, że was mało...
Więc przerobię radę całą...
Pudla co przez tyle lat
Żył z panami za pan brat,
Co nie stracił czasu marnie,
Bo przed Baronem nosił dwie latarnie,
A przez to ze świecą
Obeznany nieco,
Chcę nominować ministrem oświaty.

Borsuk.

Co? co? Ministrem, ten błazen kudłaty?

Osioł.

Błazen, to prawda, lecz dla tego właśnie,
Zbudzi na radzie, jak się czasem zaśnie.

Lis.

Excelencya raczysz mieć na względzie,
Że Pudel szczeka.

Osioł.

Szczeka doskonale.

Lis.

Jakoś nie przystoi wcale,
To nas zawsze straszyć będzie.

Osioł.

Straszyć? Czemu?

Lis.

Jak zaszczeka
Nie przypomniże człowieka,
Co postąpił tak szkaradnie,
Żeś Excelencya potem
Leżał jak ścierwo pod płotem?

Osioł.

A prawda, prawda, leżałem pod płotem.
Śmiać się będę. (Ryczy.) Ja się śmieję,
Bo to nigdy nikt nie zgadnie,
Co mu z góry na grzbiet spadnie,
A co łupnie, to zagrzeje...
Ot i dowcip powiedziałem.
Niech się rada ze mną śmieje. (Ryczy.)
Ja się śmiałem.

(Po krótk. milcz.)

Wszystko to są fraszki u mnie,
Krótko mówiąc a rozumnie:
Ja się nie boję człowieka,
Nawet lubię, lecz zdaleka...
A psa więcej, psa najwięcej
Z całej gromady zwierzęcej;
Ztąd mi myśl przyszła podziwienia warta
Na Adjutanta przyjąć sobie charta.

Lis (przestraszony.)

Charta?

Borsuk (podobnież.)

Charta?

Lis.

Okropności!

Borsuk.

Pędziwichra!

Lis.

Drapichrusta!
Co po głowach wszystkim szusta,
Że aż w stawach trzeszczą kości.
Na cóż ten się przydać może?

Osioł.

Zaraz, zaraz myśl przedłożę,
A poznacie, żem nie ciele:
Widzicie moi kochani,
Najlepsi przyjaciele;
Mnie potrzeba mieć przy boku
Kogoś, co by w mojem oku
Odgadywał, co pomyślę,
I piorunem bez pardonu
Wykonywał wszystko ściśle.
Otóż Chart tego zakonu;
Niechbym tylko kiwnął uchem
A Chart Panie szuśnie duchem.
I z was każdego w potrzebie
Za łeb chwyci i przyniesie,
A tak cicho będzie w lesie...

Borsuk (na stronie.)

Piękne aspekta!

Kret (na stronie.)

Przecieć nie wygrzebie.

Borsuk (cicho do Lisa.)

A co Lisie?

Lis (podobnież.)

Trochę ślisko,
Trzeba stanąć...

Borsuk.

Jamy blizko.

Osioł.

No, a teraz mądry Krecie,
Czegóż się dowiem od ciebie?
Co tam o mnie słychać w świecie?

Kret.

Miłość wielka, zapał rzadki,
Każdy szczęścia Panu życzy.

Osioł.

Czemuż vivat nikt nie krzyczy?

Kret.

Już na wiwaty rozdałem zadatki.

Osioł.

A Łania?

Kret.

Łania?

Osioł.

Co Łania powiada?
Ja Łanię lubię.

Lis.

Excelencya raczy
Pozwolić, ta rzecz w mój zakres przypada.

Osioł.

Chciałbym...

Lis.

Rozumiem.

Osioł.

Prędko...

Lis.

Nie inaczej.

Osioł.

Idź więc.

Lis (do Borsuka.)

Ostygam powoli,
Łania na psa nie zezwoli.

Pudel (przebiegając.)

Bryś mnie goni! Bryś mnie goni!

(Osioł ryknął ze strachu. Lis i Borsuk uszli w krzaki. Kret wrył się w ziemię.)
Osioł.

Do mnie! Do mnie ministrowie!
Zasłońcie pierśmi waszemi!
Gdzież jesteście!

Pudel (wracając.)

Już nie goni.

Lis (wyłażąc z krzaków.)

Jam w zasadzce stał w ustroni.

Borsuk (wyłażąc z rowu.)

Jam na przeskok czychał w rowie.

Osioł.

A gdzież trzeci?

Pudel.

Pewnie w ziemi.

Osioł.

Jakże go znaleść w potrzebie?

Lis.

Jak się wrył, tak się wyryje.
Oto patrzcie już się grzebie,
Ziemię z dołu w kopiec bije.

Osioł.

Kopnę kopiec, złatwię drogę,
Biedakowi świat odkryję.

(Kopnąwszy kretowinę.)

A co? Dobrze?

Pudel.

Tam do diaska!
Przeszła miarę Pańska łaska;
Urznął kozła — już po Krecie!

Osioł.

Taki slaby? istne śmiecie!

(Odchodzi z Pudlem.)
Lis.

Skonał.

Borsuk.

Skonał.

Lis.

Otóż niemy,
Ten któremu losy dały
Mądrość, dowcip, cnotę, wiedzę...

Borsuk.

Szkoda tylko, że tak mały.

Lis.

Ha! Cóż robić, co jest zjemy,
Niech nie depczą po koledze.

(Zjadłszy odchodzą.)




SCENA V.
Inna część lasu.
Łania, Małpa, Krowa, Jałówki później inne Zwierzęta.
Krowa.

To moje pierwsze i ostatnie słowo,
A ty rób jak chcesz.

Łania.

Ależ moja Krowo,
Powiedz wyraźnie, cóż ja złego robię?
Czem krzywdę niosę drugim albo sobie?

Krowa.

Złego nie robisz, chętnie temu wierzę;
Lecz pozór dajesz, to ci powiem szczerze;
A pozór z prawdą często w parze chodzi,
Pozór jak prawda skaleczy, zaszkodzi,
Pozór jak prawda hańbą okryć może,
Zatem dość złego już w samym pozorze.

Owe gonitwy skoki i wybryki
Niejedni ganią, biorą na języki.

Łania.

O, na języki któż zważa na świecie?

Krowa.

Ha, moja luba, trzeba zważać przecie.

Łania.

Wszakże i dawniej różne były plotki,
Naprzyklad, wiem to od nieboszki ciotki,
Bywał tu kiedyś piękny Bajwół młody...

Krowa.

Oszczerstwo! Kłamstwo wyuzdanej trzody,
Ale jak każde w tym rodzaju dzieło
Wzgardą okryte prędko koniec wzięło.

Łania.

Nie bardzo prędko kiedy doszło do mnie.
Nie sroż się zatem na mnie tak ogromnie,
Bo się różnimy jedną tylko siłą,
Jaka być musi między jest a było.

Krowa.

W gorzkie jak widzę przechodzisz wymówki,
Ale kto jak ja dwie młode Jałówki
Ma na wydaniu, musi baczyć ściśle,
Gdzie je prowadzić.

Małpa.

Na paszę, ja myślę;
Na paszę Krówko, tam nic nie zamęci
Czystych przykładów i niewinnych chęci.

(Do Łani na stronie.)

Co się tam wdajesz z tą głupią sędziną.

Żeś młoda, ładna, to jest twoją winą.
Używaj świata, a z wesołej strony,
Jak używały skromne dziś matrony,
A gdy wiek kiedyś włoży na cię peta,
Będziesz jak one poprawą zajęta.

Daniel.

Rejent pozdrawia naszą piękną Łanię.
Prosto z narady przyjdzie na śniadanie.

Krowa (na stronie do Jałówki.)

Moja Siwucho, trzymaj się też prościej,
I śmiej się często, masz ząbki po temu.
A ty Gniadeńko, nie stroń Oślej Mości;
Masz ładne oczy, zwracaj je ku niemu,
A jak zagada nie zacznij beknięciem,
Już też na czasie przestać być cielęciem.

(Sarna, Klaczka, Sarniuk wpadają galopem.)
Klaczka.

A to prawdziwie nie do wytrzymania!
Ledwie się zbliżę, on ucha nakłania,
Już jedna, druga rozmowy nie syta,
Na nowe harce puszcza się z kopyta.

Łania.

Któż tak niegrzeczny, powiedz Klaczko miła?

Klaczka.

Któż? Ciocia Szkapa i mama Kobyła.

Małpa.

Ha! Starszym muszą ustępować młodzi.

Klaczka.

Ależ i młodym zabawić się godzi.

Lis.

Rejent przeprasza, dziś służyć nie będzie,
Na radzie państwa do późna zasiędzie.

(Do Łani cicho.)

Nad strumykiem na cię czeka,
Spiesz, a obiegnij zdaleka.

Łania (głośno.)

A więc i ja temu rada,
Bo mój Jeleń rogi składa
I gorączka dziś go trawi.
Przy nim posiedzieć wypada.
Małpa zajmie miejsce moje,
Szanownych gości zabawi.
Przepraszam po tysiąc razy...
Adieu... Adieu!... bez urazy
Moja Krowo, przyjaźń twoję
Nadewszystko sobie cenię.

Krowa.

Niepotrzebne przeproszenie,
Gdzie nas obowiązek woła,
Tam uchylić trzeba czoła.
Idź, idź lubko, nie trać czasu
Ja bez tegom odejść miała
Za przybyciem tu Rejenta.
Moja drużyna nieśmiała
Stroni od ciżby, hałasu.
Chodźcie, drogie Jałowięta.

(Łania z Lisem w jednę stronę, Krowa w drugą odchodzi z Jałówkami.)
Małpa.

Rodzina arcy-cnotliwa
Wychowana na oborze,

Lecz się na nas wszystkich gniewa,
Że chce błądzić a nie może.

Sarna.

A my co będziem robiły?

Klaczka.

Na gonitwach z przeszkodami
Popróbujmy naszej siły.
No Panowie, chodźcie z nami.

Sarniuk.

Nie głupim.

Małpa.

Niegłupiś — może
A niegrzeczny — niezawodnie.

Sarniuk.

Co tam grzeczność w naszym borze!
Ja to robię, co wygodnie.
Pójdę sobie między bydło,
Z barłogu splotę bawidło,
I rozciągnę się na trawie
I najlepiej się ubawię. (Odchodzi.)

Sarna (do Daniela.)

A ty bratku?

Daniel.

Nie mam czasu.

Sarna.

Cóż ty robisz?

Daniel.

Konspiruję. (Odchodzą.)

Małpa (sama.)

Jak w pałacach, tak wśród lasu,
Każdy sobek a małpuje;
Każdy moją piosnkę pieje,
Mojem berłem wstrząsa dumnie,
Ale ja się w kułak śmieję,
Bo mój rozum został u mnie.

KONIEC AKTU TRZECIEGO.
AKT IV.


SCENA I.
Kilka dni później.
Lis, Borsuk.
Borsuk.

Coś na kicie siedzisz Lisie,
Jakiś smętny zdajesz mi się.

Lis.

O bynajmniej, moczę nogi;
A poranku oddech błogi,
Do tęsknoty, do dumania
Serce moje zawsze skłania.
„Te brzóz kilka, ten bieg wody
Jak mi wiele przypomina,
Tum przeigrał wiek mój młody...“

Borsuk (kończąc.)

„Tu niegdyś była zwierzyna.“

Lis.

Tu, tu z nad brzegu strumyka
Słuchałem nieraz słowika...
A Waszmość lubisz słowika?

Borsuk.

Djable chudy... i na drzewie.

Lis.

Ależ ja mówię o śpiewie.

Borsuk.

A, tak — ptaszyna to luba.
Ale Waści łapka gruba;
Czyś się zakłuł w radzie stanu?

Lis.

Nie lepiej coś i Waćpanu.
Pysk na bakier jakby czapka,
Czy przypadkiem jaka łapka
Nie zapadła w radnem kole.

Borsuk.

Atrytyczne to me bole...
I pod duszę szedłem właśnie.

Lis.

Ej! Co obwijać w bawełnę...
Niechaj Osła piorun trzaśnie
Za kopyto zdrady pełne!
Dwóch ministrów w jednej dobie!
Mnie stłukł nogę, mordę tobie.

Borsuk (z westchnieniem.)

I ząb wybił.

Lis.

Tam do kata!
Może ten... ten... obosieczny?

Borsuk.

Nieinaczej.

Lis.

Wielka strata!
Wielka szkoda i żal wieczny!..
Więc już w jedną tylko stronę
Będziesz ciąć mógł panie bracie?
W jedną tylko, w jedną stroną!
Można skapieć po tej stracie.
Wprawdzie będziesz logiczniejszy,
Ale ci się zysku zmniejszy.

Borsuk.

Na zaczepkę, na obronę
Znajdę jeszcze ząb w potrzebie;
Ale bardziej żal mi ciebie
Biedny Lisie kuternogo.
Kurki teraz piać ci mogą,
Kogut z Lisa śmiać się będzie,
Kurcze nawet na grzbiet siędzie.
Otóż to skutki twojej przebiegłości;
Osioł u steru bez nas sobie gości,
Bo nigdy rozum głupstwa nie przekupi;
Lepszy wróg mądry niż przyjaciel głupi,
A cóż dopiero, gdy przy władzy stoi!?
Wiesz ty, gabinet jaki się dziś roi?
Torbę finansów syn Świni otrzyma,
Bo na przysłowie argumentu niema,
Że zrób się Świnią, a będziesz bogatym
A we finansach cała sztuka na tem.

Lis.

On wszystko zeżre.

Borsuk.

Ale się upasie.

Lis.

Któż pieczęć bierze?

Borsuk.

Téj niema w tym czasie.
Jeleń przy sprawach zagranicznych staje,
Osioł to Łani jak wet za wet daje.
Muł ma wziąć wojnę jako blizki krewny,
A Wilk policyą... lecz swego nie pewny,
Bo oprócz Osła nikt go nie popiera;
Ponoś po Jeża wysłano kuryera.
Cap oświecenie, Baran handel bierze;
Tak więc zwycięża beczące przymierze.





SCENA II.
Lis, Borsuk, Pudel.
Pudel.

Co? Lis i Borsuk, jak stare czeczotki
Sklejają dawne, niedorzeczne plotki?
Kiedy tymczasem nowowzrosła siła
Jakby piorunem skład cały zmieniła.

Lis.

Wiwat! Niech żyje!

Pudel.

Kto?

Lis.

Ten, co na górze,
Ten, co ujarzmił rozprzęgniętą burzę,
Co mądry, wielki...

Borsuk (do Pudla.)

Powiedz kto na dole,
Niech na nim skarcę ucisk i swawolę.

Pudel.

Słuchajcie! Kiedy zgromadzona Rada
Danym rozkazom powagi dokłada,
A wszystkich cieszy wypadek przyjemny,
Że już kark skręcił gabinet podziemny...

Lis.

Niewdzięczni!.. my... my...

Pudel.

Promotory Osła...
Ale słuchajcie jak ta burza wzrosła.
Kiedy więc drzemie zgromadzona Rada
Chart z depeszą nagle wpada,
A Tchórz mężnie ją ogłasza,
Że dziś Zając bitwę stoczył
I wiwat! wygrana nasza.
Biegły Zając ledwie zoczył,
Że przy jednej długiej dzidzie
Mandarynów siedmiu idzie,
Obces z kapusty wyskoczył.
Takim manewrem skończył bój zacięty,
Sześciu uciekło — a jeden ujęty.

Borsuk.

Jeden? Zająca oskarżę o zdradę.

Pudel.

Wieść ta wpływ inny wywarła na Radę.
Baran z kolei prezydując wtedy,
Baran, co ledwie zabeczał niekiedy

I ciągle dzwonił, sam na co nie wiedział,
Bo Wilk figlarny z tyłu za nim siedział,
Baran wnioskuje a Rada stanowi
Wieniec jarmużu posłać Zającowi.
Rejent zaś krzyknął: wieniec to za mało,
Ja go chcę moją zaszczycić pochwałą.
A na to Niedźwiedź: Co z pochwały oślej?
Lepiej półmacek jarzyny mu poślij.
Na te wyrazy Osioł uszy ściska,
A prezes, który już był zwietrzył zblizka
Torbę ministra, czemprędzej się zrywa,
Dzwoni i mowcę do porządku wzywa.
Powstał rozgardyasz jak na ludzkim sejmie,
Próżno do zgody Kot skłania uprzejmie,
Gdy szczęściem w górze wrzasnęły gawrony,
I hufcem starych Królików wiedziony
Wstąpił Mandaryn i stanął przed nami;
Wszyscy bez dzwonka umilkliśmy sami.
Mandaryn długi, giętkiego pacierza
Trzy razy nosem kolano uderza,
I głosem drżącym w rozmaite trele
Zaczął, że Ludzie zwierząt przyjaciele;
Że nie wie czemu wzięto się do boju,
Gdy właśnie przybył z konceptem pokoju.
To niesłychanie ucieszyło Osła,
Że w Mandarynie mógł powitać posła.
Sapie i dmucha, rośnie na trzy piędzi,
Mandarynowi każe dać żołędzi,
I na północny przegląd go zaprasza,
Po którym koncert, bal i wielka pasza.
Taką grzecznością Mandaryn ujęty
Zgiął się we troje, ścisnął obie pięty,

Nos utarł, krząknął i śmielej tym razem,
Takim, mniej więcej rozpoczął wyrazem:
Panowie Bestye! Panowie rogaci
I nierogaci! Imieniem mych braci
Żal za niewdzięczność oświadczyć wam muszę,
Że właśnie teraz zrywacie sojusze,
Kiedy patentem dla Rzeszy zwierzęcej
Pod liczbą milion pięć kroć sto tysięcy
Wyłączne prawo zniesione zostanie,
I wszystkim teraz wolne polowanie.
Precz z polowaniem krzyknęły zwierzęta,
Albo wet za wet człowiek popamięta.
Precz z polowaniem! — Ależ za opłatą —
Woła Mandaryn — bo zważajcie na to,
Że nam potrzeba futra i zwierzyny.
Drgnął Jeleń — Niedźwiedź poprawił czupryny,
A jakby jeden wszyscy razem wstali,
Lecz Ambasador kichnął i rzekł dalej:
Handel ucierpi, podatku ubędzie...
„To niech ubędzie i nigdy nie będzie!“
Groźno zagrzmiało wszędzie.
Pobladł Mandaryn i spojrzał ukradkiem,
Czy który z Ludzi nie słyszał przypadkiem.
A gdy ucichło groźne wszystkich słowo,
On się ukłonił i zaczął na nowo,
Jak polowaniu na stałej zasadzie
Kodeks olbrzymi inną formę kładzie.
Zaczął cytować dekreta, uchwały,
Patenta, księgi, oddziały, rozdziały,
A wszystko z datą, a wszystko z numerem,
Tak, że jak gdyby zakadził eterem,
Głowy nam zwisły, w oczach czarne płatki,

Niby Mandaryn, strzelby i podatki,
I koniec końców taki wir zaszumiał,
Że się sam siebie nikt już nie rozumiał.
Ale Odyniec mniej w nerwach drażliwy
Tak się odzywa najeżywszy grzywy:
„Cicho Człowieku! cicho bo cię płatnę;
Prawo polowań płatne czy nie płatne
Jest zawsze prawem do skóry zwierzęcej,
My go już znosić nie będziemy więcej,
I każde teraz wasze polowanie
Wojną i wojną okropną się stanie.“
Nareszcie w końcu krzyknął nieroztropnie
Parlamentarskie przekraczając stopnie:
„Rozumiesz Ośle!“ Tym głośnym wyrazem
Osioł zbudzony i zwiedziony razem
Że z jego nazwą i jego posada
Mandarynowi w dziedzictwo przypada,
Wierzgnął i kopnął człowieczego posła;
Kot chciwy steru wyskoczył na Osła,
A wilk nie wchodząc w dalsze interesa,
Wilk już na piękne wziął się do prezesa.
Wtem Byk, co dawno pogrzebywał nogą,
Co dawno ryczał głucho ale srogo,
Rozprawą znudzon, znudzon głupstwem całem,
Nareszcie walki pochwycony szałem,
Rogi swe nagle na walczących zwrócił
I wszystkich pięciu w powietrze wyrzucił.
Saltum mortale pamiętne na wieki,
Osioł bez oka, Wilk runął bez szczeki,
Baran bez uda nie wiem czy nie kona
Kot padł na nogi, ale bez ogona,
Mandaryn w bagno wleciał aż po uszy;

Ale Mandaryn nieugiętej duszy,
Pośrodku błota jeszcze się ocucił
I jeszcze trzysta paragrafów rzucił.
Byk zatem Panem, Byk staje przy sterze,
I Brytan-Brysia za doradcę bierze.
Wszystko to piękne, ale mnie już nudzi,
Bywajcie zdrowi — ja wracam do ludzi.

Borsuk.

I my tu bawić już czego nie mamy,
Wiesz kumie Lisie, ot wróćmy do jamy.





SCENA III i ostatnia.
Lis, Borsuk, Pudel, Byk, Brytan-Bryś, Zwierzęta.
Byk (do Lisa i Borsuka.)

Dokąd spieszycie?

Lis.

Winszować ci Panie.

Byk.

Pana tu niema — Byk Bykiem zostanie,
Chciwy porządku, pragnący pokoju
Ale w potrzebie i silny do boju.

Brytan-Bryś.

Jadł pies Zająca, Wilk wypleniał trzody,
Lis dusił kury...

Lis.

Byłem bardzo młody.

Brytan-Bryś.

Borsuk...

Borsuk.

Jabłuszka, ja tylko jabłuszka.

Brytan-Bryś.

O wy szlachetne, niewinne serduszka!
Ale już o tem niech nie będzie mowy,
Nową myśl nieśmy do nowej budowy.
I gdy pośród nas nieprzyjaźń zacięta
Człowiecze na nas przyciągnęła pęta,
Spróbujmy teraz, czyli nasza zgoda
Od ich ucisku tarczy nam nie poda.
Ja dobre oko — Byk ma dobre rogi,
Obadwa staniem na pośrodku drogi.
Niech Sępy, Dudki, Gawrony i Sowy
Wrzeszczą i gwiżdżą po nad nasze głowy,
Niech Węże, Żmije, Ropuchy, Szkorpiony
Pod nasze stopy wloką jad spodlony;
My idąc silnie i prosto przed siebie,
Potrafim bronić i karcić w potrzebie,
Potrafim wzmacniać wolności szczep młody
Siłą porządku i potęgą zgody.

KONIEC.




  1. To jest ciężar za grzechy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.