Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom X.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczeć. Stara pewnie, bo nie bylibyśmy się wywrócili tak szkaradnie. Młoda nie schowałaby się w zakwefiony kapelusz jak w kaptur kapucyński. Kapucyny przynajmniej nie kolą.

Pani (stając przy stole, po krótk. milcz.)

Już Pan nie jesz?

Pan (zawsze nie patrząc na nią.)

Nie.

Pani.

Dobre kartofle?

Pan.

Dobre.

Pani.

Można wziąć jeden.

Pan.

Jeden, dwa, trzy i cztery, ile Pani chcesz. (Podsuwa jej miskę i nóż.) Nie zapraszałem Pani na skromną wleczerzę, bo się bałem prawdę mówiąc.

Pani.

Czegóż się Pan bałeś?

Pan.

Bałem się, aby nie było z kartoflami jak z łóżkiem. Sama nie chciałaś i mnie spać nie pozwoliłaś — a w tym razie nie mógłbym być posłusznym, bo byłem bardzo głodny.

Pani.

Nie trzeba w niczem przesadzać, ale przesady w grzeczności z Pańskiej strony obawiać się nie można.

(Zdejmuje kapelusz i kładzie na zydelku. Pan założywszy ręce na stole, spiera głowę jakby do spania — milczenie.)