Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom X.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Pan (zbiera gazety i niemi całą siłą stół szuruje, potém się zbliżając.)

Pozwolisz Pani wziąć kapelusz i na stole położyć, stół zupełnie czysty.

Pani.

Dziękuję. (Oddaje kapelusz i parska śmiechem.)

Pan (spojrzawszy po sobie.)

Cóż Panią śmieszy?

Pani.

Śmieję się, bo wystawiałam sobie Pana nieco podstarzałym. (Śmieje się.)

Pan.

Dlaczegóż Pani myślałaś, żem podstarzały?

Pani.

No bo młodzi są zwykle grzeczniejszymi.

Pan.

Ależ łaskawa Pani czemże ja zgrzeszyłem? Wydobyłem Panią, nie chwaląc się, z zatopionej karety — przyniosłem latarnię, kochaną latarnię, która nam dozwoliła poznać się wzajemnie... bodaj się nigdy nie stłukła. Babę, nim jeszcze tu przyszedłem, wołałem, krzyczałem hop! hop! Ale przestraszona pewnie niespodziewaną naszą wizytą znikła jak kamfora — cóż miałem robić? Pod parasolem ani téż w zatopionej karetce nocować nie mogłem... racz to Pani uwzględnić. Ognia nie rozpaliłem, ale, Bóg widzi, dmuchałem co siły, najserdeczniej... ale teraz zapalę chatkę, jeżeli Pani każesz.

Pani.

Co za myśl!