Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom X.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Coś dudni głucho. W miejscu się poprawię —
Łypnę za siebie... strach! czereda w dali
Ludzi, psów, koni prosto na mnie wali.
Czem to pachnie, wiem... łatwo też i wiedzieć —
Ale umykać czy też w miejscu siedzieć.
To jest pytanie, to wieczna zagadka
Nie rozwiązana z dziadka i pradziadka:
Pomknę się — złapią, a może ucieknę —
W miejscu — prześlepią, a może i beknę.
Nareszcie myśl w myśl... strach wielki... czas drogi...
Szust!.. dalej w nogi.

Tchórz.

Oczywiście, w nogi.

Zając.

Wtedy dopiero grzmot, łoskot... pioruny!
Pędzą psy wściekłe, a wrzeszczą ryzuny:
Hajże go! hajże! co gardła wystarczy,
A tentent bliżej, coraz bliżej warczy.
Świat mi się miga aż mi w oczach ciemno,
A ziemia dudni, dzwoni aż przedemną.
I tyle ludzi, tyle psów i koni,
Wszystko to za mną, za mną jednym goni,
Wszystko to godzi na mnie, mnie jednego,
Jednego i z nich wszystkich najsłabszego!
I tyle uciech i tyle radości,
Że może wkrótce wyrwą mi wnętrzności,
Że dzieląc członki z rozjuszoną psiarnią
Miłą zabawkę sprawią mą męczarnią.
Ach kiedy w końcu ledwie na pół żywy,
Dopadną haszczów, tarni lub pokrzywy,
I bez tchu legnę, gdzie zaniosły nogi,