Trzy godziny małżeństwa/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HUGO BETTAUER


TRZY GODZINY
MAŁŻEŃSTWA


POWIEŚĆ
TŁUMACZYŁ
F. MIRANDOLA





KRAKÓW 1930
UDZIAŁOWA SPÓŁKA WYDAWNICZA


DRUKARNIA PRZEMYSŁOWA
W KRAKOWIE — ZIELONA 7





CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I.

Elżbieta przestawiła kilka razy drobiazgi znajdujące się na małym stoliku pomiędzy oknami, niezadowolona widocznie z wyniku swych manipulacji. Potem, wzruszywszy z zakłopotaniem ramionami, mruknęła do siebie:
— On to spostrzeże napewne zaraz!
Następnie wykrzyknęła donośnie:
— Ellen! Ellen! — powtórzyła z odcieniem niecierpliwości.
Otwarto drzwi salonu i wbiegła młodziutka dziewczyna o włosach rozwianych, półdługo po chłopięcemu przyciętych. Oparłszy dłonie na biodrach i kołysząc młodzieńczo rozkwitającem dopiero ciałem stanęła przed siostrą, szeroko rozstawiając nogi.
— Umiłowana siostro i zarazem wierzbo płacząca, jakie są rozkazy Waszej Mości?
— Spójrz uważnie na ten stolik, ale patrz dobrze. Cóż się uderza tutaj?
Ellen przycisnęła palec wskazujący do powabnego, zadartego noska. Szare jej kocie oczy ogarnęły bystro stolik, potem zaś odparła, potrząsając ciemnymi lokami:
— Nic mnie tu nie uderza! Chyba tylko może to, że Marja starła dziś staranniej kurz, niż to czyni zawsze.
— Ano tak, wiedziałam z góry, że ty czegoś takiego nie dostrzeżesz. Atoli pewna jestem zupełnie, że on to zauważy niezwłocznie. Zresztą cóż robić…
— Jakżeś śliczna i kochana siostro! — zanuciła wesoło Ellen i zaraz wzięła się do sporej czarki pełnej czekoladek, wsuwając trzy odrazu w usta różowe, nieco może tylko zbyt pełne.
— Niebiańskie! — powiedziała, żując. — Ile razy są goście, człowiekowi wpada coś przyzwoitego do żołądka! Ach, jakże wspaniale wyglądasz w tej, nowej sukni, droga siostro!
Elżbieta zarumieniła się lekko.
— Radabym coprędzej zapłacić rachunek! — mruknęła, mimowoli jednak przejrzała się z zadowoleniem w wielkiem, weneckiem zwierciadle, okrywającem ścianę salonu.
Wyglądała istotnie wspaniale. Wyższa nieco niż przeciętnie, smukła, gibka jak wąż miała obcisłą, ciemnobłękitną suknię jedwabną. Dyskretny dekolt pozwalał się domyślać raczej niż widzieć marmurowo biały biust, a wytworne ramiona musiałyby przykuć oczy każdego rzeźbiarza, przecudnymi kształtami.
Ciężkie, w prosty węzeł zwite jasne włosy, barwy z lekka rudawej wieńczyły szczupłą twarzyczkę. Subtelnie wykrojone usta harmonizowały przedziwnie z nosem o cienkim grzbiecie.
Wielkie oczy koloru szarego nadawałyby całemu obliczu wyraz czarodziejski wprost, gdyby nie to, że nazbyt silnie sklepione brwi stanowiły dziwną cechę dumy i uporczywości.
Ale całość była tak fascynująca, że Elżbietę Lehndorff-Seilern zaliczano z całą słusznością w kołach towarzyskich Wiednia, do najpiękniejszych dziewcząt.
Zwróciła się znowu do siostry, młodszej o jakichś lat sześć.
— Ellen! Gdybyś wiedziała, jak drogo kosztowały te czekoladki, nie wkładałbyś w usta więcej, niż jedną na raz.
— To i cóż? — zaśmiała się Ellen. — Drogie jest tylko to, czego się jeszcze nie kupiło. Potem nie kosztuje już nic.
Weszła do salonu pani Lehndorff-Seilern. W czarnej, jedwabnej sukni wyglądała niezmiernie wykwintnie. Ale czysto cieleśnie była nikła, zużyta, o kwaśnym wyrazie. Nie można było zgoła oznaczyć czy liczy czterdzieści, czy pięćdziesiąt lat wieku. Każdy znawca musiał poznać z łatwością, że życie zadało jej cios nielada.
— Dzieci! — rzekła tonem żałośliwym. — Już minęła piąta, a dotąd niema nikogo. Może Edward zapomniał rozesłać zaproszenia? Wydaliśmy mnóstwo pieniędzy i teraz stoimy…
— Możesz przecież usiąść, mamo! — wtrąciła Ellen złośliwie, a Elżbieta pogłaskała matkę po ramieniu, uśmiechając się.
— Wiesz przecież, droga mateczko, że we Wiedniu nie bywa nikt tak punktualny, jak po innych, różnych garnizonach, gdzie się trzymano ściśle porządku także i w sprawach prywatnych. Zaproszenia opiewają na piątą, tedy możesz być pewna, że przed szóstą nikt nie przybędzie. To całkiem jasne przecież.
— Z wyjątkiem chyba pana Thea Bodenbacha, który przychodzi zawsze pół godziny przed innymi, by móc mamrotać, w słodkiem sam na sam z Elżbietą.
— Dziecko! Cóż to za słowa, jakie wyrażenia! Któż cię tego nauczył?
— Ano, u Koritschonerów przekręca się umyślnie słowa. Jest to bardzo zabawne, nieprawdaż. Wogóle musicie wiedzieć, że Truda Koritschoner, to okaz niezrównany! Szyk czysto berliński. O Boże! Jakże pięknie musi być w Berlinie! Truda powiada, że tam się nikt niczem nie krępuje! Tylko bez żenady, bez żenady!
Pani Lehndorff załamała ręce.
— O, jakże nienawidzę stosunków z tą berlińską rodziną! Ellen! Dziecko! Jak możesz wogóle przyjaźnić się z ludźmi nazwiskiem Koritschoner, o których przeszłości nie wie się nic, a nic zgoła!
— Za to wie się dość o ich teraźniejszości! — zauważyła zcicha Elżbieta, muskając czoło wąskimi, długimi palcami, jakby chciała usunąć myśli cisnące się do głowy. — Wszyscy wiedzą, że Koritschonerowie są bogaci, bardzo bogaci nawet, a Truda, której zresztą nadmiernie nie lubię, zaślubi z czasem mężczyznę wedle własnego wyboru i urządzi sobie życie wedle tego co uzna za stosowne. Mamo! Doprawdy nie wypada nam naśmiewać się z tych ludzi!
— Jakże możesz tak mówić, Elżbieto! Czyż bogactwo ma coś wspólnego z wytwornością? My, Seilerni nie byliśmy nigdy bogaci, a mimoto zaliczano nas zawsze do najdostojniejszych w całej monarchji. Dziwię się wielce, że ojciec pozwala utrzymywać stosunki z takimi ludźmi i dopuszcza, by Ellen spędzała tam dwa, lub trzy wieczory tygodniowo.
— Przynoszę stamtąd przecież zawsze owe cenne „tipki“ giełdowe! — zaśmiała się Ellen tak, rozbujana w fotelu biegunowym, że widać było do kolan jej piękne, smukłe nóżki.
— I to jeszcze w dodatku! — żaliła się pani Lehndorff, a łzy napełniły jej oczy. — Przed kilku laty zwycięski komendant wojsk, zdobywca całych prowincyj, nieprzystępny i dumny… jest dziś graczem giełdowym!
— Niestety z niepowodzeniem! — wtrąciła Ellen ostro i krótko, a Elżbieta objąwszy matkę za szyję, jęła ją uspokajać.
— Nie zapominaj, droga mamo, że między wczoraj, a dziś rozwarła się przepaść! Ojciec nie jest już generałem zbrojomistrzem, a nawet szlachcicem, ale jednym z wielu skwitowanych, którym biedna republika rzuca jałmużnę z pustej kieszeni. Powinnibyśmy właściwie mieszkać w jednym pokoju z kuchnią, ja uczyć cudze dzieci, a Ellen pracować w biurze! Wszakże utrzymujemy się głównie ze sprzedaży cennych przedmiotów z dawnych, lepszych czasów, które jeden po drugim dostają się w ręce zbogaconych prostaków.
Rozskoczyły się nagle, bowiem szedł do salonu pan domu, generał zbrojomistrz skwitowany, Franciszek Józef, baron v. Lehndorff­‑Seilern, który wrócił właśnie z miasta.
— I cóż dzieci! W dobrych, widzę, humorach? Czy wszystko dla gości gotowe? Niema nikogo jeszcze? Wiedzcie, że dla ozdoby, zaprosiłem jeszcze dwu starych przyjaciół, hrabiego Urbanitzkyego i barona Orsolina. Zresztą będą tylko Koritschonerowie, Buckner, dr. Beisser i pan Zygfryd Breitseiter… To paradne… ha, ha, ha… Zwie się Breitseiter… paradne… A wszystko to zawdzięczamy Ernö Szalayowi. Szatan nie człowiek! Powtarza mi zawsze: Ekscelencjo! Powinieneś się pan otaczać ludźmi bogatymi i przedsiębiorczymi. Ni stąd, ni z owąd wpaść panu może stanowisko w radzie nadzorczej, jakiegoś nowego towarzystwa, a potem drugie, trzecie i tak dalej, aż się pan będzie zaliczał także do bogatych… A propos Szalaya. Byłem dziś na śniadaniu u Stiebitza i tam powiedział mi pewien pan, który się na tem zna: Ekscelencjo, słyszałem, że Ernö Szalay bywa u pana. Czy wiesz pan, że jest on wielomiljardowym bogaczem? Oceniają go na pięćdziesiąt miljardów franków szwajcarskich. Trzymaj go się, ekscelencjo! Znać Szalaya to tyle co pieniądze w kieszeni.
Barczysty, wysoki, szpakowaty, stał pośrodku salonu, a mimo fraka, na sto kroków poznać w nim było można byłego generała. Patrzył na córkę z zakłopotaniem, widząc ją jakby przez mgłę, mrugając oczyma, rzekł po chwili głosem bezradnie złamanym.
— Bądź dlań życzliwa, Elżbietko! To straszne, ale dziś nie można odsuwać takich ludzi od siebie.
Elżbieta pocałowała ojca w policzek i powiedziała głucho, tak że sam tylko dosłyszał.
— Dobrze, ojczulku, będę dlań życzliwą…
Stary, wygolony lokaj, którego z rozbicia ocalił Lehndorff, rozwarł na ścieżaj drzwi, meldując:
— Pan radca policji Dr. Theo Bodenbach.
— A więc przecież pierwszy, syknęła Ellen zanim gość wszedł.




ROZDZIAŁ II.

Ellen ucichła, pani Lehndorff­‑Seilern powitała gościa, a stary generał pociągnąwszy Elżbietę szybko poza kolumnę z popiersiem Napoleona szepnął jej:
— Elżbietko! Czy możesz mi pożyczyć tysiączkę? Wiesz, będę musiał siąść do stolika w gry ze starymi przyjaciółmi, a tak przykro gdy się niema…
— Dobrze, ojczulku! — odrzekła, a usta jej drgnęły boleśnie. — Wetknę ci niepostrzeżenie pieniądze. Tyle jest jeszcze…
— Dobrze, biedne dziecko. Ano wszystko się poprawi! Wiesz, dużo sobie obiecuję z tego Szalaya! Bądź dlań tylko bardzo uprzejma.
Weszli nowi goście. Truda Koritschoner, podlotek czarnowłosy z wyzywająco krótkiemi spodniczkami, o oczach w zupełności uświadomionemi, objęła Ellen. Pani Lehndorff żaliła się na chłodne dni marcowe, pan domu uwikłał adwokata Dr. Beissera niezwłocznie w dysputę polityczną. Głosem głębokim, z najświętszem przekonaniem twierdził, że trzeba będzie wojnę podjąć na nowo.
Wszyscy zebrali się w jadalni, tak że tylko radca policji Bodenbach i Elżbieta zostali w salonie sami. Dr. Bodenbach przewyższał ją o całą głowę mimo że nie trzymał się prosto, ale nieco pochylał naprzód. Ostry, hakowaty nos był w jaskrawej sprzeczności z brunatnemi oczyma chłopięcia, wyrażającemi dobroduszność. Ogarniał dziewczynę gorącym spojrzeniem.
— Panna Elżbietko, widzę nie w humorze, nieprawdaż?
— Zaraz pan to zauważyłeś, Theo! Jestem tak źle usposobiona, że nie mam wcale ochoty prawić grzecznostek ludziom obojętnym, czy nawet wstrętnym.
The Bodenbach pogładził dłoń dziewczyny, której nie puścił od samej chwili powitania.
— Nie wolno się skarżyć, panno Elżbietko! powiedział. — Jesteś pani piękna, młoda i masz życie przed sobą.
Elżbieta oswobodziła dłoń z uścisku.
— Piękna? Piękność bez ram może stanowić zawadę większą dużo, niż brzydota nie mająca pretensji. A młoda? Mając lat dwadzieścia dwa, nie jest się już całkiem młodą, zwłaszcza w stanie panieńskim. Nie byłam zresztą nigdy młodą. Z lat dziecięcych wyrwała mnie wojna, a gdy się skończyła, najbardziej gorzkie rzeczywistości życia nie dozwoliły mi być młodą. Życie przedemną? O tak, ale obawiam się, wcale nie piękne.
Theo Bodenbach zagryzł wargi i spuścił kąty ust, tak, że powstały dwa, głębokie fałdy. Bez słowa podszedł do stolika pomiędzy oknami, zapełnionego bardzo cennymi drobiazgami, który pod szlifowaną płytą szklanną lśnił, niby bronz złocisty. Drgnąwszy mimo woli, rzekł do stojącej obok niego Elżbiety:
— Gdzież jest owa, stara figurka bronzowa, ta piękna tancerka francuska, którą za każdą bytnością u pani muszę pogłaskać bezwiednie?
Elżbieta pobladła, ale zaraz krew uderzyła jej do twarzy i bąknęła w odpowiedzi, że figurkę umieszczono gdzieindziej.
Serce Bodenbacha wezbrało niezmiernem współczuciem. Wyciągnął ramiona, ujął obie dłonie dziewczyny i rzekł zdławionym głosem.
— Panno Elżbieto! Czy tak być musi? Wystawność, służba, wielkie przyjęcia, a jednocześnie znika z domu wszystko, do czego ma pani prawdziwe przywiązanie. Niema już Fragornarda, podziały się gdzieś stare sztychy, nie widzę Lenbacha, a teraz ten jeszcze przedmiot tak bardzo miły pani… Do czego to zmierza, Elżbieto?
Dziewczyna odrzuciła wstecz głowę.
— Panie radco policyjny! — powiedziała twardo. — Pytania pańskie są mało taktowne, a ponadto zgoła zbyteczne. Nie miałaby tych cech, gdyby mogły zmienić w czemś nieubłagany fakt, że skwitowany wódz armji wraz z rodziną swoją musi ustąpić miejsca nowym bogaczom. Ano, może ja zdołam tego dokazać!
Podobnie, jak w starych, dobrych komedjach po wymienieniu nazwiska, jawi się na scenie niezwłocznie dana osobistość, w tejże chwili wkroczył do salonu, witany żywo i wiedziony przez pana domu człowiek, którego oboje, zarówno radca, jak i Elżbieta mieli na myśli. Barczysty, impetyczny, z hałasem i parskaniem szedł Imć. pan Ernö Szalay, od samego już progu, rzucając się, niby kot na mysz, na ręce Elżbiety, które obie ucałował. Stary lokaj, Edward niósł za nim potężny bukiet bzu, tkwiący w kryształowej wazie. Rzuciwszy radcy policyjnemu, który ledwo skinął głową jowialne, poufne: Serwus doktorze!… oświadczył miljarder szczerze:
— Nie mogłem już na czas przysłać tego zielska, ani też przynieść sam, bo dreszcz mnie wstrząsa na samą myśl, jakąby rolę odgrywał w takim razie Ernö Szalay. Kazałem tedy swojemu szoferowi zabrać wazę z kwiatami i oto przybywam tu, potrosze jako wysłannik wiosny.
Pan Szalay zabeczał, generał i żona roześmiali się uprzejmie, Dr. Beisser wykrzyknął: Wspaniale! Truda Koritschoner i Ellen z rozmysłem piszczały najwyższym dyszkantem, Elżbieta wyrzekła kilka słów podzięki, radca policyjny, oparty o ścianę, wyglądał, jakby zasłabł na chorobę morską, a jeden ze starych oficerów zaproszonych przez pana domu, rzekł z wyrzutem: — Do licha, to kosztuje chyba więcej, niż wynosi moja pensja miesięczna.
Pan Szalay nie dopuścił jednak do pauzy zakłopotania, ale stojąc rozkraczony, z rękami w kieszeniach spodni, oświadczył:
— Ernö Szalay ma dziś znowu dzień za sobą, moi państwo! Dziesięć konferencji, godzina dyktowania listów, obiad z dwoma panami z Rumunji u Sadnera. Oplątałem obu i zawlokłem do notarjusza. Przez dwie godziny obradowałem z ministrem, potem pojechałem autem na Ring po kwiatki, przebrałem się i oto macie mnie państwo!
Powstał rozgwar pochwalny, jękliwy podziw, tarzano się brzuchach przed złotym cielcem, a zebrani czuli dreszcz szacunku, wobec tych szwajcarskich miljonów! Jedna tylko Elżbieta była sztywna, jak figura z wosku i wyszła z jadalni, doglądnąć podawania herbaty. Zaś radca policyjny powiedział tak zjadliwie i szorsko, że słowa gwizdały w powietrzu.
— Z tego wszystkiego nie widać jeszcze, byś pan uczynił dziś coś co jest rozsądne i przyzwoite!
Pan Szalay poczerwieniał, a w poprzek czoła zarysowała mu się gruba żyła. Ale Ernö Szalay umiał władać sobą i odparł ze śmiechem:
— Oczywiście, więcej korzyści przynosi wysiadywanie na stołku od dziesiątej do trzeciej, obyczajem biurokratów. Może wymyślałeś pan dodatki drożyźniane… co, kochany radcuniu?
— Pan ich płacił nie będziesz, panie Szalay,— odrzekł radca — tylko inni, ludzie pracujący naprawdę.
Jawili się coraz to nowi goście, pośród nich piękna wdowa Melitta Kraus i słynny kompozytor operetek Gustaw Bruckner. Wszyscy przeszli do jadalni, gdzie usługiwali Marja, wykrygowana niby teatralna subretka i Edward dostojny, niby lord. Elżbieta dozorowała, zaś Truda Koritschoner i Ellen rzuciły się na cukierki, nie baczne rozpaczliwej miny pani Lehndorff. Żując czekoladki, flirtowała Truda jednocześnie z kompozytorem, jak doświadczona kobieta światowa.
Punkt centralny stanowił jednak Ernö Szalay miljarder, bohaterem zaś był radca policji, który się zaperzał coraz to bardziej. Stojąc wyprostowany pośród gości sypał hojnie złośliwe uwagi. Po pewnym czasie, powiedzenia jego uchodziły po pismach satyrycznych i salonach za najautentyczniejsze oryginały.




ROZDZIAŁ III.

Nikt dobrze nie wiedział czem jest właściwie Ernö Szalay. Przed wojną pełnił funkcje pośrednika sprzedaży i kupna domów, ale wyrabiał także pożyczki za odpowiednią prowizją i to nie zawsze bez zarzutu. Podczas jednej z rozpraw sądowych wyszło na jaw, że napoły oskubany hrabia Liechtenberg podpisał wprawdzie weksel na sto tysięcy koron, ale od Szalaya otrzymał tylko dwadzieścia tysięcy nocników porcelanowych. Sala buchnęła lubującą serca wesołością, ale radca policji, ówczesny jeszcze komisarz Theo Bodenbach otrzymał polecenie nie spuszczać z oka pana Ernö Szalaya z Debreczyna. Nagle wybuchła wojna. Dr. Bodenbach poszedł do wojska, Szalaya nie wzięto z powodu znacznej tuszy i teraz to właśnie zaczęły dojrzewać owoce w jego ogródku.
Ernö Szalay okazał się zażartym pesymistą. W dniu kiedy Anglja przyłączyła się do wrogów Niemiec, powiedział w kawiarni, gdzie grywał w pikieta:
— Dzieci! Przegraliśmy już wojnę i bliskim jest dzień kiedy za koronę nie dostanie guzika do spodni!
W przeciwieństwie do innych ludzi, Szalay nietylko gadał, ale także działał. Zebrał swe pieniądze, naciągnął znajomych, pobrał zaliczki od lichwiarza, któremu załatwiał interesy i jak mógł najszybciej wyjechał do Slawonji, Słowacji, Węgier południowych, Polski, słowem był wszędzie tam, gdzie się gromadzili liczni imigranci amerykańscy posiadający dużo dolarów. Od tych to ludzi przerażonych, oszołomionych, przybywających, lub uciekających z powrotem skupywał dolary, płacąc po cztery korony za sztukę.
W ciągu czterech lat wojny oddawał się Ernö Szalay innym, lukratywniejszym sprawom. Wmówił w kilku radców dworu, którzy mu byli winni pieniądze, że skutkiem znajomości języków, oraz przez swoje międzynarodowe stosunki nadaje się szczególnie do skłonienia pism holenderskich i szwajcarskich, by zajęły stanowisko przychylne Austrji. W ten sposób dostał pieniądze, paszporty i listy żelazne jako kurjer. W swoim kufrze kurjerskim wywoził dla osobistości dostojnych i najdostojniejszych, baronów złota, oraz prawdziwych książąt, niezliczone miljony koron, do Szwajcarji, Holandji i Szwecji, lokował je tam w dobrej, pewnej walucie, wyrywając przez to z paszczy austrjackiego fiksusu. Pobierał za to, oczywiście odpowiednią prowizję.
Po zakończeniu wojny, kiedy Szalay wygrał różne zakłady posiadł ogromny majątek w zagranicznej walucie, a suma ta skutkiem upadku wartości korony rosła jak lawina. Od roku już robił tylko w wielkim stylu interesy walutowe, gdzie szło o setki miljonów, kupował domy i dobra ziemskie, nie pożyczał osobom prywatnym, ale samemu państwu, jednem słowem, w krótkim bardzo czasie stał się Ernö Szalay potentatem, nabobem, człowiekiem budzącym cześć wszystkich, a ludzie patrzyli nań, szepcąc z podziwu:
— To Ernö Szalay! — w chwili gdy wsiadał do auta, gdyż krótkie, cienkie nogi z trudem niemałym dźwigały nabrzmiałe ciało tego, zaledwo czterdziestopięcioletniego człowieka.
Twarz magnata, który od niedawna nosił złoty krzyż na piersiach, chociaż wtajemniczeni twierdzili, że po narodzeniu zwał się Parasol, twarz jego odpowiadała w zupełności rękom. Jedno i drugie było mięsiste, szczecinowate, szerokie, zmysłowe i ordynarne. W wywiniętych wargach lśniły złote zęby, a grube palce oblepiały platynowe pierścienie z djamentami. Małe oczka wśród wielkiej czaszki czyniły wrażenie oszałamiające wprost, a potężne, nerwowe uszy były niezbitem świadectwem historji przodków i młodości tego szczęśliwego człowieka.
Znajomość jego z Lehndorffami zaczęła się niedługo po przewrocie. Generał zbrojomistrz, który przez cztery lata mieszkał w pałacach Polski i Rumunji, potrzebował teraz mieszkania wynajmywanego i znalazł je w jednym z wielkich, spokojnych domów, poza Kościołem Wotywnym, który niedawno kupił Ernö Szalay.
Składające się z pięciu pokoi mieszkanie leżało na drugiem piętrze, sam Szalay zajął parter. Ubikacje biurowe połączone były z mieszkaniem kawalerskiem. Wchodziło się naprzód do pokoju ubogo urządzonego, gdzie mieli stoliki tak zwany prokurzysta i jeden jeszcze młody człowiek. Następowało biuro prywatne pana Szalaya, którego cała niemal jedna ściana zajęta była olbrzymią kasą pancerną. Wchodziło się stąd do salonu i sypialni umeblowanych cennymi, starymi sztukami, które pochodziły z pałacu jakiegoś skwitowanego arcyksięcia.
Lehndorffa-Seilern, mierziła zrazu twarz szachraja, ale niedługo uległ blaskowi nimbu miljardów, oraz wybornym wódkom holenderskim i prawdziwym importom, które podawano zawsze ile razy miał do czynienia ze swym gospodarzem. Gdy cały Wiedeń ogarnęła gorączka giełdowa, złożył generał swe, śmieszne małe oszczędności w ręce Ernö Szalaya, szczęśliwy, gdy mógł podejmować niezarobione dochody dziesięciu, dwudziestu czy trzydziestu tysięcy koron.
Klasyczna, czysta piękność Elżbiety wywarła na Szalayu głębokie wrażenie, oczarowała go i upoiła. Życie upływało mu dotąd w brudnych kawiarniach, gdzie robił równie brudne interesy, musiał wyczekiwać godzinami w przedpokojach zadłużonych paniczów, nie wiedząc czy go wyrzucą, czy będą błagać o łaskę. Nawykł kupować miłość na ulicy za parę banknotów, jak się kupuje stare trzewiki. Na widok Elżbiety zrazu osłupiał, potem zaś zapłonął zmysłową żądzą.
Widząc, że z mieszkania generała znikają stale, jedne po drugich cenne przedmioty, bowiem rosnąca w nieskończoność drożyzna pochłaniała w pierwszym dniu miesiąca pensję, a w czterech następnych drobne zyski giełdowe, podczas kiedy na niego sypały się miljony, tak że z trudem tylko mógł księgować zyski, zaczął wierzyć w możliwość kupienia ostatecznie i Elżbiety, bo wszakże za pieniądze wszystko kupić można.
W czasie niespokojnych nocy widział ją u swego boku na derby, w operze, w Trouville, czy Ostendzie i słyszał jak ludzie szepcą — To jest piękna pani Ernö Szalay, żona miljardera, córka byłego wodza armji, Lehndorffa, którego żona jest z domu hrabianką Seilern.
Z biegiem czasu poczuł się Szalay dobrze w domu Lehndorffów. Deptał zniekształconemi stopami stare, orjentalne dywany, podarki sułtana Abdul Hamida, jakby stanowiły jego własność, chodził po salonie z rękami w kieszeniach spodni i całował ostentacyjnie obie dłonie Elżbiety. Czuł dobrze jak ogarnięta odrazą wyrywa ręce, z obrażającą gwałtownością, ale pocieszał się myślą, że nawyknie. Co więcej, ta niechęć, to wzdryganie przed nim przejmować go zaczęło dziwną rozkoszą, i ze zdwojoną namiętnością myślał o upokorzeniu w swych objęciach tego, smukłego, szlachetnego ciała.
Ernö Szalay obserwował dobrze! Widział, że błękitne oczy Elżbiety rozbłyskają i stają się ciemniejsze w chwili gdy radca policji Bodenbach wchodzi do pokoju. Nie uszło jego baczności jak wita dziewczynę z nieopisaną czułością, że zowie ją Elżbietką, ona zaś mówi mu krótko: Theo. Szalay nie był zazdrosny. Ona żebraczka, on kapcan, żyjący z pensji!
Wyrachowanie Szalaya musiało dać pomyślny dlań rezultat. Pomyślał, że Bodenbach będzie mógł nawet u nich bywać, składać hołdy żonie, on zaś zaproteguje go, by rychło został prezydentem policji. Miał pewność, że Elżbieta nie sprzeniewierzy się jego miljardom, otwartemu i krytemu automobilowi, stałej loży w operze i Burgteatrze, zamkowi w Tyrolu i willi na Riwierze. Wiedział, że kobiety przywiązują do tych rzeczy nierównie więcej wagi, niż do słodkiej z ukochanym schadzki gdzieś w hotelu, za co wszystko utracić można.
Dlatego Ernö Szalay był zawsze bardzo uprzejmy dla radcy policji, traktował go jowialnie nie obrażając się wcale z powodu jego uszczypliwych uwag.




ROZDZIAŁ IV.

Theo Bodenbach znał i kochał Elżbietę od dawna. Po rocznej służbie frontowej, zakończonej przestrzałem płuc, świetny urzędnik policji, jako kapitan, kierownik biura przeciwszpiegowskiego stykał się często służbowo z Lehndorffem, poznał Elżbietę i od pierwszego wejrzenia pokochał namiętnie.
Wiedział, że ma dlań żywą sympatję, ale nie był pewny, że go kocha. Jak długo trwała wojna, posiadał uzasadnioną nadzieję starania się o rękę Elżbiety. Miał za sobą i przed sobą świetną karjerę. Będąc jeszcze młodym urzędniczkiem wzbudził, przez pełne sensacji, pomyślne polowanie na międzynarodowego bandytę, uwagę całego świata na siebie. Potem kierując się nieustannie bystrością umysłu i wspierany przez szczęście zajmował stale sobą publiczność stolicy.
Doszedłszy do trzydziestu pięciu lat życia został radcą policji i kierował sprawami bezpieczeństwa publicznego, oraz urzędem walki z lichwą. Ale Elżbieta stała mu się niedosiężna. Mógł poślubić córkę aktywnego generała, posiadającego obfite dochody, nie mógł atoli zostać zięciem nędzarza skwitowanego. Pensja starczyłaby ostatecznie na życie skromne zamknięte w sobie, wraz z żoną. Czyż mógł jednak wprowadzić Elżbietę w sferę życia urzędników austrjackich do dwu pokoików, bez żadnego luksusu? Nie! Theo Bodenbach był estetą, cenił wielce kobiety, przepojony starą kulturą i nawskróś szlachetny, nie mógł żadną miarą oddawać się mrzonkom tego rodzaju.
Czuł od całych już tygodni, że wszystko wokoło Elżbiety zbliża się do przełomu. Koszty gospodarstwa domowego Lehndorffów wzrastały w szalonem tempie. Coraz to prędzej po sobie następowały sprzedaże dzieł sztuki, z dnia na dzień mniej solidne i pewne siebie było postępowanie starego generała, a przeciwnie wzrastało zuchwalstwo nowoczesnego dinosaura, Ernö Szalaya.
On zaś, Theo Bodenbach, musiał niemy i potulny patrzyć na ową potworną grę satyra, która musiała się zakończyć tem, że szachraj chwyci wstrętnemi mackami i uprowadzi to piękno kobiecości w pełnym rozkwicie będące.
A Elżbieta? Czuła, że grunt chwieje się nod nią. Przepajał ją wstręt do życia oszukańczego ponad stan, jakie wiodła, niewysłowiony strach przed przyszłością, litość dla bezbronnych rodziców i groza z powodu przedwczesnych wybryków Ellen, o których jej donoszono. Kiedy czasem zamknęła oczy, jawił się jej ojciec chodzący ulicami w obszarpanej odzieży, sama drżała z zimna, wraz z rozżaloną matką w pustem mieszkaniu, a Ellen umalowana, w otoczeniu ludzi z pod ciemnej gwiazdy i flaszek szampana pokazywała nogi w nocnych lokalach.
Te, doprowadzające ją do rozpaczy wizje skłaniały, by wyjść niezbędnie za Ernö Szalaya. Nikły one w chwili, gdy mlaskający pożądliwie Szalay jawił się obok, budząc dreszcz odrazy, lub gdy Bodenbach siedząc przy niej prawił miękkim, serdecznym głosem mądre maksymy życia, tak, że radaby była całować jego czerwone, chude palce.
Szalay poprosił, by Elżbieta zagrała na fortepianie.
Potrząsnęła gwałtownie głową.
— Cóż po tem? — rzekła. — Pan nie jesteś muzykalny i nieznasz się na muzyce.
— Miałem na myśli tylko coś całkiem lekkiego. Kuplet operetki Falla, lub inną rzecz w tym guście. N. p. „Znam na Wiedeniu hotelik mały“…
Nie odpowiadając, wzruszywszy ramionami podeszła do Bodenbacha, który stał samotny w niszy.
Szalay zaśmiał się bełkotliwie, myśląc: — Będziesz ty jeszcze słodką turkaweczką!
Ellen, Truda i Dr. Beisser zbliżyli się do stojących w niszy. Trudą wstrząsał śmiech nieposkromiony, a Ellen rzekła żałośnie.
— Słuchaj! Dr. Beisser opowiedział właśnie dowcip, którego w pełni nie rozumiem. Wytłumacz mi to.
Opowiedziała dykteryjkę stojącą tuż na granicy pornografji, bez obsłonek. Elżbietę zalała krew, a Bodenbach zmierzył Beissera od stóp do głowy. Potem rzekł dobitnie.
— Pewny jestem, że panna Truda także nie zrozumiała dowcipu, a tylko udaje. Nie mogę sobie wyobrazić, by dziewczyna szesnastoletnia była w stanie śmiać się ze świństwa tego rodzaju.
Było to dość wyraźne. Obrażony Beisser wysunął dolną szczękę, a Truda rzekła.
— Drogi radco, żyjesz pan w minionej epoce!
Ellen odciągnęła ją na bok, by zyskać wyjaśnienie tego, czego nie zrozumiała.
Oni zostali znowu sami i trwali w milczeniu. W atmosferze salonu, napełnionego teraz dymem papierosów, czuli, że myśli mają jednakie.
Wszystko tu zwało się Ernö Szalay. Ten Dr. Beisser, ta osławiona potwornie rozwódka Melitta Kraus, Edyta Zwerenz, której mąż nieustannie wyszachrowywał olbrzymi majątek gdzieś na Bałkanach, ten p. Adolf Reich… wszyscy byli jego znajomymi. Papierosy, które palono sprowadzał z Szwajcarji, likiery z Holandji. Pełnił powietrze, władał rozmową, był tutaj królem i matadorem.
Po chwili, rzekł Bodenbach:
— Nie do zniesienia!
— Nie wytrzymam dłużej! — odparła Elżbieta.
Spojrzawszy na siebie, uśmiechnęli się z powodu tej, zadziwiającej wspólnoty uczuć.




ROZDZIAŁ V.

Prezydent policji, radca dworu Windholz otwarł porywczo drzwi wiodące do pokoju, w którym siedzieli radca Bodenbach i komisarz Dr. Leidlich, podszedł do Bodenbacha podając mu obie ręce.
— Panie doktorze! Dokonałeś pan dzieła wprost po mistrzowsku! Gratuluję z całego serca! Zyskamy i pan zyskasz sławę i uznanie. Osłupiałem poprostu, otrzymawszy wczoraj wiadomość, żeś pan schwytał łotrzyka w Gracu. Mamy go teraz szczęśliwie we Wiedniu. Ale opowiedzże pan, jak to poszło.
Theo Bodenbach, siedzący jeszcze w ubraniu podróżnem, ze śladami kurzu kolejowego na twarzy i rękach, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Panie prezydencie! — odparł. — Nic, prócz instynktu i pewnej logiki… A więc proszę… Przedwczoraj wieczór zameldowała dyrekcja poczt, że listonosz Alojzy Hummer, który tegoż dnia miał przy sobie kwoty ponad dziesięć miljonów, a wśród nich list pieniężny z 50,000 lirami, nie wrócił do urzędu. Zebrałem adresy osób, które miał obejść i zacząłem poszukiwanie. Trwało to bardzo krótko. Pod drugim już adresem odnalazłem widownię morderstwa. Jak pan wiesz, panie prezydencie, listonosz został zastrzelony w mieszkaniu rzekomego Matteo Barugia, przy Werdertorgasse.
Śledztwo dało obraz całkiem jasny. Ten Matteo Barugio wynajął przed dwoma miesiącami pokój przy Werdertorgasse, który stanowił jego mieszkanie i biuro zarazem. Otrzymywał często listy pieniężne z małemi kwotami. Nie miałem wątpliwości, że sam sobie wysyłał pieniądze, by się poznać z danym listonoszem. Istotnie, gdy Hummer odbierał przedwczoraj rano, w sali ekspedycyjnej urzędu pocztowego przy Werdertorgasse przekazy i listy pieniężne, wykrzyknął z radością:
— Doskonale! Znowu coś dla pana Barugio! Zawsze traktuje mnie cygarem i wódeczką.
— Było to dla mnie sprawa całkiem przejrzysta, umożliwiona przez niesumienność dyrekcji poczt, która wysyła listonoszy samych i całkiem bezbronnych, ze znacznemi nieraz kwotami.
Różne farby, komplety czcionek i papiery, znalezione w mieszkaniu przekonały mnie, że Barugio fałszował dowody, paszporty i inne dokumenty. Nie zwał się też zapewne Barugio, chociaż nie miałem wątpliwości, że był Włochem.
Tejże jeszcze nocy zwołałem listonoszy rejonu i stwierdziłem, że Barugio otrzymywał wprawdzie listy pieniężne, ale nigdy korespondencji prywatnej. Przeto listy adresowane były poste restante. Ale, do którego urzędu? Czy na Werdertorgasse? Nieprawdopodobieństwo, by człowiek ten miał być tak nieostrożnym. A więc do publicznego urzędu głównego. Rysopisy, które mi tam dano różniły się znacznie ze sobą. Jedno tylko powtarzano stale, że był to młodzieniec wybitnie przystojny, o wydatnych wargach i wesołych, szelmowskich oczach. Jak wiadomo, w urzędzie głównym pracują przy okienkach same kobiety. O ósmej rano zawezwałem wszystkie, mogące wchodzić w rachunek i w pięć minut później wiedziałem już, że nadzwyczaj przystojny, młody Włoch o figlarnych, wesołych oczach i ciemno różowych ustach odbiera listy dwa, lub trzy razy w tygodniu, pod szyfrą „Bella Venezia“. W ciągu dalszych dziesięciu minut wręczono mi list, który nadszedł dnia ubiegłego.
Otwarłszy go, doznałem wielkiego rozczarowania. Pisała dziewczyna, zwąca kochanka najczulszemi wyrażeniami, jak to bywa zawsze u zakochanych. Dopiero w przypisku zawiadamiała, że znaczy mu chustki do nosa litrą M, oblewając robotę łzami tęsknoty. Tedy imię Matteo mogło odpowiadać rzeczywistości. List ten podpisany był imieniem: Marietta, a na odwrocie koperty wyczytałem, że oddawczyni nazywa się Marietta Duria.
Cóż miałem czynić! Morderca wyprzedził mnie znacznie. Prawdopodobnie wyjechał wieczór pociągiem osobowym, by się krętą drogą dostać do Włoch. Był napewne przebrany, posiadał doskonałe dokumenty.
Stracony byłby dla nas przekroczywszy italską granicę. Trzymałem się poglądu, że ponieważ nie może wejść w porozumienie z naszą policją graniczną nie pojedzie wprost, ale stacja po stacji, a przestrzeń ostatnią przebędzie pieszo ścieżkami przemytników. Był przeto jeszcze prawdopodobnie na austrjackiem terytorjum. Trzeba go było wyprzedzić, a mogło to nastąpić jedynie zapomocą aeroplanu. W ciągu godziny przysposobiono mi w Aspern samolot, a wczoraj popołudniu znalazłem się na prawdopodobnej drodze. Wystarałem się lokomotywę i ruszyłem ku północy, w stronę Wiednia. Wysiadając na każdej stacji, wmieszany w tłum próbowałem pewnego tricku, który mi się w końcu powiódł w Gracu. Pełno tam było ludzi czekających pociągu, który szedł w stronę południową. W chwili, kiedy ten pociąg wjechał, a wszyscy cisnęli się na peronie, jąłem krzyczeć na całe gardło:
— Marietta Duria! Marietta Duria!
Jakiś młody człowiek z kozią bródką, w cwikierze, który stał już jedną stopą na stopniu wagonu, obrócił się w moją stronę. Kazałem go natychmiast aresztować, czem był tak przestraszony, że pozwolił sobie bez oporu zdjąć kozią bródkę, czego sam dokonałem.
Prezydent śmiał się do rozpuku, podczas gdy Dr. Leidlich zanurzył twarz w jakimś akcie.
Bodenbach rzekł nader poważnie:
— Żal mi, bardzo mi żal tego młodzika! Jechałem z nim razem w osobnym półoddziale, zaś Matteo Berante, gdyż takie ma prawdziwe nazwisko, płakał, jak małe dziecko. Nie ubolewał tak bardzo nad życiem własnem, ile opłakiwał los Marietty, dla której zrabował tyle pieniędzy, chcąc otoczyć kochankę wszelakiem dobrem świata. W nim także, jak w każdym niemal człowieku tkwi anioł, obok djabła i gdybym go nie pochwycił dokonałby może spokojnie życia, jako czuły mąż, ojciec i człowiek bez zarzutu, uczciwy.
Prezydent pogroził ostrzegawczo palcem.
— Drogi doktorze! — powiedział. — Jesteś pan genjuszem kryminalistyki i zrobisz świetną karjerę, o ile panu nie wypłata figla sentymentalizm pański. Wierzaj mi pan, możesz pan być czem chcesz, głupim, czy mądrym, genjalnym, czy niedołężnym, okrutnym, czy humanitarnym, byle tylko nie sentymentalnym. Inaczej, prędzej, lub później popadniesz pan w konflikt z naszym zawodowem sumieniem i stanowiskiem, tak że drogi wyjścia nie będzie.
Bodenbach, nie lubiący kazań admonicyjnych, odparł twardym tonem.
— W tym jednak przypadku, mój niezaprzeczalny sentymentalizm nie przeszkodził mi przywieźć Mattea do Wiednia, a to jest, sądzę, rzecz główna.
— Tak, tak! — przyznał żywo prezydent. — Zaraz podyktuję komunikat do dzienników, gdzie zasługi policji, a w pierwszym rzędzie pańskie, zostaną postawione we właściwem świetle.
Gdy prezydent opuścił pokój, a Bodenbach mył ręce i twarz w miednicy wpuszczonej w ścianę, podniósł Leidlich głowę do aktów i rzekł głosem twardym, zgrzytliwym:
— Stary ma dużo racji, Theo! Właściwie ty nie nadajesz się na urzędnika policji! Uważam naprzykład za pewien sentymentalizm, że nie bierzesz za kołnierz takiego pana Ernö Szalaya.
Bodenbach, zdumiony wielce zwrócił się do kolegi.
— Jakto? — spytał. — Cóż takiego zawinił ten człowiek?
— Ach! Jako szef urzędu walki z lichwą wiesz dobrze, że Szalay jest największym z pośród szachrajów walutowych. Prawdopodobnie ukrywa mnóstwo miljonów w obcej walucie, miast umieścić je w obrocie bankowym. Czemuż nie weźmiesz się do niego?
Bodenbach patrzył przed siebie w zadumie, podczas gdy ręczną piłką czyścił paznokcie.
— Hm… — mruknął po chwili — możnaby spróbować. Ale niema to wielkiego celu. Po pierwsze łotrzyk tego rodzaju, gdy wzrośnie na siłach, jest już zazwyczaj niedosiężny, a powtóre trudna to rzecz właśnie z Szalayem, który ma ciągłe konszachty z rządem, potrzebującym przysług jego, tak, że niewątpliwie znajdzie ochronę. Ponadto mylisz się bardzo, sądząc, że trzyma miljony zagraniczne u siebie w tresorze. One spoczywają w głębokim spokoju i bezpieczeństwie w depozytach Amsterdamu, Kopenhagi, czy Sztokholmie. Niewątpliwie rozporządza dla celów wysyłki kilkoma miljonami gotówki, ale nie trzyma tego nigdy długo, w dodatku nie rozumiem zgoła co ma do czynienia mój sentymentalizm z owym Ernö Szalayem?
Zjadliwy uśmiech wykrzywił serowato żółtą, piegowatą, wypłowiałą twarz Leidlicha, tak, że widać było białawe dziąsła i szkaradne, czarne zęby.
— Przypuśćmy, co rzecz zrozumiała, nie chcesz robić przykrości pięknej Elżbiecie Lehndorff Seilern.
Bodenbach odparł twardo i chłodno:
— A cóż, jeśli wolno spytać, ma do czynienia panna Lehndorff z Szalayem?
— Jakto? Wróble na dachu śpiewają o tem, że Szalay poślubi dziewczynę. Nie wielka sztuka… jego miljardy i jej piękna buzia muszą się spotkać niewątpliwie.
Bodenbach zapanował nad sobą.
— Nic nie wiem o takim związku! — powiedział. — A i to nic nie przeszkodziłoby mi uczynić co należy. Pozatem szanuję bardzo tę damę i proszę cię, byś o niej nie mówił tym tonem.
— No, no! — szydził Leidlich. — Nie czcijmy świętych figur, proszę cię drogi przyjacielu. Znam pannę Elżbietę znacznie dłużej niż ty. Będąc jeszcze w Koloszwarze w służbie rządu krajowego, uczęszczałem do domu generała Lehndorffa, który był tam komendantem korpusu. Elżbietka, młode zgoła stworzonko około lat siedemnastu, zawracała głowy wszystkim mężczyznom. Powiadam ci, kokietka wyrafinowana!
Bodenbach, bliski wybuchu, pohamował się jednak wysiłkiem woli. Pocóż miał rozmawiać o Elżbiecie w tym mętnym osobnikiem? Poco profanować świętość? Wszakże nie sposób było go nawrócić, ani przekonać. Zaliczał się do ludzi, w których wdzięk taki budzi jeno zawiść, a całą pociechę stanowiło opluwanie tego, co im było niedostępne. W każdym jednak razie sprawa stała tak, że publicznie łączono Elżbietę z Szalayem.
Bodenbach nie doceniał motywów Leidlicha, rzucającego te zawistne uwagi. W tym nikłym, nędznym człowieczku o zapadłej klatce piersiowej i wysokich ramionach płonęła niewygasła nienawiść dla współtowarzystwa, a jednocześnie namiętna miłość ku Elżbiecie.
Leidlich był rówieśnikiem Bodenbacha i razem przebyli szkołę powszechną, potem zaś gimnazjum. Ojciec Leidlicha był bogatym kupcem, ojciec Bodenbacha, jego, licho płatnym buchalterem. W szkole nosił się Otto Leidlich jak dziecko patrycjuszowskie, ubranie Thea Bodenbacha było wielokrotnie łatane. Ale Theo zaliczał się do najpiękniejszych i najsilniejszych uczniów klasy, a Leidlich do najbrzydszych i najsłabszych. Leidlich opanowany już w gimnazjum płomienną pychą, ślęczał nad książkami, korzył wobec profesorów, łasił im się i denuncjował kolegów. Ale z trudem tylko przechodził z klasy do klasy. Bodenbach pracował mało, brał udział w każdym zuchwałym figlu, nieustannie popadał w konflikt z żelaznemi prawami szkoły, a mimo to był stale pierwszym uczniem. Obaj mieszali w jednym domu… Leidlich od frontu, na pierwszem, a Bodenbach od tyłu, na czwartem piętrze. Toteż wytworzyło się pomiędzy nimi coś w rodzaju przyjaźni, w której Bodenbach był stroną czynną. Pomagał pozbawionemu zdolności Ottonowi w zadaniach domowych i obronił go przed napaściami kolegów, chętnie rzucających się do łatwej bójki ze słabym, mizernym chłopcem. Nieraz musiał Theo toczyć walkę z pięciu naraz uczniami, by osłonić Ottona przez razami. W miarę jak Leidlich odczuwał duchową i fizyczną przewagę towarzysza, doznawał coraz większej nienawiści dla niego.
Obaj postanowili wstąpić na wydział prawa i znowu drogi ich życia, zewnętrznie biorąc, biegły równolegle. Erotyka jęła odgrywać wielką rolę w młodzieńcach. Leidlich musiał szukać miłości w błocie ulicy, podczas gdy serca wszystkich dziewcząt kłoniły się do pięknego, smukłego Thea, o energicznych, wyrazistych rysach twarzy i wymownem spojrzeniu.
Zdali obaj doktorat, Otto z ogromnym wysiłkiem, zaś Theo bez żadnego trudu i to maxima cum laude. Potem rozeszli się. Niezwykła bystrość rozumu i logiczność Thea popchnęła go do wstąpienia w służbę policji okrytej poniekąd zawsze nimbem romantyki. Leidlich został urzędnikiem państwowym.
Theo robił karjerę, prześcignął swych poprzedników, cieszył się powodzeniem w każdym kierunku, zaś Leidlich tkwił w swej klasie rangi i tonąc wśród innych szaraczków wiódł leniwy, bezwartościowy żywot małego biurokraty.
Z wybuchem wojny, wstąpił Bodenbach do wojska jako oficer rezerwy. Kilka czynów odwagi na froncie, zwróciło nań uwagę, tak że został mianowany kapitanem. Leidlicha nie wzięto z powodu ogólnej słabości organizmu. Został w Koloszwarze, gdzie jeszcze przed wojną pracował jako urzędnik konceptowy w rządzie krajowym.
W Koloszwarze bywał Leidlich w domu ówczesnego komendanta korpusu generał-majora Lehndorff-Seilerna i zakochał się do szaleństwa w pięknej, wyrastającej na kobietę córce jego. Całemi godzinami patrolował przed domem, chodząc tam i z powrotem, w nikłej nadziei ujrzenia bodaj cienia uwielbionej. Żarła go zazdrość, gdy widział, że Elżbieta daje pierwszeństwo młodym oficerom i urzędnikom, raz nawet zemdlał, kiedy w czasie gry w fanty piękny, młody chorąży ucałował dziewczynę w usta, jemu zaś poprzednio podała tylko czoło.
W czasie samotnych wędrówek marzył Leidlich o zdobyciu Elżbiety zapomocą środków niezwykłych zgoła. Fantazjował o porwaniu, rabunku, zgwałceniu, a nawet przez czas pewien nosił stale przy sobie wyostrzony nóż-puginał, chcąc zamordować Elżbietę, a potem siebie, na wypadek gdyby się nadarzyła sposobność zostania sam na sam z umiłowaną.
W rzeczywistości jednak był zbyt tchórzliwy, by sobie zadrasnąć choćby palec, a Elżbieta unikała pilnie takiego tête a tête z bladym młodzieńcem, o zaropiałych oczach, kryjąc z trudem wstręt swój.
Wojna dobiegła końca. Generał-zbrojomistrz Lehndorff obrał po upadku monarchji Wiedeń za miejsce pobytu, a Leidlich poruszył wszystkie stosunki, by zostać przeniesiony do stolicy. Powiodło mu się to przy pomocy Bodenbacha i został zrazu urzędnikiem konceptowym, potem zaś komisarzem w prezydjum policji, gdzie biuro sąsiednie zajmował obecny jego przełożony, a dawny kolega szkolny. Pieniąc się z wściekłości i bezsilnej nienawiści doszedł Leidlich niebawem, że Bodenbach jest stałym gościem i zażyłym przyjacielem domu generała, że traktuje Elżbietę poufale, a ona zwie go także po imieniu.
Daremnie wysilał się Leidlich, by wznowić bywanie u Lehndorffów we Wiedniu. Pewnej niedzieli złożył swój bilet wizytowy i nie został przyjęty. Czekał na zaproszenie. Ale Elżbieta, mająca głos decydujący w sprawach towarzyskich nie miała zupełnie zamiaru wznawiać we Wiedniu znajomości ze wstrętnym dla niej człowiekiem. To też nie otrzymywał zaproszenia, a dom rodzinny umiłowanej był dlań zamknięty.
Leidlich nie rozmawiał nigdy z Bodenbachem o nieudałych próbach zbliżenia się do Elżbiety, poprzestając na myszkowaniu w pobliżu Lehndorffów, zasięganiu wiadomości u starego lokaja Edwarda, którego znał w Koloszwaru, a także węszeniu i szpiegowaniu u garderobianej. Często chodził za Elżbietą w znacznej odległości i to całemi godzinami, podczas gdy załatwiała sprawunki, albo wczesnym rankiem przechadzała się po Praterze.
Leidlich znał dobrze stosunki majątkowe Lehndorffów. Wiedział, że ubożeją szybko i radował się tem. Ojciec jego zmarł niedawno, pozostawiając mu miljony. Coprawda, były to miljony nędznych koron, ale fantazja Leidlicha malowała mu możliwość zdobycia Elżbiety. Gdy potem zjawił się Szalay, doznał uczuć sprzecznych zgoła. Nie mógł konkurować z jego miljardami, ale wobec nich był Bodenbach równie bezsilny. Szalay poślubi prawdopodobnie Elżbietę. Będzie dlań stracona, ale jednocześnie stracona dla aroganckiego, biednego urzędniczyny Bodenbacha, który nie posiadał nic, prócz miłej powierzchowności. Dzisiaj rzucił pierwszą strzałę przeciw koledze i radością napełniło go, że trafił celnie.




ROZDZIAŁ VI.

Niepowodzenie i szczęście występuje zazwyczaj serjami, szeregując się jak kamienie nagrobne, albo sznury pereł. W domu Lehndorffów nastała serja niepowodzeń.
Było to tuż przed Wielkanocą. Niezwykle ciepłe przedwiośnie nużyło, denerwowało i podnosiło nadmiernie wrażliwość, ale jednocześnie wlewało nadzieję i zaostrzało ochotę do życia. Z poświęceniem wszelkich środków materjalnych i po sprzedaniu cennej wazy srebrnej z epoki wczesnego Odrodzenia, zdołała Elżbieta zebrać pieniądze, konieczne dla sprawienia sobie, matce i Ellen na toalety wieczorne materje, jedwabie, a dalej kapelusze, trzewiki, rękawiczki i t. p. rzeczy, które pochłonęły znowu dziesiątki tysięcy. Elżbieta, mimo wrodzonej beztroski w sprawach materjalnych czuła chwilami strach przed najbliższą przyszłością. Ale pocieszał ją ojciec, mówiąc wesoło.
— Nie martwić mi się dzieci! Kupiłem właśnie u Szalaya ukraińskie akcje węglowe, odrazu sto sztuk. Podniosą się one niewątpliwie na kursie. Szalay przysięga!
— A więc znowu mamy zobowiązanie wobec tego człowieka… — zauważyła smutnie Elżbieta. — Ponieważ nie mogłeś mu dać ojcze pokrycia, winni mu jesteśmy pieniądze.
— Co tam! — wybuchnął generał. — Niema nawet mowy o pieniądzach i długach, gdyż papiery te napewno pójdą w górę. Cóż masz właściwie przeciw Szalayowi? Coprawda piękny nie jest, ale za to genjalny, prawdziwy wódz pośród bogaczów. Radbym, byś się przezwyciężyła i okazywała mu więcej przychylności…
Elżbieta milczała, mając wrażenie, że ją nagą wystawiono na rynku niewolników dla sprzedaży. I cóż miała czynić? W domu nie było już nic do pozbycia, drożyzna wzrastała jak lawina, byli skazani na korzystanie z owej pomocy, jaką ojcu podsuwał Szalay, w postaci zysków giełdowych, oczywiście z uwagi na nią samą.
W kilka dni potem wydarzyła się dotkliwa katastrofa. Nowo przyjęta sługa znikła z domu, a wraz z nią materje na kostjumy wiosenne, trzewiki, kapelusze, srebro stołowe i dużo innych przedmiotów.
Daremnie wzywano pomocy policji. Wprawdzie, dzięki energji radcy Bodenbacha zaaresztowano w dwa dni potem służącą, ale skradzione rzeczy były dawno w rękach paserów, rozproszone na cztery wiatry.
Cios ten oszołomił Elżbietę zupełnie. Nie narzekała jak matka, nie płakała jak Ellen, nie klęła jak generał, ale siedziała w kącie swego pokoju niema, przygnębiona i zdawało jej się, że słyszy szum skrzydeł nadlatującego lotu.
Potem owładnąwszy sobą, poszła do ojca i wyjaśniła krótko, a węzłowato, że znaleźć się muszą pieniądze na ponowne zakupno koniecznych przedmiotów odzieży i to za wszelką cenę.
— Ojczulku! Kupiłeś wszakże od Szalaya te akcje, które jak twierdzisz muszą pójść w górę. Idź tedy zaraz do niego i poproś, by ci dał sto tysięcy koron zaliczki. Ta kwota nie pokryje straty, bo samo srebro stołowe warte conajmniej dwa razy tyle, ale sprawimy sobie przynajmniej odzież niezbędną, o ile dłużej mamy utrzymywać towarzyskie stosunki.
Generał Lehndorff podniósł się z zakłopotaniem.
— Hm… — rzekł — czuję istotnie, że masz słuszność! Ale z akcjami, widzisz, to zawsze rzecz chwiejna. Narazie nawet spadły. To znaczy, nie znam dzisiejszego kursu… może nastała znowu haussa… no, w każdym razie u takiego Szalaya nic nie znaczy marnych sto tysięcy! Dobrze, schodzę zaraz do niego!
Ernö Szalay powitał go z hałaśliwym wylaniem.
— Ekscelencjo! Cieszy mnie ogromnie wizyta pańska! Proszę, racz pan zająć miejsce w tym oto fotelu klubowym. Zapalże pan cygaro, dopieroco nadesłane, prosto z Hawany. A może pozwoli pan kieliszeczek holenderskiego sznapsika? Doprawdy, niema nic nad Bolsa. Ta polska mieszanina wody, farby i sacharyny zgoła nie do picia.
Generał wychylił kieliszek, zapalił cygaro hawańskie, kosztujące pewnie tyle, ile wynosiła połowa jego pensji, gestem władczym rozparł się w fotelu i wyraził co go sprowadza.
Natychmiast znikł wesoły uśmiech z twarzy króla szachrajów, który powiedział:
— Oczywiście, niema rzeczy, którejby Ernö Szalay nie uczynił dla pana, ekscelencjo, ale interes interesem, a przyjaźń przyjaźnią. Nie wolno mieszać tych dwóch rzeczy ze sobą. Niestety muszę pana zawiadomić, że nasze akcje węglowe spadły znowu o osiemset. Wyszło podobno na jaw, że pewna liczba kopalń jest wyczerpana, a ponadto robotnicy żądają znów stuprocentowego dodatku. Nie chcąc mieć nic do czynienia z tymi świstkami, kazałem je sprzedać. Ale tracimy pieniądze. Ja, oczywiście, parę miljonów, pan zaś, ekscelencjo, drobiazg w wysokości trzystu tysięcy, o których rychłej wypłacie, na razie nie wspominam.
Generał pobladł i dotknął szyi, jak gdyby kołnierzyk stał mu się nagle zbyt ciasnym i mruknął pod nosem:
— To przykre, bardzo przykre, co słyszę… Zwłaszcza teraz, po owej kradzieży. Elżbieta się zmartwi niewymownie!
Ernö Szalay skoczył z fotelu, wsadził nabrzmiałe ręce w kieszenie spodni, wypiął opasłe ciało i stał przez chwilę przed generałem, potem jął mówić dobitnie:
— Ekscelencjo! Ernö Szalay powie teraz wszystko bez obsłonek, całkiem otwarcie. Daj mi pan córkę swą za żonę, a wszystko będzie w największym porządku. Nie przerywaj pan… chcę się wypowiedzieć dokładnie. Ernö Szalay nie jest idjotą i wie wszystko. Nie mam sympatji panny Elżbiety. Wiem o tem. Będąc piękną kobietą również nie obdarzałbym sympatją takiego Ernö Szalaya. Biorę to w rachubę i chcę wziąć córkę pańską bez miłości i sympatji. To przychodzi z czasem samo, n. p. po pierwszem dziecku. Te drobiazgi, wiesz pan, ekscelencjo, układają się jakoś.
Panna Elżbieta przyzna niewątpliwie, że Ernö Szalay, wprawdzie brzydki, nie kawaler, jeno dorobkiewicz, jest dzielnym człowiekiem, gdy będzie żyć jak królowa i to nie na wygnaniu, ale panująca naprawdę, gdy będzie miała dziesięć aut, sześć służących, tuzin wil, klejnotów tyle, ile tylko zechce i toalet, jakie Paryż jeno dostarczyć może.
Krótko mówiąc, racz mnie ekscelencjo zaprotegować u córki swojej, a wdzięczność moja dla pana nie będzie miała granic. Wiedz pan, że gdy Ernö Szalay zażąda dla drogiego teściunia posadki w radzie nadzorczej, albo dwu, czy trzech posadek, nikt nie będzie śmiał odmówić, gdyż wszyscy boją się go, choćby nienawidzili, czy gardzili nim.
Generał doznał oszołomienia istnego. Przez sekundę toczył w duszy zaciętą walkę. Niebawem jednak odrazę do szachraja przemógł egoizm starcia, strach przed nędzą, hańbą i brakami, oraz pragnienie odegrania raz jeszcze świetnej roli w życiu światowem. Wszystko to wzięło górę.
Rozstali się jako sprzymierzeńcy, a generał odbył z córką długą rozmowę. Po skończeniu poszła dziewczyna z łkaniem na łóżko w swoim pokoju, gryząc poduszkę z nadmiaru bólu i rozpaczy.




ROZDZIAŁ VII.

Pewnego, idealnie pięknego, wiosennego dnia, około dziesiątej rano siedział Theo Bodenbach w biurze swem i czytał nadesłane właśnie zagraniczne listy gończe. Zaintrygowała go zwłaszcza pewna sprawa. Przeczytał list dwa razy i rzekł do Leidlicha.
— Założyłbym się, o dziesięć przeciw jednemu, że mamy do czynienia ze starym znajomym. Władze amsterdamskie poszukują włamywacza, któremu udał się połów kilku miljonów holenderskich w klejnotach. Ślady wiodą przez Niemcy do granicy austrjackiej. Rysopis jest jak zawsze bez wartości, ale znaleziono pisanych przezeń słów kilka, które zostały nam przesłane, jako facsimile. Znajduję w nich literę W tak charakterystyczną, jakiej nigdy dotąd nie widziałem, prócz u rzekomego Farkacsa. Po rozlicznych włamaniach uwięziono go wreszcie, ale umknął z więzienia śledczego. Mamy list przez niego pisany i zaraz to porównać trzeba.
W tej chwili zaterkotał telefon na biurku Bodenbacha, a radca ujął niecierpliwie słuchawkę.
— Tak jest, proszę mnie połączyć.
— Tak, tutaj Bodenbach. Ach, to pani! Oczywiście służę niezwłocznie z radością. Przybędę na miejsce za kwadrans. Mój drogi — zwrócił się do Leidlicha. — Muszę odejść. Proszę cię porównaj sam te słowa z listem Farkacsa, będącym w archiwum i złóż mi relację. Jeśli prezydent zapyta, powiedz, że wyszedłem w sprawie pilnej i wrócę dopiero koło dwunastej.
Bodenbach wyszedł szybko, a Leidlich zadzwonił natychmiast do centrali telefonów.
— Panno Milusiu, jutro wręczę pani bilety do teatru Apollo. Proszę nie dziękować. Zechce mi pani może powiedzieć, kto dzwonił przed chwilą do radcy policji Bodenbacha? Dama o akcencie wybitnie wiedeńskim? Acha, wiem już! Zamówiła go na Praterstern? Doskonale, dziękuję pani.
Bodenbach pospieszył istotnie we wskazane miejsce. Elżbieta zadzwoniła doń, prosząc, by odbył z nią przechadzkę krótką, gdyż ma mu powiedzieć coś ważnego. Tętniły pulsy Bodenbacha i serce mu waliło młotem. Uszczęśliwiało go wprawdzie, że zobaczy ukochaną dziewczynę, ale czuł jednocześnie głuchą, gryzącą udrękę przeczucia.
Zestawiał to, co miała mu powiedzieć Elżbieta z niedawną kradzieżą. Zawsze dotąd, mimo wszelakich utrapień, nawet w dniach tragicznego przewrotu, była dumna, spokojna i pewna siebie. W ostatnim atoli czasie, gdy przybył na jej prośbę dla przedsięwzięcia kroków z powodu kradzieży, poraz pierwszy spostrzegł, że utraciła nadzieję, wiarę, że nieomal popadła w rozpacz. Uświadomił sobie znowu żywo całą chwiejność sytuacji Lehndorffów i kupił spiesznie wiązankę konwalji w kwieciarni. Na miejscu umówionem czekał zaledwie pięć minut. Ujrzał przed sobą Elżbietę smukłą, piękną, kwitnącą, tylko bledszą niż zazwyczaj.
— Nie pytaj teraz o nic, Theo! — powiedziała. — Mogę mówić dopiero, gdy nikogo w pobliżu nie będzie. Najlepiej, jeśli masz pan czas, chodźmy do Krieau, gdzie usiądziemy.
Bez słowa odbyli tą przechadzkę trwającą pół godziny. W mleczarni Krieau, zajęli miejsca u odosobnionego stolika. Kelnerka przyniósłszy zamówienie, odeszła, a wówczas powiedziała Elżbieta spokojnym, wyraźnym głosem:
— Theo! Wczoraj przyrzekłam rękę Ernö Szalayowi.
W czasach ostatnich czekał Bodenbach nieustannie na ten moment i bał się go. Mimo to jednak usłyszane wyrazy wzburzyły go i oszołomiły strasznie. Uczuł, że lodowata dłoń ściska mu serce. Nie dał odpowiedzi, nie mógł wyrzec słowa, a Elżbieta ciągnęła dalej.
— Nie grajmy ze sobą komedji, ale bądźmy szczerzy. Wiem, że oświadczenie moje boli pana bardzo, drogi Theo. Chociaż nie powiedziałeś mi tego nigdy, wiem, że kochasz mnie silniej, niż mnie kochał ktoś kiedykolwiek w życiu dotąd, lub kochał będzie. Teraz oto, w tę smutną chwilę odważę się wyznać, że kocham cię wzajem bardzo, drogi Theo, tak bardzo, iż nie jestem w stanie znaleźć na to właściwego wyrazu. A jednak muszę zaślubić tego Ernö Szalaya, którego nie kocham, a nawet nienawidzę. Będę musiała przezwyciężyć to uczucie.
Proszę, trzymaj dłoń moją, ale nie przerywaj. Naprzód musi zostać wypowiedziane wszystko, otóż wiedz, że muszę poślubić Ernö Szalaya, bowiem jest niezmiernie bogaty. Gdybym tego nie uczyniła, wszystko zawaliłoby się nam na głowy. Mogłabym przedstawić obłudnie, że chcę tego wyłącznie ze względu na rodziców moich i siostrę, sama zaś wolałabym raczej wieść życie niedostatku i braków, niźli zażywać szczęśliwości zostania panią Szalayową. Ale nie jest tak, drogi Theo. Boję się biedy i niedostatku, tak bardzo, że jest to stanowczo silniejsze, niż mój wstręt do Ernö Szalaya. Brzydko to, czuję, bez charakteru, nie po kobiecemu, ale tak jest niestety! Czemuż to nikt nie ma za złe rybie, że żyć nie może bez wody, czemu nikt się nie dziwi, że jaskółka w klatce ginie. W warunkach lichych, nędznych będąc, możebym odrazu nie zmarła, ale stałabym się napewne brzydką, złą i nieszczęśliwą. Taka już jestem i zmienić się nie mogę. Przytem idzie także o rodziców i siostrę. Mama, to biedna, naiwna kobieta, która nie zniesie już żadnego ciosu… a ojciec… znasz go, drogi Theo, i musiałeś pewnie nieraz śmiać się zeń w duchu. To stare, wielkie dziecko, mimo póz bohaterskich i nie potrafi się ugiąć, ni ograniczyć. A Ellen! Theo, chociaż jest mi to nadwyraz przykre, opowiem ci co mi się przydarzyło z Ellen. Wczoraj, w czasie śniadania, kiedy raz jeszcze omawiano nasze, beznadziejne położenie, powiedziała z zupełną nonszalancją:
— Wiesz Elżbieto, że jeśli u nas nie nastąpi poprawa, to zostanę kochanką pana Stoessla, którego poznałam u Koritschonerów. Ma już, coprawda z pięćdziesiąt lat, czy więcej, ale jest to bardzo miły człowiek i ogromnie bogaty. Ponieważ ma żonę i dwoje dzieci, nie może mnie poślubić, ale chce bym została jego metresą i przyrzeka płacić dwa miljony rocznie.
— Wyobraź sobie, drogi Theo! To powiedziała Ellen, dziecko niespełna siedemnastoletnie, z całym spokojem ducha! A wiem, że uczyniłaby tak, bez wahania! To też jestem zupełnie zdecydowana zostać żoną Ernö Szalaya.
Bodenbach stał się popielaty i rzekł z gorzkim uśmiechem:
— Chcesz się sprzedać Elżbieto, by handlu tego zaoszczędzić Ellen?
— Tak, to słowo właściwe! Sprzedam się Szalayowi i to wcale nie tanio! Apanaże, jakich zażądałam dla rodziców i siebie są istotnie książęce i zagwarantował je pisemnie. Potrafię należycie użyć miljona, który każdego miesiąca złoży w moje ręce na opędzenie utrzymania domu i moich toalet. Coprawda, gdy pomyślę, że nie będę mogła tylko brać, ale muszę także dawać, wydaje mi się, że lepiejby było skoczyć do wody.
Skończył się nagle spokój i pełna afektacji logika Elżbiety. Załkała konwulsyjnie i jęła płakać tak rozpacznie, że Theo obawiał się szału nerwowego.
Ich stolik stał za bosketem z krzewów, nie było nikogo w pobliżu. Bodenbach otoczył ramieniem wstrząsane płaczem ramiona ukochanej, ją gładzić czule policzki i uspokoił po pewnym czasie. Potem rzekł cicho, z uczuciem.
— Elżbieto! — mówił. — Wydaje mi się to wszystko wyrozumowanym romantyzmem raczej, niż prawdziwym uczuciem! Nie ulega kwestji, że jako urzędnik państwowy jestem biedakiem tylko. Ale są jeszcze biedniejsi odemnie i przy wspólnych chęciach jakoś to pójdzie. Droga moja, czyż nie lepiej ograniczyć się, posiadając miłość i spokój duszy, niż pławić w zbytku z otwartemi ranami serca? Powiedziałaś przecież, że mnie kochasz? Czyż nie jestem wart ofiary z twej strony? Wspomnij, że życie moje będzie zatrute, gdy wyjdziesz za tego Szalaya!
Opanowana znowu Elżbieta podniosła do ust dłoń ukochanego.
— Theo! — rzekła — na miłość boską, nie używaj słabości mej dla ciebie i uczucia, by mnie skłaniać do uczynienia czegoś co musiałoby się źle skończyć! Przez kilka tygodni, a nawet miesięcy może działoby się tak, jak w starej piosence o małej chałupce zakochanych, gdzie zawsze obfitość panuje. Ale wiem dobrze, iż rozgoryczenie zdławiłoby miłość moją w dniu kiedybym poraz pierwszy musiała wdziać zelowane trzewiki i bawełniane pończochy. Jestem także pewna, że nie kochałbyś mnie tak jak dziś, widząc zaniedbanie me i popękane z pracy ręce. Nie, drogi Theo, raczej pochowajmy miłość naszą dopóki żywa, niżbyśmy mieli patrzeć jak więdnie i pleśnieje. Ja żyć nie mogę w materjalnej ciasnocie i ograniczeniu. Nie mogę patrzeć na to, że ojciec szczędzi sobie cygar, matka musi rezygnować z podróży do kąpiel, a Ellen spada do rzędu ulicznic… Kochaj mnie dalej, Theo, kochaj bardzo! Nie zniweczy cię to, wiem dobrze. Jesteś pełnym człowiekiem i masz wielkie umiłowanie zawodu swego! Zresztą, nie umieram przecież jeszcze! Będziemy mogli, jak dotąd utrzymywać stosunki przyjacielskie i kto wie, czy mi nie będziesz kiedyś bardzo, bardzo potrzebny!
Elżbieta objęła ukochanego ramieniem i poraz pierwszy podała mu do pocałunku swe miękkie, gorące usta. Na Praterstern rozeszło się dwoje ludzi, których serca spływały krwią życia.




ROZDZIAŁ VIII.

Dla oszołomienia i w tym celu, by nie słyszeć głosu wnętrznego, ani też nie móc snuć rozpacznych myśli, rzuciła się Elżbieta w wir zajęć i podnieceń nieustannych.
O wczesnym już ranku zjawił się przed domem elektromobil Szalaya, a ona wraz z matką, Ellen, lub sama, zaczynała polowanie na krawców, krawczynie, magazyny bielizny, modystki i zakłady jubilerskie. Zapominała na minuty, czy godziny o tem co miała uczynić, o niezmiernej ofierze na jaką się zgodziła w chwilach, kiedy przez jej palce płynęły sznury djamentów i pereł, gdy nurzała dłonie w błamach najkosztowniejszych futer i skór, gdy podnieceni funkcjonarjusze znosili koronki, hafty, jedwabie, jakie tylko były w magazynie, gdy mogła kupować i zamawiać co chciała, nie pytając zgoła o cenę.
Matka i Ellen przyczyniały się ze swej strony do tego, by ją odurzać i oszołamiać, wystawiając niezmierne szczęście zostania żoną takiego krezusa jakim jest Ernö Szalay. Kiedy jednak Elżbieta wracała do domu, ogarniał ją niewysłowiony niepokój i nerwowość, a ucieczką był jej jedynie Theo. Nigdy nie widywali się tak często, jak w tym okresie narzeczeństwa.
Przyjechawszy, śmiertelnie znużona próbowaniem toalet w pierwszorzędnych zakładach krawieckich, kładła się na pięć minut w szezlongu, poczem skończywszy na równe nogi dzwoniła do ukochanego, układając schadzkę na kwadrans najbliższy.
Siadywali na którymś z parków, lub jakiejś podmiejskiej kawiarence, milcząc i trzymając się za ręce. Nie mówili nigdy o Szalayu, zaręczynach, ani bliskim ślubie. Nie zamienili także pocałunku i przestali mówić sobie: ty.
Elżbieta chciała tylko być z nim, obejmować chłodną jego, chudą dłoń gorącymi palcami, jak ogarnięte gorączką dziecko nie może się zdecydować, by puścić matkę od łóżeczka swego.
Theo Bodenbach rozumiał ją, nie żądał niczego, milczał razem z nią i starał się pozornym spokojem własnym oddziałać kojąco na ukochaną.
Ellen była teraz w swoim żywiole. Nikt nie miał czasu zajmować się nią, tak że mogła bywać poza domem długiemi godzinami. Dostawała sporo pieniędzy na stroje i łakotki. Pewnego dnia znalazła Elżbieta w książce z wypożyczalni czytanej właśnie przez Ellen, list od młodego wielbiciela. Był zgoła dwuznaczny, erotyczny i pełen wyraźnych napomknięć o poufałościach, jakie zaszły pomiędzy nimi. Oburzona, wezwała siostrę.
— Ellen! — rzekła surowo — Zaręczyłam się i zawrę małżeństwo, które mnie przepaja odrazą, a uczynię to także ze względu na ciebie. Tak, ze względu na to, byś się nie musiała sprzedawać i byś zewnętrznie przynajmniej, mogła pozostać przyzwoitą osobą. Widzę jednak, że ofiara moja jest bezpożyteczna.
Patrząc na wzburzenie siostry przytuliła się do niej Ellen.
— Elżbietko! — rzekła. — Nie bądź głupia! — To wszystko są żarty tylko Wierzaj mi, że nie uczynię nic złego. Nie jestem tak naiwną, a także nie jest naiwną Truda. To flirt, tylko flirt, nic więcej. Nie czuję potrzeby czegoś więcej, a teraz, gdy dzięki twemu, węgierskiemu miljarderowi jesteśmy zamożni nie myślę wcale o czemś, cobym musiała zaraz uznać za wielkie głupstwo. Ty jednak droga moja nie bądź rybą, poślub Erna, a kochaj Thea. To się da doskonale pogodzić.
Zapłoniona do żywego Elżbieta odsunęła siostrę.
— Ellen! Mówisz rzeczy wyuzdane i szkaradne. Ani ja, ani Theo nie jesteśmy sędziami moralności. Żadne z nas nie broniłoby kobiecie kochać z głębokiej namiętności człowieka innego. Ale oszustwo, spekulacja, brudne tricki są nam obce. Nie rozumiemy się wzajem Ellen i jest to całkiem zrozumiałe. Dzieli nas nietylko sześć lat, ale także wydarzenia, jakie zrewolucjonizowały całokształt myśli i uczuć. Przypuszczam, że wszystkie dziewczęta, które weszły w świat po roku 1918 są tak mądre jak ty, a te które wychowano przedtem, tak głupie jak ja.
Straszne były dla Elżbiety wieczory. Wtedy dopiero uświadamiała sobie w całej pełni, że jest narzeczoną, nie sama już, ale przynależy do kogoś innego. Szalay przybywał punktualnie o ósmej, a dopiero po dwunastej, spożywszy kolację schodził na dół do siebie.
Elżbieta musiała, oczywiście siedzieć obok niego, znosić pocałunki powitalne i nie mogła wyrywać mu ręki. Posuwane dalej czułości odrzucała atoli z taką energją, że on zrezygnował ostatecznie.. Pewnego dnia, po należytej odprawie, rzekł z dobrodusznym uśmiechem.
— Skromność twoja, gołąbeczko droga cieszy mnie właśnie bardzo, gdyż powodzenie bez przeszkód, całkiem mnie nie zadowalnia.
Elżbieta ścisnęła pięści, przywołując na pomoc cały rozsądek, by nie trzasnąć narzeczonego w gąbczaste, odrażające oblicze.
Nie cieszyły jej brylanty, otrzymywane wprost z jego ręki, a codziennie niemal przynoszone. Rzucała je niebacznie do szuflady.
Nie mieli między sobą jednego choćby punktu stycznego. Człowiek, z którym żyć miała był jej obcym zupełnie. Obce były także jego interesy, rozmowy nudne, a poglądy podniecały do gwałtownego sprzeciwu. Ile razy, nadęty, jak paw mówił o sobie: pan Ernö Szalay, wybiegała pod pierwszym pozorem z pokoju, czując się wprost fizycznie niedobrze.
Natomiast ojciec i matka, pełni podziwu nie spuszczali oczu z nabrzmiałych warg uprzywiljowanego przez los szachraja, a dnia pewnego wykrzyknął pełen zachwytu generał.
— Człowiek z pańską bystrością umysłu i energją doprowadziłby do czegoś wielkiego, będąc wodzem armji.
Ellen, doskonale rozumiejąc sytuację, chroniła siostrę w miarę możności od sam na sam z narzeczonym, mówiła Szalayowi drobne, urągliwe złośliwostki, których nie rozumiał, a kiedy Elżbiety nie było w pokoju, z całą swobodą pozwalała mu się brać na kolana i obcałowywać, nie zapominając nigdy dodać z uśmieszkiem:
— Drogi szwagrze! Dotykanie łapkami biustu jest surowo zabronione, albo kosztuje dużo pieniędzy.
Szalay pokładał się od śmiechu, nazywał ją małą szelmą, która doprowadzi niedługo daleko i wtykał banknot tyciąckoronowy w wycięcie sukni przyszłej szwagierki.
Raz tylko doznała Elżbieta żywszego uczucia względem narzeczonego. Wesele naznaczono na połowę czerwca, a pierwszego tegoż miesiąca zawiadomił ją Szalay, że ma dla niej niespodziankę, prosząc jednocześnie by wraz z rodzicami i nim przedsięwzięła małą wycieczkę autem. Przebiegli chyżo Hitzing, a wóz stanął przed posiadłością książęcą, willą będącą pałacem właściwie, położoną pośród obszernego parku.
— To jest prezent dla ciebie! — oświadczył Szalay, potniejąc ze wzburzenia. — Tu będziemy mieszkać.
Zdołał kupić tę posiadłość, razem z przedziwnymi, prastarymi meblami, obrazami, dywanami, oraz bezcennemi dziełami sztuki, za sumę bajeczną wprost i uczynił teraz narzeczonej bez zastrzeżeń podarek.
Podczas gdy kroczyli przez wykwintne komnaty, uścisnęła Elżbieta dłoń jego, mówiąc ciepło i szczerze.
— Dziękuję ci!
Odczuła, że nawet w takim człowieku tkwi kędyś w zakątku dobroć ludzka i serdeczność.Ale nastrój ten nie przetrwał minuty swych narodzin. Gdy Elżbieta weszła do sypialni w stylu Ludwika XVI. uszczypnął ją Szalay w ramię i powiedział obleśny dowcip na temat wielkiego, podwójnego małżeńskiego łoża. Szarpnęła się gwałtownie. Ogarnięta wstrętem zagryzła wargi, tak że kropla krwi spłynęła po podbródku.
Tej nocy stoczyła Elżbieta ciężką walkę ze sobą. Nie mogąc zasnąć chodziła po pokoju, roztrząsając sytuację, w jakiej się znalazła. Luksus, bogactwo, sybaryckie życie w dostatkach... tak, ale za jaką cenę! Zwidywały się jej straszne majaki. Nieustannie myślała o bliskiej nocy poślubnej, o chwili, kiedy naga, bezbronna, pozbawiona prawa oporu, oddać się musi zwierzęciu w postaci Ernö Szalaya, Zimny dreszcz spłynął jej po grzbiecie i mimowoli otuliła się szalem, jakgdyby w ten sposób odpędzić chciała od siebie grozę przyszłości.
Przystąpiwszy do okna wyjrzała. Noc była wygwieżdżona.
— Jakież to wszystko głupie! — myślała — Czemuż nie idę w świat sama, bez balastu, bez rozumowania, czy wahania, nie troszcząc się zgoła tem co potem nastąpi i co za sobą zostawię? Czemuż nie idę na ulicę, by sprzedać swe ciało człowiekowi, w którym przeczuję równorzędność? Czemuż nie mam zostać kochanką Thea, zanim mnie posiędzie Szalay?
Ale myśli te tonęły w bezkresie, a pytania nie znajdywały odpowiedzi. Elżbieta wiedziała, że nawyknienia, względy, dziedziczność, wszystko co przeszło w jej krew po przodkach okaże się silniejszem od czystego rozumu, który zalecał czyn brutalny.
W miarę zbliżania się terminu zaślubin był Theo Bodenbach coraz to bardziej roztargniony i nerwowy. Człowiek ten, zawsze dotąd energiczny wobec przełożonych, a nawet szorstki, dla podwładnych natomiast bardzo względny i uprzejmy, stał się w stosunkach z agentami i policjantami niecierpliwym, krzyczał na nich i beształ strony. Zostawiał niezałatwione najważniejsze, bieżące akty, albo oddawał je do załatwienia podrzędnym komisarzom. Nie sypiając po całych nocach, palił bardzo dużo i zdarzało się coraz częściej, że wypijał około czwartej rano całą szklankę koniaku, by uzyskać głuchy, tępy sen pijaka.
Leidlich obserwował zmiany, jakie zachodziły w jego przełożonym i koledze, ciesząc się tem wielce. Ile razy przychodził do biura Bodenbach blady, z oczyma zapadłemi i zaciśniętemi boleśnie ustami, Leidlich zacierał ręce. Nie zaniedbywał nigdy skierować rozmowy na spodziewane rychło wesele.
— Ludzie rozpowiadają cuda o sukni ślubnej, jaką robią dla Elżbiety Lehndorff. — Albo pytał — Czy prawdą jest, że młoda para odbędzie podróż ślubną do Indji? — albo — Pewien znajomy mówił mi, że Szalay przed paru dniami obcałowywał swą narzeczoną w otwartem aucie, na ulicy.
Zbyt wykwintny i wrażliwy, by wierzyć w celową ordynarność uważał Bodenbach zawsze słowa kolegi za pustą jeno gadaninę, a chociaż mu to sprawiało często wprost ból, odpowiadał bardzo rzadko, kierując rozmowę na sprawy służbowe.
Duchowo przeżywał najcięższe chwile dotychczasowego życia. Cierpiał dotkliwiej dużo jeszcze, niż Elżbieta, która jako kobieta, znajdywała łatwiej dywersję w rzeczach zewnętrznych. Cierpiał z powodu niej i za nią, wiedząc dobrze, iż ta, zewnętrznie chłodna, a w gruncie namiętna dziewczyna musi być w małżeństwie z Szalayem niezmiernie nieszczęśliwą, przewidywał mnóstwo aktów brutalizmu, na jakie zostanie wystawiona, o czem teraz nie mogła mieć jeszcze wyobrażenia. Z drugiej strony rozpętało się w nim piekło zazdrości i uczyniła szalonym myśl, że Elżbietę posiędzie inny mężczyzna. Szydzą zazwyczaj postronni z uczuć tego rodzaju.
Na kilka dni przed zaślubinami był radca policji Bodenbach tak przygnębiony i wyczerpany, że postanowił rozpocząć zaraz urlop dla poratowania zdrowia, uciekając gdzieś w góry Tyrolu. Przyszedł po południu do mieszkania Elżbiety, a gdy Ellen z całą uprzejmością znikła z pokoju, oznajmił, że wyjedzie nazajutrz rano.
Elżbieta rozwarła szeroko zdziwione i rozpaczne oczy. Potem, składając ręce poprosiła, jak dziecko:
— Theo, nie czyń mi tej krzywdy! Nie opuszczaj zanim zostanę ukrzyżowana! Nie przetrzymam tych dni, nie mając pewności, że jesteś w pobliżu na mojej drodze męki.
Naturalnie został.




ROZDZIAŁ IX.

Pewnego czwartku odbyły się zaślubiny Elżbiety z Ernö Szalayem. Młodożeniec, dotąd zawsze uległy, poraz pierwszy przeprowadził wolę swoją. Elżbieta chciała zaślubin cichych, w najściślejszem kółku, on jednak zarządził wesele wspaniałe, z ogromną pompą.
Umyślił, że odbędzie się w kościele św. Szczepana o szóstej popołudniu, poczem nastąpi wielkie przyjęcie w mieszkaniu Lehndorffów. Miejsce to, chociaż wygodniejszy byłby hotel, albo restauracja, obrano z uwagi by nie dawać pola zjadliwej krytyce opinji, oraz kilku pismom, występującym stale przeciw królowi szachrajów giełdowych. O godzinie dziesiątej mieli zaślubieni udać się, wśród księżycowej nocy, autem na Semering, przepędzić tam razem dwa tygodnie i wrócić z końcem czerwca, gdyż Szalay miał w tym czasie pilne zajęcie we Wiedniu. Na połowę lipca uplanowała podróż na Bałtyk.
Elżbieta prosiła natarczywie przyjaciela, by został drużbą, ale odmówił stanowczo.
— Nie, Elżbieto! — powiedział — Nie jestem w tej mierze panem nerwów swoich, bym mógł odegrać tę rolę.
W końcu ułożyli, że Bodenbach, bezpośrednio przed wyjazdem do kościoła przyjdzie do Lehndorffów, by się z nią osobno pożegnać, potem zaś zostatnie aż do końca ceremonji w kościele, jako świadek. Zaproszenie na ucztę odrzuci pod pozorem niecierpiących zwłoki spraw służbowych. I na tem stanęło.
Ów czwartek był od samego rana mglisty, duszny, ludzie i zwierzęta dyszeli z powodu gorąca i wilgoci. Słońce nie wychyliło się z pośród ołowianej barwy chmur, a mimoto około południa termometr osięgnął 40° Celsjusza, podczas gdy barometr spadł z szybkością niesamowitą wprost.
Elżbieta spędziła ten dzień jakby we śnie. Od wczesnego ranka znosili posłańcy telegramy, wyładowywano kwiaty, ogrodnik, wraz z pomocnikami przybył, by zmienić wielki salon, gdzie miano ucztować w gaj kwietny. Znoszono jej podarki, co chwilę wchodziła matka, uskarżała się na coś, potem zaś całowała córkę w czoło. Ojciec kroczył wokoło niej, jak kwoka dokoła pisklęcia, spoglądając zatroskanemi, pełnemi zrozumienia oczyma, a Ellen konferowała z najętą kucharką, hałasując nieustannie.
— Wszystko, jak w kinie! — pomyślała Elżbieta, wychodząc na balkon, by tam znaleźć ochłodę, co było daremne, zresztą. — Ale kto jest reżyserem, który to urządził i wymyślił? I czemuż wymyślił tak, a nie inaczej?
Przypomniała sobie nagle, jak raz będąc z rodzicami w Bukareszcie, gdzie ojcu polecono ważną konferencję z komendantami grup południowo-wschodnich ujrzała podczas festynu ogrodowego starą cygankę. Cyganka twierdząca, że ma sto lat przeszło, przysunęła się do niej, spozierała długo na dłoń, by wróżyć. Potem żargonem węgiersko-rumuńskim, który Elżbieta zaledwo zrozumieć mogła, powiedziała:
— Widzę wielkie gody weselne, mnóstwo gości i kwiatów, kosztowne podarunki, dużo pereł, ale miłości nie widzę..
Potem starucha wytrzeszczyła oczy, zachwiała głową i dodała ze śmiechem:
— Dzień zaślubin kończy się nieraz inaczej, niż sądzić można. Nadchodzi i mija noc, a panna młoda zachowuje nietknięty wianek dziewiczy…
Chciała mówić dalej, ale nadszedł Lehndorff z którymś z generałów niemieckich i staruchę odpędzono. Niemiec zaśmiawszy się hałaśliwie, powiedział:
— Dzisiaj losów człowieka nie rozstrzyga wróżenie z ręki, ale rozkaz nas, kierowników bitew.
Elżbiecie przychodziły nieraz na myśl słowa wróżychy, toteż i teraz powiedziała do siebie:
— Cóż może znaczyć ów, nietknięty wianek dziewiczy? Czyżbym się nie zdobyła na słowo: tak, przed ołtarzem i całe zaślubiny zakończyć by miał skandal?
W tej chwili wpadli do pokoju wzburzeni rodzice i Ellen. Nadeszły podarki ślubne pana młodego. Przed bramą stał przecudny elektromobil wyścielony błękitnym jedwabiem, a obok szofera siedział młody, niemiecki pies-owczarz, o jakim Elżbieta raz wspomniała w ciągu rozmowy. U obroży szlachetnego zwierzęcia wisiał mały pakiecik, który teraz otwarto. Zawierał sznur pereł metrowej blisko długości. Perły posiadały przecudny blask i były jednej wielkości.
Z płaczem objęła córkę pani Lehndorff, z domu hrabianka Seilern, a głęboko wzruszony generał oświadczył, że takich klejnotów nie powstydziłaby się nawet królowa. Ellen zaś stwierdziła rzeczowo:
— Są to perły, które przed kilku dniami zostały na aukcji w pałacu Fürstenfelda kupione z polecenia znanej osobistości, za cenę dwudziestu miljonów.
Widząc, że Elżbieta przesuwa bez wrażenia perły w palcach, objęła siostrę, szepcząc jej w ucho:
— Elżbieto! Za takie perły poślubiłabym bez wahania Zulusa.
A Elżbiecie przyszły na myśl słowa rumuńskiej wróżbiarki w Bukareszcie:
— Widzę kosztowne podarki, perły…
Jakże zakończy się ten dzień, jeśli wróżba zostanie spełnioną?
Niedługo po piątej, podczas gdy panie przywdziały toalety, zebrali się goście, druhny, starościna, drużbowie i świadkowie. Brakło jeszcze tylko radcy policji, Bodenbacha.
Republikański Wiedeń nie widział nigdy bardziej mieszanego towarzystwa. Damy i panowie z otoczenia Lehndorffów, czyto jako krewni, czy też zaproszeni goście byli przedstawicielami przeszłości, Europy zachodniej, arystokracji i feudalnego oficerstwa. Goście Ernö Szalaya byli wyobrazicielami Europy środkowej, współczesnej, bałkańskich operacji finansowo giełdowych.
Stojący teraz, pomiędzy dwoma drużbami pan młody stanowiłby doskonały model dla malarza, współpracownika Tacisna, który padł w czasie wojny. Karki bycze, brzuchy, mięsiste uszy, przesadnie wielkie brylanty, albo takież perły w gorsach koszul, ogromne kamienie w platynowych pierścionkach.
Zgoła bez zamiaru rozdzieliły się te dwie grupy, tworząc instynktownie dwa obozy, rzucając sobie spojrzenie wzgardy, przewagi, czci, lub podziwu. Po jednej stronie stali nowi, którzy w przeważnej części dziś dopiero, poraz pierwszy wstąpili w progi kościoła katolickiego. Po drugiej zaś rozbitki, których przodków zaślubiano już w tumie św. Szczepana.
Elżbieta, w towarzystwie matki wkroczyła do salonu nieziemsko piękna, tak że ogólne: ach, było tym razem objawem szczerego podziwu i przekonania.
Z pod mirtu przezierały włosy rudawe, niby płynne złoto, a na kształt czepeczka ułożony welon ślubny, okalał wykwintną, marmurowo bladą twarz, na której lśniły wielkie oczy, bary łupku, owiane trwożną, pełną zdziwienia żałobą. Smukłe, szczupłe ciało owijała biała krepa chińska, suknia sięgała pod samą szyję, a od biódr spływał długi tren z bezcennych, brukselskich koronek.
Z uśmiechem znużenia przyjmowała Elżbieta składane sobie hołdy, podała do pocałunku narzeczonemu rękę, potem zaś jęła rozglądać się wokoło.
Bodenbacha nie było dotąd. Przed godziną nadszedł jego podarek ślubny, który wycisnął dziewczynie gorzkie łzy wzruszenia i smętku. Przed paru miesiącami ujrzeli i podziwiali w witrynie handlarza starożytności kasetkę na klejnoty, hebanową z przecudną, miniaturą z kości słoniowej na wierzchu. Ten cenny przedmiot stał się teraz podarkiem Bodenbacha. Elżbieta, płacząc, jęła gładzić czule szkatułkę, której kupno stanowiło niezawodnie wielką ofiarę. Wydawało jej się, że szkatułka żyje i że krąży w niej krew ukochanego.
Po chwili wszedł Theo, pocałował ją uroczyście w rękę.
Serce Elżbiety niemal bić przestało. Theo wyglądał strasznie. Zielonkowata wprost cera jego i ściągnięte mięśnie, świadczyły o niewysłowionych cierpieniach, i mękach, a dobre, wierne oczy tonęły w otokach głębokich cieni.
Służba znosiła ciągle depesze, nadszedł ogromnej wielkości bukiet. Wszystko to zniewoliło uwagę zebranych, tak że przez chwilę byli oboje odosobnieni.
— Theo, bądź odważny i ja wszakże muszę mieć odwagę! — szepnęła Elżbieta drżącemi usty, dodając potem ze smętnym uśmiechem — Wyglądasz jak karawaniarz raczej, nie jak gość weselny. Zatknę panu kwiat i zaraz się wszystko odmieni.
Podeszła do wazy kryształowej, mieszczącej dwanaście przecudnych, jedynych w swoim rodzaju storczyków. Na każdym płatku korony widniała niby plama krwi. Był to podarek hrabiego Seckenburga, który wiódł obecnie marny żywot zarządcy byłych ogrodów dworskich. Do kwiatów dołączył staruszek mały wierszyk z życzeniami szczęścia, podkreślając, że jest ona tak jedyną istotą, jak jedynym dziś na świecie jest ten tuzin storczyków.
Elżbieta zatknęła jeden z tych przedziwnych kwiatów w butonierkę fraka Thea. Czując w tem zbliżeniu jej oddech gorący, doznał zawrotu głowy, szumu w uszach i szepnął ledwo dosłyszalnie:
— Elżbieto, czas jeszcze…
W tej chwili nadszedł drużba, podał Elżbiecie ramię, a Theo musiał zwrócić się do wyznaczonej sobie, jako świadkowi ślubu towarzyszki, by z nią jechać do kościoła.
Przed tumem zebrał się znaczny tłum ludzi. Wszyscy chcieli zobaczyć piękną pannę młodą, wykwintnych, bogatych gości i wspaniałe toalety. Gdy Elżbieta wysiadła z auta, prowadzona przez drużbów i po dywanie wkroczyła do kościoła, szmer podziwu wionął przez tłum. Ale stare kobiety, posiadające wielką biegłość w sądzeniu tych spraw, oświadczyły jednogłośnie, że panna młoda nie wygląda na szczęśliwą.
Także za Ernö Szalayem wyciągano szyje. Ogólna opinja brzmiała, że ma twarz prawdziwego szachraja i żałowano bardzo panny młodej.
Wnętrze kościoła było bogato przyozdobione w kwiaty, a prastare flizy kamienne okrywały miękkie kobierce, głusząc odgłos stąpania. Wszyscy patrzyli na Elżbietę, która słaniała się pomiędzy drużbami, nie wiedząc dobrze co ją otacza.
W chwili gdy prałat w paradnym ornacie zaczął mówić, trzasnął piorun, a rozbłysk niebiecki widziało się doskonale, mimo żółtej poświaty świec tysiąca. Każdemu zdaniu dostojnika kościoła towarzyszył grom. Migotały błyskawice, huczały grzmoty, potoki wody dudniły, a wszystko to wprawiało w oszołomienie zarówno słuchaczy, jak i kaznodzieję, płosząc skupienie uwagi. Odor siarki mieszał się z wonią kadzidła.
Elżbieta nie zrozumiała ani jednego słowa z całego kazania. Nieustannie napastowało ją pytanie:
— Jak się skończy dzień dzisiejszy?
Ernö Szalay potwierdził decydujące pytanie księdza donośnym hałaśliwym tonem. Następnie skierował kapłan do Elżbiety tosamo pytanie zawierające wszystko co się odnosi do wierności, miłości i obowiązków wobec męża.
— Jak się skończy dzień dzisiejszy? — pytała się ciągle Elżbieta, szukając oczyma Thea. Nastała straszna, przygnębiająca, uciążliwa pauza. Ksiądz czekał na słowo: tak, a goście popadli w niewysłowione zakłopotanie. Nagle usłyszała Elżbieta, że jej szepce w ucho Ernö Szalay.
— Masz powiedzieć!… tak!…
Ciche to, ledwo dosłyszalne słowo zakończyło ceremonję, wyzwalając księdza i gości. Zahuczały organy, zamieniono obrączki, a Elżbieta Lehndorff-Seilern została panią Ernö Szalay. Pędzone w trosce lata były za nią, przed sobą miała życie w dostatkach i wspaniałości.




ROZDZIAŁ X.

Po zakończeniu formalności znikł Theo Bodenbach w zakrystji, nie pożegnawszy wcale Elżbiety. Wyszedłszy na rzeźwe powietrze wieczorne, uczuł, że wyczerpał doszczętnie siły i panowanie nad sobą.
Przytem miał radca policji rzeczywiście jeszcze tego wieczoru nader ważne sprawy urzędowe. Po uciążliwych, przez całe tygodnie trwających dochodzeniach udało się policji kryminalnej zaaresztować pewną część przywódców złodziei kolejowych, bandy rozpowszechnionej po całej Austrji, która we Wiedniu i na prowincji okradała pociągi towarowe.
Łupy śmiałych zbrodniarzy wzrastały z dnia na dzień w miljony, a Bodenbach wziął na pomoc całą swą bystrość umysły, by przeniknąć chytrostki bandytów, którzy pracowali, przebrani za urzędników kolejowych, kobiety, a nawet oficerów.
Tegoż właśnie dnia schwytano w pobliżu dworca zachodniego po zaciętym oporze całą grupę, a Bodenbach, z uwagi na wesele naznaczył pierwsze przesłuchanie ich na pół do siódmej. Od przebiegu tego przesłuchania zależnem było, czy będzie można odnaleźć wspólników łotrzyków.
Blady, wyczerpany we fraku z zielonym storczykiem w butonierce, zasiadł Bodenbach w biurze, a śledztwo rozpoczęto w obecności Leidlicha i protokolanta.
Radca czuł, że nie jest na wysokości zadania. Nie przemawiał do aresztowanych, jak zazwyczaj łagodnie i jowalnie, ale był zniecierpliwiony, twardy i nerwowy. Stawiając jedno pytanie po drugiem, by znaleźć punkty zaczepienia, spoglądał raz poraz na zegar ścienny, myśląc:
Jest siódma. Uczta weselna w pełnym toku. Słyszę wprost mlaskanie Szalaya i widzę bladą, przepojoną wstrętem twarz Elżbiety.
— Oskurka, miejże pan rozum i wyznaj spokojnie, że wielka kradzież frachtów w Weidhofen, to pańskie dzieło. Wiemy o tem dobrze, oszczędź nam pan zatem niepotrzebnego trudu!
Teraz podają szampana, a generał wygłasza wzruszające przemówienie. Elżbieta, która nie umie udawać, wbiła spojrzenie w ścianę przeciwległą.
— Szachraju jeden, nie zechcesz pan chyba wmówić we mnie, że nie wiesz kto już na granicy szwajcarskiej rozluźnił śruby progów kolejowych.
Pół do ósmej. Szalay podpił sobie już niezawodnie, a goście jego puszczają się na bezwstydnie, ubliżające dowcipy. Elżbieta załamuje ręce z męki i rozpaczy.
Przesłuchanie trwało dalej. Protokolant ledwie mógł nadążyć z pisaniem. Bodenbach uczuł, że siły jego są do cna wyczerpane, a wskazówka zegara jęła się posuwać z szybkością zawrotną. Dochodziła ósma. Przyszła kolej na Herlingena, dawnego znajomego, który raz poraz niepokoił policję. Jego można było stosunkowo najłatwiej jeszcze wyłowić.
Tymczasem skończono już pewnie ucztę weselną. Niedługo zdejmie Elżbieta białą suknię ślubną, potem zaś zostanie w błyskawicznem tempie uwieziona do Semeringu. Gdy tylko zostanie sam na sam z Szalayem, będzie zgubiona.
— Padł na polu niesławy! — mruknął Bodenbach nieprzytomnie, tak że przesłuchiwany aresztant, Leidlich oraz protokolant spojrzeli nań ze zdumieniem.
Opanował się, prostując zapadłą, wyniosłą postać. Musiał doprowadzić rzecz do końca i postanowił uczynić coś, czego nie imał się dotąd nigdy.
— Proszę wprowadzić Herlingena! — polecił. — Herlingen, jesteśmy starzy znajomi, gdyż często stawałeś przedemną. Słuchajże pan. Chcę rzecz załatwić krótko i węzłowato. Wiesz pan chyba dobrze, iż tym razem czeka pana dziesięć lat, conajmniej, a nie jesteś już młody i masz szpakowate włosy. Otóż proponuję co następuje. Podyktujesz nam pan nazwiska uczestników waszej bandy… oczywiście, wszystkich. Jeśli będzie to zgodne z prawdą i szczere, natenczas zastanowię przeciw panu całe śledztwo, otrzymasz z kasy policji kilka tysięcy na drogę, a ponadto nawet ładny paszporcik.
Spojrzał na zegar. Było kwadrans na dziewiątą.
— Ale zaraz, bez żadnych namysłów, rozumiesz pan?
Herlingen podbladł, potem poczerwieniał mocno.
— Panie radco, gdyby było prawdą, co pan mówi, zaryzykowałbym.
— Wiesz pan dobrze, że jeśli coś mówię, to zawsze serjo. A więc dalejże!
Herlingen jął mruczeć nazwiska i podawać adresy. Drżący z niecierpliwości i wzburzenia bębnił Bodenbach palcami po biurku. Dawał wzywanym spiesznie urzędnikom, oraz konfidentom zlecenia i podpisywał nakazy aresztowania. W końcu powiedział Leidlichowi:
— Mam ból głowy taki, że oszaleję chyba! Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Przed upływem pół godziny nie zostaną, sądzę, przeprowadzone nowe aresztowania. Zostań do tego czasu! Będziemy mieli, jak myślę, dziś robotę do północy!
Wybiegł spiesznie do przyległej stacyjki, gdzie była szafa z ubraniami i umywalnia, przywdział na frak długi, cienki płaszcz od deszczu i zamienił cylinder na miękki, skrzydlaty kapelusz. Potem wyszedł.
Leidlich siedział przez chwilę skulony, jakby do skoku a usłyszawszy, że w korytarzu przebrzmiały kroki przełożonego, zerwał się, chwycił kapelusz i laskę, szarpnął drzwi do przyległej sali gdzie pracowało kilku urzędników, powiedział im, że zaraz wróci, a chce tylko przekąsić coś.
W portalu głównym skrył się za filar i przeczekał, aż Bodenbach opuści budynek. Potem szedł za nim w odległości stu kroków, pobiegł za tramwajem, w którego pierwszy wóz wsiadł Bodenbach i wskoczył niepostrzeżenie w ostatni wagon doczepiony.




ROZDZIAŁ XI

Wielka uczta weselna zbliżała się do końca. Podawano przepyszne ciastka. Rozgrzani i ospali goście rzucali się łapczywie na kunsztowne wytwory lodów owocowych. Tu i ówdzie wirował dym cygar i papierosów ponad głowami tych, którzy nie mogli doczekać wstania od stołu.
Właśnie skończył dowcipne przemówienie Dr. Beisser, pełne zgoła niedelikatnych aluzji. Szalay, reagujący na każde świństewko hucznym śmiechem wstał, by wyrzec kilka słów odpowiedzi. Ale w tejże chwili przystąpił doń lokaj i szepnął coś w ucho.
— Jakto? Teraz do telefonu? — zdziwił się amfitrjon. — Niepojęte zuchwalstwo! Trzeba było powiedzieć, że jestem przy stole.
— Powiedziałem, jaśnie panie! — odrzekł Edward z urazą w głosie. — Ale ten pan, który się przedstawił jako rada dworu Krüger, oświadczył, że idzie o rzecz wagi niezmiernej, której odkładać żadną miarą nie sposób, a zatrzymanie jaśnie pana przez sekundę tylko.
Szalay, wzruszywszy ramionami, powiedział gościom.
— Nie dają mi spokoju nawet w dniu wesela. Jestem wezwany pilnie do telefonu.
Służący zaprowadził go do małego gabinetu, gdzie stał telefon. Podano czarną kawę i likiery. Goście opuścili miejsca, tworząc grupy. Damy otoczyły Elżbietę, Truda Koritschoner mówiła z przesadą:
— Wielmożna pani... ha, ha, ha... wielmożna pani! Jakże to brzmi komicznie! Zazdroszczę pani z całej duszy tej jazdy na Semering. Oto księżyc na niebie. Będzie to coś bajecznego!
Starsza dama, przyjaciółka pani Lehndorff zauważyła żałośliwie brzmiącym głosem:
— Istotnie, pozazdrościć ci trzeba, Elżbieto. Jakże wspaniale ukształtuje się teraz życie twoje, dziecko!
Ale generałowa Edeltrau, wtrąciła kwaśno i ostro.
— W czasach dzisiejszych nie odgrywa roli równość pochodzenia, ani też wykształcenie, ale wyłącznie tylko pieniądze. Ano, pod tym względem wybór był nader szczęśliwy! Coprawda, nie sądzę, by moja Regina zdecydowała się...
Pozostało tajemnicą na coby się nie zdecydowała Regina, która z godnością dźwigała mały garb na plecach, bowiem w tej chwili wrócił od telefonu nieco zmieszany Erno Szalay.
— To coś okropnego, coś strasznego! — oświadczył — Muszę oto teraz zejść do mego biura. Przybędzie pewien pan, któremu muszę poświęcić chwilę krótkiej rozmowy w sprawie ważnej, nie znoszącej zwłoki. Będzie tu za pięć minut, a w ciągu dalszych pięciu minut załatwię się z nim.
Mimo tych słów swobodnych drżała dłoń Szalaya, gdy gładził Elżbietę po ramieniu, mówiąc: — Wszakże nie jesteś, złota moja, oburzona tę drobną przeszkodę? Gdy wrócę, zostanie nam jeszcze kwadransik miłej rozmowy z gośćmi, a potem przebierzemy się by popędzić w dal.
Wyszedł, nie zauważywszy zimnego, wrogiego niemal spojrzenia, jakiem odpowiedziała Elżbieta na jego pieszczoty i słodkie słówka.
Ogarnął ją rozgwar głosów, tak że nie wiedziała co do niej ludzie mówią i czy mówią wogóle. Jedna tylko tkwiła w niej myśl, przybierająca formę rozmowy ze samą sobą.
— Ach! Gdybyż to mnie czekała podróż poślubna z Theem! Nie autem, ale trzecią klasą pociągiem, by spędzić w jakimś zapadłym kącie noc, któraby mnie uczyniła żoną jego. Z jakiemże poczuciem szczęścia poddawałabym się jego pieszczotom, czując pocałunki na ciele.
Ale w duchu, twarz Thea przemieniła się nagle w szkaradną maskę Szalaya. Czuła, jak pożądliwe, ordynarne palce obmacują jej całe ciało, a nabrzmiałe usta dotykają jej warg. Zakrzepła w niej do kropli krew i zatoczyła się na ścianę.
Przestraszone kobiety gdakały wokoło.
— Jest bardzo blada! Nic dziwnego! Gorąco! Wzburzenie...
Truda śmiejąc się szepnęła coś Ellen w ucho, ale dziewczyna patrzyła na siostrę z powagą, troską i politowaniem.
Szklanka wody z lodu orzeźwiła Elżbietę, która powiedziała z uśmiechem, że jest trochę zmęczona krzątaniną dni ostatnich, poczem pani Kraus wygłosiła odczyt higjeniczny, potępiający bezmyślność podróży poślubnych i uczt weselnych. Na tem polu była fachową, gdyż niedawno rozwiodła się z trzecim mężem.
Minęła dziewiąta, potem kwadrans na dziesiątą, a młody żonkoś nie nadchodził. Dr. Beisser rzucił żart.
— Jest to może atak neurastenji ślubnej. Potrzeba mu skupienia i rozważa u siebie, na dole, czy mimo wszystko nie palnął głupstwa! Pani Kraus poparła go, uśmiechając się złośliwie.
— Znam przypadek, gdzie nowo zaślubiony uciekł poprostu tegoż wieczoru, gdyż go ogarnął strach. Ano, wiadomo, pan Szalay ma sporo ponad czterdziestkę.
Generał, który usłyszał tę rozmowę zmarszczył czoło i miał ochotę postawić oboje na baczność. Niezadowolony bardzo podszedł do grupy kobiet, otaczających Elżbietę i matkę.
— Bardzo to wielkie ze strony Erna uchybienie formom. Niema interesów, któreby mogły przeszkadzać w dniu zaślubin.
Elżbieta wzruszyła ramionami.
— Daj mu pokój, ojcze! Widocznie nie mogło być inaczej. Ale nie zadowolniło to generała.
— Poprostu zadzwonię doń, pytając jak długo jeszcze potrwa konferencja.
Upłynęły znowu minuty. Generał wrócił do salonu wzburzony wielce.
— Wyobraźcie sobie! — zawołał — Od Szalaya nie zgłasza się nikt! Aparat jego stoi na biurku i niepodobieństwem jest by nie dosłyszał sygnału. Czyżby miał wyjść razem z tym gościem, który przybył na konferencję? Gości ogarnął pewien niepokój i zdenerwowanie.
Jeden z panów, Ukarz domowy Lehndorffów docent Haltauf wyraził przypuszczenie.
Pan Szalay pił dużo, w dodatku upał, burza, zrozumiałe podniecenie... może mu się zrobiło słabo? Ekscelencjo myślę, że trzebaby don zajrzeć.
— Jak się ten dzień zakończy? — pytała się siebie Elżbieta, podczas gdy obaj panowie z towarzyszącym im Edwardem zeszli na dól schodami. Gdy jednak płynęła minuta po minucie, a oni nie wracali, jęli się goście wymykać pędzeni ciekawością i żądzą sensacji, w końcu zaś rozmyśliwszy rzecz całą, powiedziała Elżbieta matce:
— Chodźmy! I ja muszę zobaczyć.
Całe towarzystwo weselne zebrało się pod drzwiami mieszkania Erno Szalaya. Wołano i krzyczano bezładnie, a doktor Haltauf i generał naciskali nieustannie guzik dzwonka elektrycznego, tak że hałaśliwy dźwięk słychać było daleko. Pozatem bili obaj pięściami w drzwi.
Tymczasem Edward jął szukać portjera i znalazł go w szynku, naprzeciw domu. Portjer obejrzał zamek fachowo i oświadczył.
— Drzwi są zatrzaśnięte tylko, a nie zamknięte na klucz. Mogę otworzyć bez trudu krzywym gwoździem! poczem ruszył spiesznie do swego mieszkania w podwórzu, wrócił z gwoździem i za pierwszą zaraz próbą, drzwi stanęły otworem.
Jakże się ten dzień skończy? — szepnęła Elżbieta w duchu, idąc wraz z ojcem i lekarzem na czele zaciekawionych.
Przebyli obszerny przedsionek, minęli pokój, gdzie zazwyczaj pracowali urzędnicy i weszli do prywatnego biura Erno Szalaya, poza którem było już tylko jego mieszkanie prywatne. W pokoju tym było całkiem ciemno i generał pokręcił taster elektryczny.
Spojrzenie wokół, a potem jednogłośny okrzyk zgrozy z dziesięciu, dwunastu, czy dwudziestu ust.
Przed otwartą a ściężaj kasą pancerną, leżał Szalay na brzuchu, a głowa jego tonęła w kałuży krwi.
Lekarz przyklęknął obok ciała, ale po kilku sekundach wstał i rzekł głucho.
— Pan Szalay został niedawno zamordowany przez strzał w czaszkę.
Nastąpiły histeryczne okrzyki, ataki mdłości, zabrzmiał płacz. Pierwszy opanował się generał i głosem marsowym wezwał gości, by odeszli. Wykonali to ochotnie, uciekając z pospiechem i tłumnie do czekających aut, oraz dorożek.
Zostali tylko generał, lekarz, Elżbieta i Edward. Panią Lehndorff, napół przytomną zaniosły do mieszkania Ellen i służąca. Upiornie blada, patrzyła Elżbieta przed siebie, myśląc.
— Dzień skończył się inaczej, niż każdy myślał.
Szeroko otwartemi oczyma spoglądała na zwłoki człowieka, który jej przed trzema zaledwo godzinami został poślubiony.
Nagle jednak źrenice jej rozszerzyły się tak, że nabrały barwy węglowo czarnej. Sykliwy krzyk wybiegł z jej piersi i schyliła się błyskawicznie, by podnieść coś, co leżało obok zwłok.
— Nie wolno niczego dotykać! — zagrzmiał generał. — Wszystko ma stać i leżeć jak jest, aż przybycia policji. Coś podniosła, Elżbieto?
Spojrzała na ojca, a twarz jej wykrzywił skurcz.
— Nic, ojcze! Wydało mi się tylko, że coś tam leży, ale był to cień tylko.
Elżbieta ścisnęła dłoń prawą i zatoczyła się. Byłaby upadła, gdyby nie Edward, który ją szybko objął w pół i powiódł do sofy w przeciwległym kącie pokoju.
— Nie wolno niczego dotykać i musimy prosić wielmożnych państwa, by raczyli poruszać się jak najmniej, by nie zatrzeć śladów. Ponieważ jest telefon, możemy niezwłocznie zawiadomić dyrekcję policji.
Wtej chwili dopiero przypomniał sobie generał znajomość z Bodenbachem.
— Najlepiej wprost zatelefonować do pana radcy policji Dra Bodenbacha. Zna on nas dobrze i weźmie sprawę w rękę.
— Zostaw, ojcze Thea w spokoju! — zawołała Elżbieta, wstając — oszczędź mu tego!
Generał popatrzył na córkę ze zdumieniem, a telefonujący policjant zauważył.
— Łaskawa pani! Niema tutaj mowy o jakiemś zostawianiu w spokoju. Pan radca policji Bodenbach jest przecież szefem biura bezpieczeństwa i musi być w pierwszej linji zawiadomiony o każdej zbrodni.
Nie oponując, skulona siedziała Elżbieta, podczas, gdy policjant rozmawiał z domową centralą dyrekcji policji.
— Tutaj policjant Nr. 133. Proszę mnie połączyć z urzędnikiem dyżurnym biura bezpieczeństwa, panem komisarzem Klotzem. Tutaj policjant Nr. 133 z rejonu Garnisonsgasse! Melduję posłusznie, że w domu przy Ferstlgasse 22 znaleziono zamordowanego bankiera Erno Szalaya. Jestem tu i proszę o instrukcje. Co? Pan radca policji jest jeszcze? Oczywiście, zaczekam.
W kilka sekund potem powtórzył meldunek radcy.
— Tak jest! Czekamy na przybycie pana radcy.




ROZDZIAŁ XII.

Bodenbach, który opuścił biuro, dręczony bólem głowy, istotnie był nieobecny ponad pół zaledwo godziny. Leidlich mający czekać nań w biurze, ale także wyszedł, wrócił kilka tylko minut przed nim i w chwili, gdy radca wchodził, siedział na swojem miejscu.
Przechadzka wyraźnie dobrze oddziałała. Bodenbach był jeszcze bardzo blady, ale nie tak już popędliwy i wzburzony, jak przedtem. Odzyskał spokój człowieka, który widzi, że trzeba się pogodzić z koniecznością i gotów to uczynić.
Nadeszły meldunki i sprawozdania komisarjatów, telefonicznie zawiadamiano o aresztowaniu dalszych członków bandy złodziei kolejowych, a Bodenbach polecił zamknąć ich w więzieniu policyjnem, zaś nazajutrz stawić do przesłuchania.
— Wiesz co? — powiedział Leidlichowi. — Zbliża się dziesiąta.
Mamy dziś za sobą dzień gorący pod każdym względem. To też po przejrzeniu sprawozdań komisarjatów, miast pracować dalej, wolałbym wypić gdzieś szklankę piwa. Chodź ze mną!
Wyrzekł to wesoło nieomal, a Leidlich przyjął zaproszenie, rzuciwszy jednak szefowi ukradkiem badawcze skośne spojrzenie. W kilka minut później zatętnił telefon gwałtownie, jak na alarm, a Bodenbach odebrał meldunek policjanta Nr. 133. Zerwał się porywczo, ale rzekł spokojnie:
— Mój drogi, będziesz m usiał sam pić piwo. W tej chwili otrzymałem meldunek o czemś strasznem, niepojętem. Ernö Szalay, który przed kilku zaledwie godzinami zaślubił pannę Lehndorff, został zamordowany. Wznieci to niesłychany rozgłos, prezydent będzie w najwyższym stopniu wzburzony, więc chociaż z wielu powodów jest mi bardzo przykro, muszę sprawę wziąć w ręce własne.
Zdawało się, że Leidlicha przygniatało brzemię tragicznej wieści. Chwycił oburącz głowę, bąknął kilka słów niezrozumiałych, patrzył przez chwilę w milczeniu na szefa, potem zaś, buchnąwzgrzytliwym śmiechem, powiedział:
— Ładne wesele... ani słowa... Krwawe wesele! Ano, jeśli słodka Elżbieta była dość mądra, może się cieszyć. Dużo przyjemniej być wdową Szalaya, niż żoną jego. Bardzobym rad współpracować w tej sprawie. Theo, pozwól mi asystować sobie!
Zachowanie Leidlicha odrzuciło Bodenbacha i przez ułamek sekundy zamigotała w nim świadomość, że towarzysz młodości jest mu raczej wrogiem, niż przyjacielem. Ponownie wdziewając na frak płaszcz od deszczu, powiedział szorstko.
— Niema o tem mowy! Jutro rano obejmiesz sprawę złodziei kolejowych. Do widzenia!
Auto służbowe czekało już przed bramą i radca Bodenbach, w towarzystwie trzech detektywów popędził na miejsce czynu. Zastał generała, lekarza Dra Haltaufa, Elżbietę, Edwarda i dwu policjantów w gabinecie, gdzie zwłoki leżały dotąd w zakrzepłej krwi na posadzce.
Zamienił niedoszczegalnie niemal wyszeptane pozdrowienie i uściski naprzód z generałem, potem zaś z Elżbietą, której lodowata i martwa ręka spoczęła w jego dłoni. Generał, który uważał się za równie ważnego, jak nieszczęśliwego, opowiedział co zaszło. Bodenbach zwrócił się do Edwarda.
— Jakie nazwisko wymienił ten pan, który chciał koniecznie rozmawiać z p. Szalayem?
— Na kilkakrotne pytanie moje, kogo mam zameldować, odrzekł: Tutaj radca dworu Krüger.
— Hm... nazwisko to jest mi całkiem nieznane, Czy w tym głosie było coś szczególnego?
— Właściwie nie. Ale teraz, gdy rzecz roztrząsam, wydaje mi się, że głos ten był sztucznie zmieniony. Wzruszywszy ramionami, odwrócił się radca do lekarza.
— Wszedłeś pan, doktorze, jak stwierdził ekscelencja, do tego pokoju o pół do dziesiątej. Kiedy mogła nastąpić śmierć?
— Nie mogę ustalić nic pewnego, panie radco, przeto przypuszczać należy, że śmierć nastąpiła w kwadrans, a co najwyżej w pół godziny przed naszem wejściem do gabinetu.
Bodenbach kazał zanieść zwłoki na kanapę, obejrzał ranę, potem zaś zbadał otwartą kasę, na której górnych półkach leżały pomieszane papiery, listy i banknoty najróżniejszego rodzaju. Także na posadzce pomiędzy kasą, a kałużą krwi leżały kartki, listy i dokumenty.
Tymczasem detektywi szukali daremnie broni, użytej do zbrodni, oraz śladów stóp i odcisków palców. Generał, Elżbieta i inni siedzieli milcząc na krzesłach. Odetchnąwszy głęboko, zwrócił się Bodenbach do nich.
— Na razie nie mamy tu nic do roboty. Moi ludzie pozostaną aż do chwili zabrania zwłok do sali obdukcyjnej, potem zamkną i zapieczętują drzwi, pozostawiając dwu policjantów na straży. Jeśli państwo będą łaskawi wziąć mnie do swego mieszkania, opowiem spostrzeżenia swoje, a także przeprowadzę przesłuchanie każdej osoby z osobna.
Elżbieta, dotąd jeszcze w sukni ślubnej, wróciwszy do siebie zdjęła w końcu welon i wianek mirtowy, a gładząc go czule, rzekła sobie bez słowa, w duchu, rozwierając szeroko, zdjęte strachem oczy.
— Wianuszek nienaruszony, ale za jakąż cenę!
Szybko zmieniła suknię ślubną na domową, jaką rano miała na sobie, zajrzała do matki, która płacząc leżała w łóżku. Przykładała jej kompresy wzburzona, ale zgoła nie zbolała Ellen, po chwili zaś znalazła się w gabinecie generała. Pośrodku pokoju stał Bodenbach, a Elżbieta zamknęła oczy, jakby ją olśniło światło.
Bodenbach mówił:
— Przypadek ten jest jednocześnie całkiem jasny i w najwyższym stopniu tajemniczy. Pewien człowiek, zwący się prawdopodobnie fałszywie radcą dworu Krugerem, dokazał tego, że Erno Szalay zeszedł do biura w parterze. Szalay był niewątpliwie w położeniu przymusowem. Z powodów, których nie znamy, pan Szalay, wpuściwszy niespodziewanie dziwnego gościa, otworzył kasę, prawdopodobnie po to, by mu dać pieniądze, lub jakieś dokumenty. W tej chwili nieznajomy strzelił z pobliża, o czem świadczą oparzenia na krawędziach rany, z odległości dwu jakby centymetrów, w ten sposób, że pocisk wszedłszy prawem uchem w górę, tkwi prawdopodobnie w kości czaszkowej. Szalay uczynił pół obrotu w lewo i padł martwy. Broń stanowił, sądząc po wielko kalibrowym pocisku, pistolet wojskowy, jakie dzisiaj mają dziesiątki tysięcy ludzi. Morderca zabrał go ze sobą.
A teraz motywy czynu, Nie można powiedzieć nic pewnego, ale prawdopodobnie, zachodzi tu przypadek mordu rabunkowego. Pan Szalay mógł posiadać w kasie znaczne sumy, w wysokości wielu miljonów. Zbrodniarz szukał zapewne plików banknotów w pakietach i znalazł je, gdyż inaczej nie zostawiłby tylu banknotów luźnych.
Spróbujemy oczywiście z ksiąg i zapisków zamordowanego stwierdzić, ile mógł wynosić łup zbrodniarza. Ale wątpię, by się to udało. Stosunki, jakie niestety obecnie panują u nas, w Austrji, pozwalają, zwłaszcza finansistom w rodzaju pana Szalaya (zaręczam, iż nie chcę obwiniać zmarłego) posiadać tak zwany majątek latający. Pieniądze znajdują się w kasie przez kilka zaledwie godzin, albo conajwyżej dni i niema z nich śladu w księgach.
— Muszę wyznać, że stoję przed strasznie trudnem zadaniem. Morderca wykorzystał ze świetną zręcznością jedyną sposobność dostania się o późnej godzinie do domu w sposób niepostrzeżony. Po zetknięciu z p, Szalayem wyszedł również niepostrzeżenie. Bylibyśmy bardzo bliscy rozwiązania zagadki znając treść rozmowy telefonicznej mordercy z ofiarą. W braku tego, możemy jeno żywić nadzieję, że traf szczęśliwy naprowadzi nas na ślad. A teraz radbym... jest to czysta formalność zresztą... poddać z osobna naprzód ekscelencję, potem zaś pannę... raczej panią Szalay, poddać krótkiemu przesłuchaniu.
Siedzieli obaj naprzeciw siebie. Generał był teraz znużony, skurczony i znacznie postarzały. Wychylił szybko kieliszek kcniaku, a radca Bodenbach zapalił papierosa.
— Przed kilku dniami dał mi ekscelencja do zrozumienia, że Erno Szalay postąpił wobec córki pańskiej bardzo szlachetnie, zabezpieczając jej przyszłość. Czy mogę prosić o bliższe szczegóły?
— Ano, — rzekł generał w zadumie — teraz wydaje mi się, jakgdyby Szalay żywił przeczucie śmierci. P rzed dwoma tygodniami powiedział mi, że go niepokoi myśl, iż zemrze nagle i zostawi cały majątek dalekim krewnym na Węgrzech, których niemal nie zna. Oświadczył, że zrobi testament na korzyść Elżbiety. Potem, w razie przyjścia na świat dziecka, miało się wprowadzić odpowiednią poprawkę. Zaraz następnego dnia zawiadomił mnie, że testament gotowy i oddał mi dokument w przechowanie.
Z wahaniem ciągnął dalej stary generał.
— Prócz tego wręczył mi listę tych wszystkich banków w Holandji, Danji, Szwajcarji i Niemczech, gdzie posiada bardzo znaczne konta, Zawiadomił jednocześnie te banki, że w razie śmierci dane sumy przechodzą na żonę. Te zagraniczne konta, jak mi powiedział, stanowią część główną jego majątku i w ten sposób uszłyby wszelkiego opodatkowania w Austrji.
Bodenbach potwierdził skinieniem głowy.
— To jest całkiem bez zarzutu, gdyż po jego śmierci państwa zagraniczne nałożą podatek spadkowy, a dwukrotne opodatkowanie jest niedopuszczalne. Spadek znajdujący się w k raju przypadnie w niemałej części skarbowi państwa, gdyż przypuszczam, że pan Szalay nie był zbyt ścisły w płaceniu podatków i fasjach majątkowych. Jedno jest tylko jasne. Córka pańska, skutkiem śmierci męża stała się kobietą bogatą, zupełnie niezawisłą, tak iż ta tragiczna historja, z punktu czysto materjalnego jest czemś w rodzaju wielkiej wygranej.
Generał rzucił się z oburzeniem:
— Co pan masz na myśli, panie radco policji?
— burknął.
— Ekscelencjo! — odparł Bodenbach z uśmiechem. — Tak jak pan w uwadze mojej znalazłeś coś podejrzanego, tak samo weźmie to opinja publiczna. Ludzie powiedzą... Cóż za szczęście! Śmierć przyszła w sam czas! I dziś nie sposób nawet przewidzieć, jak daleko sięgnie oszczerstwo.
Ponieważ jednak wiem, że zachodzi tu przypadek morderstwa rabunkowego, całem zaś pragnieniem jest w miarę możności przyczynić się do szczęścia pańskiego domu, w pierwszej zaś linji do szczęścia córki pańskiej, przeto uczynię wszystko, by z góry złamać kolec obmowy.
Bodenbach zadał jeszcze kilka pytań odnośnie do przebiegu wydarzeń podczas uroczystości weselnej, poczem poprosił o rozmowę z Elżbietą.
Siedziała w wielkim fotelu klubowym, zaś Bodenbach chodził po pokoju. Drganie mowy świadczyło o wzburzeniu, ale nie patrzyła mu w oczy, tylko na ścianę. On odsunął włosy z wysokiego czoła.
— Elżbieto! — powiedział. Dzień zakończył się inaczej, niżeśmy myśleli wszyscy.
Drgnęła konwulsyjnie.
— Dziwne szczęście uczyniło panią małżonką Erno Szalaya, nie dopuszczając jednocześnie byś pani została naprawdę żoną jego. Ojciec pani potwierdził mi przed chwilą, że jesteś bogata i niezależna. Życie otwarte na ścieżaj i wszelki luksus możliwy. Ja zaś, jako dobry, stary przyjaciel uczynię wedle sił wszystko co trzeba, by nie dosięgło pani oszczerstwo, by nie podkreślano, że gwałtowna śmierć Szalaya była dla niej szczęściem.
Elżbieta zacisnęła kurczowo dłonie, on jednak ciągnął dalej, jakby nie widząc jej cierpienia.
— W czasie najbliższym będziemy się widywać rzadko. Przypuszczam, że jak tylko można najspieszniej opuści pani Wiedeń, by gdzieś przepędzić lato i przyprowadzić nerwy do równowagi. Ja sam będę miał na razie dużo zajęcia ze sprawą Szalaya, potem zaś wziąwszy urlop powędruję pieszo w góry.
Z wielu względów dobrze będzie trzymać się zdała. Przedtem dzieliło nas ubóstwo moje, teraz tworzy przeszkodę bogactwo pani. Toteż odejdę, oświadczywszy tylko, że uczucie moje jest tak niezmienne, jak bieg ziemi wokoło słońca, a niczego bardziej nie pragnę i pożądam, jak jej pełnego szczęścia!
Theo pochylił się nad lodowato zimną ręką Elżbiety, ucałował ją i wyszedł szybko. Ona zaś zrazu stała bez ruchu, potem jęła nadsłuchiwać milknącego w dali odgłosu jego kroków, łzy spływały po policzkach, a jednocześnie przedziwny uśmiech zjawił się na drgających spazmatycznie ustach.




ROZDZIAŁ XIII.

Tragiczna śmierć Szalaya sprawiła wielkie wrażenie i przez długie dni następne nie mówiono w mieście o niczem innem. Fakt, że morderstwo nastąpiło w sam dzień ślubu, w trzy zaledwie godziny po wspaniałym obrzędzie i uczcie, fakt ten nadawał zbrodni zabarwienie melodramatyczne, a wszyscy, którzy znali Szalaya i Elżbietę, zaczęli, jak to dobrze powiedział Bodenbach, skłaniać się do poglądu, że nie było to nieszczęście, ale przeciwnie akt niesłychanego, tajemniczego wprost szczęścia.
Ale sama policja tłumiła w zarodku to podejrzenie, od samego początku twierdząc z całą stanowczością, że zachodzi tu przypadek morderstwa rabunkowego i nic więcej. Z notatek i listów wysnuł Bodenbach oficjalnie wniosek, że zrabowano kilka miljonów, chociaż cyfra dokładna była niemożliwą do stwierdzenia. Radca dworu Kruger nie istniał w całej Austrji, nie ulegało przeto wątpliwości, że zbrodniarz zwabił ofiarę do biura, przybierając nazwisko fałszywe.
W trzy dni po morderstwie dała policja dziennikom obszerny komunikat, zakończony takim ustępem:
— Policja stwierdziła całkiem definitywnie, ze p. Erno Szalay utrzymywał stosunki z niezliczonymi agentami pieniężnymi, narodowości polskiej, rumuńskiej, węgierskiej i ukraińskiej. Załatwiali oni dla niego różne, bardzo podejrzane interesy, głównie zaś przemycali miljony zagranicę, oraz z zagranicy do A ustrji. Pośród tych agentów, mogło się znaleźć niejedno indywiduum, gotowe na wszelką zbrodnię. Któryś z nich, znający dokładnie rozkład mieszkania Szalaya i poinformowany o szczegółach uroczystości weselnej, wezwał go prawdopodobnie do telefonu, pod pozorem ważnych, nie ulegających zwłoce interesów i zwabił w ten sposób do biura. Mieszkanie port jera położone jest w podwórzu. On sam, jak zostało stwierdzonem siedział od ósmej wieczór w gospodzie naprzeciwko domu i grał w karty, podczas gdy żona jego pomagała w kuchni, w mieszkaniu rodziny Lehndorffów. Skutkiem tego mógł zbrodniarz wejść niepostrzeżenie do domu i do mieszkania Szalaya, który go oczekiwał. Dokonawszy czynu oddalił się z całym spokojem. Nie zdołano odnaleźć żadnych śladów stóp, ani też odcisków palców i z tego powodu na razie nie istnieje możliwość wykrycia mordercy.
Dalsze zawiadomienie policji dotyczyło spadku po zamordowanym.
— Nietylko policja bezpieczeństwa, ale także władze skarbowe są wysoce zainteresowane przypadkiem Szalaya. Podczas, gdy dotąd nie powiodło się natrafić na najdrobniejszy ślad mordercy, stwierdziły władze skarbowe, że zamordowany, poza różnemi cennemi nieruchomościami, jak dom przy Ferstlgasse i niedawno nabytej willi w Hietzingu, posiada jeszcze złożony w różnych bankach wiedeńskich majątek, wynoszący gotówką, około pięćdziesięciu miljonów. Zdaje się, że najmniej trzy czwarte tej gotówki zafantuje skarb państwa.
Po tem ostrożnem oświadczeniu policji, opinja publiczna nabrała przekonania, że pani Elżbieta Szalay jest wprawdzie osobą bogatą, ale nie oddziedziczyła wcale olbrzymich bogactw męża. Kilka tylko wtajemniczonych osób wiedziało o niezmiernych sumach zagranicą, jakie stały się własnością młodej wdowy.
W początkach lipca wyruszyła Elżbieta, noszącą z powrotem nazwisko ojca swego, z rodzicami i Ellen do Szwajcarji, zaś Theo Bodenbach, rozpocząwszy urlop, powędrował z plecakiem i kijem alpejskim w góry północnego Tyrolu. Komisarz Leidlich został we Wiedniu, zmuszony czekać powrotu szefa, zanim rozpocznie urlop własny.
Mimo, że przypadek Szalaya był niemal załatwiony ze stanowiska praktycznego, raz po raz wertował akty. Jednocześnie odbywał Leidlich częste, a długie konferencje w małej garkuchni, w Rossau, z wysokim, rudowłosym młodzieńcem, który wypuszczony z więzienia służył w prezydjum policji półurzędowo, jako jeden z najchytrzej szych konfidentów, a był używany także przez Leidlicha do prywatnych przeszpiegówek.




ROZDZIAŁ XIV.

Jeździec i amazonka pędzili wyciągniętym kłusem przez ośnieżone aleje zw ierzyńca w Leinz, tak że biedny Troll zaledwo mógł im nadążyć. Ale piękny, smukły pies-owczarz raz poraź płatał figla jeźdźcom i tam, gdzie aleja tworzyła zakręt, pędził na przełaj przez łąkę, skracając w ten sposób znacznie drogę. Z pełnem oburzenia szczekaniem w padał na jadących, skacząc na jasnego kasztana damy, tak że koń ciskał się potrosze i wpadał w stępa, Elżbieta Lehndorff, pochylona w siodle gładziła łagodnie głowę psa, mówiąc do towarzysza swego, hrabiego Thunwalda.
— Biedny Troll jest w pełnem prawie złoszczenia się. Skądże ma czynić takie wysiłki, dlatego tylko, że mamy ochotę jechać galopem?
Konie stąpały teraz blisko siebie, a Elżbieta podjęła na nowo.
— Wiesz pan, hrabio, taka poranna przejażdżka konna zalicza się do najpiękniejszych chwil życia i jesteśmy wprost niewdzięczni, zapominając w kilka godzin potem o niej, jakby nigdy nie istniała.
Jasnowłosy, czesko-niemiecki arystokrata, o szczerem, sympatycznem obliczu, pomyślał chwilę, potem zaś rzekł.
— Zapominać może pani chyba tylko, pani Elżbieto! Te wspomnienia stanowią całą niemal treść mego życia. Krótki czas pobytu razem, to jedyne moje lekarstwo w przykrych godzinach, jakie tak często przecierpieć trzeba.
Elżbieta nie odrzekła nic, a hrabia Egon Thunwald ciągnął dalej:
— Elżbieto! Owdowiałaś pani przed pół rokiem zaledwie, wiem jednak, że nie bolejesz z powodu straty męża i to słusznie, bowiem nie uczynił pani żoną swoją. Z jakiego tedy powodu wymykasz mi się pani, ile razy zadaję pytanie decydujące? Wiesz dobrze, Elżbieto, że pożądam cię całem sercem, wiesz pani, chociażbym tego nie był wysłowił, że najgorętszem pragnieniem jest uczynić cię żoną moją. Cóż tedy stoi na przeszkodzie? Jestem dość bogaty, by ci dać wszystko, choćbyś była biedna, masz pani dla mnie pewną sympatję, jestem od ciebie tylko o dziesięć lat starszy, to też wszystko byłoby w porządku, a życzliwe słówko, uczyniłoby mnie najszczęśliwszym z ludzi świata!
Elżbieta uśmiechnięta smętnie spojrzała w błękitne, dobroduszne oczy hrabiego.
— O tak, z pańskiego punktu widzenia, wszystko w porządku! Ale niestety życie nie jest proste i prostolinijne, czasem nawet bardzo kręte, zawiłe i skomplikowane. H rabio Egonie, wyznam panu! Gdybym była wewnętrznie tak wolna 1niezależna jak wyglądam z pozoru, w tej chwili głośno i z radością dałabym panu moje słowo, w kwadrans potem uszczęśliwiony ojciec przycisnąłby pana do piersi, mama zaczęłaby płakać, zaś Ellen pobiegłaby do telefonu zawiadomić przyjaciółki. Ale nie jestem wolna i niezależna, to też niczyją żoną zostać nie mogę.
Hrabia Thunwald pobladł, poderwał konia, tak, że się otarł o wierzchowca Elżbiety i rzekł cichym, chłopięcym, żałosnym tonem.
— Kochasz pani tedy innego, Elżbieto?
— Tak jest istotnie, hrabio! Kocham go tak gorąco, że pojąćnie mogę, bym przyjąć mogła miłość innego mężczyzny. Raz coprawda, chciałam to uczynić, ale...
Dalsze słowa Elżbiety zatonęły w półmruku.
— A więc dlaczego...
— Chcesz pan zapytać, dlaczego nie zaślubiłam tego człowieka?Przysposób się hrabio na niespodziankę. Człowiek, którego kocham, kocha mnie wzajem i to bardziej jeszcze, z większem oddaniem, bezinteresownością, poświęceniem, nie jest mężem innej, zakonnikiem ani też chorym, a mimoto nie chce mnie. Wymknął się chyłkiem z widowni mego życia, stroni odemnie, gardzi mną... Czyż to nie komiczne, hrabio?
— To jest szaleństwo i ohyda! — wykrzyknął Egon i ścisnął konia lędźwiami, tak że wierzchowiec stanął dęba. — To przewrotna kokieterja głupca, niegodziwca!
— Nie, nie! — zaprzeczyła energicznie. — Nie jest on ani przewrotny, ani głupi, a najmniej już skłonny do kokieterji. To człowiek w całej pełni słowa serdeczny i naturalny! Może trochę przeczulony i nazbyt wytworny... ale on ma rację, to się stać nie może! A teraz, drogi hrabio Egonie, sądzę, że czyniąc wspólne przejażdżki konne jutro, pojutrze i codziennie, będziemy rozmawiali o rzeczach miłych, wesołych, o wszystkiem, tylko nie o miłości... nieprawdaż?
Bez słowa ucałował hrabia podaną sobie dłoń Elżbiety i pojechali dalej lekkim kłusem.
Gdy Elżbieta usiadła do śniadania na ogrzanej, oszklonej terasie, skąd się słał rozległy widok na park i pobliskie wzgórze lesiste, znalazła na stole pęk prześlicznych, świeżo rozkwitłych róż białych, oraz list.
Otworzywszy kopertę przebiegła oczyma wiersze pisane charakterem znanym sobie dobrze. Pisał współwłaściciel nadreńskich, oraz austrjackich kuźnic, człowiek bardzo bogaty, który od niedawna bywał u Lehndorffów.
W niewielu serdecznych, taktownych, dobrze dobranych wyrazach, skreślił Helmut Petermann głębokie, niezatarte wrażenie, jakie na nim uczyniła Elżbieta i pytał, czy wolno mu starać się o jej rękę.
Zadumana, uśmiechnięta smętnie, patrzyła przed siebie, myśląc.
— Biedny chłopiec! Wszyscy oddają mi serca swoje, nie wiedząc w jakiej żyję rozterce i udręczeniu.
Wszedł generał, pocałował córkę w czoło i zasiadł wygodnie obok niej.
— I cóż, Elżbietko, — rzekł — to dzień prawdziwie uroczy. W czesnym rankiem wyjechałaś konno, pozwalając zalecać się sobie pięknemu hrabiemu, a zaraz przy śniadaniu otrzymujesz bukiet godny primabaleriny. Czy wolno wiedzieć jak się zwie ofiarodawca?
— Oczywiście, ojczulku! Helmut Petermann przysłał mi te kwiaty, wraz z oświadczynami. Ale nie jest dzisiaj pierwszym. Hrabia Egon ofiarował mi pomiędzy galopem i kłusem serce swoje.
Zaciekawiony wielce generał spojrzał na córkę pytająco.
— To zaiste trudna sytuacja! — rzekł po chwili. — Thunwald jest świetną partją, kawaler dziarski co się zowie, prastary ród szlachecki, posiada ogromne obszary ziemi w Czechach i Bawarji, a przytem młodzieniec miły nadzwyczajnie.
No, a Petermann to podobno krezus, przytem genjusz i krążą pogłoski, że pewna księżniczka angielska zakochała się w nim na zabój. Trudno ci będzie decydować, moje dziecko!
— Nic łatwiejszego, ojczulku! — odrzekła. — Pierwszemu odmówiłam już, a drugiemu powiem to samo dziś jeszcze.
Generał Lehndorff obruszył się mocno na to rozstrzygnięcie. Dłoń, którą obłupywał jajo zadrżała, a pomarszczoną twarz okrył ciemny rumieniec.
— Muszę wyznać otwarcie, — powiedział — że mnie to bardzo dziwi. Jesteś bardzo bogata, ale to nie dowód, by odrzucać bez namysłu tak świetne szansy.
Elżbieta u jęła głowę w obie ręce.
— Daj pokój, ojczulku! — powiedziała. — Nie chcę, poprostu i koniec. Ten jeden dzień burzy czerwcowej dał mi raz na zawsze prawo czynić to, co chcę, a nie to com powinna...
Dzień ten miał przynieść Elżbiecie dalsze jeszcze podniecenia. Po śniadaniu napisała do Helmuta Petermanna w sposób życzliwy, serdeczny niemal, odmawiając mu ręki swojej. Drugi list, skierowany był do Thea Bodenbacha.
— Theo, nie widziałam już pana od pół roku i tęsknię za pańską przyjaźnią, oraz głębokim, mądrym poglądem na świat. Podkreśl pan grubą kreską wszystko, co leży poza nami i przybądź do mnie. Jeśli postanowimy oboje nie mówić ni słowa o przeszłości, ale ciągle wyłącznie o chwili bieżącej i tem co nastąpi, to przyjaźń nasza stałaby się na nowo taką, jaką była ongiś. Przybywaj Theo, potrzebuję cię!
Elżbieta wysłała list umyślnym do prezydjum policji, a zanim upłynęły dwie godziny trzymała już odpowiedź w drżących rękach.
— To niemożliwe, Elżbieto! Przeszłość wygasić się nie da... Nie mogę pani dać wyłącznie przyjaźni, gdyż kocham cię dziś bardziej, niż kiedykolwiek. Życie moje stało się puste i bez treści, gdyż wypełniasz je całe, a być z tobą nie mogę. Przekraczałoby siły moje pożądać cię, a zresztą nie wolno mi! Proszę, nie zwalczaj pani woli mojej, gdyż takie zwycięstwo byłoby dla mnie zatratą. Wierz mi pani, życie me jest twoją własnością, chociaż dzielić ze sobą życia nie możemy...
Elżbieta odczytała te słowa i to, co nie zostało w nich wyrażone. Dreszcz ją przejął, a głos zabrzmiał tak twardo i szorstko, że Ellen, która właśnie wpadła, niby wesoły powiew wiatru, rzuciła jej spojrzenie wyrażające zdziwienie i zapytanie.




ROZDZIAŁ XV.

Otrzymawszy list Elżbiety w biurze, odpowiedział Bodenbach z głębi duszy udręczonej niezmiernie. Wysławszy list czuł się rannym, pustym, jakby wypalonym wewnątrz. W ciągu jednej chwili utracił całą nadzieję życia. Leidlich, który był świadkiem jak posłaniec przyniósł list i zabrał odpowiedź, spytał głosem, pełnym współczucia:
— Niemiłe wiadomości, nieprawdaż? A propos — dodał zaraz. — Czy widujesz się często z piękną Elżbietą? Jest ona dziś najbardziej może otoczoną przez wielbicieli kobietą stolicy. Powiadają, że o względy jej starają się hrabia Thunwald i wielki przemysłowiec Petermann, a ona duma, którego z nich uszczęśliwić.
— Prosiłem cię już — odrzekł radca szorstko — byś zaniechał wszelkich uwag odnośnie do rodziny Lehndorffów, gdyż mnie to wcale nie interesuje. Zdaje się wziąłeś Elżbietę Lehndorff formalnie pod nadzór policyjny. Szkoda, że nie poświęcasz tyle energji i trudu bieżącym sprawom urzędowym, gdyż miałbyś dotykalne powodzenie.
Cios trafił, a Leidlich wykrzywił zjadliwie brzydką twarz.
— Wiesz przecież, że swego czasu w Koloszwarze bywałem często w domu Lehndorffów i dlatego interesuje mnie dalszy rozwój wydarzeń.
Bodenbach nie odparł nic, ale uczuł pewnego rodzaju zaniepokojenie. Z jakiegoż to powodu węszył Leidlich za Elżbietą, dlaczęgo co dnia niemal opowiadał o niej, dlaczego domyślał się nieustannie głębszego uczucia jego dla Elżbiety?
Tegoż dnia, po kilkugodzinnej wędrówce wzdłuż i w poprzek miasta, doszedł Bodenbach do wniosku, że w życiu jego musi nastąpić zmiana radykalna, o ile nie ma zginąć fizycznie i moralnie. Przez kilka już miesięcy nie mógł sypiać, tracił na wadze i cierpiał neurasteniczny niepokój, który nietylko odbierał mu wszelką radość życia, ale paraliżował także wydajność pracy zawodowej.
Coraz to częściej zdarzało się, że oddawał ważne przypadki kolegom młodszym, czując, że nie jest już na wysokości zadania. Gdy po kilku dopiero dniach rozmawiał z prezydentem w ważnej sprawie, rzekł tenże, potrząsając głową.
— Co panu jest, kolego? Coś pana gnębi. Przedrażnienie i nerwowość niesłychana, musisz pan wypocząć przez kilka miesięcy. Jeśli chcesz pan dostać urlop, pogadamy o tem i zrobi się.
Co było czynić? Na cóż się mógł zdać urlop z którego końcem trzeba było we Wiedniu rozpocząć znów na nowo życie udręki codziennej. A pewnego dnia odda Elżbieta, mimo wszystko, komuś rękę swoją, on zaś, utraciwszy całe szczęście życia będzie zmuszony przebywać w temsamem mieście i oddychać temsamem powietrzem.
— Trzeba mi iść precz stąd, daleko, spalić za sobą okręty, rzucić się w nowe, nieznane życie i odnaleźć samego siebie w twardej walce i zapasach.
Ale jakże to wykonać? Bodenbach był zupełnie bez środków, ograniczony wyłącznie do pensji urzędniczej, przeto zagranica była mu zamknięta, chociaż w Ameryce, skutkiem władania świetnie językiem angielskim, napewne zdobyłby stanowisko. Chcąc atoli dostać się tam musiał zabrać mnóstwo pieniędzy dla opędzenia kosztów podróży i pierwszych tygodni pobytu w Nowym Świecie. Nawet sprzedając państwu pensję swoją nie uzyskałby sumy potrzebnej dla przejazdu, drugą bodaj kajutą.
Dnia następnego otrzymał całkiem niespodzianie odpowiedź na to pytanie. Nctarjusz z Lincu doniósł mu, że zmarły niedawno stryj pens jonowany, starszy radca skarbowy, Gustaw Bodenbach, uczynił go generalnym spadkobiercą, jako jedynego krewniaka.
Nie wielka była spuścizna po staruszku. Kilka tysięcy koron gotówką, ładne, stare meble, kilka dobrych obrazów, pozatem zaś złoty zegarek z grubym łańcuchem, złoty pierścień z pięknym kamieniem i złota tabakierka. Objąwszy spadek, uzyskał Bodenbach za urządzenie, obrazy i złote drobiazgi tyle, że mógł już przedsięwziąć wyprawę za morze.
W zupełnej tajemnicy dokonał potrzebnych przygotowań, a w styczniu poprosił prezydenta o zwolnienie ze służby.
— Pan prezydent — powiedział — trafnie odgadł, że mnie coś przygnębia. Są to czysto wewnętrzne sprawy serca, które mi czynią niemożliwym dalszy pobyt we Wiedniu. Czuję się dość młodym jeszcze, by rozpocząć życie nowe i pragnę z okrojonej ojczyzny naszej wyjrzeć na świat szeroki. Nie wiem jeszcze dokąd się udam, może do Anglji, może też do Australji, czy do Argentyny, w każdym razie gdzieś, gdzie będę mógł skryć się.
Prezydenta zasmuciła szczerze strata zdolnego urzędnika, usiłował go zatrzymać, przyrzekł ponowny awans poza turą, ale Bodenbach pozostał niezwruszonym.
Leidlich był przez chwilę wprost przerażony, zaraz jednak twarz jego wykrzywił zwyczajny grymas.
— Wierzę mocno, że ci tu już niemiło i czujesz się nieswojo. Ja, na miejscu twojem, uczyniłbym to samo.
Bodenbach wiedział dobrze, co znaczą te słowa Leidlicha i znowu doznał uczucia niechęci i odrazy, ale nie rzekł nic. Tegoż dnia odbył Leidlich długą konferencję z rudowłosym, byłym więźniem, który teraz służył policji.
Elżbietę pożegnał Bodenbach listem, który oddał na pocztę dopiero tuż przed odjazdem pociągiem pospiesznym do Trjestu.
— Elżbieto, — pisał — opuszczam Europę, nie żegnając pani osobiście, gdyż pożegnanie to byłoby dla nas obojga napewne niezmiernie gorzkie, Udaję się kędyś, za morze, by rozpocząć życie nowe, gdyż stare jest już wprost niemożliwem do zniesienia. Wyjeżdżam z całym spokojem, wiedząc, że masz pani pełne oparcie i opiekę, a nie zajdzie pewnie przypadek, bym ci był potrzebny.
— W dalekich krajach zostaniesz mi pani tem, czem jesteś dotąd, bez względu na koleje losu mego. Życzę pani z całego serca, byś wewnętrznie odstała odemnie i niedługo rozpoczęła szczęśliwe życie u boku człowieka godnego ciebie. Żegnam panią, Elżbieto i proszę nie myśl źle o mnie, cokolwiekby się zdarzyć miało.
Przeczytawszy ten list wybuchnęła Elżbieta niepowstrzymanym łkaniem. Teraz dopiero uświadomiła sobie w pełni, jak bardzo kocha Thea i jak nierozłączne są ich losy. Nie widziała go, coprawda, od strasznego dnia zaślubin, ale przebywał w temsamem mieście, wiedziała, że może go dosięgnąć każdej chwili i oddawała się nadziei, iż wróci, a wszystko będzie znów jak dawniej.
Teraz atoli rozwierała się straszna pustka, wywołując uczucia bezgranicznego smutku.
Opanowała ją myśl jedna. List nosił datę dnia ubiegłego. Może Theo nie wyjechał jeszcze, może chce wyjechać dziś dopiero. Gdyby go mogła przychwycić, rzuciłaby mu się na szyję, wołając:
— Bierz mnie, albo zabij!
Szybko włożyła kapelusz, wzięła futro i kazała, by podjechał elektromobil. Zawahała się na chwilę. Gdzież szukać było Thea? W urzędzie? Nie, jeśli nie wyjechał jeszcze, musiał w domu u siebie pakować rzeczy. Dała szoferowi adres mieszkania kawalerskiego na Josefstadzie. Poraź pierwszy wkroczyła do tego domu. Wyszła do niej gospodyni, od której Bodenbach odnajmywał dwa pokoje.
— Pan radca policji? Ach, mój Boże! Wyjechał jeszcze wczoraj rano! Tak porządnego, zacnego lokatora nie znajdę już pewnie. Dokąd wyjechał? Nie wiem zgoła. Gdym pytała, pan radca powiedział: — pani Schmitz, sam nie wiem dokąd jadę, nazbyt długo drepciłem wytyczonym szlakiem, teraz daję się ponosić prądowi, na oślep!
Elżbieta, siedząc w aucie, płakała zrazu, nagle jednak, poszarpawszy w strzępy chusteczkę, wyprostowała się sztywno, a twardy wyraz okolił jej usta.
— Uciekł przedemną! Opuścił mnie, chociaż tak gorąco prosiłam, by został! Wzgardził mną, jak pierwszą lepszą, dobrze! Zapomnę o nim, będę się podobnie jak on oszałamiać.
Od tego dnia zaczęła Elżbieta, w swej willi w Hietzingu prowadzić dom otwarty. Codziennie przyjmowała gości, a często dopiero o czwartej odjeżdżały ostatnie auta.
Generałostwo Lehndorffowie pochwalali zrazu żywo tę zmianę. Odpowiadało to zwłaszcza Ellen, która z każdym dniem piękniejsza, czuła się w swoim żywiole.
Niedługo jednak jął generał z niechęcią potrząsać głową, bowiem wcale nie gustował w towarzystwie, jakie zapełniało wspaniałe komnaty. Elżbieta na stałe znieść nie mogła panów i dam z doby ubiegłej, którzy żyjąc bezczynnie, narzekali tylko ciągle na czasy nowe. Nie czyniąc przeszkód rodzicom w zapraszaniu starych znajomych, wprowadzała w towarzystwo osoby nowe, współczesne, nie zawsze wolne od zarzutu.
Była jej w tem bardzo pomocną siostra, Ellen, która utrzymywała nadal stosunki z Koritschonerami i ich całą sferą. To też widywało się u Elżbiety, obok ludzi, jak hrabia Thunwald i Helmut Petermann, osobniki egzotyczne z Zachodu i Południa, młodych bankierów, królów przemysłu, posłów socjalistycznych, pisarzy i malarzy, słowem cały nowy Wiedeń odzwierciedlał się w salonach Elżbiety Lehndorff.
Niewiadomo, czy Elżbieta czuła się szczęśliwą. Gdy wieczór otaczano ją zewsząd, słynna artystka siedziała przy fortepianie, służba w liberji roznosiła bez szmeru potrawy na srebrnych tacach i wnoszono ciągle nowe wiaderka z lodem, z którego sterczały złote głowy flaszek szampana, wówczas, przez chwilę doznawała Elżbieta uczucia, że teraz dopiero używa życia w całej pełni, Atoli, znalazłszy się o świcie w samotnej sypialni, czuła bezgraniczną pustkę, brak odwagi i beznadziejność. Przygnębiało ją to strasznie, tak, że dopiero po kilku godzinach gorzkiego płaczu mogła zasnąć. A we śnie słyszała nieustannie słowa starej wróżby:
— Dzień skończy się inaczej niż myślano.




ROZDZIAŁ XVI.

Niebawem zdarzyło się coś, co skierowało życie Elżbiety na nowe zgoła tory. To coś, przybrało na się postać komisarza policji Leidlicha.
Leidlich wiódł od czasu wyjazdu Bodenbacha dziwny żywot. W tydzień po tem wydarzeniu, zjawił się u niego rudowłosy konfident i przyniósł wiadomości, które go widocznie zadowolniły.
Od tej chwili zaczął dbać wielce o powierzchowność swoją, podczas gdy był dotąd bardzo zaniedbany. Mimo wysokich cen, wystroił się u pierwszorzędnego krawca i uczęszczał stale do zakładu manicury, gdzie czyniono desperackie wysiłki, by jego połamane i popękane paznokcie doprowadzić do połysku.
Tak, tak... Leidlich bywał nawet na lekcjach jednego ze słynnych tancmistrzów, nie poto zresztą, by zgłębić zasady modnych tańców, ale w celu studjowania wykwintnych poruszeń, ukłonów i póz właściwych.
W chwilach wolnych od zajęć jeździł co dnia niemal do Hietzingu i tam myszkował w pełnej szacunku odległości dokoła willi Elżbiety, czasem mówiąc do siebie głośno i gestykulując żywo, to znów w milczeniu, z głową podniesioną dumnie, jak człowiek, który zdąża do określonego, wzniosłego celu.
Pewnego dnia, popołudniu zaraz po Wielkiej Nocy, ubrany uroczyście podjechał Leidlich autem do willi, wręczył lokajowi bilet wizytowy i kazał się zameldować pani Elżbiecie Lehndorff.
Zaskoczyło ją bardzo, gdy odczytała nazwisko Gustawa Leidlicha, komisarza policji. Żywo przypomniał jej się ów odstręczający, niezgrabny człowiek. tak niesympatyczny jeszcze z czasów koloszwarskich, którego potem, we Wiedniu przyjąć nie chciała.
W pierwszej chwili było jej zamiarem odmówić pod jakimś pozorem, ale zaraz wspomniała, że Leidlich, był bezpośrednim kolegą biurowym Thea. Może przynosił wieść o nim! Tak być musiało niewątpliwie i nareszcie dowie się o losach człowieka, którego nie mogła zapomnieć.
Opanowana tą myślą, straciła wprost orjentację, witając Leidlicha pytaniem:
— Przynosisz pan wieść od Dr. Bodenbacha. Mówże pan gdzie się znajduje!
Nie przysposobiony na taką obcesowość wypadł z kontenansu i odpowiadając, skrzywił się fatalnie:
— Gdzie jest obecnie, nie wiem. Znane mi są tylko fakty, o których łaskawą panią zapewne poinformowano. Opuściwszy Wiedeń, wyjechał z Trjestu parowcem „Vittorio Emanuele" do Nowego Jorku.
Elżbieta opanowała się szybko.
— O tak, wiedziałam to! — rzekła — A teraz radabym wiedzieć, czemu zawdzięczam przyjemność wizyty pańskiej?
Leidlich złożył koślawy ukłon.
— Łaskawa pani, wyjaśnienie zajmie pewien krótki czas. Czy mogę prosić o rozmowę w cztery oczy przez jakiś kwadrans?
Bez słowa wskazała Elżbieta gościowi fotel, potem zaś, przywoławszy dzwonkiem lokaja poleciła nie anonsować nikogo.
Leidlich zaczął wypowiadać słowa, wyuczone na pamięć. Rozmowa trwała blisko pół godziny, poczem Leidlich wyszedł zupełnie oszołomiony, z cerą koloru sera, zwisającymi głęboko na czoło włosami. Był tak dalece nieprzytomny, że gdyby nie lokaj, który pobiegł za nim, oddaliłby się bez kapelusza i płaszcza.
W salonie została Elżbieta pół żywa, z szeroko rozwartemi oczyma, przyciskając oburącz bijące młotem serce, zaś taksówka wiozła w stronę miasta człowieka złamanego wewnętrznie, w którego duszy wrzał wstyd, wściekłość i rozpacz.
Dotarłszy do domu dostał Leidlich ataku szału. Piana wystąpiła mu na usta, oczy nabiegły krwią, skakał po pokoju jak żbik ranny, chwyciwszy sznur port jery zrobił pętlę i założył ją sobie na szyję. W godzinę potem, gospodyni znalazła zwłoki, wiszące u haka obrazu.
Wyczytawszy nazajutrz, że Leidlich, prawdopodobnie w przystępie obłędu położył kres życiu swemu przez powieszenie, nie przestraszyła się wcale, ani zdziwiła Elżbieta. Z wyrazem ulgi przesunęła dłoń po pięknem, alabastrowem czole, szepcąc do siebie:
— Droga moja wytyczona jest teraz jasno. Odnalazłam siebie i muszę szukać Thea, dopóki go nie znajdę.





CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ I.

Nowy Jork miał znowu niezwykłą sensację. Zazwyczaj już w maju rozpoczyna się sezon martwy. Dzienniki pełne są zazwyczaj sprawozdań sportowych i wymieniają mnóstwo bogatych Amerykanów, którzy chcą jechać do Europy. O ile wydarzy się coś lokalno-sensacyjnego, jest to niesłychanie cenną przerw ą w śpiączce i w takim razie schodzą na plan drugi światowej sławy rozgrywki footbalowe „Giants and Jankees".
Tak było teraz właśnie. Mimo piekielnego upału, tysiące tysięcy ludzi oblegały ogromne gmachy dzienników, szukając rychło na wielkich tablicach pojawią się najnowsze szczegóły, dotyczące porwanego dziecka.
Istotnie, w biały dzień, zostało w Nowym Jorku skradzione dziecko.
Zdarza się to zresztą często i nie wzrusza zazwyczaj zbytnio Nowojorczyków. Zamieszkali w stolicy Italczykowie porywają sobie wzajemnie z upodobaniem dzieci i jest to ich rzecz prywatna.
Bywa co dnia niemal w dzielnicy italskiej, gdzie nie przychodzi przyzwoity i dobrze wychowany Amerykanin, że dziarski krajan porywa dziecko jakiemuś zbogaconemu owocarzowi, handlarzowi drzewem, lub cyrulikowi, imieniem Pietro, czy Matteo i trzyma je w ukryciu dopóki Pietro czy Matteo nie zapłaci okupu. Dzienniki piszą o tem, coprawda, ale cała historja idzie szybko jakoś w niepamięć i nikt nie denerwuje się nadmiernie.
Ale tym razem sprawa była zgoła inna i poruszyćby musiała do żywego umysły Nowojorczyków, choćby to nie był maj, ale luty, kiedy bal w sferach „upper four thousand" (400 przeszło bogaczy) pochłania całe zainteresowanie publiczne. Szło tutaj nie o italskie, lecz czysto amerykańskie dziecko, a rabunek nie miał miejsca w okolicy brudnej, nędznej Stullbergstreet, ale w samym Centralparku, gdzie raczą hasać także dzieci świętobliwych miljonerów.
Sensację doprowadził do zenitu fakt, że jakiś djabeł w ludzkiej postaci ośmielił targnąć się właśnie na dziecko odznaczone nagrodą piękności.
Rzecz miała przebieg następujący. Przy Weststreet 73, w pobliżu Columbus Avenue mieszkała, w jednym z nieuniknionych domów czynszowych czcigodna rodzina Mackeen, z trzyletnią córeczką imieniem Cissy. Mała Cissy była bardzo piękna, tak piękna, że przyznano jej pierwszą nagrodę wielkiego „Beauty - Contest", podczas uroczystego obchodu w Brontparku, jaki przed dwoma tygodniami dla członków swoich „Klub Prawdziwych Przyjaciół" urządził.
Portret dziewczynki, wielkości niemal naturalnej zamieściły wszystkie pisma nowojorskie, co wywołało niejedno westchnienie owych dam światowych, które nie chcą mieć dzieci, bowiem to psuje figurę i sprawia kłopoty. Istotnie, niebiesko-oka i złotowłosa Cissy była zachwycająca.
Pewnego, majowego dnia, gdy słońce prażyło potężnie, udała się przed południem pani Mackeen z Cissy do pobliskiego Centralparku. Pani Mackeen zasiadła w gronie znajomych dam z sąsiedztwa na ławce, zaś Cissy zaprowadzono do wielkiej kupy piasku, zaraz obok, gdzie roiły się dzieci opatrzone w łopatki i foremki na piasek.
Nim upłynęła godzina postanowiła pani Mackeen wracać do domu, by przyrządzić lunch dla siebie i dziecka. Zawołała jej tedy, ale daremnie. Dziewczynka nie przybiegła do matki, jak zwykle chwiejnym krokiem.
Wobec tego matka udała się na plac zabaw, by ją zabrać, ale Cissy nie było. Dzieci opowiadały, że dziecko wzięła na ręce i zabrała jakaś zawoalowana dama. Sądząc, że to ciotka małej, lub osoba działająca z polecenia matki, nie troszczyły się o to zgoła i zapomniały zaraz.
Nowy Jork miał teraz wielką sensację.
— Porwanie premjowanego dziecka, Cissy Mackeen!
Taki napis, literami wielkości pięści zamieścił „World", a „Herald" odpowiedział literami wielkości dwu pięści, rycząc.
— Najpiękniejsze dziecko świata porwane! Nastąpiły wywiady z rozpaczającą matką, złamanym ojcem, poczciwym przemysłowcem Jamesem Mackeenem, prezydentem policji nowojorskiej, słynnymi prawnikami, lekarzami chorób dziecięcych, członkami sądu konkursowego, który porwanej Cissy przyznał nagrodę piękności, a także zamieszczono ponownie jej portret, w poprzek dwu olbrzymich stronnic dzienników.
Po trzech dniach sensacja wzrosła jeszcze bardziej. Państwo Mackeen otrzymali pocztą list, pisany na maszynie, z wezwaniem złożenia w przeciągu dni ośmiu okupu w kwocie 50,000 dolarów w oznaczonem miejscu, poczem mała Cissy zostanie w ciągu doby oddana rodzicom. W razie, gdyby okup nie został złożony, albo na wypadek szpiegowania przez organa policji, czy innych nastawników, tych osób, które przyjdą po pieniądze, rodzice otrzymają tylko czaszkę i prawą rękę dziecka. Jako dowód, że list ten nie był manewrem oszukańczym, ale nadawcy jego posiadali naprawdę Cissy, załączono kosmyk włosów i wycinek znaku z prawej pończoszki dziecka.
Bardzo rozumnie i w porozumieniu z policją nie podał pan Mackeen do wiadomości publicznej miejsca gdzie okup miał zostać złożony, gdyż inaczej życie małej zostałoby narażone na niebezpieczeństwo.
Po całej Ameryce północnej przeleciał krzyk przestrachu. Pod domem nieszczęśliwych rodziców gromadziły się codziennie tłumy, a opin ja publiczna śledziła z gorączkowem napięciem dalszy rozwój sprawy.
Ten krzyk oburzenia wzmógł się jeszcze dziesięciokrotnie, gdy doszło do wiadomości, że Mackeenowie są to ludzie dość biedni, nie mogący w żaden sposób zapłacić nawet tysiąc dolarów, nie mówiąc już o pięćdziesięciu.
Z całą słusznością zapytywały dzienniki, czy najpiękniejsze dziecko świata ma zostać zarżnięte dlatego tylko, że policja nowojorska jest niedołężna, a rodzice biednej Cissy biedni!
Poczyniono wywiady z wielkimi kaznodziejami, burmistrzem Nowego Jorku, w końcu nawet z prezydentem Stanów Mr. Hardingiem, który wreszcie wyrzekł zbawcze słowo.
— Władze nasze i urzędy nie mogą się oczywiście wdawać w targi ze złoczyńcami, którzy chcą wymusić okup. Atoli wspaniałomyślne, najszlachetniejsze na świecie, amerykańskie społeczeństwo, zechce, zda mi się, okazać znaną dobroć swoją i zbiorowym wysiłkiem zebrać kwotę potrzebną, by dziecko zwrócić rodzicom.
Jednocześnie wręczył prezydent reporterowi ,,Wordla“, imieniem żony swojej na ten cel czek tysiącdolarowy.
Posypały się datki. Stary Rockefeller dał 5000, a Mr. Israel Moe Regenskirm, właściciel wielkiej, nowojorskiej fabryki ubrań ofiarował 6000, zobowiązując się ponadto zaopatrywać Cissy, aż do czternastego roku życia w swe nieprześcignione, nieprzemakalne, szewiotowe ubrania.
To co potem nastąpiło uszło w znacznej części ciekawym oczom publiczności. Ósmego dnia, po porwaniu opuścili państwo Mackeen mieszkanie swe, oblężone przez reporterów i odjechali autem, zaś obecni na miejscu policjanci, dobytymi rewolwerami powstrzymali żądnych wieści dziennikarzy od pojechania za nimi, gdyż w tym razie dziecku groziła śmierć.
Po dwu godzinach wrócili małżonkowie, opowiadając z płaczem, że cała kwota złożona jest w pewnem, oznaczonem miejscu.
Istotnie, dnia następnego zajechała pod dom taksówka, a szofer miał obok siebie dziecko odznaczone premją piękności, które spało słodko, radując się najzupełniejszem zdrowiem. Szofer zeznał, że jakiś pan w ciemnych okularach, wynajął go przy Union Square, podając adres odległej, samotnej ulicy Broklynu.
Tam czekała kobieta, mająca na ręku dziecko zawinięte w chustki. Ów pan wysiadł, zaś miejsce jego zajęła kobieta, podając adres Columbus-Avenue, narożnik ulicy 6-tej. Po przybyciu na miejsce kobieta zapłaciła, dała suty napiwek, położyła dziecko obok siedzenia szofera i poleciła, by je zawiózł na ulicę 73, do drugiego domu, od Columbus-Avenue.
Zanim się mógł połapać w sytuacji, kobieta owa znikła.
Dziewczynkę otoczyło zaraz przeszło dwudziestu reporterów, ale nie mogła powiedzieć nic ponadto, że była u wuja i ciotki i płakała bardzo, tęskniąc do ojca i matki. Potem, przerażona widokiem tylu mężczyzn zaczęła straszliwie płakać, skutkiem czego reporterzy znikli coprędzej.
Pan Mackeen mógł opowiedzieć reporterom tylko, w jaki sposób nastąpiło zwolnienie dziecka.
Złoczyńcy zażądali, by kwota 50.000 dolarów w dniu oznaczonym o pewnej godzinie złożoną została w starym drzewie małego gaiku, poza Koney Island, które dokładnie opisano.
Istotnie, znaleźli Mackeenowie bez trudu gaik i drzewo, które, na wysokości głowy miało nieznaczną dziuplę. Włożywszy paczkę banknotów w otwór, wedle polecenia oddalili się coprędzej.
Ponieważ piękne, jasnowłose dziecko zostało zwrócone rodzicom, a pozatem odbyć się miał rychło wielki match piłki nożnej, zapomnianoby napewno o sensacyjnem porwaniu, gdyby nie głos wydawcy „Wordla“, który rozebrzmiał donośnie.
Pięknie skreślony, całą pierwszą stronę niedzielnego numeru zajmujący artykuł miał tytuł;
— Czy wolno kraść dzieci amerykańskie?
Zaatakował straszliwie policję. Pisał, że dzieci obywateli amerykańskich nie są pewne życia i wolności. To co spotkało rodzinę Mackeenów, może się powtarzać codziennie. Sukces bandytów popchnie ich prawdopodobnie do nowych czynów, bowiem jest to nader łatwa metoda dojścia do bogactwa. Teraz, gdy Cissy Mackeen jest bezpieczna, winna policja za każdą cenę wyśledzić zbrodniarzy. (W złośliwym dopisku dodał, że lada dzień szantażyści porwą samego prezydenta policji, żądając okupu). Jeśli się to nie powiedzie, tedy — precz z policją dzisiejszą, jej prezydentem i wszystkimi dostojnikami.
Atak rozebrzmiał donośnem echem, opinja publiczna została podniecona, każdego dnia jawiły się nowe napaści na władze bezpieczeństwa, a pieniąca się z wściekłości policja musiała oświadczyć, że jest na tropie zbrodniarzy, zabezpieczywszy sobie ponadto nader cenną pomoc słynnej agencji Pinkertona.
Ale dni mijały, ślad rabusiów zaginął, a sprawa przybrała charakter polityczny, grożący zagładą władzom bezpieczeństwa.




ROZDZIAŁ II.

Tak stały sprawy, gdy pewnego dnia, przy końcu maja zjawił się u wszechpotężnego generalnego dyrektora detektywicznej agencji Pinkertona, Imć. pana Emryka Jeffries, smukły, chudy człowiek, w letniem ubraniu szarem, kroju zgoła nie amerykańskiego i kapeluszu miękkim, europejskiego wyraźnie pochodzenia.
Kazał się zameldować boyowi, wręczając mu kartkę wizytową, na której skreślone było atramentem „Theo Robin”. Chciał pomówić osobiście z dyrektorem generalnym. Boy żujący cukierki gumowe, roześmiany radośnie, zmierzył przybysza od stóp do głowy i rzekł z możliwie największą impertynencją:
— Zaprowadzę pana do któregoś z klerków, co chyba wystarczy!
Klerk siedział bez surduta, żując także cukierki gumowe. Obejrzał przybysza od stóp do głowy i rzekł, cmokając:
— O ile chcesz pan widzieć się z Mr. Jeffriesem, musisz wnieść podanie na piśmie...
Na te słowa palnął Theo Robin pięścią w stół, tak że drgnęła maszyna do pisania.
— Radzę panu zameldować mnie natychmiast u Mr. Jeffriesa. Inaczej wylecisz z posady, gwarantuję to z całą pewnością!
Klerk obudził się, wypluł cukierek gumowy, obejrzał przybysza ponownie z pasją od stóp do głowy, mruknął coś, wyszedł i zaraz wrócił, mówiąc:
— Well! Pan dyrektor generalny gotów jest wyjątkowo przyjąć pana!
Za chwilę stanął Theo Robin przed obliczem generalmanagera największego w świecie instytutu detektywicznego, który ze swym sztabem przeszło 10.000 funkcjonarjuszów tworzy państwo w państwie Stanów Zjednoczonych i przez swą świetną organizację jest niezbędnym zarówno dla rządu amerykańskiego, jak też dla wszystkich władz podrzędnych, wielkich instytucji finansowych, banków, oraz osób prywatnych.
Mr. Jeffries siedział bez surduta, ale w kapeluszu na głowie, a spodnie na potężnym brzuchu ściskał pasek rzemienny.
Od biurka zwrócił głowę, osadzoną na byczym karku ku natrętowi, mierząc go spojrzeniem niebiesko wodnistych, dobrych zresztą oczu.
— Masz pan obyczaje dość natarczywe, mój panie, jak mi mówił klerk! Ostrzegam jednak, że nie jestem skłonny dać się napastować przez ludzi, których nie wezwałem.
Robin uśmiechnął się spokojnie.
— Natarczywość moją objaśnia w pełni ważność sprawy, która mnie tu sprowadza.
Potentant zmierzył raz jeszcze niespodziewanego gościa.
— Bawisz pan niedługo w kraju, ale jak na Niemca, którym sądzę, jesteś, wyrażasz się pan świetnie po angielsku, Z kimże mam tedy przyjemność...
— Panie Jeffries, odgadłeś pan całkiem trafnie. Przebywam w Ameryce dopiero od trzech miesięcy a pochodzę z wielkiego miasta w Niemczech, gdzie byłem szefem policji kryminalnej.
Pan Jeffries podniósł brwi.
— Zapewniam pana — ciągnął dalej — że chociaż nie nazywam się Robin, nie jestem osobnikiem, ściganym listami gończymi. Nie zostałem również wygnany ze służby policyjnej, ale sam prosiłem o zwolnienie, które mi udzielono z wielką niechęcią.
Powody opuszczenia Europy, są natury czysto prywatnej i nie zainteresują pana. Ale przystępuję do rzeczy. Śledziłem sprawę porwania dziecka Mackeenów z gorliwością zawodową i wiem, że rzecz ta jest dla policji nowojorskiej nader przykra, jednocześnie zaś także dla agencji Pinkertona, gdyż prezydent policji, w sposób bardzo chytry powołał się na współpracownictwo panów.
Jeśli zbrodniarze nie zostaną wyśledzeni, będzie to dla policji wprost katastrofą, a dla firmy Pinkertona także, bo o ile wiem, ta światowej sławy agencja nie odniosła od dłuższego już czasu sukcesu, któryby poruszył opinję publiczną.
Pan Jeffries poczerwieniał, zaciął wąskie usta, ale nie rzekł nic.
Theo Robin rozparł się w fotelu i mówił ostro, dobitnie:
— Uzyskałem, zdaje mi się pewne punkty zaczepienia, które mogą doprowadzić do odnalezienia sprawców porwania. Nic o nich nie powiem, gdyż chcę pracować na własną rękę. Czynię panu następującą propozycję. Zacznę pościg za zbrodniarzami i proszę tylko o legitymację, która mi zapewni pomoc policji w razie potrzeby. Jeśli wykryję sprawców, tak że żywym, czy umarłym będzie można dowieść winę, zażądam w nagrodę tylko posady w agencji pańskiej. Ale nie idzie mi o stanowisko podrzędne, jeno o urząd superintendenta w jednym z oddziałów.
Pan Jeffries otwarłszy usta, spojrzał nań zdumiony wielce.
— Nie jesteś pan, widzę, zbyt skromny, mój panie! — rzekł po chwili. Musisz chyba wiedzieć, że chcąc u nas uzyskać urząd superintendenta, trzeba służyć agencji Pinkertona około lat dwudziestu, i to z powodzeniem!
— Nie interesuje mnie to nadmiernie, panie Jeffries! — odparł gość lodowato. Nie zmuszam pana wcale, czynię tylko propozycję, którą pan możesz zaakceptować, lub odrzucić. Zwracam tylko uwagę, że mogę, być w razie przyjęcia bardzo użytecznym agenturze. Prócz języka niemieckiego i angielskiego, władam doskonale francuskim, włoskim i hiszpańskim, a zdolnościami umysłowemi przewyższam znacznie większość urzędników pańskich.
Dyrektor Jeffries dźwignął zwalistą postać swoją, jął chodzić ciężko po pokoju, potem nagle zwrócił się do bezwstydnego Niemca.
— Zgoda — powiedział — Niech będzie jak pan chcesz! Jeśli się panu sprawa powiedzie będziesz moim człowiekiem. Jeśli zaś idzie tylko o zuchwały bluff, nic na tem nie stracimy, ryzykując zresztą bardzo mało, gdyż legitymacja, jaką panu wydam opiewać będzie tylko na dni dziesięć.
W kilka minut potem, przywołana biuralistka wystawiła legitymację, oraz list umowny w dwu egzemplarzach, a Jeffries podał Robinowi chłodno rękę. Gdy był pod drzwiami rzekł doń jeszcze:
— Mam do pana takie zaufanie, że gotów jestem wyasygnować małą kwotę, tytułem zaliczki na koszta, chociaż jesteś pan może niczem więcej, jak przeklętym oszustem.
Robin uśmiechnął się.
— Że nie jestem oszustem przekona pana chyba fakt, iż nie żądam zaliczki.
Wyszedł, chociaż w rzeczywistości bardzo zaliczki potrzebował. Theo Bodenbach, występujący pod nazwiskiem Robin, był człowiekiem typu, jaki Amerykanie zowią „brokendown“, to jest stawiał wszystko na kartę. Był wielce przygnębiony, gdyż tegowłaśnie dnia wydał ostatnie sześć dolarów za arcyskromne mieszkanko i od wczesnego rana nic nie miał w ustach.
Bodenbach, wstępując na teren Ameryki wyobrażał sobie sprawę za znacznie łatwiejszą, niż była w istocie, pozatem zaś nastał okres depresji w interesach, W całym kraju mnóstwo było bezrobotnych wszelakiego rodzaju, a jeśli nawet otwierało się jakieś stanowisko, otrzymywał je, oczywiście ten, kto miał na miejscu stosunki, czy krewnych. Świeżo przybyły Europejczyk nie mógł na to liczyć.
Mijał tydzień za tygodniem, Bodenbach zużył przywiezione pieniądze, zdarł kilka par europejskich podeszew, w pogoni za zarobkiem i zwolna zaczął tracić odwagę.
Przyczyniło się do tego jeszcze uczucie bezgranicznego osamotnienia, tak że zatracał coraz to bardziej nadzieje, jakie miał zrazu, planując nowe życie w Nowym Świecie.
Nie chciał robić znajomości przypadkowych, a podejrzane, conajmniej towarzystwo osób uczęszczających do tak zwanych kawiarń wiedeńskich, mierziło go, Z Amerykanami poznanymi tu i ówdzie zbratać się mógł, to też wieczory spędzał sam, w pustych, chłodnych lokalach, potem zaś, gdy pieniędzy było coraz mniej, w podle umeblowanym i skąpo oświetlonym pokoiku swoim.
Gdy jednak „World” jął coraz to ostrzej napadać na policję uczuł, że budzi się w nim instynkt zawodowy i zainteresował go żywo sprawa porwania dziecka, na którą zrazu nie zwrócił niemal uwagi. Poszedłszy do administracji pisma przeczytał z wielką uwagą wiersz po wierszu wszystko, co o tem pisano, uporządkował fakty w umyśle i powziął pewne, określone podejrzenie.
Reporterowie, detektywi i publiczność, kombinowali, badali, rozstrząsali, brano na spytki Italczyków, Murzynów, zamęczano psy policyjne, węszono po wszystkich osławionych kryjówkach... o jednem tylko nie pomyślał nikt, to jest o samej rodzinie Mackeenów!
W tym punkcie zaczęło się instyktowne niedowierzanie Bodenbacha. Dnia poprzedniego, zaczął na własną rękę śledzić Mackeenów i osiągnął zdumiewające wyniki. Poszedłszy do departamentu miejskiego spraw związkowych i klubowych, bez trudności otrzymał pozwolenie przejrzenia listy członków „Klubu Prawdziwych Przyjaciół”, który urządzał konkurs piękności dziecięcych.
I oto, rzecz dziwna, James Mackeen, którego dziecko zostało porwane, figurował w spisie członków „Klubu Prawdziwych Przyjaciół" jako sekretarz. Było to znamienne, chociaż jeszcze nie obciążające. Z tejże listy dowiedział się Bodenbach, że pewien handlarz cygar, m ający sklep na rogu 75 ulicy i Columbus-Avenue jest także członkiem klubu.
Zadowolony wielce udał się tam Bodenbac, kupił cygar za ostatniego dolara, jaki mu został po zapłaceniu mieszkania za tydzień ubiegły, przyrzekł zaspokajać w przyszłości tutaj swe zapotrzebowanie i wyciągnął gadatliwego handlarza na pogadankę o porwaniu dziecka.
Przy tej sposobności dowiedział się co następuje: Mackeen przybył przed dwu niespełna dopiero laty do Nowego Jorku z Chicago, gdzie zbankrutował doszczętnie, jako przemysłowiec.
Przebijał się jako tako przez życie, jako akwizytor pewnego zakładu ubezpieczeń, oraz pracował dla firmy, sprzedającej książki na raty.
Prezencja i poprawne zachowanie zjednały mu pewien szacunek w „Klubie Prawdziwych Przyjaciół”, którego został członkiem, tak że przed rokiem wybrano go sekretarzem i protokolantem.
Rzekomo, w celu podniesienia klubu, urządził Mackeen w połowie kwietnia uroczystość w Brontparku, a nie było zgoła rzeczą dziwną, jak powiedział ze śmiechem handlarz cygar, że większość uczestników konkursu piękności oddała głosy na rzecz małej Cissy, dziecka rzeczywiście wybitnie pięknego.
Ale czegoś ważniejszego jeszcze dowiedział się Bodenbach od handlarza cygar. Oto Mackeena traw iła żądza gry w totalizatora. Gdy tylko w „Belmontparku" rozpoczęto wyścigi konne, nie brakło na żadnym z nich Mackeena.
Studjował on z wielką skrupulatnością wszystkie pisma sportowe i przegrywał dolar po dolarze znaczną część dochodów swoich. Aż do niedawna, nie miał Mackeen w Nowym Jorku żadnych krewnych, ale w czasach ostatnich przybył tu, również z Chicago kuzyn jego. Kuzyn ten, którego nazwiska handlarz nie znał, mieszkał w Broklinie.
Bodenbach zamierzał już opuścić sklep, gdy nagle coś mu przyszło na myśl.
— Wszakże sezon wyścigowy jest właśnie w pełni? Czy może odbędą się jutro jakieś interesujące wyścigi?
— Jesteś pan, widzę, wielkim frycem jeszcze, — zaśmiał się handlarz — inaczej wiedziałbyś napewno, że właśnie jutro nastąpi słynny bieg trzylatek, imienia Vanderbilta. To coś niesłychanego, mówię panu. Dwadzieścia koni, ceonajmniej stanie do startu!
— W takim razie nasz zacny Mackeen nie chybi zapewne.
— Naturalnie! Zamówił już nawet u mnie bilet wstępu. Musisz pan wiedzieć, że załatwiam także sprawy biletów wyścigowych i teatralnych. Zamówił nawet dwa, dla siebie i kuzyna. Teraz stroi on strasznie pańskie miny i uczęszcza wyłącznie tylko na plac siodłania. Pewnie robi doskonałe interesy od kiedy jego Cissy osiągnęła pewnego rodzaju sławę!
Teraz wiedział już Bodenbach dosyć. Poszedł do domu i ułożył plan. Nazajutrz rano nie posiadał już ani grosza. Ruszył tedy pieszo do City, do głównego biura agencji Pinkertona, po chwili zaś opuścił gmach jako świeżo upieczony, prowizoryczny detektyw.




ROZDZIAŁ III.

Dochodziła jednasta, a Bodenbach dumał. Trzeba mu było pieniędzy na śniadanie. Przy pustym żołądku, pusto zwykle bywa w głowie, przytem musiał przedtem czynić starania, dalej zaś jechać do Bełmontparku i zapłacić trzy dolary za bilet wstępu na plac siodłania.
Z westchnieniem zdjął z małego palca pierścionek brylantowy. Matka nosiła go aż do samej śmierci, teraz zaś musiał się z nim rozstać, jak sądził zresztą, na czas krótki tylko. Nie posiadał innych kosztowności, bo złoty zegarek po stryju zamienił ubiegłego tygodnia na niklowy.
Ponure myśli snuły mu się po głowie, gdy w banku zastawniczym zainkasował za pierścionek 50 dolarów. A jeśli się mylił, jeśli śledził trop fałszywy? Tedy po kilku dniach zostanie bez żadnych środków do życia w olbrzymiem, obcem zgoła mieście.
Sięgnął wspomnieniami do Wiednia, gdzie porzucił ustaloną raz na zawsze, wybitną karjerę, by uciec przed Elżbietą. Elżbieta! Piekący, szalony ból zatargał jego sercem.
Elżbieta! Co czyni w tej chwili? Czy może zapomniawszy o nim jest teraz żoną kogoś innego? Uświadomił sobie w pełni niesłychaną wprost ofiarę, jaką złożył na ołtarzu miłości swojej i jął zgrzytać zębami z rozpaczy, tak że ludzie znajdujący się w sali restauracyjnej, gdzie spożywał naprędce śniadanie, spojrzeli nań ze zdumieniem wielkiem.
— Jestem zdegenerowany dureń o tysięcznych hamulcach sumienia! Czemużto uciekłem, miast posiąść ją na zawsze!
Tęsknota za Elżbietą porwała go z taką mocą, że zerwał się i jął przebiegać ulice krokiem szaleńczym, by w ten sposób stłumić wzburzenie.
— A mimo wszystko, spróbuję raz jeszcze zbudować sobie życie! — powiedział w duchu. — Jeśli się nie powiedzie, Hudson ma dość mętnej wody, by mnie, bez rozgłosu zanieść do morza!
Kazał się zameldować u wydawcy „Worlda” w City.
— Mr, Hobson — rzekł — oto moja legitymacja. Jestem funkcjonarjuszem agencji Pinkertona i proszę uprzejmie o łaskawą pomoc pańską w sprawie porwanego dziecka Mackeena. Zdaje mi się, że jestem na tropie sprawców i radbym wiedzieć w jakich banknotach wypłacił pan Mackeenowi pieniądze, które stanowiły okup.
— Nie tak prędko, mój panie! — oświadczył Mr. Hobson — jeśli mam uczynić tę przysługę, chcę wprzód wiedzieć, co będzie miał z tego nasz dziennik. Czy godzisz się pan, na wypadek powodzenia i schwytania łotrzyków, dać pierwszą wiadomość o tem „Worldowi?"
— Tak jest, Mr, Hobson! Daję słowo honoru, że jeśli mi się poszczęści, wszystko co będę wiedział, powiem panu i nikomu innemu przedtem.
— Dobrze! W takim razie jestem do dyspozycji! — oświadczył Mr. Hobson. — Wiedz pan tedy, że składkowe pieniądze, które u nas zdeponowano, wypłaciliśmy do rąk Mr. Mackeena w pięciuset nowiuteńkich studolarówkach, Niestety, przeklęty rabuś dziecka ma teraz w szponach tę pokaźną sumkę!
— Sądzę, że pan zanotował numery banknotów, Mr. Hobson?
Bodenbach czekał z napięciem odpowiedzi.
— Tak jest. Cała lista spoczywa tu oto, w biurku mojem. Zaraz ją panu pokażę.
Przez kwadrans odpisywał Bodenbach numery banknotów, potem pożegnawszy się, ruszył coprędzej do Belmontparku, kupił bilet wstępu i widząc że jest jednym z pierwszych gości stanął u wnijścia do placu siodłania.
Z niezliczonych rycin zamieszczonych we wszystkich dziennikach znał dobrze twarz Mackeena. Prócz tego wiedział, że nosi on stale w butonierce odznakę „Klubu Prawdziwych Przyjaciół“, dwie dłonie splecione uściskiem. Jest to rzecz powszechna, gdyż pozbawieni, niestety orderów Amerykanie stroją się z zamiłowaniem w najróżniejsze godła klubów swoich.
Bodenbach nie czekał długo. W ciągu niespełna kwadransa zjawił się mężczyzna, o pełnej, zaczerwienionej twarzy i tak charakterystycznym układem oczu i uszu, że Bodenbach poznałby go był, nawet bez odznaki klubowej.
Wraz z nim wkroczył na plac inny człowiek, prawdopodobnie ów kuzyn, o nader niesympatycznem obliczu. Bodenbach stwierdził w duchu, że jest to typowa twarz zbrodniarza. Całkiem niepostrzeżenie jął śledzić obu, nie spuszczając z oczu i idąc za nimi w pewnej odległości.
Tuż przed pierwszym biegiem, podszedł Mackeen, wraz z towarzyszem swym do jednego z wałęsających się bookmackerów, którzy, wbrew zakazowi oficjalnemu, najspokojniej uprawiają rzemiosło swoje. Mackeen postawił dwadzieścia dolarów na jakiegoś konia.
Bodenbach zaklął pod nosem.
— Jeśli ten łotr wygra — pomyślał, — w takim razie ja przegrałem, gdyż nie będzie potrzebował zmieniać setki.
Ale gracz nie miał szczęścia, a Bodenbachowi uśmiechnęło się ono. Koń nie przyszedł na czas do mety.
Przed drugim biegiem wręczył Mackeen bookmackerowi dwa banknoty po dwadzieścia dolarów, tak że sytuacja pozostawała jak dotąd, chwiejną. Ale i tym razem koń zaprzepaścił się gdzieś na torze i oto nastał moment, na który czychał Bodenbach.
Rozgniewany do żywego, sięgnął Mackeen do kieszeni tylnej i dobył paczkę banknotów wyłącznie studolarowych. Widział to doskonale Bodenbach, stojący tuż za obydwoma ptaszkami i stwierdził z wielkiem zadowoleniem, że są całkiem nowe.
Mackeen wyciągnął jednę studolarówkę z paczki, którą wetknął z powrotem w kieszeń. Z tym banknotem w ręku zbliżył się do bookmackera i postawił całe sto dolarów na klacz Beauty, przez cały ciąg wyścigów vanderbiltowskich.
Theo zajął miejsce obok bookmackera, którego teraz otaczali rozgorączkowani gracze. Mackeen i towarzysz jego pospieszyli co żywo na trybunę.
Zanim jeszcze mógł bookmacker wetknąć nową stawkę w swój potwornie napęczniały portfel, pochylił się doń Bodenbach, szepcąc.
— Jestem z agencji Pinkertona. Pokaż mi pan, proszę, banknot studolarowy otrzymany w tej chwili.
Ponieważ jednocześnie pokazał legitymację, bookmacher usłuchał niezwłocznie, bez oporu.
— Chyba nie podrobiony? — spytał.
Nie dając żadnej odpowiedzi zanotował Bodenbach szybko: D, 558,943 A, Zwrócił banknot bookmacherowi i odszedł, by porównać numer zanotowany z listą.
Z trudnością niemałą zdołał stłumić okrzyk radości. Zaraz w trzeciej kolumnie widział identyczny numer i serję!
Trzeba było teraz jąć się niezwłocznie środków energicznych. Jakże atoli postąpić? Bodenbach znał dobrze ustawy Stanów Zjednoczonych. Dają one jednostce wszelką możliwą obronę przed nieuzasadnionem pozbawieniem wolności.
W Niemczech, lub Austrji wystarczyłoby w takim wypadku zawiadomić o podejrzeniu pierwszego z brzegu policjanta, który najspokojniej zaaresztowałby obu ptaszków. Inaczej jest w Ameryce.
Policjant mógł położyć rękę na Mackeenie tylko w razie posiadania sądowego rozkazu aresztowania, albo jeśli została opublikowana zbrodnia, jakiej się dopuszczono.
Po chwili miał już Bodenbach plan gotowy. W zamęcie nieopisanym na trybunach, wywołanym przez niesłychany sukces klaczy Beauty, która wyprzedziła znacznie inne konie, przysunął się Bodenbach do Mackeena, wziął portfel własny, w którym znajdowało się jeszcze czterdzieści dolarów i wsunął mu niepostrzeżenie do tylnej kieszeni żakietu. Beauty wygrała bieg, a Mackeen, rozradowany wielce zeszedł, wraz ze swoim kuzynem po stopniach trybuny, aby u bookmachera zainkasować wygranę.
W pobliżu patrolowali właśnie dwaj policjanci, chodząc tam i z powrotem. Bodenbach podszedł do nich.
— Panowie! Widzicie oczywiście tych dwu dżentelmenów, którzy tam stoją, czekając na pieniądze. Proszę aresztować obu. Oskarżam ich o kradzież kieszonkową. Ten chudy wyciągnął mi portfel, a ten drugi, gruby wziął odeń i schował. Jeśli panowie zechcecie sięgnąć do lewej kieszeni żakietu, znajdziecie tam mój portfel z czterdziestu dolarami, bilety wizytowe z nazwiskiem Theo Robin, oraz kwit zastawniczy.
— Bierzesz pan odpowiedzialność za zeznania swoje i gotów jesteś udać się z nami na posterunek policyjny.
— Oczywiście, Mr. policjanci.
— All right! Tedy zaaresztujemy ich!
W minutę potem powstał wrzask straszny i zbiegowisko wokoło Mackeena i jego towarzysza, których pochwycili błękitni stróże m oralności.
— Tutaj, w kieszeni ma on napewne mój portfel! — krzyknął Bodenbach.
I rzeczywiście jeden z policjantów wyjął portfel.
Mackeen szalał z gniewu.
— Wszyscyście powarjowali! — wrzeszczał zajadle. — Cóż mi po tym przeklętym portfelu! Mam przy sobie przeszło dwadzieścia tysięcy dolarów. Nie potrzebuję wcale nędznych groszy tego draba!
Kuzyn przyłączył się również do protestu, oświadczając ze swej strony, że ma przy sobie znaczną kwotę.
— Ano, może i toście skradli? — zauważył jeden z policjantów po namyśle, — Ale dość już gadania. Dalejże marsz spokojnie do sądu policyjnego, inaczej...
Groźny gest urzędowej pałki gumowej skłonił obu aresztowanych do poddania się konieczności, przyczem jednak nie omieszkali zawiadomić Bodenbacha, że przy okazji połamią mu wszystkie żebra.
Poza polem wyścigowem czekało, jak zawsze, auto policyjne, toteż w ciągu kilku minut stanęli wszyscy przed sędzią policyjnym, który wysłuchał przedewszystkiem zeznań policjantów. Potem, zwrócony do Bodenbacha, spytał:
— A więc, dżentelman gotów jest zaprzysiąc, że ten oto portfel jego, został mu wyciągnięty z kieszeni przez tego oto dżetelmana, zwącego się, rzekomo Hawkins i podany dalej temu oto dżentelmenowi, zwącemu się, rzekomo James Mackeen, który go schował?
Spokojnie, mimo wewnętrznego wzburzenia, odparł Bodenbach.
— Wasza Miłość! Nie mogę faktu tego zaprzysiąc, ale przeciwnie, oświadczam, że sam wetknąłem Mackeenowi w kieszeń własny portfel. Uczyniłem to, by sprowadzić tutaj obu dżentelmanów, celem uzyskania rozkazu aresztowania ich ze strony Waszej Miłości. Jestem urzędnikiem agencji Pinkertona i wnoszę oskarżenie przeciw Mr, Mackeenowi, który przy pomocy kuzyna swego, Hawkinsa, dopuścił się niesłychanego oszustwa i wprowadzenia w błąd opinji publicznej. Sam on porwał dziecko swe, Cissy, sym ulując zbrodniczo rabunek, skutkiem czego wymusił od szeregu osobistości, tytułem rzekomego okupu sumę pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Mackeen pobladł śmiertelnie i zachwiał się na nogach, zaś Hawkins rzucił ordynarne przekleństwo. Policjanci otwarli w podziwie oczy i usta na ścieżaj, zaś peruka Jego Miłości zjeżyła się straszliwie.
— Jakże zdołasz pan uzasadnić to ciężkie oskarżenie, Mr. Robin? — spytał.
— Nic łatwiejszego, Wasza Miłość! — odparł Bodenbach. — Mam tutaj, oto dokładną listę numerów banknotów studolarowych, które zostały wypłacone przez „World” Mr. Mackeenowi na rzekomy okup dziecka. Jeśli Wasza Miłość raczy zbadać studolarówki, jakie Mr. Mackeen i Hawkins mają przy sobie, okaże się dowodnie, że numery ich są najzupełniej zgodne z moimi.
I tak było w istocie. Sędzia, uradowany wielce, że ta sensacja rozniesie jego nazwisko po wszystkich dziennikach, niezwłocznie wystawił rozkaz aresztowania Mackeena i Hawkinsa z powodu oszustwa dokonanego na osobach takich, jak małżonka prezydenta Hardinga, Rockefeller, Mac Regenskirm, oraz wielu innych i zarządził rozprawę przed sądem zwyczajnym na dzień następny, nie dopuszczając poręki ze strony oskarżonych.
Tymczasem nadeszła czwarta. Bodenbach pospieszył do telefonu, połączył się z wydawcą „Worlda“ w City, a w pół godziny potem cały Nowy Jork zalała powódź wydań nadzwyczajnych, gdzie w formie drastycznej, a w pełnej humoru zdemaskowano Mackeena, jako rabusia własnego dziecka. Sprawozdanie stwierdzało, że odkrycie jest wyłącznem dziełem genjalnego superintendenta agencji Pinkertona, Thea Robin, któremu, uspokojona nareszcie opinja publiczna winna jest wdzięczność głęboką.
Gdy Bodenbach niedługo po szóstej, tym razem bez żadnych trudności wszedł do gabinetu potężnego managera, Jeffries wyciągnął dość szeroką, mięsistą prawicę i rzekł.
— Mr. Robin! Urzędujesz pan w biurze 128, na jednastem piętrze i bierzesz kierownictwo oddziału zagranicznego. Zwróć się pan do Mr. Karola Smitha, który pana wprowadzi w urzędowanie. Kasa główna ma polecenie wypłacać tygodniowo sto dwadzieścia dolarów. Zaliczka na koszta, w tejże wysokości jest do dyspozycji pańskiej.
Gdy niedługo potem Bodenbach stanął na Broadwayu odetchnął z głębi piersi. Uczuł znowu grunt pewny pod nogami, a nowe życie otwarło się przed nim.
Nagle jednak zadrżał. Wydało mu się, ze dostrzega w jednym z przemykających tramwajów bladą, szczupłą twarz Elżbiety.
— Głupstwo! — powiedział sobie Elżbieta jest we Wiedniu, a nietylko ocean, ale cały świat wydarzeń dzieli nas na zawsze.
Sprawa Mackeena wsiąknęła w piasek. Według amerykańskiego praw a winni się byli poszkodowani stawić przed sądem jako oskarżyciele prywatni. Ale ani pani Harding, ani Rockefeller, czy Regenskirm nie mieli ochoty wystawiać się na drwiny, oraz ołówki karykaturzystów. Gdy nazajutrz przyszło do rozprawy, sąd miał wprawdzie przed sobą szczegółowe zeznanie Bodenbacha, natomiast nie zjawił się ani jeden oskarżyciel. Toteż Hawkinsa puszczono zaraz, zaś Mackeen został skazany na dwa tygodnie aresztu policyjnego za wprowadzenie w błąd władzy i pomiatanie sądem. Odsiedziawszy karę, zniknął z Nowego Jorku, wraz z żoną, premjowanem dzieckiem i Hawkinsem. Wyszachrowane pieniądze pozostały ich własnością.
Rozprawa ujawniła, że kombinacja Bodenbacha odpowiadała w pełni rzeczywistemu stanowi rzeczy. Dziecko zostało zabrane z parku przez żonę Hawkinsa, i ukryte w mieszkaniu Hawkinsów w Broklinie. Mackeen wiedział dobrze, iż porwanie amerykańskiego, a w dodatku premjowanego dziecka wzburzy niezmiernie opinję publiczną i na tem właśnie zbudował plan, który powiódł się znakomicie.




ROZDZIAŁ IV.

Minęły całe dwa tygodnie. Piekielny żar ogarnął straszną falą Nowy Jork. Wczesnym już zaraz rankiem wznosił się słupek rtęci w termom etrze blisko do stu stopni Fahrenheita, a owa, sławetna wilgoć, która w ciągu całego lata przepaja wschodnią połać Stanów Zjednoczonych, przyczyniała się ze swej strony do uniemożliwienia wprost życia. Nie sposób było oddychać w dzień, ni w nocy. Tłoczący się w nędznych najemnych koszarach prołetarjusze, wyruszali wieczór z manatkami do Parku Centralnego, by nocować pod niebem. Voleli znosić bolesne ukłucia moskitów, niż dusić się w izdebkach swoich.
Dzień w dzień donosiła prasa o niezliczonych wypadkach udaru słonecznego, oraz innych, spowodowanych tem, że ludzie sypiali po dachach i spadali zabijając się, oczywiście, na miejscu.
Kto tylko miał trochę czasu i pieniędzy umykał w pobliskie góry, albo nad morze. Ubrany tylko w lekką pidżamę siedział Theo w pokoju swoim, wachlując się trzymanym w ręce dziennikiem.
Mieszkał teraz w luksusowym niemal pensjonacie, przy Madison Avenue, gdzie zajmował wykwintnie umeblowany, duży gabinet narożny z łazienką. Upały dni ostatnich, oraz wytężająca, intenzywna praca nadwątliła znacznie siły jego.
To też bardzo był rad, gdy dnia ubiegłego generalny manager Mr. Jeffries wmusił w niego nadzwyczajny urlop, do którego nie miał wcale prawa, gdyż od dwóch miesięcy dopiero był zajęty w agencji Pinkertona. Coprawda, uczciwie zarobił na ten spoczynek.
Od długich już tygodni poszukiwała policja rządowa nadaremnie bandy fałszerzy. Podrabiali oni mnóstwo banknotów świeżo puszczonych w obieg, w Europie. W ciągu ostatnich lat pojawiły się nowe lei, denary, marki polskie, korony czeskie i mnóstwo innych.
Te właśnie banknoty podrabiali fałszerze w sposób mistrzowski wprost, a prowadzili przedsiębiorstwo na tak wielką skalę, że rynek światowy doznał zaniepokojenia, oraz ponosił straty olbrzymie wprost. Po długich wysiłkach rząd uznał, że sprawie nie podoła i oddał całą rzecz agencji Pinkertona.
Ponieważ szło tutaj widocznie o zbrodniarzy międzynarodowych, pochodzenia europejskiego, przeto Theo Bodenbach, czyli Robin, jak się zwał w Ameryce, jako szef odnośnego wydziału został obarczony Szczytnem i arcytrudnem zadaniem wyśledzenia i unieszkodliwienia fałszerzy.
Dokonał tego w sposób świetny i oryginalny jednocześnie.
Pod nazwiskiem Samuela Rosenzweiga otworzył bank i kantor wymiany przy ulicy czternastej. Potężna reklama w dziennikach głosiła, ze płaci za banknoty europejskie najwyższe kursy i przywabił klijentów wspaniałą wystawą, zapchaną wprost egzotycznemi pieniądzmi.
Zaraz już trzeciego dnia zjawił się u mego pan jakiś, który chciał zmienić znaczną ilość banknotów stu denarowych, na dolary. Bodenbach poznał zaraz, że ma przed sobą owe przepyszne falsyfikaty, w ypłacił dolary, poleciwszy jednocześnie detektywowi, przebranemu za roznosiciela dzienników, który stał u drzwi, by śledził owego jegomościa.
W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin jawili się rozliczni klijenci i klijentki z najrozmaitszemi falsyfikatami. Każdą z tych osób, poddawano nadzorowi w dzień i w nocy i w ten sposób rychło nakryto całą bandę w kryjówce, gdzie były jak najbardziej wyrafinowane i nader precyzyjne prasy banknotowe.
Bodenbach dostał tysiąc dolarów gratyfikacji, podwyżkę pensji i urlop.
Mimo, że zewnętrznie biorąc, życie byłego wiedeńskiego urzędnika policji ukształtowało się więcej niż pomyślnie, dalekim był Bodenbach od tego, co ludzie zowią zazwyczaj, szczęśliwością, czy zadowoleniem.
Trawił go wnętrzny niepokój, nigdy nie mógł znaleźć ciszy w nętrznej, choćby względnej, ani też oddać się w pełni używaniu chwili bieżącej.
We śnie i na jawie ścigały go wspomnienia wydarzeń, będących przyczyną ucieczki z ojczyzny, zaś tęsknota za Elżbietą wzrastała chwilami do tego stopnia, że radłby był porzucić wszystko i wracać do Wiednia.
Wśród nowych kolegów biurowych, oraz współmieszkańców pensjonatu miał ustaloną opinję dziwaka i samotnika. Czyż być zresztą mogło inaczej? Często, będąc zatopiony w myślach nie słyszał co ktoś do niego mówi, to znowu zrywał się od obficie zastawionego stołu, wybiegając na ulicę bez kapelusza, albo przedsiębrał samotne spacery nocami.
Nie otrzymywał wcale wieści z ojczyzny, ani też listów, czego unikał starannie. Nie czytywał dzienników wiedeńskich, wystrzegając się Austrjaków, przybywających do Ameryki, a nawet opuścił pewien pensjonat, gdyż zamieszkał tam jakiś świeżo przesiedlony Wiedeńczyk, który twierdził, że go napewno zna z widzenia.
Teraz, o dusznym i parnym poranku, przerzucając liczne dzienniki, dumał Bodenbach, gdzie ma spędzić swój, dwutygodniowy urlop.
Dzienniki zamieszczały bezlik nęcących ogłoszeń. Można było wybierać pomiędzy skromnymi i luksusowemi hotelami w górach, lub nad morzem. Bodenbach zdecydował się już na poły uciec w samotnię gór Pensylwanji, na koniec wziął do rąk niemiecki dziennik „New Yorker Statszeitung“. Nie tyle czytywał go z racji zainteresowania zawodowego, ile z powodu, że sprawy europejskie były tam traktowane szczegółowo i bardzo rozsądnie.
Ale upał panujący dnia tego, mimo dziewiątej rano, działał tak przygnębiająco, że powieki mu opadały ciężko raz po raz i ledwo był w możności kleić litery w słowa i zdania, których już nie rozum iał wcale.
Właśnie miał zamiar odłożyć pismo, gdy nagle zobaczył ogłoszenie ujęte w ramkę. Skoczył na równe nogi, a głośny krzyk wyrwał mu się z ust.
Czyż śnił z otwartemi oczyma? Czy może pod wpływem upału fantazja ukazywała dzikie majaki, a nerwy były bliskie jakiegoś fatalnego ataku?
Nie! Wszakże widział wyraźnie, wydrukowane czarno na białem:

THEO BODENBACH!.

Jestem samotna, opuszczona i bezradna w Nowym Jorku. Adres mój podadzą ci w Administracji tego dziennika, gdy wymienisz moje pełne nazwisko. Elżbieta.

Rozwarłszy szeroko oczy, przeczytał Theo kilka razy ogłoszenie.
— Elżbieta! Elżbieta była tutaj, opuszczona, samotna, bezradna. W ołała go, potrzebowała, tęskniła doń!
Wzrok mu przysłoniła mgła krwawa, a na jej tle ujrzał lube oblicze Elżbiety. W ciągu ułamka sekundy przewinęła się przed nim cała przeszłość. Dzikie obrazy jęły tańczyć szaleńczo ukazując to, co było przed długiemi miesiącami, po tamtej stronie oceanu.
Nagle uświadomił sobie tylko to, że ona go potrzebuje i przyzywa do siebie, na ratunek!
Nie mógł stracić chwili czasu, zapragnął spieszyć do niej, bez względu co potem nastąpi i jak się ukształtuje życie.
Wybiegł na ulicę i wskoczywszy do pociągu kolei podziemnej, jął jak szalony biegać z wagonu do wagonu, pewny, że straci zmysły, jeśli usiądzie na chwilę bodaj.
Stalowy potwór mknął przez rozliczne stacje, a minuty przybierały rozmiary wieczności. W końcu zjawiła się stacja Park Row, w której to miejscowości stłoczone są jedna na drugiej redakcje i Administracje mnóstwa dzienników.
Theo pobiegł co sił w nogach, mimo straszliwego upału, przeciskając się przez tłumy, na North Williamstreet, oddaloną o kilkadziesiąt zaledwo kroków, gdzie był budynek dziennika „Statszeitung" i wpadł do Administracji, gdzie zastał skąpanego w pocie dżentelmana, który właśnie zapijał wodę z lodem, klnąc rzęsiście upał, Kolumba i wuja Sama.
— Chcesz pan wiedzieć adres damy, która zamieściła ogłoszenie? — rzekł po niemiecku dżentelman. — Mogę go wymienić tylko w razie jeśli pan wymienisz jej nazwisko. Elżbieta Lehndorff... zgadza się... dama ta mieszka 234. Wschód, 81 ulica, między Madison, a Lexington Avenue...
Bodenbach wybuchnął rozgłośnym, histerycznym śmiechem, tak że spotniałe Niemczysko wybałuszyło nań spotniałe oczy. W szakże mieszkał przy Madison Avenue, między 79 a 80 ulicą! Tedy Elżbieta oddaloną była od niego o niespełna pięćdziesiąt kroków!
A mimo to mogła tam przebywać przez całe jeszcze lata, nie spotkawszy go. Udając się w głąb miasta używała prawdopodobnie tramwaju Lexington Avenue, albo też kolei nadziemnej, sięgającej poza trzecią Avenue, podczas gdy on jeździł stale koleją podziemną, którą docierał bezpośrednio do gmachu agencji Pinkertona.
Uderzył się pięścią w czoło. Czyż było to przeznaczenie, przypadek, czy zarządzenie Opatrzności?
— Prędko do niej! Nie koleją, nie wytrzymałby napewne. Przed gmachem „Worlda“ stanęła właśnie taksówka, mając zamiar jechać próżno. Wskoczył, krzyknąwszy:
— Pięć dolarów ponad taksę, jeśli pan pospieszy.
Pędzili w szaleńczem tempie i w niecały kwadrans auto stanęło pod porządnie wyglądającym domem czynszowym, czy pensjonatem.
Zgrabna służąca otw arła drzwi.
— Pani Elżbieta Lehndorff? Tak, jest w swoim pokoju, pierwsze piętro od podwórza. Dopiero co spożyła śniadanie na sali.
Bodenbach nie dosłyszał już słów ostatnich. W trzech skokach przebył schody, szarpnął drzwi, nie pukając i oto łkając i drżąc padli sobie w ramiona.




ROZDZIAŁ V.

W ciągu kilku minut milczenia, przepojonego cichem szczęściem, całując się czule i patrząc sobie w oczy wyrazili więcej, niż mogłyby to uczynić słowa.
Potem jednak wysunął się Theo z objęć Elżbiety i rzekł poważnie, ujm ując obie jej dłonie.
— Ukochana! Zanim mi opowiesz, co cię tu przygnało, coś przeżyła, muszę mówić ja, muszę wyznać coś, co cię może odemnie odepchnie na zawsze!
Wiedz tedy, że człowiek, któremu przyrzekłaś się przed ołtarzem w dzień ślubu nie padł wcale ofiarą mordercy-rabusia! Erno Szalay zginął z mojej ręki!
Rzekłszy to, puścił dłonie Elżbiety, a cisza grobowa zaległa pokój. Trwało to jednak przez chwilę tylko, poczem, odetchnąwszy głęboko, powiedziała zcicha:
— Theo, byłam tego niemal pewna od samej chwili czynu.
Wpatrywał się w nią pochylony.
— Wiedziałaś o tem Elżbieto, a jednak przybyłaś do mnie?
— Tak, drogi Theo, wiedziałam, nie przestając, ni na chwilę kochać cię, gdyż miałam przekonanie, że uczyniłeś to dla mnie wyłącznie. A teraz usiądź przy mnie, daj mi kochaną dłoń swoją, i opowiedzmy sobie wszystko prosto z serca, co na nas zaciężyło i co się stało powodem rozłąki.
Jęła opowiadać:
— Nie wiem dlaczego Szalay odszedł wówczas od stołu, by udać się do biura. Wiesz dobrze ze śledztwa, jakeśmy zastali zwłoki. Jednego tylko nie zeznałam wówczas. Wszedłszy do gabinetu Szalaya, oprócz trupa skąpanego we krwi zobaczyłam coś innego jeszcze. Obok niego, na posadzce leżał storczyk zielony z czerwoną plamą na jednym z płatków. Storczyk ten przed paru zaledwo godzinami, wetknęłam ci w butonierkę, gdyś przybył zabrać mnie do kościoła.
Wzięłam kwiat niepostrzeżenie i od tej chwili byłam całkiem pewna, że ty to właśnie miałeś z Szalayem w jego gabinecie tajną konferencję i że go zabiłeś! Wierzaj mi, chociaż do głębi wstrząśnięta i przerażona strasznie tem coś uczynił, ani na sekundę nie przestałam cię kochać!
Nawet przeciwnie! Zaraz odczułam ogrom ofiary, jaką poniosłeś przez swój uczynek. My, kobiety, nie posiadamy, zda się, wrodzonego poczucia sprawiedliwości i nigdy, żadna z nas nie potępi człowieka kochanego naprawdę z powodu zbrodni, ciężkiej zbrodni, nie stojącej nawet w żadnym związku z nią samą.
Jeśli jednak człowiek ten, dopuści się zbrodni z miłości dla ukochanej, może go tylko podziwiać. Tak się stało także ze mną, a to żeś potem uciekł formalnie przed mojem bogactwem, wzmogło jeszcze tembardziej miłość.
Zapłakała, przyciskając jednocześnie do ust dłoń Thea. Potem jęła opowiadać, jak bardzo cierpiała skutkiem jego wzgardy i dotknięta w dumie swojej, gotowa była przyjąć pierwszego z brzegu, obojętnego konkurenta. W tym czasie nadszedł jego list z zawiadomieniem, że opuszcza Wiedeń i Europę. Dusza jej wydała okrzyk bólu i rozpaczy, a całe życie dotychczasowe przedstawiło jej się pustem i marnem.
Potem, pewnego dnia przybył do niej kolega biurowy Thea, Leidlich.
— Był mi wstrętnym zawsze — ciągnęła dalej — i nie cierpiałam go. Otóż oświadczył się, przedstawiając szczegółowo, ze szkaradnym grymasem swoim, długoletnią namiętność swą dla mnie. Następnie mówił o tobie. Chytrze i podstępnie opowiadał, jak cię śledził potajemnie, nawet w samym dniu zaślubin, widząc twe wielkie wzburzenie.
Skradając się za tobą, widział, jak nagle wyszedłeś z biura, czekał podczas gdyś mówił przez telefon w rozmownicy publicznej, towarzyszył ci potajemnie do naszego mieszkania i spostrzegł, że zniknąłeś we drzwiach Szalaya.
Zaraz wrócił pospiesznie do biura, ty przybyłeś niedługo po nim, a gdy wkrótce rozeszła się wieść o morderstwie, był pewny żeś ty jest sprawcą.
Wiedział także, iż z Trjestu wyruszyłeś do Nowego Jorku, gdyż polecił pewnemu, rudowłosemu szpiegowi, który jechał wraz z tobą z Wiednia aż do Trjestu cię inwigilować. Stając przedemną, nikczemnik ten usiłował wyklarować, że jeśli ujawni to, co wie, nastąpi skandal niesłychany.
Nietylko zaaresztowanoby cię w Nowym Jorku, i wydano Austrji, ale cały świat nabrałby przekonania, że morderstwo dokonane zostało w porozumieniu ze mną, w tym celu, byśmy oboje korzystali z bogactw Szalaya. Wykrzywiając się szkaradnie zaręczył, że tajemnica będzie pogrzebiona na zawsze w jego duszy, o ile mu oddam rękę swoją.
— Cóż ty odpowiedziałaś? — przerwał Theo, słuchający ze wzrastającem napięciem.
— Pokazałam mu drzwi, oświadczając, ze wolę raczej dzielić z tobą więzienie, niźli pozwolić mu się dotknąć, poczem zdruzgotany doszczętnie i nieprzytomny wyszedł chwiejnym krokiem z pokoju.
Zrazu myślałam, że wykona pogróżkę swoją, ale jakaś resztka ludzkiego uczucia przeszkodziła mu w tem. Nie powiedziawszy nic, wymknął się cichaczem z życia. Tego samego jeszcze wieczoru znaleziono go powieszonego w mieszkaniu.
Mnie zaś porwała nieodporna tęsknota za tobą, a jednocześnie straszna groza przed bogactwem, któreś dla mnie zdobył, z poświęceniem swego honoru, egzystencji, a nawet życia.
To, com czyniła potem, wywołało niezwykłe wrażenie w całem społeczeństwie wiedeńskiem, a rodziców moich dotknęło żywo. Zaraz nazajutrz pojechałam do adwokata i zapisałam cały majątek, z wyjątkiem pewnych, koniecznych kwot, zakładowi leczenia tuberkulicznych dzieci.
— Ojciec był zrazu w rozpaczy i nosił się z myślą ogłoszenia mnie za niepoczytalną, skutkiem choroby umysłowej, co spodziewał się udowodnić. Mama nie wylała chyba jeszcze dotąd tylu łez gorzkich.
Ale we właściwej chwili wyszło na jaw, że bogactwo moje nie jest już tak nieodzownie potrzebne. Mianowicie pewien niemłody już, ale bardzo miły, sympatyczny przemysłowiec, nazwiskiem Schwarzlos zapłonął miłością ku Ellen, ponieważ zaś obok innych zalet posiadał i tę, że jest niesłychanie bogaty, przeto mój czyn haniebny został niejako unieszkodliwiony w skutkach swoich. Teraz już pan Schwarzlos zapewnia rodzicom przyszłość wolną od trosk.
W marcu opuściłam Wiedeń, wyjeżdżając podobnie jak ty, przez Trjest do Ameryki, w celu poszukiwań. Kwota zabrana miała mi starczyć przez kilka miesięcy na życie, pozatem spieniężyłam podarki Szalaya w klejnotach, uważając je za prywatną własność swoją. Bardzo nie dużo pozostało już z tego.
Opowiedziała dalej, jak zrazu błądząc po olbrzymiem mieście, szukała go we wszystkich możliwych lokalach publicznych, hotelach i magazynach. Czyniła także starania przez ambasadę, ale wszystko spełzło na niczem.
Udała się więc na Zachód z miasta do miasta, docierając aż do wybrzeży Oceanu Spokojnego. Doszła w końcu do przekonania, że łatwiej znaleźć szpilkę w morzu, niż człowieka wśród takiego zamętu wszelkich narodów.
W końcu, straciwszy nadzieję, wróciła zrozpaczona do Nowego Jorku i żyła bezczynnie w drogim pensjonacie. Teraz dopiero przyszło jej na myśl, że powinna go szukać przez dzienniki i oto pierwsze zaraz ogłoszenie w „Statszeitung” odniosło skutek pomyślny.




ROZDZIAŁ VI.

Bodenbach objął czule ramieniem ukochaną, całował jej oczy i pobladłe nieco, drżące usta, potem zaś opowiedział jej to, o czem nie wiedziała jeszcze.
— Droga moja — mówił, — biorąc na pomoc całą wyobraźnię swoją, nie zdołasz pojąć stanu, w jakim się znalazłem w dniu twych zaślubin, Już w kościele, na widok strasznych mąk, wśród jakich wydobyłaś ze siebie słowo: tak, powziąłem stanowczą decyzję, że nie dopuszczę, by człowiek ten został naprawdę mężem twoim.
Nie miałem jeszcze ułożonego planu, nie myślałem także wcale o morderstwie, a tylko zgoła niejasno czułem gorączkowo, że muszę cię uratować od Erno Szalaya.
Kiedym w urzędzie przesłuchiwał zbrodniarzy, słyszałem nieustanny głos wewnętrzny:
Musi się coś stać! Musisz uczynić coś! Nie wolno ci dopuścić, by Elżbieta doznała hańby i zgwałcenia.
Dziś nie mogę już wysnuć logicznie całego tego procesu myślowego. Wiem tylko, że w danym momencie stanął nagle przedemną plan jasno zarysowany, tak że w ciągu kilku minut zebrałem wszystkie szczegóły i ułożyłem je, jakby szło o rozwiązanie zadania matematycznego.
Wybiegłem nagle z biura, zatelefonowałem do waszego mieszkania i podając fałszywe nazwisko, którego już nie pamiętam dziś, wezwałem nagląco Szalaya do aparatu.
Znalazłszy się z nim przy telefonie, dałem się poznać pod nazwiskiem własnem, zawiadamiając jednocześnie, że zgłaszam się z polecenia prezydenta policji, który zarządził niezwłoczne przeszukanie mieszkania, gdzie się mają znajdować obce waluty. Został mianowicie złożony donos, wielce kompromitujący go. Zaręczyłem zresztą, że idzie tylko o czystą formalność, którą załatwię sam, krótkim protokołem.
Bardzo przygnębiony zrazu Szalay, nabrawszy rezonu pomyślał, że chcę by mnie przekupił i przystał na niezwłoczne spotkanie bez świadków w jego gabinecie. Resztę możesz sobie łatwo wyobrazić. Gdyśmy byli sami, poprosiłem, by otworzył kasę, a podczas gdy to czynił, strzeliłem mu od tyłu głowy z mego pistoletu służbowego. Potem, dla symulowania rabunkowego morderstwa narobiłem nieładu w zawartości kasy i wyszedłem bez przeszkody.
Aż do tej chwili działałem, jak przez sen i dopiero po paru godzinach przyszło mi jasne uświadomienie czynu. Nie czułem żalu, ni wyrzutów sumienia, natomiast opanowało mnie zawstydzenie wielkie.
Wszakże zamordowałem podstępnie człowieka bezbronnego! Cała okropność tego faktu ścigała mnie odtąd i nie mogłem się pozbyć wrażenia, mimo sto razy powtarzanych wywodów logicznych, że stało się to wyłącznie dla ocalenia ciebie, a po takiem Erno Szalayu nie będzie luki w świecie. Ocaliłem cię istotnie, ale za jaką straszną cenę!
Usunąłem wprawdzie z twego życia tego potwora, ale wziąłem na ramiona brzemię zbrodni ciężkie bardzo, które już nigdy uciskać nie przestanie. Pozatem utraciłem doszczętnie i na zawsze ciebie, gdyż teraz dopiero nie mogło być mowy o zaślubieniu tej, która posiadła bogactwa zmarłego.
Mijały straszne miesiące, życie me było poszarpane w strzępy. Ledwo miałem odwagę pełnić swe obowiązki urzędnika policji. Za każdem przesłuchaniem zadawałem sobie, bezwiednie pytanie:
— A ty? Czyż jesteś lepszy od tego biedaka?
Prócz tego rozgorzała bardziej jeszcze tęsknota, gdym otrzymał twój dobry, kochany list, w którym donosiłaś, że także tęsknisz do mnie.
Wówczas dojrzało postanowienie. Musiałem otrząsnąć kurz ze stóp swoich, spalić za sobą wszystkie mosty, i rozpocząć życie nowe, o ile wogóle jeszcze miałem żyć dalej!
Theo opowiedział dalej, co przeżył w Nowym Jorku i jak się upędzał za zarobkiem, aż dopiero kres niedoli położyła, przypadkowo zupełnie owa komiczna raczej, niż tragiczna sprawa porwanego dziecka. Teraz wiódł życie dostatnie, zbytkowne niemal.
Elżbieta zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Ileżeś wycierpiał, ukochany, za mnie, głupią kobiecinę. Jakże nikczemnie postąpiłam z tobą, biorąc tego Szalaya, dlatego tylko, by nie żyć bez bogactw i luksusu! Teraz jednak, drogi mój, nic nas już rozłączyć nie może! Musisz mnie wziąć jaką jestem! Nie posiadam mc, jestem nędzarką, ale czuję się szczęśliwą i oczekuję z upragnieniem chwili, kiedy z całą pokorą zostanę żoną twoją.
Theo przycisnął silnie Elżbietę do piersi, ale nie patrząc na nią, spoglądał w zadumie przed siebie.
— Elżbieto! — rzekł po chwili — W tym właśnie momencie, kiedy jestem tak szczęśliwy, jak nigdy dotąd nie byłem, teraz właśnie czuję jasno i wyraźnie, że nie zdołam przejść do porządku nad strasznym czynem moim!
Nie wolno nam budować szczęścia na nieodkrytej, przypadkowo, zbrodni. Istnieją prawa moralne, silniejsze, niż wszelka logika, czy wywód praktyczny i te oto właśnie prawa spiżowe nakazują mi wyznać com uczynił, wobec całego świata wziąć na siebie odpowiedzialność za zgaszcnie życia ludzkiego, oraz odpokutować zbrodnię. Elżbieto! Wracam do Wiednia, by zgłosić się w sądzie!
Krzyknęła z przestrachu:
— Theo! Nie puszczę cię od siebie! Nie pozwolę, byś jechał do Wiednia! Wolę raczej umrzeć tutaj razem z tobą, niż pozwolić, byś tam szedł na pewną śmierć! Nie obciąża cię to coś uczynił, gdyż działałeś z pobudek miłości, a miłość rozgrzesza z wszystkiego i uświęca wszystko! Nie patrz wstecz, nie myśl o tem co było, ale skieruj spojrzenie w przyszłość, która piękna i pełna nadziei otwiera się przed nami! Drogi Theo! Wspomnij o mnie, o mojem biednem sercu, które tak bardzo ciebie pożąda!
Wszczęła się walka rozpaczna mężczyzny z kobietą i mężczyzna odniósł ostatecznie zwycięstwo. Elżbieta ustąpiła, widząc, że inaczej ukochany, nawet u jej boku, nie odzyska spokoju.
Powiedziała w końcu tonem znużenia:
— Dobrze! Pojadę z tobą, ale jako żona twoja, a jeśli zostaniesz ukarany śmiercią, ja w tej samej chwili położę kres życiu memu!
Przyciągnął ją czule do siebie.
— Tak Elżbieto! — powiedział. — Jako żona moja pojedziesz do Wiednia. Ale nie zostanę wcale skazany na śmierć! Kara ta została już oddawna zniesiona. Najsurowszy wyrok mógłby opiewać na lat dwadzieścia więzienia. Ale żaden sędzia nie sięgnie po tak wysoki wymiar. Znam prawo i umiem trzeźwo osądzić swą sprawę. Dostanę co najwyżej lat dwanaście, a przy dobrem sprawowaniu się puszczą mnie po dziewięciu. Coprawda, będę już wówczas stary, a ty młodą jeszcze.
Słowa ostatnie wymówił głucho, z przygnębieniem, a Elżbieta załkała gorzko.
Nastał czas zapomnienia i szczęsnej radości. Bardzo szybko załatwiono formalności umożliwiające ślub cywilny i młoda para spędziła krótkie tygodnie miodowe w cichej, samotnej miejscowości nad brzegiem Atlantyku.
Oboje pogodzili się z losem i nie mówiono wcale o tem co nastąpi. Leżąc na przepojonym słońcem piasku wybrzeża, lub pływając z rybakami po morzu, rozmawiali mało, czując tylko, jak ściśle są ze sobą złączeni i to na zawsze.
Tylko w ciągu upalnych nocy, gdy Elżbieta zasnęła, wyczerpana, w objęciach męża, wydawała przez sen często okrzyki grozy, kwiliła i płakała z wielkiej udręki, bowiem zwidywało jej się, że jest daleko od ukochanego, który cierpi za kratam i więzienia.
Czternastego dnia współżycia wrócili do Nowego Jorku, a Theo Bodenbach zgłosił się u generalnego managera, Dr. Jeffriesa.
— Mr. Jeffries, powiedział — muszę pana prosić o niezwłoczne zwolnienie ze służby!
Jeffries zaklął siarczyście.
— Człowieku! Czyś pan oszalał? Teraz, kiedy się dla pana otwiera u nas świetna kar jera, chcesz odchodzić? Czy może skaptowała pana któraś z tych przeklętych, oszukańczych agencji, dając pięćdziesiąt dolarów miesięcznie więcej?
— Nie, Mr. Jeffries, — odparł — coś innego, nierównie większej wagi zmusza mnie opuścić nietylko agencję pańską ale także Amerykę. Jeśli raczysz mi pan poświęcić kwadrans drogocennego czasu swego, podam powody.
W słowach krótkich, zwięzłych, bez patosu i przyozdobień opowiedział Bodebach o przeszłości swej, miłości i zbrodni.
Wzruszony naprawdę Jeffries, potrząsnął ogromną czaszką.
— Djabeł to chyba zrozumie, lub Niemiec! zawołał donośnie — Dany dżentelman uśmierca drugiego dżentelmana z zazdrości o piękną kobietę. Ślicznie! Wszystko w porządku! Winowajca nie może być nigdy schwytany. W Nowym Jorku czeka go świetna karjera. Nagle jawi się także nadobna dama! Świetnie! Wszystko w porządku! Nagle dżentelman dostaje wyrzutów sumienia i chce koniecznie dać się powiesić, ściąć, czy licho wie co jeszcze. Nie, drogi Robin, czy też Bodenbachu, jak się pan zowiesz właściwie, chcesz pan zrobić głupstwo wierutne! No, no, bardzo to zresztą szlachetne i wzniosłe! Wiesz pan co? Jeśli pan się wymkniesz po jakichś paru latkach, przyżegluj tu coprędzej z powrotem. Miejsce nie wystygnie, zwłaszcza, że jak mam nadzieję, nikt nie dowie się o identyczności Robina i Bodenbacha.
Przed samym odjazdem parowca, który ich miał zabrać do Europy spróbowała Elżbieta ponownie odwieść męża od postanowienia powrotu.
— Drogi Theo! — rzekła — Jeśli zostaniesz skazany, będzie to dla ciebie śmiercią nieuchronną, gdyż nie zdołasz przeżyć w więzieniu lat dziewięć, taksamo, jak dwadzieścia! Zważ jak niewspółmierna jest wina i kara we wzajemnym stosunku. Zabiłeś człowieka znanego notorycznie, jako nicponia bez wszelkiej wartości. W sobie zaś zabijesz człowieka cennego bardzo i dobrego, a wraz z nim żonę, a może także dziecko!
Theo załamał rozpacznie dłonie.
— Elżbieto! — wykrzyknął — Nie walcz przeciw mnie, nie czyń tego, gdyż stajesz wbrew własnemu sumieniu! Życie nie jest warte tyle, by je można wieść, będąc obciążony brzemieniem tak wielkiem i strasznem, jak zbrodnia moja. Muszę ją z siebie zrzucić, przez publiczne wyzna­ nie. Tak, czy owak, będzie, zabiłem człowieka, a wyznanie zwolni mnie od zmory. Albo zostanę oczyszczony karą należną, albo uwolniony, jeśli sądzący mnie powiedzą sobie, że to com uczynił wywołane zostało przymusem duchowym, silniejszym, niźli wola moja.
Podniesiono kotwicę, szczęknęły łańcuchy, zaskowytały syreny, a olbrzymie cielsko okrętu zwolna skierowało się ku Wschodowi.




ROZDZIAŁ VII.

Sprawa Bodenbacha wywołała niesłychane wrażenie, sięgające daleko poza granice Austrji, Po całych dniach dzienniki rozpisywały się wyłącznie o przedziwnem, fantastycznem wprost rozwiązaniu zagadkowego morderstwa, dokonanego na Erno Szalayu.
Stawienie się dobrowolne mordercy, który niezwłocznie po przybyciu złożył zeznanie u prezydenta policji, szczegóły czynu, romantyczne powody, które skłoniły do zbrodni wysoce uzdolnionego, znanego z obowiązkowości urzędnika, jego małżeństwo z Elżbietą Lehndorff-Seilern w Ameryce, rola, jaką odegrała Elżbieta w krwawym dramacie... wszystko to podniecało umysły do tego stopnia, że w kąt poszły kwestje polityczno-gospodarcze, a mówiono o tem jednem tylko.
Reporterowie zwijali się, jak muchy w ukropie, chwytając codziennie, z konieczności, nowe szczegóły. Musieli opisywać dokładnie gdzie i jak zamknięty jest Bodenbach w więzieniu śledczem, jak tam żyje, w jaki sposób broni się i co robi jego żona.
Gdy Theo wkroczył na straszną drogę do więzienia wiodącą, zamieszkała Elżbieta w małym hoteliku, nie zawiadamiając wcale krewnych swoich o niczem.
Ale zaraz na drugi dzień, gdy dzienniki przepełnione zostały sprawozdaniami o dobrowolnem stawieniu się winowajcy, przybyła do Elżbiety Ellen i oto wyszło na jaw, że lekkomyślna dziewczyna jest istotą dobrą, o tkliwem sercu.
Płacząc, objęła ramionami siostrę starszą i nie dała za wygraną dopóki nie zabrała Elżbiety do swej wspaniałej willi w Costagu, gdzie miała oczekiwać wyniku procesu. Także małżonek Ellen okazał dużo szczerego współczucia, a nim upłynęła doba, stary generał i żona jego także znaleźli drogę do swej, nieszczęśliwej córki.
Generał był dosłownie złamany tem co zaszło. W głębi duszy musiał sobie przypisać dużo winy w tragedji krwawej i teraz oto jął się wściekać na samego siebie z powodu, że ongiś poświęcił mamonowi dziecko swoje i nie uczynił nic, by je powstrzymać od tego, strasznego małżeństwa. Podczas gdy uczucia te skrywał pod pozorami szorstkości, żona jego płakała i płakała bez końca.
Zdrowy instynkt szerokich mas ludu, od pierwszej zaraz chwili okazał głębokie współczucie dla byłego radcy policji Bodenbacha. Przejawy tej sympatji były tak gwałtowne i niedwuznaczne, że nawet dzienniki, które zrazu objawiały chwiejne wyczekiwanie, uległy ogólnemu nastrojowi i w obszernych artykułach wstępnych, oraz fejletonach podkreślały głęboki tragizm, będący tłem zbrodni, z wyraźną tendencją na korzyść winowajcy.
Tymczasem Bodenbach siedział cichy i ap atyczny w celi, gdzie na prośbę swą został sam jeden. Sędzia śledczy, zaprzyjaźniony z nim dawniej, czynił co mógł, by mu przynieść ulgę a przedewszystkiem starał się wszelkiemi sposobami skrócić śledztwo.
Obronę Bodenbacha objął przyjaciel młodości i kolega uniwersytecki, młody jeszcze, ale słynny już adwokat Dr. Walenty Rosen. Wywołało silne wrażenie u ogółu, gdy Dr. Rosten uzupełniając i prostując sprawozdanie jednego z dzienników, napisał:
— Nigdy z większą radością nie obejmowałem obrony, jak w sprawie Bodenbacha. W wielogodzinnych, częstych rozmowach z nim nabrałem przekonania, że jest to człowiek szlachetny i głęboko moralny, którego jeno tragiczny, okrutny los popchnął do zbrodni.
Już we wrześniu odbyła się rozprawa przed ławą przysięgłych. Tłok był taki, że dopuszczać musiano do wejścia, tylko zaopatrzonych w karty wstępu. Nie przeszkadzało to jednak, że nieprzeliczone tłumy obiegły gmach sądowy.
Dr. Rosen postąpił tak zręcznie przy wyborze przysięgłych, że zasiedli wyłącznie niemal, ludzie z zawodów wolnych, wykształceni, o wyrobionych poglądach i oni to mieli wydać wyrok. Adwokat uznał za pomyślny znak, że pośród przysięgłych znalazła się także młoda kobieta.
Po załatwieniu koniecznych formalności pierwszego, jako oskarżonego przesłuchano Thea Bodenbacha. Przewodniczący zapytał, jak zawsze, czy chce przedstawić sam całokształt sprawy, czy woli, by mu zadawać pytania.
Bardzo blady, ale zrównoważony i spokojny poprosił, by mu pozwolono mówić samoistnie. Wśród napięcia i słuchaczy, którzy powstrzymywali dech, skreślił dzieje uczęszczania do domu Lehndorffów, oraz miłość, jaką od pierwszej chwili zapałał ku Elżbiecie.
Zgoła bez patosu, co działało tem silniej jeszcze, opowiedział jak własnemi oczyma widział zbliżającą się w coraz to szybszem tempie ruinę tej rodziny. Niestety, nie miał możności pojąć za żonę Elżbiety, od dziecka nawykłej do dostatków i luksusu, chociaż pewny był jej wzajemności, gdyż nie pozwalała na to szczupła pensja urzędnicza, jaką pobierał.
Nagle zjawił się Erno Szalay, który w sposób nader zręczny skaptował starego generała, zaplątał go w interesy giełdowe, podsuwał mu pieniądze i wybierając stosowną chwilę, bez ogródek przedstawił mu, że jest żebrakiem.
W końcu nastąpiło to, co przeczuwał w męce nieopisanej Bodenbach. Widząc desperackie położenie swoje, pod wpływem strachu przed ubóstwem, nędzą nawet, opanowana gorącą troską i rodziców, chcąc im zapewnić beztroską starość, a młodszej siostrze przyszłość, gdy nie było innego wyjścia, sprzedała się poprostu osławionemu już, wstrętnemu, niekulturalnemu i niewykształconemu Erno Szalayowi.
Potem, wśród śmiertelnej ciszy, jaka zaległa salę, jął oskarżony mówić o wypadkach dnia zaślubin.
— Będąc w kościele, gdy Elżbieta, z trudem, wśród niepojętej udręki, wyrzekła w końcu sakramentalne: tak, nie miałem jeszcze zamiaru wystąpić z gwałtowną interwencją. Oszołomiony wróciłem do biura, by przedsięwziąć naglące przesłuchanie złodziei kolejowych. W duszy mej szalała burza, a myśli przewalały się, jak chmury.
Nie wiem zgoła co się działo w mózgu moim 1 dziś określić nie mogę w jakim momencie powstał we mnie plan zabicia Szalaya, dla ratow ania dziewczyny, ponad wszystko kochanej i wyrwania jej z pazurów dzikusa. Wiem tylko, że plan ten zjawił się nagle, ja zaś przystąpiłem niezwłocznie do wykonania go, z całą bezwzględnością.
Opowiedział następnie szczegółowo w jaki sposób dokonał zbrodni, jak potem ze znawstwem szefa policji kryminalnej pozacierał ślady i zmylił poszlaki, potem zaś, opuszczając Elżbietę wyjechał do Ameryki, by tam rozpocząć życie nowe.
Nie wspomniał pod jakiem nazwiskiem żył w Nowym Jorku, jakie zdobył stanowisko, poprzestając na tem, że zdołał zdobyć w obczyźnie warunki bytu.
Nagle zjaw iła się Elżbieta i w jej objęciach nabrał przekonania, że chcąc żyć dalej musi odpokutować winę i przez to zostać oczyszczony. Muszą sprawę jego rozpatrzyć ludzie upoważnieni przez państwo i społeczeństwo do ferowania nad nim wyroku.
Gdy skończył opowiadanie, zahuczały w sali rzęsiste oklaski, przerywane łkaniem kobiet.
Prokurator, który z urzędu czuł się dotknięty silnem wrażeniem mowy, oraz poszeptem ogarniającym ławę przysięgłych, wstał porywczo i rzekł:
— Oskarżony! Chcesz pan, widzę, wmówić w nas niejako, że nie byłeś przy zdrowych zmysłach, układając wyrafinowany plan zamordowania nieszczęśliwego Erno Szalaya?
Bodenbach odparł uśmiechając się zlekka:
— Panie prokuratorze! Nie chcę wmówić niczego, ani w pana, ani w nikogo z obecnych. Czy sądzi pan, że porzuciwszy bezpieczne ukrycie w Ameryce przyjechałem wraz z młodą żoną do Wiednia, po to, by tutaj opowiadać bajki?
Ta odpowiedź wywołała tak gwałtowny poklask uznania wśród słuchaczy, że przewodniczący musiał zagrozić opróżnieniem sali.
Po krótkiem przesłuchaniu wśród pytań krzyżowych, które nie ujawniły nic ważnego, przesłuchano świadków, mogących powiedzieć coś o znalezieniu zwłok i wezwaniu telefonicznem, podczas uczty weselnej, następnie wstąpił w szranki świadków skwitowany generał-zbrojmistrz Lehndorff-Seilern.
Stary generał przybył w mundurze, z wszystkimi orderami. Pytania zadawał mu przeważnie obrońca, on zaś w sposób bezwzględnie zdecydowany potwierdził wszystko co powiedział przedtem Bodenbach o przykrem położeniu rodziny i roli, odegranej przez Szalaya.
— Potem uświadomiłem sobie jasno, że Erno Szalay wcisnął się celowo do rodziny naszej, oplątał mnie fałszywemi powiastkami o zyskach giełdowych, na czem się nie znam wcale, a uczynił to, by zdobyć córkę moją.
Do dziś pojąć istotnie nie mogę, jak Lehn-dorff-Seilern mógł się w końcu zdecydować na to, by piękna, szlachetna córka jego z takim człowiekiem stanęła u ołtarza ślubnego. Na usprawiedliwienie własne przytoczę chyba straszne czasy, jakie przeżywaliśmy dotąd, wszystko migotliwe, niejasne, zawikłane wokoło nas i proszę Boga, by nie zechciał karać mnie kiedyś zbyt ciężko za moją słabość i brak rozwagi.
Znowu wionęły po sali szepty i pomruki a Dr. Rosen stwierdził zadowolony wielce, że nietylko przysięgli, ale także dwaj sędziowie trybunału posługują się raz poraź chustkami do nosa.
Jako świadek następny stanęła Elżbieta, Gdy weszła piękna, blada, jak marmur, młoda kobieta w pojedynczej, czarnej sukni, obrzucając męża miłosnem spojrzeniem, wszystkich do jednego w sali ogarnęło wzruszenie głębokie.
Po wstępnych pytaniach przewodniczącego, które dotyczyły wydarzeń zaszłych w ciągu dnia zaślubin nastąpiła wielka, nieoczekiwana zgoła sensacja. Na pytanie, czy zeznająca nie miała jakiegoś przypuszczenia, odnośnie do osoby mordercy, odpowiedziała Elżbieta głośno i stanowczo:
— Tak jest, w samej niemal chwili wejścia do gabinetu zamordowanego wiedziałam napewno kto dokonał czynu. Bodenbachowi, który mi towarzyszył w drodze do kościoła wetknęłam sama w butonierkę jeden z niewielu otrzymanych w darze, bardzo rzadkich storczyków.
Otóż storczyk ten leżał obok zwłok na posadzce!
Zabrzmiały głośne okrzyki wśród publiczności, oskarżony zadrżał, a prokurator zerwał się w podnieceniu z krzesła.
— Proszę pani! Czemuż nie wniosła pani doniesienia, a ponadto zaślubiłaś nawet mordercę męża swego? To rzecz niesłychana!
Elżbieta wzruszyła ramionami.
— Niesłychane? Sądzę, panie prokuratorze, iż każda prawdziwie kochająca i kochana kobieta uczyniłaby to samo.
Prokurator, który nie spostrzegł żywego potakiwania przysięgłych, sądząc, że uzyskuje wreszcie przewagę, zaskrzeczał ostrym tonem:
— Oświadczenie to zmienia całą sytuację. Powstaje teraz podejrzenie, że oskarżony popełnił morderstwo za zgodą pani i w porozumieniu. Zastrzegam sobie prawo wyciągnięcia odpowiednich konsekwencji.
Elżbieta stała bez ruchu, natomiast zerwał się Bodenbach i krzyknął groźnym głosem:
— Protestuję przeciw temu, bezpodstawnemu zgoła, a złośliwemu podejrzeniu!
Publiczność ogarnął niepokój, a także i przysięgli zaczęli szeptać żywo.
Przewodniczący musiał interwenjować.
— Oskarżony! Nie masz pan prawa wtrącać okrzyków, a tylko odpowiadać na pytania, Inna rzecz, jak sądzę, pan prokurator, którego ewentualnych wniosków nie chcę, oczywiście uprzedzać, posunął się zbyt daleko pod wpływem zrozumiałego zresztą rozdrażnienia.
Zeznanie oskarżonego, jego całe zachowanie po czynie, a zwłaszcza fakt, że pani Bodenbach, mogąc zaniechać zeznania, oświadcza tutaj dobrowolnie, iż wiedziała kto jest mordercą, wszystko razem stwierdza bez żadnej wątpliwości, że nie może być brana w rachubę, jako współwinna.
Teraz jednak Elżbieta, rozprostowawszy się, poprosiła przewodniczącego o głos.
— Jurydycznie biorąc, nie jestem współwinną w tem, co uczynił mąż mój, atoli tem większą czuję potrzebę powiedzieć, że ze stanowiska moralnego ja tylko wyłącznie ponoszę winę tej całej okropności.
Kochałam Bodenbacha od dawna, wiedząc, że mnie kocha wzajemnie, a mimoto odmówiłam i sprzedałam się człowiekowi znienawidzonemu do głębi duszy dlatego, że przywiązana do dostatków uważałam za rzecz ważniejszą kosztowne toalety, liczną służbę, automobile i perły, niż skromne szczęście u boku pełnego zalet człowieka.
Była to moja straszna zbrodnia, której ofiarą padł nieszczęsny Ernö Szalay, potem Bodenbach, a w końcu i ja sama. Gdyby istniała sprawiedliwość prawdziwa, głęboka, wolna od paragrafów i formuł, mnie właśnie powinnoby się wtrącić do więzienia, gdyż dokonałam m orderstwa przez lekkomyślność i żądzę życia. Zbyt późno, niestety, uświadomiłam sobie jakie są istotne wartości życia i teraz wiem, że gardzić należy tem wszystkiem, za czem się upędza świat, ogarnięty szaleństwem posiadania.
Półprzytomna, łkająca, byłaby po wyrzeczeniu tych słów upadła, gdyby nie obrońca Dr.Rosen, który wziąwszy troskliwie pod ramię nieszczęśliwą kobietę odprowadził ją na ławę świadków.
Prokurator milczał, bawiąc się nerwowo ołówkiem. Czuł dobrze, iż wystąpieniem swojem zaszkodził niemało sprawie oskarżenia, miast odnieść sukces spodziewany.
Po przesłuchaniu kilku jeszcze, podrzędnych świadków i krótkiej przerwie obiadowej zabrał głos prokurator, celem wygłoszenia swego plaidoyer.
Przez całą godzinę, w sposób potrosze nudny przedstawił raz jeszcze rzecz całą, podkreślając, że dokonano zbrodni strasznej, która wywołała wyrzuty sumienia samego mordercy, tak, że pod ich wpływem wrócił z wielkiej dali na miejsce czynu.
— Czcigodni panowie przysięgli, — zakończył — nie wolno wam traktować oskarżonego łagodniej, niż on sam to czyni. Macie tylko odpowiedzieć na pytanie, czy Erno Szalay został zamordowany przez Thea Bodenbacha, czy me. Litość wasza, panowie byłaby złowrogą, zwłaszcza, teraz właśnie, gdy wszystkie czcigodne, przekazane tradycją pojęcia moralne chwieją się. Nie przeczę wcale, że mam dla oskarżonego pewną sympatję, atoli nie mogę żadną miarą przyznać komuś prawa mordowania, dlatego że kocha żonę innego. Morderstwo zostało popełnione i musi nastąpić kara.
Obrońca zabrał głos, w sali zapadła znowu cisza głęboka, a przysięgli patrzyli przedsię w zadumie głębokiej.
— Czcigodny pan prokurator — zaczął Dr. Rosen — potrzebował przeszło godziny na to, by was czcigodni panowie przysięgli przekonać, że popełniono zbrodnię ciężką, morderstwo. Chociaż spraw ca sam złożył dobrowolnie zeznanie, a co więcej przyjechał z Nowego Jorku do Wiednia, aby móc je złożyć, wystarczy mi pięć minut, dla wyjaśnienia, że Theo Bodenbach, mimo swego czynu, jest wszystkiem innem, tylko nie mordercą.
Przezacna pani przysięgła i panowie przysięgi, gdyby rzecz się miała tak, jak twierdzi pan prokurator, gdyby szło tylko o uznanie Thea Bodenbacha winnym, nie potrzebowalibyście siedzieć tu i nudzić się. Dwanaście precyzyjnych automatów, kiwających głowami spełniłoby najdokładniej funkcje wasze.
Atoli instytucja sądów przysięgłych polega na tem, że mężczyźni i kobiety wszystkich zawodów mają rozstrzygać, czy oskarżony winien jest, czy nie w wyższym znaczeniu tego słowa. Któż jest w tym właśnie wyższem znaczeniu zbrodniarzem? Jest to, bez względu na rodzaj zbrodni, człowiek działający pod wpływem dzikości, brutalnego egoizmu, zapomnienia obowiązku, lekkomyślności, lub innych niskich, złych instynktów. Cóż ma z tem wszystkiem wspólnego taki Theo Bodenbach?
Panowie decydujecie o życiu i wolności oskarżonego, a pewny jestem, że żaden nie może potwierdzić pytania. Trzeba się wmyśleć w wydarzenia dnia zaślubin Elżbiety Lehndorff z Erno Szalayem, by odczuć stan duszy nieszczęsnego Bodenbacha, podczas trzech godzin m ałżeństwa ukochanej. Nie było mowy o spokojnej rozwadze, logicznem myśleniu, a niezdolny do tego, szarpany szaleńczą trwogą i rozpaczą, nie mógł, oczywiście normalnie myśleć. Wiedział jedno tylko, mianowicie, że nie dopuści, by kobieta nad wszystko w świecie umiłowana stała się bezwolnym łupem człowieka, w którego objęciach zostanie zbeszczeszczona, zezwięrzęcona i zamordowana duchowo.
Toteż głęboka nienawiść, i wzgarda, jaką żywimy wszyscy względem hyen socjalnego pobojowiska, wyzyskiwaczy nędzy, ludzi korzystających z naszej niedoli, obdzieraczy zwłok, szachrajów, lichwiarzy i szantażystów, powtarzam, wzgarda ta głęboka musiała przepoić krwawą nienawiścią i doprowadzić do szału tego, który patrzył, jak istota najdroższa zostaje sprzedana za skradzione przez nabywcę pieniądze.
W niewielu zdaniach, wezbranych silnem uczuciem skreślił obrońca nastrój duszy oskarżonego, od chwili ślubu. Z minuty na minutę stan ten pogarszał się, oczywiście, przez całe trzy godziny, aż doszło do czynu rozpaczy.
— Bodenbach — zakończył obrońca — przybył z Ameryki, czując, że wina jego domaga się kary. Pan prokurator, mówiąc nawiasem, powtarza tylko własne jego słowa. Sędziowie z ludu! Czyn został już odpokutowany przez długotrwałe śledztwo i tę oto rozprawę! Waszem, panowie, Szczytnem zadaniem nie jest sądzenie, czy karanie, ale oczyszczenie z winy. Nie proszę was, byście uznali oskarżonego niewinnym, ale tylko, byście w wyroku swym dali wyraz przekonaniu, że popełniając zbrodnię, nie był panem zmysłów swoich.
Ponieważ prokurator zrzekł się odpowiedzi, a oskarżony wszelkich oświadczeń dodatkowych, przewodniczący udzielił pouczenia prawnego, które wypadło rzeczowo, trzeźwo, a przytem życzliwie.
Potem udali się przysięgli na naradę, a publiczność została na miejscach, dygocząc z naprężenia ciekawości. Elżbieta została także w sali w otoczeniu rodziców i siostry, a oskarżonego wyprowadzili woźni sądowi. Wrócił jednocześnie z przysięgłymi.
Nastała cisza taka, że słychaćby było szpilkę spadającą na ziemię, wszyscy zaparli oddech, a przewodniczący ławy przysięgłych odczytał werdykt:
Dziewięć głosów: tak, trzy: nie. Ale wszystkie z zastrzeżeniem niepoczytalności w chwili dokonania zbrodni.
Stosownie do obowiązującego przepisu prawa ogłosił trybunał wyrok uwalniający, w chwilę potem trzymał Theo w objęciach zemdloną Elżbietę zaś publiczność wydawała okrzyki radości, to znów płakała naprzemian.
Późnym wieczorem, gdy młoda para zamierzała już udać się na spoczynek we wspaniałej willi Ellen, dokąd zaproszono także Thea, jako gościa, przyniósł posłaniec telegram kablowy z Nowego Jorku.

— Zawiadomiony szczegółowo o przebiegu i wyniku procesu, przez naszą agencją wiedeńską, gratulują serdecznie, oczekując pana jaknajrychlej na stanowisku pańskiem.

Pozdrowienie. Jeffrys.
Theo przytulił do piersi żonę.
Czy chcesz jechać ze mną za ocean, Elżbieto? — spytał.
— O tak, drogi Theo, z największą radością, Wolni od całej przeszłości będziemy żyć wyłącznie dla siebie, budując przyszłość dla dziecka naszego, którego się spodziewam.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.