Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLIOTECZKA ILLUSTROWANA
JÓZEF WEYSSENHOFF
ZARĘCZYNY
JANA BEŁZKIEGO
Z ILLUSTRACYAMI K. GORSKIEGO



WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.
1903
Дозволено Цензурою.
Варшава 20 Іюля 1902 г.

Kraków. — Druk W. L. Anczyca i Spółki
Warszawa, dnia 20 lutego.

Oczekując czegoś bardzo, człowiek zawczasu wystawia sobie sceny i całe dni przyszłego życia, a gdy te przyjdą, zastają go jednak nieprzygotowanym. Rzeczywistość przynosi w ubocznych szczegółach, w godzinie dnia, w chwilowym nastroju nerwów coś nieobliczalnego, co zadziwia. Ból jeszcze czasem gorzej boli, niż się zapowiadał, a ziszczona pomyślność wydaje się bledszą od przeczutej. Dopiero gdy ustąpi wahanie między wymarzonym obrazem, a rzeczywistym, kiedy upragniony fakt zaczyna już uciekać w poetyczną mgłę chwil dobrych minionych, wtedy wrażenie istotne, oczyszczone z mniej pięknych lub niepotrzebnych szczegółów, ogromnieje w sercu uspokojonem i rozpamiętującem. Ta druga fala szczęścia, jeżeli nie jest mocniejsza, to czyściej rozkoszna, niż pierwsza.
Zawsze lubiłem przyglądać się świeżo ubiegłym kolejom mego życia, — dlatego też piszę dziennik. A dzisiaj, kiedy mam zapisać taki epokowy wypadek, jak własne zaręczyny, kiedy pomyślę, że ta niepochwytna kobieta powiedziała mi poważnie i szczerze, że mnie kocha i przystaje na nasz związek, — to jeszcze się pytam, czy to nie sen. Jednak od paru dni trwa to niesłychane szczęście i zaczyna mi się już mieścić w sercu.
Wieczór 18 lutego, mój najpiękniejszy, wywiązał się naturalnie z sytuacyi trwającej już oddawna, bo ja z mojej miłości nie czyniłem tajemnicy, a Celina coraz wyraźniejszą okazywała mi skłonność. Korzystając z przypadkowej samotności, zdobyłem się wreszcie na odwagę poproszenia o jej rękę i bez wahania zostałem przyjęty. Chwila ta stanowcza była przecie szczytem moich pragnień, a jednak, przewidując ją trochę inaczej, w innym naprzykład pokoju, doznałem zrazu wrażenia, że mi się coś stało nie po myśli. Dopiero w podróży uczułem się niezmiernie szczęśliwym, gdym na noc wyjeżdżał z Prądników do Warszawy.

Sanki sunęły po białej powierzchni tak szybko i cicho, przez noc mroźną, roziskrzoną księżycem i śniegiem. Jakieś dziwne, mrugające gwiazdy tkwiły na niebie opodal od księżyca, a inne sypały się z pod płóz, przerzynających śnieg chrupki i czysty. Ogarniał mnie wielki spokój i zapomnienie całego świata wobec tej jasnej świadomości, którą niosłem w sobie. Była to wdzięczność dla niej, dla życia, dla Boga, — a także niezmierna chęć czynienia dobrze, jakiś nieokreślony popęd do bohaterstwa. I była to zadowolona duma, jakby pycha nieprzebranego bogactwa i dziecinne roztkliwienie, do łez skore.

W tym stanie gorączki podróż wydała mi się długą chwilą, której czułem rozciągłość, ale też i niezmienność. Zdawałem sobie sprawę ze swego położenia, a jednak musiałem być nawpół tylko trzeźwy, bo pamiętam, żem zawołał na głos: — »Boże mój, moja ty!...« aż się furman zdziwiony odwrócił na koźle, a potem, wsiadając na stacyi kolei do wagonu, zająłem miejsce w drugiej klasie, chociaż wziąłem bilet do pierwszej i przesiedziałem całą noc, nie widząc prawie towarzyszów podróży.
Ocucił mnie dreszcz poranny, kiedym dorożką przejeżdżał most na Wiśle. Tęczowo mieniły się lody rzeki, błękitne i różowe dymy wieńczyły kominy fabrycznego Powiśla i na blado-złotem niebie budziła się Warszawa radosna, napiętrzona, wypoczęta ze snu, coraz świetniej jaskrawa plamami swych kolorowych domów i dachów, jednostajnie pokrytych świeżym, zarumienionym śniegiem. Wschodziło słońce bardzo jasne.

I ja czułem ten obraz po dziecinnemu, pod wpływem jakiejś świeżości, która mnie ogarnęła. Miałem w sobie zapowiedź nowego życia, wschodzącego z tem słońcem.

Przyjazd do miasta zamącił trochę moje wrażenia. Trzeba było zaraz oznajmić radosną nowinę mojej matce, a wiedziałem, że nie ucieszy się tak, jakbym ja chciał. Rozpłakała się, całując mnie serdecznie i błogosławiąc, ale byłto raczej gorący objaw jej uczucia dla mnie, a nie podzielona ze mną radość. Wyznała mi, co ma na sercu, mniej więcej tak:
— Każdy sam sobie powinien żonę wybierać i myślę, że Celina jest ci przeznaczona, bo ją kochasz oddawna. Spostrzegłam to już wówczas, kiedy ona była panną i starał się o nią Sęp-Szarzyński, »stary Sęp« jak go nazywałeś.
Potwierdziło się teraz jasno posądzenie moje z przed lat kilku. Kiedy już małżeństwo Celiny z Szarzyńskim było postanowione, matka dała mi okrągłą sumę na podróż do Paryża, niby dla kończenia studyów, ale bardziej pono w celu, aby mnie z kraju na pewien czas usunąć i zagłuszyć we mnie budzącą się już miłość dla Celiny, a może i nienawiść dla Szarzyńskiego. Nie byłem też na ich ślubie. Dzisiaj w rozmowie wróciły wyraźniej powątpiewania matki o moim wyborze:
— Z twoją naturą, mój Jasiu, nie zupełnie się zgadza jej usposobienie, pozornie przynajmniej tak by się zdawało. Znam panią Szarzyńską od dziecka i wiem, że jest dobra, uprzejma, szczególniej piękna, ale nie dość poważnie pojmuje życie i jego obowiązki. Pierwszy jej mąż był dla niej niestosowny i mówią nawet, że mu niepokój o młodą i zalotną żonę skrócił życie.
— Ależ, mamo! — odpowiadałem, — nie należało się Szarzyńskiemu więcej do śmierci, jak te dwa lata jego małżeństwa. Bóg wie, po co za niego wyszła, czy z namowy krewnych, czy może na przekór...
Nie dopowiedziałem całej myśli. Gdyby to jednak było szczerą prawdą, że Celina już przed kilku laty, kiedyśmy się widywali po wieczorach, — ona młodziutką panną, ja ledwie z kurzu książek uniwersyteckich opylony, — że wtedy już była mną zajęta??... Dała mi to teraz do zrozumienia, ale mimo całą ufność, którą w niej pokładam, nie wierzę. Ja ją przecie kochałem i wtedy, bardzo nieśmiało, po studencku, tylko nigdy nie postała mi w głowie myśl, aby ta ponętna księżniczka Warska mogła mnie wyróżniać... Był-bym się przecież spostrzegł... Zresztą, kto wie? Może-m ja za mało sobie dowierzał, albo nie umiał odróżnić płomyka przywiązania do mnie pośród znikomych ale ślicznych skier, któremi obdzielała ona zawsze mężczyzn?... Już to taka natura uprzejma, przymilna, wdzięcząca się do całego świata.
Rozmowa z matką była długa. Przykry mi był ton, bo nicowaliśmy zalety i wady Celiny, jakby jakiego majątku przed kupnem, a matka, pozbywszy się już, widać, pierwszej ostrożności, którą w obec wymagającego uwielbień mojego uczucia chciała zachować, mówiła coraz wyraźniej.
— Po śmierci Szarzyńskiego obawiałam się ciągle, że się na tem skończy; wiedziałam, że Celina wybierze ciebie z pomiędzy swych aspirantów. Nie dziwię się jej: możesz się podobać i bez zaślepienia sądzę, że lepiej wyglądasz i więcej jesteś wart, niż jej zwykłe otoczenie.
Odpowiedziałem zupełnie szczerze:
— Teraz dopiero przychodzi mi to do głowy, kiedy fakt naszych zaręczyn jest spełniony. Ale doprawdy nie spodziewałem się, że mnie ona pokocha. Najprzód to, co mama przez swoje życzliwe oczy we mnie widzi, dla mnie jest zupełnie wątpliwe. Jak wyglądam? Wiem, żem do ludzi podobny, ale nie do tych, którzy mają tak nazwane »szczęście do kobiet«. Zawsze mi się zdaje, że każdy mężczyzna, rozmawiający z Celiną, ma nademną jakąś przewagę wdzięku i światowego sprytu. Wprawdzie tylko w stosunku do Celiny to mi się zdaje. W rozmowie z innymi mężczyznami, czy kobietami, zapalam się często i wtedy widzę, że mnie słuchają przyjemnie, że im się staję sympatycznym. Ale nikt mnie tak nie onieśmiela, jak Celina. Widać, zanadto pragnę jej się podobać? Dzisiaj więc pewność, że jestem jej milszy od innych — ta prawie pewność — zadziwia mnie, olśniewa i trochę przestrasza. Bo czy ja zdołam zapełnić jej życie tak wyłącznie, żeby już nikt do szczęścia, ani przyjemności nie był jej potrzebny?
A matka dalej ciągnęła swe powątpiewania:
— Trochę się i ja o was boję, nie o brak uczucia z jej strony, ale o twój spokój, Jasiu, bo pani Szarzyńska nie może odrazu stać się wzorową żoną.
— Jeżeli pokochała prawdziwie, to dlaczego nie? Mama jej nie zna, a może nikt jej nie zna takiej, jaką ją teraz widzę i kocham. Cała ta płochość, elegancya, światowość — to powierzchnia jej natury, to tylko ucieczka od głębszego wniknięcia w siebie.
— Prawda, — odpowiadała matka — że wychowana była pośród ciągłych zabaw przez rodziców, zajętych bardziej swymi osobistymi stosunkami, niż jakimś poglądem wychowawczym. Prawda i to, że kiedy wchodziła w świat, rodzice już nie żyli, a ciotka jej, Grabska, dobra osoba, ale tylko dla oczu świata była dozorem i opieką Celiny. Niedorzecznie też wydano taką młodą dziewczynę za Szarzyńskiego, bo to był może wielki obywatel, ale człowiek bardzo suchy i zajęty, którego ona kochać naprawdę nie mogła. Ale jak jej zaczęli opiekunowie i opiekunki tłómaczyć, że to doskonała »partya«, że Szarzyński ma pozycyę w kraju, że ona stworzy pierwszy w Warszawie salon i ognisko towarzyskiego życia... Może ten pomysł salonu tak pojęła Celina, że wiecznie otaczała się młodzieżą? Tak, czy inaczej — można to zrozumieć. Nie dziwię się jej zresztą, bo młodzi lgną zawsze do młodych, a ten jej mąż »od pozycyi«, o tyle starszy... Teraz jednak spodziewam się, że odosobni się trochę i odprawi szczególniej tego kuzyna, który się w niej podobno kocha.
— Alfreda Valfort? Dlaczego? Przecież to blizki krewny, prawie dzieciak i takie zabawne te jego paryskie farsy, śpiewki, i niewyczerpana wesołość.
— No tak, ale ciągle siedzi w Prądnikach. Przecież musi mieć coś do roboty u siebie, we Francyi. Tymczasem, jak przyjedzie do nas, to zostaje czasem sześć miesięcy...
— Bo ma tutaj całą rodzinę matki — Warskich...
— Która go przyciąga w osobie najładniejszej kuzynki. Oczywiście niema w tem nic złego, tylko, ponieważ pani Celina mieszka teraz sama ze starą ciotką, więc świat zaraz czegoś rad się domyślać i uśmiechać.
Takeśmy gawędzili, wracając często do tych samych zdań i sporów. Jednak ta rozmowa zostawiła mi niesmak po sobie.

Prądniki, dnia 23-go lutego.

Przyjechałem, przebrałem się już z podróży i czekam. Oznajmiłem, że przyjadę dzisiaj, ale są dwa pociągi: południowy i wieczorny. Oczywiście wybrałem pierwszy. Celina przypuszczała zapewne, że przyjadę wieczorem. Niema jej w domu, łyżwuje gdzieś podobno na stawach, o kilka wiorst odległych. Ja tam nie pojadę, bo teraz zachód słońca wczesny i ona zapewne zaraz wróci; — siedzę sobie w gościnnym pokoju i piszę.

Ile ja przemyślałem o niej w tym pokoju, jak znam te obicia i meble! Nocowałem nawet tutaj za życia tego starego, podczas polowań zimowych i w lecie, i w jesieni... ile to już razy! Czy mi tu dobrze było, czy bardzo źle? Wieje do mnie ze ścian znajomych dawny nastrój; pamiętam go, jakby był wczorajszy. Po wieczorze, spędzonym w jej towarzystwie, idę spać zły, niezadowolony z siebie, rozstrojony nerwowo do najwyższego stopnia. Gdy było wiele osób, to ginąłem w tłumie i nie mogłem się do niej zbliżyć; kiedym z nią rozmawiał, nie powiedziałem tyle i tak dobrze, jakbym tego pragnął. Zawsze też wzrok mój przeszkadzał wymowie: zanadtom na nią patrzył, — a wrażenie jej obrazu, estetyczno-zmysłowe, przyćmiewało swobodny tok myśli, zabijało werwę słowa. Biegły mi za nią oczy tak naturalnie, że chyba przemocą mogłem je oderwać, kiedy to patrzenie stawało się krępującem, lub śmiesznem... Pamiętam też obok wszystkich jej słów, cały akompaniament ruchów, obrotów, gry twarzy, i kiedy przypomnę spędzoną z nią jaką godzinę, nie tylko ją w myśli powtarzam, ale i rysuję. Z owych czasów nigdy nie wraca mi jej postać samotna; widzę ją otoczoną mężczyznami. W grupie, dośrodkowo skupionej, jest jeden, czasem kilku uszczęśliwionych specyalnym względem: z tym najlepiej tańcować, ten zamianowany najdowcipniejszym, tamten znów »najwierniejszym starym przyjacielem«. Jeden stoi za krzesłem i korzysta z przechyleń głowy, drugi ma klasyczne miejsce po lewej stronie Celiny, trzeci usiadł gdzieś tak w kącie, że co chwila krzyżuje z nią spojrzenie, — a ona tym pułkiem dowodzi z nadzwyczajną wprawą i widoczną przyjemnością. Każdemu choć na chwilę się wyda, że on tu gra na pierwszych skrzypcach, a to tylko ona lekką ręką trąca po kolei cudze czułe struny. Mówi o wszystkiem i o niczem, podkreśla udany koncept a niezgrabny zaciera; dowcipny staje się przy niej dowcipniejszym, nieśmiały wymownym, a zwłaszcza kto ją zobaczy pierwszy raz, poczuje odrazu tę podbójczą ciekawość kobiecą, która go ogarnie jak przyjemny, ciepły zapach. Oczy tak się jej świecą, gdy się bawi, a usta tak łatwo szczebiocą, i śmieje się, śmieje, i naokoło siebie rozsiewa śmiech, niepokój i magnetyczne promienie... Piękna jest, ale nie taką ja ją lubię. Czy to tak wielka przyjemność skupiać na sobie te wszystkie mniej lub więcej pożądliwe spojrzenia? Czy warto pierwszemu lepszemu dać choćby szczyptę serdecznej poufałości?
Im bardziej ona bawiła się z innymi, tem ja stawałem się chmurniejszym. I nie mogłem już zdobyć się na wesołość, chociażby ku mnie skierowała swe uśmiechy i swój szczebiot. Zdarzała się wtedy rzecz dziwna: mówiąc ze mną, ta kobieta tak pewna siebie, tak swobodna, poważniała i rumieniła się czasem na dobre, kiedym na jakie jej słowo, zbyt rozigrane i nierozważne, odpowiedział przymuszonym uśmiechem, albo milczeniem. Ani to gniew, ani silne wzruszenie były powodem tych rumieńców, — poprostu rozdźwięk naszych wzajemnych nastrojów, uderzenie tańczącej fali o stały ląd. Chociaż antypatyczny nie byłem jej nigdy, musiałem często, zwłaszcza w liczniejszem towarzystwie, trochę ją nudzić.
A mnie taki naprzykład wieczór doprowadzał do nerwowej rozpaczy. Nie mogąc potem zmrużyć oka przez całą noc, widziałem ciągle przed sobą kochaną, niedostępną postać, otoczoną tłumem. Całe niezadowolenie z niej, czy z siebie samego, przelewałem na ów orszak, dzielący ją odemnie, nienawistny.
Czym ją wtedy już kochał? Nie tak, jak dzisiaj — to pewna, jednak rozkosz i szczęście widziałem zawsze w jej postaci i każdy mój sen miłosny miał jej rysy.
Mówiono mi o niej, że zbyt światowa, że zalotna na zimno, że pusta, — a ja czułem, że to tylko nawpół prawda, bo pod tym pozorem zewnętrznym kryje się kobieta inna, przeczuwana i moja. Tylko, aby poznać tę jej głębszą istotę, trzeba było wynurzyć trochę moich uczuć i pragnień, trzeba było serdecznej, poufalszej rozmowy, na którą ja długo nie mogłem się zdobyć. Dziwna jakaś nieśmiałość i przesadne uszanowanie zamykały mi usta: tej najmilszej i najuprzejmiejszej bałem się poprostu, jak ognia, tę kobietę, którą świat nazywał zimną kokietką, ja szanowałem, jak kapłankę. Instynkt mnie nie mylił. Jaka ona teraz inna, gdy już te lody prysły między nami! Jak spoważniały jej oczy! Jak to serce umie być subtelnie domyślne!...
Szmer w przedpokoju oderwał mnie od pisania. Wracam — to tylko służba się kręci.
Słońce już nizko — wkrótce musi przecie Celina powrócić. Bawi tam trochę długo, ale cóż ma w domu robić? Sądziła, że przyjadę wieczorem, bo nawet pociąg ten jest wygodniejszy.
Już mi się pisać nie chce, będę patrzał przez okno, widać stąd aleję wjazdową na kilkaset kroków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc późna, ale że i tak spać nie będę, więc zapisuję świeże wrażenia ostatnich godzin.

Nie daj mi Boże czekać tak na nią, jak dzisiaj o zachodzie słońca! Wychodziłem na dziedziniec, — wracałem, chciałem pisać, nie mogłem i, ubrawszy się nareszcie w futro, zacząłem chodzić przed domem. Księżyc już się rozsrebrzył i śnieg zaczął błękitnieć. Jasno było ciągle, tylko coraz inaczej: cienie osłabły, przychodziła noc mroźna i z nią straszny palący niepokój.
Nareszcie! Słyszę dzwonki — coraz bliżej — wpadają w aleję sanki — lecą wprost na mnie dużym kłusem parskające konie. Widzę: Celina powozi, obok pani Grabska, a z tyłu — furman czy lokaj? Żebyż lokaj! ale nie. W niepewnym półmroku księżycowej nocy widzę jakąś sylwetkę zgrabną, poufale nachyloną do dam, — przy zakręcie widzę ostry, ładny profil ze śpiczastą bródką i poznaję wreszcie uśmiechnięte oczy — Alfreda Valfort.
Naraz mi się w skroniach zrobiło ciepło. Wyprostowałem się przed drzwiami, nie robiąc kroku naprzód. Ale Celina spostrzegła mnie już, tak ślicznie zatrzepotała się na sankach, lejce rzuciła na kolana pani Grabskiej, aż je Alfred, przechyliwszy się gwałtownie, schwycił i, zanim ochłonąłem, była przedemną, podając mi obie dłonie.
— Długo czekałeś? — rzekła cicho po polsku.
Nie mogłem się gniewać, a nawet było śmiesznem okazywać niezadowolenie, — jednak musiałem być nieswój i sztywny, bo mnie Valfort, trzymając jeszcze spienione konie, tak ze swego wysokiego kozła zagadnął:
— Oto jest Bełzki, zamrożony w posąg oczekiwania. Jeżeli go ten gorący shake-hands nie rozpuści, doprawdy stał się lodem.
Nic mu nie odpowiedziałem. Nie znoszę, gdy kto na mnie, choć bez żółci, rzuci komiczne światło. Co gorsza, czułem się prześcigniętym. To, co mówił Valfort, nie było tak znowu bardzo dowcipne, jednak stokroć dowcipniejsze od mego milczenia. On był swobodny i wesół, ja — zły i zmieszany. Jak on przytem wygląda, ten mały, z tą swoją głową młodego fauna! Ładny jest, niema co mówić, a nawet do Celiny podobny, tylko ona wysoka i ma jasne włosy, a Valfort jest mały i czarny, ale oczy mają takie same, oczy trochę wypukłe, blado-błękitne, kiedy spokojne, a gdy się ożywią uśmiechem, promieniejące czarnym blaskiem nadmiernie powiększonych źrenic. Celina ma tylko łagodniejszy wyraz i trochę złota w oprawie oczu, jakiś rudy cień, jak w załamaniach pentelijskich marmurów.
Scena przed drzwiami trwała chwilę i każdy się jakoś śpieszył, żeby ją skrócić. Wracający z przejażdżki musieli zmienić ubranie, a ja, pozostawszy sam przez kwadrans, miałem czas wyrozumować sobie błahość całego zajścia. Może też nikt nie zrozumiał, com ja czuł przez chwilę? Czasem w jednem szybkiem ściśnieniu serca odegra się w człowieku dramat, a świadkowie zobaczą tylko bolesny kurcz, albo nagłą bladość twarzy i, jeżeli przez uprzejmość nie spytają: co ci jest? — to wzruszą ramionami. Dostrzegłem jednak, że Celina przez cały wieczór, jakby się poczuwała do lekkiej winy, zdwoiła swą serdeczność w obejściu ze mną, może dla zatarcia przykrego wrażenia mego przyjazdu, — a cóż jej się kiedy nie uda?

Warszawa, dnia 28-go lutego.

Dobrze, że dzisiaj kończy się karnawał, bo gdyby trwał dłużej, mógł-bym w tym draźniącym zgiełku popełnić jakie szaleństwo. Co się stało? Nic prawie, ale drży coś we mnie i wre, coś niebezpiecznego. Postaram się przez zimne rozważenie dni ostatnich uspokoić siebie, a wypadki ocenić sprawiedliwie. Trzy dni, spędzone w Prądnikach, wróciły mi ufność w naszą przyszłość, która ma dotąd dla mnie coś nieokreślonego, jak obietnica szczęścia na innym świecie. Rozmawiałem z Celiną przez cały dzień, prawie bez przerwy; mówiliśmy o latach dziecinnych, o naszych rzeczach i o osobach nam blizkich, — i tak godziliśmy się wybornie, tak się to moje i twoje mieszało razem, układało łatwo w jedno, w jutro upragnione.
Valfort znudził się wkrótce i wyjechał do Warszawy. Nie zatrzymywała go Celina, traktowała go lekko, jak blizkiego krewnego, jak dzieciaka. Wtedy mnie wesołość wróciła i koncept; — grywaliśmy na fortepianie niestworzone jakieś duety, przerywane śpiewem i śmiechem. A te dwa kochane wieczory, spędzone z Celiną pod mniej bacznem okiem drzemiącej cioci Grabskiej! Takie dni przelatują zbyt szybko i opłacić je trzeba zawsze przez późniejsze cierpienia.
Wypadało jechać do Warszawy. Celina musi się zająć różnemi sprawami przed ślubem, musi matkę moją powitać, jako przyszła synowa, musi wiele jeszcze rzeczy załatwić, — a także trochę się pobawić, bo właśnie są Ostatki. Że lubi tańcować, nic dziwnego: nikt tak nie tańcuje, jak ona.
Jesteśmy więc znów w Warszawie i wprosiliśmy się na bal do Falkiewiczów. Celina prawie ich nie zna, rzuciła im zaledwie karty wizytowe, ale na tym balu być musi, bo państwo żyją wystawnie z powodu córki na wydaniu, bal będzie ładny, cały high-life zebrany z dodatkiem innych warstw, co razem stanowić będzie tłum, gwar, wystawę, wszystko, co ona lubi, kiedy w nią wstąpi ten chochlik światowy.
Rozmowa przed balem:
— Będę dziś tańczyła do upadłego. A pan?
— Tyle, co i pani.
— Ale przecież nie możemy ciągle razem... Co pan woli, mazura, czy kotyliona?
— Prawda, nie możemy wszystkiego razem tańczyć... więc daj mi pani kotyliona... Nie — wolę mazura, bo trwa dłużej.
— Dobrze; to dam kotyliona Alfredowi; on tak wybornie tańczy walca, lepiej, niż wszyscy...
— Ach, znowu Alfredowi...
— Jak to: znowu?
Wymknęło mi się to słówko. Zacząłem niezgrabnie tłómaczyć się:
Znowu, to jest, że... pani powinna-by już mieć dosyć tego... to jest, że...
— Już rozumiem: pan go ma dosyć. Więc chce pan, żebym tańczyła z kim innym?
— Jak pani woli.
— Choć już przed ślubem zaczyna mnie pan tyranizować, ustępuję — nie dam kotyliona Alfredowi. Jesteś zadowolony?
— Moja najdroższa!
Rad byłem oczywiście, ale i nierad z siebie, żem Alfreda wyłączył z listy kandydatów, a tem samem podkreślił. Nie chciałem tego.
Byłem już dawno w salonie Falkiewiczów, rzucając raz po raz okiem na drzwi przedpokoju, aby nie stracić widoku wchodzącej Celiny. Świeży mój zaszczyt zwracał na mnie uwagę. Nie mogłem się opędzić powitaniom i życzeniom. Byłem zresztą w doskonałym humorze, a im w lepszym jestem, tem świat wygląda mi śmieszniej, i cechy osób, spowszedniałe przez dawną znajomość, występują jaskrawiej. W tem bawiącem się towarzystwie są jakieś tradycye wielkomiejskie rozcieńczone w jarmarcznym tłumie: różne uznane i nieuznane wielkości, autentyczne i nowo-złocone herby udają dawną dworskość, nie wiedząc, co począć ze swem problematycznem stanowiskiem. Jest także pełno wiejskiej szlachty wypomadowanej, ciekawej, noszącej wiedeńskie fraki i niesłychane jakieś przydomki na kartach wizytowych. Mieszają się nieliczne, zwykle poważne, choć gorzkie, typy mieszczańskie. A wszystko, chociaż spotyka się w karnawale, chociaż razem tańczy i wydaje pieniądze, kłóci się jednak, obmawia i stroni od siebie, tworząc maluczkie, śmieszne obozy z osobnym kolorytem politycznym, społecznym. Dzisiaj są tu prawie wszyscy. Pan Hektor Falkiewicz, sprzedawszy las na Podolu, pragnie zabłyszczeć w Warszawie i wydać za mąż córkę. Najął mieszkanie z dużym, pustym salonem, w stylu nie wiadomo którego z Ludwików. W innych pokojach meble nowe, fatalnie dobrane; dopiero tam, gdzie panowie mają palić papierosy, widać stare jesionowe kantorki, wyplatane krzesła i kilka zczerniałych portretów, zapewne przodków, sprowadzonych do Warszawy na pogrobową rozkosz oglądania rozkwitu rodziny.
Pozamawiałem tańce i wdałem się w rozmowę z panem domu. Dziwny typ skazańca na wesołość i wysokie maniery. Kłania się, uśmiecha, mówi o pokrewieństwach: »znałem ojca...« »to pan dobrodziej z okolic Żytomierza?...« i t. d., — a w oczach tak mu wyraźnie pokutuje tęsknota do końca balu, że aż litość zbiera. Powinien jednak cieszyć się, bo, dzięki swej uprzejmości i kilku znajomym filarom towarzystwa, zgromadził mnóstwo osób z największego i średniego świata; panna Zofia, otoczona młodzieżą, wydaje się ojcu bajeczną w paryskiej sukni.

Taki już tłum, że nie można ruszyć się z kąta, gdzie cię los zapędził; tańczą w mozolnie opróżnionym środku sali, a tu jeszcze przypływa coraz kto inny; najpóźniej przychodzą »te panie« które najwcześniej wyjdą, łaskawe boginie, witające zaledwie kilka osób, starzy radcy i wysocy urzędnicy. Zaczynałem już niepokoić się, gdy we drzwiach salonu ukazała się najprzód poważna pani Grabska, a za nią...
Nie mogę dotąd uwierzyć, aby ta cudowna mogła być kiedyś moją.
Mimo rozpoczętego walca, cały salon drgnął, nachylił się, cisnął się ku niej. Mężczyźni zwłaszcza otoczyli ją tak ściśle, że sytuacya stała się prawie komiczną; ręce jej migały w setnych, prędkich uściśnieniach; ramiona, których od roku nie widziałem w tej marmurowej chwale, błyskały śród mrowia czarnych fraków, jak gołąb przez kruki opadnięty i owacya zakrawała na bójkę o jej tańce, — stawała się hałaśliwą, trochę dziwną. Panie mniej okazały entuzyazmu, choć wiele z nich przybrało słodkie, przymilone uśmiechy. Pani Falkiewiczowa, dobra i uprzejma kobieta, tylko nie mogąca zapomnieć, że jest z domu Koriolan, z jakiejś niby wielkiej rumuńskiej rodziny, powitała Celinę bardzo gorąco, podając jej obie dłonie, ale musiało jej przez głowę przemknąć, że ją kto o serwilizm posądzi, bo zesztywniała zaraz. Pani Falkiewiczowa jest przedewszystkiem osobą niezależną.
Zapisuję uboczne szczegóły, tak mi nie pilno do późniejszych wrażeń wieczoru.
Celinę porwał ktoś zaraz do walca i, gdy usiadła, mogłem dopiero ją powitać. Ścisnęła mi mocno rękę i spojrzała swemi rozbawionemi oczyma. Oczy te, kiedy się bawią, mają w rozlanych źrenicach blaski, których znaczenia nie zgadniesz, które darmo starałbyś się wytłómaczyć na swoją wyłączną korzyść, bo one są dla całego świata magnetyczne, — zanadto piękne.
— Czy dobrze dziś wyglądam?
— Strasznie! — odpowiedziałem.
Nie myląc się co do znaczenia wyrazu, zaśmiała się głośniej i bardziej nerwowo, niż zwykle.
Ścigam ją teraz oczyma po salonie, a wiruje ciągle; nie dają jej usiąść.
Co to jednak za barbarzyńska pozostałość ten taniec! Dlatego że to uchodzi przy muzyce i w karnawale, a nie inaczej, wolno temu panu objąć kibić Celiny, i mocno, żeby dobrze prowadzić, — wolno mu sunąć tak z nią razem, ocierać się o jedwab, który przybiera w tańcu linie jej kształtów, — i oddychać tem zaczarowanem przez nią powietrzem i dotykać prawie jej włosów...
Widok ukochanej kobiety w tańcu z innymi jest nawpół bolesną rozkoszą.
Rozsądek jednak przychodzi w pomoc. Przecie ona tańczy ze wszystkimi, przecie i ja z nią tańczę... ale gorzej, niż umiem, gorzej, bo mnie zanadto ten pozwolony i niezupełny uścisk draźni i upaja.
Mówiła mi jednak bardzo miłe rzeczy podczas mazura, któregom się nareszcie doczekał. W słowach jej był odcień zmysłowy, którego nie zauważyłem dotychczas w tym stopniu, — a choć do mnie się stosowały te słowa, te spojrzenia, to jednak, gdy myśl mi przyszła, że to nie moje towarzystwo, ale ta atmosfera balu tak ją podnieca, znów mi chora część serca zaczęła dokuczać.
Wyniósł-bym jednak dobre, choć gorączkowe wrażenie z tego wieczoru, gdyby nie ten nieznośny Valfort, który, widzę ze zdziwieniem, zaczyna mnie, jak mara jaka, nawiedzać. Nie było go u Falkiewiczów aż do drugiej w nocy. Nagle, pod sam koniec mazura, zjawia się, wypoczęty, wyświeżony i, coś tam wymyśliwszy na usprawiedliwienie się przed gospodarzami, biegnie wprost do Celiny i swym wykwintnie poufałym tonem szepcze jej do ucha. Potwierdziła skinieniem głowy i ślicznym uśmiechem.
Muzyka zagrzmiała huczniej, uradowana z hasła: »wszystkie pary!« które zapowiadało kolacyę i odpoczynek. Prowadzę Celinę do stołu, a obok nas przewija się, jak wąż, pośród ciżby — Valfort. Zrozumiałem ten manewr i umowę z Celiną, i nie było sposobu przeszkodzić mu usiąść obok niej po prawej ręce przy stole. Odrazu wpadł w szaloną werwę. Oczy mu się zaiskrzyły, sypać zaczął konceptami, dolewać wina, aż skupił uwagę kilkunastu osób, bliżej siedzących. Śmieli się, dorzucali po słówku, a on odbijał, zdawało się, w powietrzu każde rzucone słowo.
Nigdy nie widziałem go w takim udzielająco się wesołym humorze. Celina bawi się tem bardzo i przez pewien czas wyłącznie jest zajęta swym »petit Fred«. Nie ma wprawdzie wyboru, bo ja siedzę z drugiej strony, uporczywie milcząc. Zapytała nawet, co mi jest, a ja wtedy zdobyłem się wreszcie na uśmiech i na wtrącenie kilku słów do rozmowy. Ale idzie mi, jak z kamienia, bo, zamiast paplać o wszystkiem, tak, jak to do głowy przychodzi, patrzę na niepokojącą, rozbawioną postać mojej narzeczonej, a myślę:

— Czyżbym głupszy był od tamtego jej sąsiada? Czy przy kobietach taki rodzaj sprytu bardziej popłaca, niż rozum i serce? Dał-bym jednak wiele za to, żebym to ja, a nie on tak rozbawił Celinę przy kolacyi...
Takie uwagi nie pomagają oczywiście do rozmowy, a toczy się teraz o tem, jak pani X. otruła swych dwóch wielbicieli bielidłem, którego używa, i jakim się to mogło stać sposobem...
Ze złości i dla pozorów spokoju zwracam się do mojej drugiej sąsiadki, panny, którą zaledwie znam, i zaczynam coś gadać o Ostatkach, o Popielcu — najlichsze komunały. Nie cierpię zresztą panien: nie wiadomo, o czem z niemi mówić, gdy się nie jest ich aspirantem.
Wypalił się już szmermel Valforta, bo przestał mówić głośno. Korzystając z ogólnego teraz gwaru rozmów, nachylił się ku Celinie, szepcze coś do niej i trwa to sobie kwadrans, — a ja siedzę obok i rozmawiam z panną.
To się wydaje niedorzecznem, a jednak w tej chwili chętnie-bym komuś zgniótł rękę aż do krwi, albo powiedział coś bardzo przykrego tej pannie, mojej sąsiadce. Ale prawa salonu potężniejsze są nawet od praw moralnych. Rozmawiam więc grzecznie, jem, piję szczególniej — musiałem nawet wypić dość dużo wina. I siedzę obok mojej narzeczonej, jakbym był jakim obojętnym figurantem, albo nieboszczykiem jej mężem. A Valfort kieliszek z szampanem ujął w prawą rękę, lewą — widzę najwyraźniej — wyciąga do Celiny pod stołem i, przechylony, wpija w nią swe uśmiechnięte, namiętne oczy, trąca o jej kieliszek, mówiąc:
— Czy pamiętasz, moja droga?
Celina cofnęła wprawdzie rękę, ale kieliszek do ust podniosła, uprzejmie dziękując.
Tego już za wiele! Czy pamięta? co? — mają oni ciągle jakieś wspomnienia, jakieś tajemnicze alluzye.
Gdy ktoś wzniósł nasze zdrowie, nie ruszyłem się zrazu z miejsca, aż mnie Celina zbudziła:
— Panie Janie! piją za nasze zdrowie, czy chcesz, żebym wypiła do dna?
I pochylała do mnie swą zarumienioną twarz, uderzyła we mnie oczyma, jak żarem... Działo się to jednak natychmiast po tej rozmowie z Alfredem, — spotkała zatem moją twarz skurczoną gniewem, więc się cofnęła z zawodem w ruchu i w głosie:
— Co panu dzisiaj jest, doprawdy?
Otaczano nas życzeniami. Powstałem, dziękując bez zapału, z przymuszonym uśmiechem i znów usiadłem. Celina nie bawiła się już, oczy jej dziwnie zamierzchły, spojrzała na mnie niespokojnie. A ja wtedy pod wpływem nagłego postanowienia, które po winie łatwiej przychodzi, odezwałem się do niej zimno i dość głośno:
— Mogła-by się pani mniej zajmować tym głupcem Alfredem.
Drgnęła na krześle, potem zaczęła z kimś przez stół rozmawiać, urwała i dopiero po chwili rzuciła mi prędko, cicho i trochę gniewnie:
— Jesteś dzisiaj bardzo dziwny.
Wstawano od kolacyi. Muzyka już zaczęła walca w sali balowej, do której powróciliśmy niebawem. Bal szedł swoim porządkiem, stawał się coraz gwarniejszy i weselszy, ale nie dla mnie, ani też dla Celiny.
Wzruszenie otrzeźwiło mnie odrazu. Żałowałem już tej może niewczesnej wycieczki; mógł Valfort usłyszeć użyty przeze mnie epitet »animal...« Mało mnie to obchodzi, ale popsułem całą zabawę Celinie. Zesztywniała do niepoznania, przybył jej ton jakiś pogardliwy, niecierpliwy i po paru tańcach opuściła bal przed kotylionem. Nie tańczyła już z Alfredem ani razu, ze mną raz, pożegnała mnie z wyrzutem w oczach, które uporczywie odwracała ode mnie przez resztę wieczoru.
Co także nudne, to, że mógł ten i ów zauważyć zmianę humoru trzech naraz osób, bo i Valfort spochmurniał, przygryzał wąsa i tańcował bez werwy.
Jest to wypadek, którego żałuję, bom sam winien, ale stokroć gorzej dręczy mnie jakaś wielka niepewność, będąca w związku z tym drobiazgiem.
Może to źle, że piszę dziennik, bo takie przypatrywanie się przebytemu świeżo życiu przedstawia dla mnie pewne niebezpieczeństwa. Streszcza wprawdzie i utrwala dobre chwile, ale rany przez dyssekcyę jeszcze pogłębia. Czy piszę jednak, czy nie piszę, zawsze mimowolnie wglądam w siebie po każdem wzruszeniu, po każdej zmianie dekoracyi życia. To mnie męczy. Dał-bym wiele za szczyptę lekkomyślności i chciał-bym brać powierzchownie wszystko, co mi się zdarza. Nie mogę.
I teraz powinien-bym starać się zasnąć po balu, odpocząć, zrobić zapas zdrowia i naprawić niezgrabne postępowanie. Tymczasem piszę od paru godzin i przeżywam po raz drugi to, co-bym tak chętnie wymazał z przeszłości. Słońce już wychodzi ponad dachy przeciwległych domów i zazierają do mnie różowe promienie. Tak niby wesoło na świecie, a jest w tem rannem, mroźnem powietrzu dziwny niepokój, gorszy od nocnego niepokoju, bo ranek ten nie przynosi, jak zwykle, ukojenia, tylko oświetla ostrzej zarysy moich wspomnień. Widma nocne nie ustąpiły przed słońcem, trwają ciągle wyraźne, oświetlone i straszniejsze.
Kto to jest ten nieunikniony, ten niewinny kuzynek? Zawsze go spotykałem przy niej w tłumie, który ją otaczał; inni zmieniali się, ten był ciągle. Krewny jest, to prawda, ale ma ona przecież innych krewnych tego gatunku, chociażby naprzykład brata Alfreda. A o tego dba specyalnie, trzyma go przy sobie, jak pokojowego pieska, bawi się z nim, broni go od napaści... Bo i o cóż się na mnie zagniewała?...
Czego-by tu zażyć przeciw czarnym myślom, które mnie obsiadły? jak odpędzić te niemożliwe obrazy, które mi się cisną przed oczy?!

Dnia 6-go marca.

Coraz gorzej mi jest i coraz smutniej. Czym ja doprawdy narzeczony? Padło coś między mną a Celiną i mam wrażenie, że ta zapora rośnie, przedłuża się i coraz bardziej mnie od niej oddala. Ona posmutniała, nie trzpiota się już, ale też i ze mną mówi mniej swobodnie, nie daje mi całego zaufania, czegoś się boi, na coś wiecznie ogląda się... Ha — może się boi, że cóś zgadłem z jej przeszłości? A ja nic nie zgadłem, niczegom się nie dowiedział, tylko posądzam, wątpię i cierpię.
Przeszłość kobiet pięknych, zalotnych i otoczonych wielbicielami, to dopiero studyum niedostępne. Ci, którzy w ich historyi brali udział, milczą: jest to ich obowiązkiem, a często im dogadza; dokumenta się niszczą; — pozostaje tylko bałamutna legenda, której wierzyć nie można... Gdyby tu chodziło o historyę pani X. albo Z.! — ale tu chodzi o nią, o tę najbardziej zajmującą kobietę, która ma być moją żoną.
Że teraz mnie wybrała z serdecznej skłonności, to prawie rzecz pewna. Że teraz jestem pierwszym jej... mistrzem dworu, to oczywista. Ale jak było dawniej? Co ją łączyło z Alfredem? Musiało to być jakieś bliższe porozumienie; wszystko mnie o tem przeświadcza.
Mówiłem z nią raz tylko o Valforcie, bo nie można było rozmowy tej uniknąć; później nie wymówiliśmy już tego nazwiska. Było to nazajutrz po balu. Chociaż Celina mieszka teraz w hotelu, zastałem u niej prawdziwy raut o zmroku. Już w korytarzu słychać było gwarną rozmowę i dźwięczny głos, który poznam między setką innych. Gdy wszedłem, gwar przycichł, jak pod surdyną. Cóż u licha? czy ja zaczynam działać na ludzi, jak upiór, albo jak szpieg utajony? Wiele osób ruszyło się z miejsc i wyniosło, Valfort zemknął jeden z pierwszych, manewrując tak, żeby się ze mną nie przywitać. Salonik zaczynał opróżniać się, z czego Celina widocznie była nie rada: zatrzymywała uporczywie swych gości z gorączkowym jakimś naciskiem. Wiem naprzykład, że nie dba o starą pannę Kardynowską, bo ta nudzi wiecznem opowiadaniem, jak ten i ów się w niej kochał, albo jeszcze kocha, podczas gdy ona wie, że miłość ziemska i t. d., — a właśnie tej pospolitej i kwaśnej dewotki uczepiła się Celina, jak deski ratunkowej.
— Moja kochana pani, zostań jeszcze, powiedz, jak tam idą wasze sesye dobroczynne, czyś się pogodziła z prezesową? — a ksiądz Rafał czy was nie opuszcza?
Widocznie nie chciała Celina zostać ze mną sam na sam. Przyszło znów parę osób, na krótko; wyszli nakoniec wszyscy.
Nie zaczął-bym może rozmowy wprost o wczorajszem zajściu, bo musiałem przepraszać, a nie czułem się dosyć winnym i nie mogłem wszystkich swoich usprawiedliwień przytoczyć. Ale ona, skorośmy zostali sami, przystąpiła odważnie do przedmiotu i z taką powagą, aż mi się nową wydała i niezwykłą:
— Panie Janie, czy chcesz ode mnie wszystkich mych przyjaciół odstraszyć?
Jak kto ze mną na ostre, to i ja z nim. Odpowiedziałem więc:
— Zależy od gatunku przyjaciół i stopnia ich zażyłości z panią...
— Alfred jest moim ciotecznym bratem, więc o jego gatunku trudno wątpić, — rzekła trochę dumnie, — a wyznaję, że go bardzo lubię i rada zawsze jestem mieć go przy sobie.
— Nie śmiem temu się przeciwić, pozwoli jednak pani, że ja go nie będę lubił, że go nawet mogę z czasem znienawidzieć.
Otworzyła szeroko oczy i gniew się w nich zmienił w łzawy trochę przestrach. I mnie się zaraz po tej kolizyi, pierwszej z nią chyba w życiu, miękko zrobiło na sercu. Ująłem jej rękę w obie dłonie i zacząłem mówić prędko:
— Bo nie wiesz, droga moja, jaki to ból, kiedy mi ktoś kradnie choć tyle z twego serca, nie wiesz, jak ja drżę o ten mój skarb najcenniejszy, nieoczekiwany, niepojęty, a przecie mój, boś mi go przyrzekła i dała. Przebacz mi — możem ja chory? to minie, to się wyleczy, żebym wiedział tylko, że mnie jeszcze kochasz...

Spojrzała na mnie tak cicho z góry, — bo, o ile pamiętam, uklękłem, — i ściskała mi obie dłonie, a w głosie jej drżącym była zapowiedź płaczu:
— Wiesz, że cię kocham, ale takiś teraz dziwny, nieprzewidziany, inny, że się trochę boję.
Możebyśmy się wytłómaczyli i wszystko sobie nawzajem darowali, gdyby ktoś nie wlazł znów do jej pokoju. Takie to już szczęście moje w ostatnich dniach.
Przesiedziałem i tego nudnego księcia Koryatowicza, który, mimo lat sześćdziesięciu, wyobraża sobie, że jeszcze wywiera na kobiety piorunujące wrażenie. Ma rzeczywiście piękną postać i rasową polską twarz, ale przytem wielki elegant i nosi monokl. Wygląda też, jak portret starego hetmana, przebrany w żakiet od Poola. Przez ustępstwo dla prądów nowożytnych, stary hetman udaje trochę paryskiego zdobywcę serc. Jest to zresztą człowiek surowych zasad, świadomy tylko swego wdzięku i wyzyskujący go dość dziwacznie. Kiedy patrzy na młodą kobietę, zdaje się mówić: »Żebym chciał, była-byś ty moją, ale zasady mi nie pozwalają« — i może w głębi duszy lituje się nad swemi ofiarami.
Robiłem sobie te uwagi patrząc z boku na księcia, długo rozmawiającego z Celiną. Wyśpiewał nareszcie wszystko miarowym swym głosem i doskonałą polszczyzną (dba o tę oryginalność, co mu się wielce chwali) i poszedł.
Wróciliśmy do rozmowy, ale już w innem usposobieniu. Celina musiała się przebrać na obiad; doszliśmy więc pośpiesznie do wyników naszej dyskusyi. Ona nie może powiedzieć Alfredowi, żeby jej unikał, bo było-by śmiesznem brać go tak na seryo; on sam się spostrzeże, już nawet może spostrzegł za wiele... Ja nie nalegałem, chciałem zrobić pewne zastrzeżenia, ale było późno, Celina śmiała się tak wesoło, po dawnemu — i tak ładnie rozstaliśmy się. Wszystko niby się załagodziło, wszystko dobrze...
Ale gdzie tam! wszystko źle. W nocy doszedłem do tego smutnego przekonania. Bo jakież wymogłem ustępstwa? Żadnych, — nie prosiłem nawet o żadne, a pokazałem się w najniekorzystniejszej postaci chmurnego, niebezpiecznego zazdrośnika.
I od tego czasu mnóstwo drobiazgów trwoży mnie ciągle i zasępia, Valfort nie pokazuje się u Celiny podczas gdy ja jestem, wiem jednak, że tam bywa. Choć mi to wstrętne, zacząłem nawet śledzić jego ruchy. Pytam naprzykład portyera hotelowego niby od niechcenia:
— Nie było tu czasem hrabiego Valfort?
— Pan hrabia pewno zaraz tu będzie, bo i pani Szarzyńska ma wrócić o czwartej.
Mimowolnie wyrwało mi się pytanie:
— W ostatnich dniach tu często bywał?
— Po dawnemu, panie hrabio.
Miła informacya. Nie śmiem dalej pytać: przez ostentacyjny szacunek tego franta przebija jakby trochę ironii.
Tak bywam nie swój wobec Celiny, że widuję ją teraz na krótko, udając liczne zajęcia. A cokolwiek robię, to jak przez sen, a we śnie stoi ciągle jedna zmora, od której odwracam twarz, tak jest okropna.
Raz jednak muszę zajrzeć jej w oczy.
Valfort nie może być teraz jej kochankiem, to niepodobna. Ale czy nim nie był?
Dreszcz mnie przejmuje od samego widoku tych słów na papierze. Przez sam domysł ubliżam Celinie, a jednak od tej świętokradzkiej myśli, przeklętej myśli, opędzić się nie mogę. Jej niedorzeczne pierwsze małżeństwo tłómaczyło-by ją poniekąd: mąż jej był nudny, starszy o jakie lat trzydzieści. Valfort kochał ją zapewne, kocha ją jeszcze. Wzajemne zachowanie się ich obojga nie jest takie, jak brata z siostrą: on jej nadskakuje, dogadza we wszystkiem, czołga się przed nią, — a ona widocznie dba o niego, zwierza mu się ze swych myśli i zamiarów. Skąd on wie naprzykład, że mnie trzeba unikać? — widocznie go ostrzegła. Trwa zatem między nimi porozumienie i stosunek... A jeżeli to był stosunek najpoufalszy, to teraz w cóż się przerodził? czy się zmienił? Wielki Boże!
Tak mi jest źle, że aż chudnę i zwracam na siebie uwagę znajomych. Widzi to Celina, niepokoi się czasem, ale u niej niepokój, miłość, zabawa, pobożność — wszystko to jak stroje, które się posiada, których jednak nie można włożyć naraz: jedne się chowa, ubiera się w drugie i znów się zmienia.
Staję się zły i zgryźliwie wszystko tłómaczę. Trudno mi się zdobyć na dobre słowo, lub uśmiech; dlatego od życzliwych uciekam, a nawet matkę rzadko odwiedzam. Poczciwa matka troszczy się o mnie i pyta, co mi jest. Polubiła już Celinę, może dla mnie bardziej, niż dla niej. Celina do niej chodzi, mówi dużo o mnie, wypytuje. To bardzo ładnie, ale cóż mi po tem, kiedy ten szalony niepokój spać mi nie daje w nocy, a we dnie zatruwa każdą rozkosz widzenia Celiny. Bo rozkosz trwa jeszcze, tylko się szczęście gdzieś ulotniło.

Dnia 8-go marca.

Dzisiaj o niczem już nie wątpię, a raczej o wszystkiem. Trzeba zdecydować się na krok stanowczy; zerwać, przeciąć te sieci, które mnie krępują i bolą, jak zwoje stalowych powrozów. Uciec? Zabić? albo ja wiem?

Trochę spokoju, aby dobrze przypomnieć.
Nie mogę spać w nocy, jak zwykle, Celina przez cały dzień była wyjątkowo podniecona, niepochwytna; pisała jakieś tajemnicze listy, unikała mnie, rzucała takie zdania:
— Jaka to jednak straszna choroba — miłość?
Albo:
— Żeby z panem puścić się w drogę, trzeba świat cały pożegnać.
Ha! są różne rodzaje pożegnania świata!
Nie mogę więc spać, wstaję o trzeciej w nocy, ubieram się i wychodzę na ulicę. Mgła lodowata leży nad śpiącem miastem, napełnia ciemne kąty, rozrzedza się smutno koło latarń gazowych. Idę prędko przed siebie, bez celu. Ten okład wilgotnego powietrza, przenikający do szpiku kości, zaczyna mnie uspakajać; myślę ciągle o Celinie, bo jest to zwykłe podszycie mojej myśli, ale ruch szybki, chłód i nowy pozór miasta, tonącego we mgle do niepoznania, odurza mnie, odrywa trochę od nędznego życia, które pędzę.
Przez nawyknienie idę w stronę hotelu, gdzie ona mieszka.
Zgrzytnęło coś w nocnej ciszy: otwierano drzwi wchodowe. Przysunąłem się szybko, z biciem serca, przeczuwając coś strasznego. I widzę: mała postać z nasuniętym kapeluszem, z kołnierzem podniesionym, wypada szybko z hotelu. Valfort? Nie, to być nie może. Zabiegam mu drogę, aż się obejrzał i dostatecznie odsłonił. Tak — Valfort. Poznałem go i on mnie; szybko się zawrócił, przyśpieszył kroku i znikł we mgle. Od kogóż on wraca o tej godzinie? Dlaczego ucieka?
Oparty o ścianę hotelu, słyszałem długo suchy dźwięk jego kroków po kamieniu; kroki te odbijały mi się w piersi, w skroniach... deptał po mnie ten zuchwały, nienawistny młodzik.
Dziwne gorąco poczułem w skroniach i mrok w oczach. Przez chwilę oszołomiony, ocknąłem się, jakby pod pchnięciem noża w pierś, bo nagle nawiedził mnie obraz realnie nieznośny, szatańsko bolesny: wydało mi się, że widzę Celinę w objęciach Valforta. Żegna się z nim, płacze... całuje go swemi mokremi, czerwonemi ustami, całuje i płacze... a włosy jej rozrzucone pokrywają twarz jej i kochanka, i plączą się w uściskach...
Uciekłem. Siadłem potem we wlokącą się, spóźnioną dorożkę, jeździłem gdzieś aż za miasto, wróciłem do domu i nie ochłonąłem wcale. Wirują mi w głowie straszne te obrazy i układają się w fatalnie logiczny szereg. A choćby cudem jakim posądzenie moje nie zupełnie było prawdziwe, to, co wiem i widziałem, wystarcza. Jam już teraz niezdolny do optymizmu, do wygodnego tłómaczenia sobie tej tragicznej zagadki. Na drodze mego szczęścia i pragnienia stoi ten człowiek.


Dnia 10-go marca.

Nieszczęście, w które zabrnąłem, nie rozwikłane jeszcze bynajmniej, ale dzisiejszy wypadek przynosi mi chwilową ulgę i złą jakąś radość. Wyzwaliśmy się i nawet nie wiem, kto zaczął sprzeczkę. Dobrze, żem tyle miał nad sobą siły, że przed świadkami żadnej mu nie wyrządziłem obelgi.

Na wczorajszy męski wieczór do Warszyckich poszedłem prawie machinalnie, szukając gdziekolwiek zapomnienia, — ale nie spodziewałem się zastać tam Valforta. Sama blizkość tego człowieka wprawia mnie w niezwykłe rozdrażnienie, a znalazłem się wypadkowo w kółku, gdzie i on rozprawiał. Nie powitawszy go, rozmawiałem z innymi, jakby go nie było. Po pierwszem jednak słowie mojem trochę pogardliwem, powiedzianem nie do niego, ale o tem, co mówił, odciął się sucho i ostro. Pierwszy raz oddawna spojrzeliśmy sobie w oczy. Jakbym nie dosłyszał odcięcia, ciągnąłem dalej krytykę zdania Valforta na pozór spokojnie, ale z zajadłością, której wcale nie żałuję, używając przymiotników, jak: niedorzeczny, niedowarzony i t. p. Mówiłem zaś ciągle po francusku. Valfort pobladł, wstał z krzesła i, jakby dając umówione hasło, wyszedł do drugiego, pustego pokoju, dokąd ja podążyłem wkrótce i gdzie rozmowa nasza tak się poprostu ułożyła:

On: Nie znoszę żadnych nauk, zwłaszcza od pana.
Ja: Nie zadaję sobie pracy uczenia pana. Mówię do innych. Coś pan usłyszał, możesz jednak wziąć pod rozwagę i skorzystać z tego, jak zechcesz.
— Słyszałem już za wiele dzisiaj i dawniej. Skorzystam zaś ze słów pana w ten sposób, że go jutro poproszę o bliższe tłómaczenie przez dwóch przyjaciół.
Ledwom mu ręki nie podał z radości, że tak prędko doszedł do upragnionego przeze mnie wyniku. Odpowiedziałem z ukłonem:
— Przyjaciele pańscy zastaną mnie jutro w domu między dwunastą a drugą.
On się też odkłonił i wróciliśmy do salonu z podnieconemi, ale nie tragicznemi wcale minami. Ci, co nas widzieli przed chwilą, mogli sądzić, że rozprawa zakończyła się zgodą.
I rzeczywiście stanęła zgoda. Słowa nie wymówiwszy o wewnętrznym powodzie naszej nienawiści, porozumieliśmy się wybornie. A więc słyszał ów epitet, którym go poczęstowałem na balu u Falkiewiczów. Nie podniósł go, zapewne przez wzgląd na swoją kuzynkę, może za jej rozkazem. Dzisiaj zdawał się też wiedzieć doskonale, o co mi chodzi: nie był nawet zdziwiony. Takie to wszystko piekielnie jasne!
Chodzi mi przedewszystkiem o tajemnicę, bo sprawa głośna mogła-by skompromitować Celinę, albo zakończyć się jakąś interwencyą i marnymi układami. A ja dbam o pewną siedmiosekundową chwilę; nawet jej obietnica bardzo mię nęci.
Znalazłem już sekundantów. Récan i Krotoski byli obaj na wieczorze, a że to ludzie bardzo dyskretni, rozumni i szczerze mi przyjaźni, dawno już myślałem, że w danym razie im moją sprawę powierzę.
Wracaliśmy piechotą od Warszyckich, miałem więc czas prosić ich i rozmówić się. Przystali odrazu, bez cienia wykrętu, tak, jak się tego po nich spodziewałem, chociaż Récan naprzykład ma stałe zajęcie w biurze i bez strat nie może go opuścić. Krotoski swym tonem tyranicznego entuzyasty starał się we mnie wmówić, że nie mam za co nienawidzieć Valforta; później cała ta sprawa załagodzona zostawi tylko przyjemne wrażenie uniknionego szaleństwa, — i już mi zaczął po swojemu, z werwą i wyobraźnią, malować obraz szczęścia rodzinnego, przyszłych moich zajęć, przeznaczeń, pracy dla ogółu... Ale kiedy nadmieniłem, że mam poważniejsze pretensye do Valforta, niż sprzeczka o parę wyrazów, Krotoski zniżył ton, a Récan skinął głową, patrząc mi w oczy. Człowiek ten w sprawach delikatnych, osobistych, czy publicznych, wie dużo, wietrzy jeszcze więcej i milczy, ale zbiera zapas spostrzeżeń bardzo potrzebnych, gdy wypadnie zważyć człowieka lub położenie.
Zrozumieli obaj, że sprawę prowadzić wypadnie ostro i bardzo tajemnie.

Dnia 11-go marca.

Nie widziałem jej od trzech dni, od owej nocy. I nie chcę jej widzieć, chyba na krótko, przy świadkach, dla upozorowania mego wyjazdu.
Niema już mojej Celiny. Umarło coś i runęło we mnie. Kiedy o niej myślę, przenika mnie zgroza i pogarda, — pogarda nie dla niej, ale dla siebie samego, żem mógł cześć taką i uwielbienie, i tyle piękna swojego umieścić w tej duszy przewrotnej.
Ona-ż mi to była całą słodyczą świata i najświętszą z kobiet? Kiedy przypomnę to, com do niej mówił, a bardziej jeszcze to, com o niej myślał, a ocknę się potem i srogie dzisiaj mnie zaboli, wtedy dzieją się we mnie rzeczy tak bolesne, jakby mi kto duszę obdzierał ze wszystkiego piękna.
Nieskończony żal czuję do tej kobiety, ale zranić jej nie byłbym zdolen, mścić się nad nią nie mogę. A zawiniła ciężko przedemną. Tak lekko cenić, tak sponiewierać moje uczucie, któremu odpowiedziała przecie, chociażby tylko słowem! Miłość moją, której sobie za zasługę nie poczytuję, bo jej jest natchnieniem, a moim losem, — ona przecie zrozumiała, ona ją odróżniła od ckliwych wyznań swych balowych tancerzy, od namiętnych szeptów odurzonych jej pięknością mężczyzn. Kiedy więc przyjęła mnie, czyżby nie prawdziwa wzajemność nią powodowała, ale rozumowanie, że jej nikt tak, jak ja, ani lepiej nie kocha, że więc mnie się należy pierwszeństwo między tymi, którzy jej się podobają? Może to serce mdłe rozumie miłość tylko jako zaloty, posunięte do pewnego stopnia natężenia, a małżeństwo, jako praktyczny kontrakt, uświęcający zaloty?
Nie — to niepodobna. Przysięgła, że mnie kocha. Gdyby kłamała wówczas i jeszcze tydzień temu, to jakże jej ufać? A gdyby znów nagle przestała mnie kochać z powodu, żem obraził jej... przyjaciela, to kimże jest ten przyjaciel?

Dnia 12-go marca.

Napisała do mnie tak czule, tak po kobiecemu, pytając o powód mego oddalenia. Umie ona być kobietą, kiedy raczy, kobietą, zbrojną we wszystkie wdzięki i zdrady. Miesiąc już chyba nie widziałem świeżego jej pisma, bo w ostatnich czasach byliśmy ciągle razem. I to pismo przeniosło mnie w dalekie, dalekie czasy, aż do przeszłego roku, kiedy mi Celina zaczynała okazywać wyraźniejsze współczucie. Chowam jeszcze list, na takim samym pisany papierze z owej epoki młodej pełnej zachwytów i fantazyi. Zdaje mi się nawet, że dzisiejszy bilecik miał inny, dawniejszy zapach?
Podarłem go i rzuciłem, nie dając rozkołysać się wspomnieniom. Ciągłe to wahanie myśli między skrajnemi wątpliwościami utrzymuje mnie przy siłach, a sił mi wobec tego, co będzie, potrzeba. Gdybym zaczął płakać, wypłakał-bym chyba serce z siebie.
Muszę jednak do niej pójść, bo się czegoś domyśli.

Tegoż dnia wieczorem.

Choć termin spotkania z Valfortem dopiero za pięć dni, wyjadę jutro rano. Żebym ja mógł odwikłać się od czarów tej kobiety, zatrzeć jej ślad promienny i krwawy, którym naznaczone całe moje życie!
Czy ona tak gienialnie gra komedyę, czy czuje to tylko, co w chwili przechodzi jej przez serce, bez konsekwencyi, bez logiki, bez sumienia? Bo żegnała mnie bardzo smutnie pytającemi oczyma i choć wyjazd mój na kilka dni aż nadto dobrze wytłómaczyłem, coś ją ciągle niepokoiło w mowie mojej i w pobladłej twarzy. A kłamałem, zdaje się dość gładko i swobodnie: muszę jechać do siebie na wieś, gdzie dom odświeżam, gdzie zaniedbałem wiele spraw bieżących — i tu miałem kłopoty, takie a takie, bardzo prawdopodobne... Pierwszy to raz w życiu kłamię tak Celinie, a ona, choć przywykła do mojej względem niej szczerości, choć wypróbowała ją nieraz, dzisiaj nie zdawała się wierzyć, a szczególnie ją niepokoiła moja powierzchowność, widocznie trochę zmieniona przez dni ostatnie.
Na szczęście przy całej naszej rozmowie była i matka moja, a kiedy potem chciała odejść, żeby nas samych zostawić, zatrzymałem ją i wyszliśmy razem. Sam na sam może bym nie wytrzymał i na badania Celiny odpowiedział powodzią skarg i wyrzutów, z których-by jeszcze coś z moich zamiarów mogło wyjść na jaw. W obecności matki czułem się silniejszym, żartowałem nawet ze swojej smutnej twarzy, — aż mi pierś zaciskały te żarty.
Matka dużo prościej brała to, com opowiadał, troszczyła się ze mną i o mnie, ale nie dostrzegłem, aby co złowrogiego zgadywała. A kocha mnie przecież gorąco i bezinteresownie ta najdroższa i najwierniejsza z kobiet. To dziwne — matka nie przeczuwała nic, a Celina...
Czyżby zupełne wewnętrzne po rozumienie się dwóch istot ludzkich mogło być tylko między młodym mężczyzną a młodą kobietą, których zwiąże z sobą miłość zmysłowa, ta straszna siła, pociągająca nie tylko usta do ust, ale i duszę do duszy? Kiedy trwa w zobopólnem naprężeniu ta siła, kiedy się równoważą dwa prądy, sypią się z ich pocałunku skry szlachetnych uczuć, światła wzniosłych myśli i zapałów. Ale biada, gdy równowaga się przerwie, gdy jeden z prądów osłabnie i już drugiemu przeciwdziałać nie zdoła! Wtedy drugi szaleje, łamie, zabija.
To jednak dziwne, że nie matka, ale Celina zgaduje coś sercem...
Tak, ale może ona się boi nie o mnie, tylko o Alfreda?!
Wszystko, co widzę, co myślę, przesłonięte jest krwią i szaleństwem. Żeby to jutro ten pojedynek, ale mój Valfort wyjechał gdzieś za swemi sprawami a dopiero za pięć dni będziemy na siebie wskazywali lufami pistoletów w jakiemś nieznanem mi miasteczku w Galicyi. Widzę we snach ten plac i tę scenę. Tymczasem, kiedym już matkę pożegnał i zostawił spokojną, uciec mi tylko stąd, od Celiny.

Sokal, dnia 16-go marca.

Jest mi tak, jakbym się wyrwał z płonącego domu i znalazł się nagle samotny w ciemnym lesie. Po upale i łoskocie przejmująca cisza panuje we mnie. Może mi nawet tam było lepiej w tem piekle, niż pośród smutnych i zimnych szlaków, na które zabrnąłem. Siedzę tu już trzy dni; chciałem mieć czas na obrachunek swych interesów materyalnych i moralnych; widzę jednak, że zajmuję się głównie rachunkiem sumienia.
Podróż i dzień, póki światło, zajmowali mi Krotoski i Récan. Nigdy nie byli rozmowniejsi ani serdeczniejsi. Tak ich ta moja skóra obchodzi, chociaż nie zdają się przypuszczać, aby mi się co stać mogło. Krotoski mówi mało o pojedynku, jest niby swobodny i odrywa mnie od trapiących myśli swym specyalnym darem malowania słowem. Zdarza się, że o wszystkiem zapomnę, gdy ten wywoła przedemną jakiś obraz przyszłości prawie niemożliwy, ale ponętny, i określi go szerokim giestem i oświetli poetycznym zapałem, aż mu wierzyć trzeba i pragnąć tego, czego on pragnie. Krotoski, to przeciwieństwo Kassandry; to prorok wołający, że będzie lepiej, ale nie taki sobie optymista ślepy, tylko człowiek, który rozumie, gdzie dążyć, który złem obecnem się nie zraża, usuwa je tylko całą siłą, wiedząc, że po fali w głąb nastąpi fala w zwyż, i woła: »może my zginiemy, ale będzie lepiej«.
Récan mówi mniej i zajmuje się praktyczną stroną wyprawy; gospodaruje w garkuchni, gdzieśmy stanęli, prowadzi poszukiwania w archiwum kościelnem, pozorując nieźle nasz pobyt w obcem miasteczku, pilnuje naszej żywności i hygieny — i umie potem z tego dziwnego gospodarstwa wydobyć efekta komiczne, wykrzesać ze mnie nawet iskrę wesołości.
Ale wieczory spędzam sam. Trzeci to dzisiaj i ostatni w tych warunkach, bo jutro o 8-mej zrana stajemy na mecie.
Miałem w głowie mnóstwo listów, a nie napisałem żadnego, oprócz do matki. Tej spowiadam się szczerze, chociaż zasłaniam ciągle Celinę. List dostanie matka tylko w razie mojej śmierci; ale, choć jej oddany zapewne nie będzie, marzenia tej kochanej kobiety o mojej przyszłości spełzną tak samo na niczem, jak gdybym umarł nagle. Umierać będę powoli w jej opinii, w jej nadziei... nic mi się już w piersi nie pali.
Do Celiny napisać? Jak i po co? Wyznać jej raz jeszcze, że ją kochałem jedyną w życiu miłością, że ją kocham mimo wszystko... Mimo wszystko? A czy ja mam istotne prawo czynić jej wyrzuty, czy ja nie oszalałem, czy ja właściwie co wiem? To jest męka moja dzisiejsza i o tem sam tylko z sobą rozmawiam. Jeżeli umrę, dziennik ten Krotoski odda Celinie — i wtedy ona pozna całą moją duszę i przestraszy się może tej mary, powracającej do niej. Może wtedy zrozumie, jak ją kochałem i że takiej miłości trzeba życie swe i duszę oddać, a nie tylko chwile wolne od codziennych krzątań i zabaw.
A jeżeli ona nie tak winna, jak posądzam? Wtedy ja, przyszedłszy aż tu, skąd cofnąć się nie mogę, zabrnąłem w ciemność, prawie w zbrodnię. Że życie swoje wystawiam na hazard, to moja wyłącznie rzecz, to szaleństwo, ale moje prawo. Ale czy mam prawo zabić tego człowieka, który może nawet nie był kochankiem Celiny? Upoważnia mnie do tego tylko zaśniedziały paradoks, oparty na konwencyonalnych przepisach o honorze, którymi gardziłem zawsze, poddając się im, bom nie dość silny, aby walczyć z wielmożnem głupstwem. Wobec blizkości śmierci słabnie nademną nawet ta potęga więzów światowych, i pytam się o większe prawa i większe zagadnienia.
W tej chwili nienawiść nawet mnie opuszcza i myślę, czy Valfort nie jest tym człowiekiem, stworzonym dla szczęścia Celiny, tym wesołym, lekkim duchem, dostrojonym do jej natury? Może, zabijając Alfreda, zabiłbym jej szczęście?
Śmieszny jestem; poświęcać siebie nie warto i to dla tych, którzy nic dla mnie nie poświęcili.
Wiem, że podług głosu sumienia i zgodnej z nim nauki, większej i logiczniejszej, niż światowe prawa, — czynię źle; wiem, że życie moje nie tylko do mnie należy, a życie cudze tem bardziej; wiem, że namiętność obudzą we mnie najgorsze, zwierzęce instynkta... ale już za późno. Zaszedłem w zwężający się jar, jedne z niego wyjście i przez nie iść mi trzeba, a wszelkie roztrząsanie moralnej strony moich zamiarów nie ma dziś prawie sensu.
Praktycznie chyba zastanowić się mogę, jak najlepiej użyć reszty władzy mojej nad losem. Kiedy się pytam, do czego teraz dążę, czego najbardziej pragnę, a odpowiem sobie szczerze, — to przyznać się muszę, że pragnę życia i szczęścia tutaj, na ziemi, a pragnień tych nie umiem odłączyć od postaci Celiny. Więc jej pragnę, mimo wszystko, jej jeszcze!... Postąpiłem zaś tak, że, cokolwiek się stanie, oddali mnie od niej na długo, lub na wieki. Umrę? zabiję jej najbliższego krewnego? — to już zapory nieprzebyte. A gdyby nawet jutrzejszy dzień zakończył się mniej tragicznie, pojedynek się nie ukryje, skompromituje Celinę, zniechęci ją zapewne do mnie...
Trzeba było trochę dawniej i trochę lepiej to wszystko rozważyć.
Gubię się w myślach gorących i szybkich, jak podmuchy przeciwnych wiatrów przed burzą. Ale mi stąd nie uciec: pomiecie mną wicher ostatni, silny jak konieczność.
Już noc schodzi. Ranek szary zagląda w okna coraz bardziej przezroczyste i cisza nocna przestaje mi dźwięczyć w uszach. Widzę przed sobą brudną ulicę miasteczka, moją nieuniknioną drogę w przyszłość.

Sokal, dnia 17-go marca.

Com ja uczynił! Po co zabiłem tego niewinnego? A jeszcze, idąc na plac, postanowiłem mierzyć w nogi — nie chciałem go zabijać...
Tylko, kiedy stanął przede mną w tym stroju balowym, z tym dumnym, tryumfującym jakimś uśmiechem, który mi przypomniał najgorsze chwile, fala krwi zakołysała moim mózgiem... Czy nie mierzyłem w pół ciała??...
Celino moja! nędzny jestem i oczu na ciebie nie śmiem podnieść.

Monachium, dnia 25-go marca.

Trzeba być waryatem, żeby po galeryach rzeźb i obrazów spodziewać się takiego ukojenia, jakiego mnie potrzeba. Chyba gdzieś na dalekie morza pojadę, do Indyi?...

Wiedeń, dnia 27-go marca.

Nie — nie mogę jeszcze przepaść i zniknąć. Przyjechałem do Wiednia. Stąd jednym tchem mogę być w Warszawie, jeżeli na mój telegram Celina odpowie. Może coś litośnego odpowie, może zrozumie, że zraniona ogromna miłość tłómaczy szaleństwo i zbrodnię? Wyznam jej wszystko tak szczerze, z taką błagalną skruchą i pokorą, jak tu przed samym sobą.
Już w nocy przed owym dniem widziałem prawie jasno, na jaką błędną zabrnąłem drogę. Nad ranem położyłem się i zasnąłem, ale snem niepożywnym, pełnym wspomnień owej mglistej, strasznej nocy, kiedym spotkał wymykającego się z hotelu Alfreda. Ranek też był mglisty. Gdyśmy dojechali do przeznaczonego miejsca z moimi sekundantami, nie było z przeciwnej strony jeszcze nikogo. Staliśmy o sto kroków od szosy, pod lasem, w zimnych wyziewach sosnowych. Wkrótce jednak nadjechał powóz, wynurzając się nagle z gęstej mgły, ale nie było w nim Alfreda, dopiero sekundanci jego, arbiter i lekarz, którzy pośpieszyli naprzód, aby się nie spóźnić.

Już wymierzono metę, nabito nawet pistolety, a Alfred nie przybywał.
W rozstroju nerwów każdy szczegół draźliwy przybiera groźne rozmiary, — więc i mnie ta zwłoka wydała się oburzającem lekceważeniem, jakby nową zniewagą. Wlepiwszy oczy w mgłę, na której tonąca linia szosy odznaczała się bardziej szaro, uczułem skrajną chwilę gorączki, i rozsądne postanowienia nikły. Zacząłem snuć, jak w malignie, wątek niemożliwej historyi: może Celina jest w pobliżu? może on się spóźnia, żegnając ją. Wyobraźnia dostarczała mi zbrodniczo głupich obrazów.
Turkot mnie zbudził, potem na drodze zobaczyłem szybko wzrastający cień: powóz pędził ku nam rozpuszczonym galopem. Czarny, szeroki płaszcz stojącego w powozie mężczyzny fantastycznie rozrzucał się w powietrzu: Alfred, dostrzegłszy miejsce schadzki, dał znak woźnicy, wyskoczył i dobiegł do nas.
Przeprosił głośno za spóźnienie, zrzucił płaszcz i stanął tak przedemną, strojny, zarumieniony, z dumnym pół-uśmiechem.
Wyznam — ten jego wdzięk i piękność wydały mi się tryumfem nade mną.
Nie słyszałem nawet przemowy arbitra, — a musiał przecież mówić, — na zgrabny ukłon Alfreda odpowiedziałem targnięciem kapelusza i, nie spuszczając oczu z przeciwnika, wyciągnąłem rękę po pistolet.
Nie mogę sobie dziś już zdać sprawy, w jakiem następstwie migały mi poczucia i myśli; wiem dokładnie, że przypomniałem sobie postanowienie celowania w nogi... ale w jakiej chwili? Jakby kilka dalekich głosów słyszałem naraz w głowie, a mógł tam być i głos sumienia, i zemsty, i własnej obrony, nawet strachu... Komenda: »Baczność!« ocuciła mnie jednak — sekundanci powiedzieli mi później, że strzeliłem bardzo spokojnie, doskonale stojąc w pozycyi.
Pani moja! błagam cię, abyś nie wątpiła o żadnym szczególe mojej spowiedzi! Ale więcej wyznać nie mogę, jak sam wiem. Prawie pewny jestem, że mierzyłem w nogi.
Oba strzały padły na komendę: »dwa!« Kuli Alfreda nie usłyszałem nawet koło siebie. Biedny on zgiął się w pół i upadł, jakby siadając na ziemi. Zaraz omdlał. Rzucili się już wszyscy do niego, a ja stałem jeszcze na miejscu, oszołomiony. Cisnąłem wreszcie pistolet o ziemię i w tej chwili przeczułem całą prawdę i przepaść nieszczęścia.
Gdy odzyskał przytomność, zaraz podał mi rękę, a ja już wtedy wyciągałem moją dłoń, jak do brata, chociaż dopiero po przewiezieniu biedaka do miasta mieliśmy tę dla mnie rozdzierającą, a dla niego tak zaszczytną rozmowę.
Kula tkwiła we wnętrznościach, krwawienie było silne — żadnej nadziei. Mimo nakazanego przez doktora spokoju, chciał koniecznie ze mną mówić i rozpoczął zaraz w obecności Krotoskiego i jednego ze swych sekundantów:
— Wiem, o co nam poszło. Nie słusznie mnie posądzałeś. Teraz mi wierzyć musisz, bo... nie pora mi cokolwiek udawać. Więc ci przysięgam, że ona mi była zawsze siostrą, że nigdym się nawet nie pokusił o inną jej miłość.
Pierwszy raz, odkąd cierpię, łzy nagłe puściły mi się z oczu, łzy prawie kojące. Usiadłem na brzegu łóżka i płakałem wobec tych mężczyzn, wobec tego, który rósł mi teraz na bohatera i męczennika.
— Jakto? więc?...

Przerwałem, nie mając już serca prosić umierającego o szczegóły; ale on się domyślił i w przerwach boleści ciągnął dalej:
— Nie wiedziałem, żeś taki. Nie był-bym ciągle przebywał w towarzystwie Celiny... ale ja ją tak lubię od dziecinnych czasów — a ona mnie — i bawiliśmy się zawsze razem... Usłyszałem, coś powiedział przy kolacyi na balu, nie chciałem podnieść tej zniewagi. Celina cię kocha.
Jęczałem pod naciskiem tej szlachetności.
— Ale kiedyś mnie zaczął prześladować obelgami i szyderstwem, nie mogłem już...
Słów mi brakło. Ująwszy go za rękę, patrzyłem mu w oczy. Jednak z zarzutu prześladowania chcąc się oczyścić, dotknąłem posądzenia tej nocnej wycieczki z hotelu.
Alfred otworzył oczy ogromne w pobladłej twarzy, takie zdumione, jak jej oczy niegdyś, gdym się zdradził z moją nienawiścią — i z goryczą pewną odpowiedział:
— Więc to był ostatni powód twojej nienawiści? I mogłeś wierzyć?
A potem rzekł tak prosto:
— Grałem tam w karty i nie jedną, ale trzy noce. Musiałem nawet szukać pieniędzy przed pojedynkiem i dlatego prosiłem o zwłokę.
Rzeczywistość cała oświetlona stanęła mi teraz przed oczami, a obok niej równoległa błędna droga, przebyta przez moją wyobraźnię. To jasnowidzenie, które wczoraj mogło być dla mnie zbawieniem, stało się dzisiaj męczarnią.
Błysnęła mi jednak nadzieja: może on żyć będzie, a ja do zachwianego szczęścia, do nieskalanych przez nic, jeno przez moje szaleństwo, ideałów jeszcze powrócę? I rozpaczliwie uścisnąłem Alfreda, a on uśmiechał się łaskawie. Ale zaraz osłabł i bandaże po raz drugi zaczerwieniły się groźnie. Zasnął potem. Patrząc na niego, widziałem, jak mu życie schodzi wolno z twarzy.
Po przebudzeniu się wrócił do rozmowy bardziej gorączkowo: mówił o tem samem, tylko więcej o Celinie, niż o sobie:
— Ona dobra, — płakać będzie po mnie, — ona czasem taka dobra...
Lekarz przerwał mu, dał morfiny i namawiał do snu. Alfred jednak spać już nie mógł, ani chciał; cierpiał coraz bardziej, coraz gwałtowniej wyrywał się do rozmowy.
— Dajcie mi przeżyć ten dzień, jak mi się podoba! — wołał.
Zaczął nagle mówić o swem dzieciństwie, o Włoszech, gdzie się urodził, o ambasadzie francuskiej w Rzymie, gdzie się wychował, o śmierci matki...

— Matka, gdyby żyła, był-by to dla niej cios... Pamiętam ją — miałem już lat dwanaście — Celina podobna do niej... Ojciec ma przy sobie swego Henryka, markiza i następcę... Dla ojca to będzie nie tak bolesne...
Mówił, patrząc w sufit, nawpół marząc. A kiedy spojrzał na mnie, musiałem mieć twarz bólem skurczoną, bo litość zaświeciła mu w oczach i odezwał się wprost do mnie:
— Ja zapewne umrę, bo już nic krwi w sobie nie mam... Ale nie taka to straszna rzecz, nie rób sobie ciężkich wyrzutów... Gdybyśmy się znali, jak teraz, bylibyśmy braćmi, bo ja ci nawet nie zazdrościłem twego szczęścia. Celina cię kocha, a ja... Nigdy nie pragnąłem umierać starym. Czy dzisiaj, czy jutro, prawie wszystko jedno... Celina idzie za mąż, dobrze idzie za mąż...
— Więc ty ją kochasz? — zapytałem.
— Może teraz więcej, niż kiedy, to tobie już nic... Teraz mi się zdaje, że ona, to życie... i żałuję czegoś, sam nie wiem, czy jej, czy życia?... To może i dobrze, że umrę...
Trząsłem się cały, klęcząc przy łóżku i trzymając rękę Alfreda. Ból niepowetowanej straty miotał mną. Gdyby mi jednak kto potężny za uratowanie Alfreda chciał zabrać coś bardzo drogiego, dałbym, ale chyba życie, nie Celinę. Żal za moją zbrodnię nie pochłaniał mnie całego: wielką częścią serca bolałem nad utratą mego szczęścia, nad tem, że śmierć Alfreda oddzieli mnie na zawsze od Celiny. Ten żal w tej chwili wydawał mi się potwornym, a przecież czułem, że równoważy prawie wyrzuty sumienia...

Może nie tylko tak, jak ja, postępować, ale i tak kochać nie wolno?...
Tylko już temu, który przebaczał, jak chrześcijanin, umierając po rzymsku i z beztroską dziecka, temu biednemu chłopcu, utrzymującemu się prawie bezwiednie w postaci bohatera, oddałem całą przyjaźń moją i czułość i cześć.
Kiedy znów boleść go oniemiła i zobaczyłem, że sięgnął po krzyżyk, wiszący mu na piersi, starałem się odgadnąć, o czem myśli. I gdy mniemałem, że zgadłem, że mam obowiązek uprzedzić pragnienie tej odchodzącej duszy, albo zdecydować jej niepewność, wymówiłem po długiem wahaniu te słowa, trudne w ustach jego zabójcy:
— Czy chcesz księdza?
Po raz pierwszy Alfred zadrżał, oparł się na łokciu i przez chwilę wzrok skupił pod namarszczoną brwią, aż mi się wydał starszym i myślącym o rzeczach wielkich. Wnet jednak twarz mu się rozjaśniła i tak pogodnie rzekł:
— Może i lepiej będzie?
Wybiegłem z pokoju i na ulicy spostrzegłem, że nogi pode mną się plączą. Wysłałem więc Krotoskiego, ale sam nie wróciłem do pokoju Alfreda: mógł-by pomyśleć, żem nie dość skory na jego usługi; — może też chciał sam pozostać?
Po godzinie ksiądz już wychodził od chorego. Powitałem go z uszanowaniem. Wysoki i czarny, o mądrych oczach i surowych rysach, przechylił się nieco, żeby mi się przypatrzyć i położył mi ciężką dłoń na głowie, bez słów błogosławieństwa.
Zajrzałem do pokoju Alfreda, ale wydało mi się, że drzemie, więc się cofnąłem i usiadłem przed domem. Dopiero jęk, dolatujący z wnętrza, porwał mnie aż do łóżka Alfreda.
Nie był to już ów młodzieniec wytworny, z którego lekki duch uchodził, jak konający płomień, ale człowiek w ostatniej walce ze śmiercią. Oddychał jękiem, krew miał na ustach. Jedną ręką targał rozpiętą koszulę i złoty pod nią łańcuch, drugą odtrącał podawane leki, albo krzyżował obie ręce na piersiach i dyszał ciężko, oczyma przewracając w słup. I wołał:
— Nie tego — dajcie mi wina! Nie myślałem, że zaraz...
To znowu do mnie, którego poznał, wyciągał rękę:
— Powiedz Celinie... kochaj ją ty... Powiedz Celinie. Chodź tu bliżej...
Siadłem tuż przy nim, wziąłem go za ręce i całą wolę skupiałem już w jednem pragnieniu, aby to życie ocalić. Wydało mi się, że cierpi mniej gorzko. Bladł jednak coraz śmiertelniej i chwytał coś ustami, jakby całując powietrze, aż wyprężył się, krzyknął głucho i wlepił we mnie oczy szalenie piękne... Okropność!

Dnia 28-go marca.

Napisałem o wszystkiem do Celiny, prawie tak szczegółowo, jak w pamiętniku, prawie tak szczerze. Jeżeli-m kiedy umiał błagać, to w tym liście, jeżelim kiedy pragnął czego, to jej przebaczenia i godziny rozmowy...
Gdyby jednak ona mnie kochała tak mocno, jak ja ją miłuję...
Już nic nie wiem: wszystkie moje sądy były zaćmione, wszystkie czyny głupie i złe. Nie jestem już godzien jej kochania, według sprawiedliwości i rozsądku... Ale miłość nie rozumuje.
Czy ja pomyślałem o porzuceniu Celiny, kiedym był prawie pewien, że mnie zdradza?... A winą moją jest tylko zbytek miłości... Można to zrozumieć, można ocenić, — nie zimnym rozsądkiem, ale wielkiem sercem... Czy zrozumie? o ile przebaczy?
Będę czekał.

Dnia 5-go kwietnia.

Nie ma nic. Już od czterech dni mogłem mieć odpowiedź. To jednak naturalne, że na list tego rodzaju nie można odpowiedzieć odrazu.
Listy, które wysłałem do niej wczoraj i dzisiaj, błagają już tylko o jakąkolwiek odpowiedź. Ale może jeszcze za natarczywe są, zanadto chcące?
Napiszę znowu, żeby jej dać poznać, co się dzieje w człowieku, który całą swą starganą nieszczęściem duszę umieścił w oczekiwaniu jednego słowa.

Dnia 10-go kwietnia.

Gdy przyjdzie lato, te noce będą krótsze. Kładę się jak najpóźniej, wstaję jak najwcześniej, aby uniknąć samotnej ciszy. Zasnę — to sny mnie dręczą.
Nie straszy mnie nawet zmora mojej zbrodni: cień Alfreda ukazuje mi się często piękny, przebaczający. Ale Celinę widzę raz gniewną, to znów skarżącą się na mnie przed jakiemiś przyjaciółkami, to znów uśmiechniętą... Widzę ją prawie zawsze w balowej sukni. Musi przecież nosić żałobę.
Śniło mi się dzisiaj, że Krotoski mówił: »Chciała odpisać na twój list, ale nie miała swego papieru z cyfrą...« Więc ja się gorszyłem, a on znowu: »Cóż chcesz — wszystkie kobiety są takie...«
Nie wierzę w prorocze znaczenie snów, ale sny — to ciekawe zwierciadła, które odbijają poczucia nie ujęte na jawie w określone zarysy, rozproszone w gwarze dnia, ginące często w tej migotliwej rzece barw, która się nazywa życiem. Sen rozkłada skomplikowane wrażenie całego dnia na pojedyńcze czynniki i, zapewne z powodu odmiennego działania mózgu, przesadza jedno źdźbło wrażenia (może to, które zapadło w mózg ostatnie przed zaśnięciem) do rozmiarów wielkiego, przejmującego obrazu. To też pamiątka snu może trwać i działać na obudzony już umysł, jak jasnowidzenie, albo gorące uczucie.
Czy przesada snu wpływa dzisiaj na to, co myślę o Celinie? Wydaje mi się, że ona całą moją straszną tragedyę przeżyła dość łatwo, ze współczuciem tkliwem, tak, jak się czyta powieść znajomego autora. Jednak to tylko posądzenie. Ja się strzedz winienem posądzeń, jak psów wściekłych.
Gdybym tu miał Krotoskiego, kogoś do podzielenia się duszą! Ale broń Boże natrętów napół znajomych, przed którymi mękę swą wewnętrzną trzeba tłómaczyć bólem głowy, ażeby coś odpowiedzieć na ich grzeczność nieznośną.
W tym Wiedniu, dawniej lubionym, nie mogę sobie znaleźć miejsca, ani zajęcia. Przez jakiś wstręt, czy żałobę, nie chodzę do teatrów, ani do galeryi, ani nawet do znajomych restauracyi. A znów niepokój wypędza mnie z mieszkania, utrzymuje przez cały dzień na nogach i gna przez ulice, najczęściej w kierunku dworca kolei Północnej. Tu mi najlepiej w odurzającym czadzie węgla i rozgrzanych smar. Zawsze zresztą lubiłem wielkie dworce kolei żelaznych. Choćbym się znalazł po raz pierwszy na takim dworcu, zdaje mi się, że już tu żyłem długo: ta sama fizyognomia, ten sam ruch, ten sam zapach szczególniej przenoszą mnie odrazu w specyalne kolejowe usposobienie. Przy tych scenach szablonowo wielkich, sztucznie potężnych, przy tych ogromnych organicznych funkcyach naszej cywilizacyi, czuję się bardziej, niż gdzieindziej, wplątany w fizyczne życie świata. Niknę w tłumie, staję się biletem i numerem, ale mam też swój udział władzy przeniesienia się dokąd zechcę; wszystko się wydaje blizkiem, sąsiedniem; żadne też spotkanie nie dziwi.
I jeżeli mam wyznać, dlaczego właściwie tłukę się po tych dworcach i kolejach, — ciągnie mnie do nich tęsknota i niewyrozumowana, dziecinna nadzieja spotkania... Celiny.
Gdy to piszę, wydaje się sam sobie waryatem. A jednak tak jest. Przeglądam z bijącem sercem okna wagonów, staję, jak odźwierny, przy drzwiach, któremi tłum się sypie, i lada zgrabna figurka, albo biała woalka, zobaczona w niepewnem świetle, czy w oddaleniu — chwyta mi oczy i aż za serce ściska. Wiem przecie, że Celina nie może tu przyjechać. Gdyby jednak przyjechała, jaki-by to był wielki cud Bożego i jej miłosierdzia!
Ale ja nawet na moje listy nie mam odpowiedzi. Żyję w malignie, z myślą tak natężoną w jednym kierunku, że mi aż w skroniach szumi, a przed oczyma znajome widoki stają mętne, nie moje. Nawet blask słońca wydaje mi się mniej jasnym. Nie jest to wcale frazes.
Rozumiem teraz, co znaczy ludowe nasze przekleństwo: niedoczekanie twoje!

Dnia 13-go kwietnia.

Kiedy służący hotelowy przyniósł mi dzisiaj list z poczty, nie śmiałem go zrazu otworzyć i zamknąłem oczy. Może mój los się rozstrzygnie? Może chce mnie zobaczyć, albo skazuje mnie na wieczne wygnanie? Spojrzawszy na kopertę, nie poznałem pisma Celiny. Wpadłem w dziecinny gniew i był-bym list podarł, gdybym w czas nie rozróżnił znajomej, przyjaznej ręki Krotoskiego.
List donosi, że Celina zdrowa i jest w Warszawie, ale zarazem podaje nieznośną nowinę: opis mojego pojedynku w Kuryerze. Nie ma wprawdzie całych nazwisk; łatwo jednak zgadnąć, a przytem nad całą historyą rozciągnięto napół przezroczystą zasłonę skandalu: hrabia B. zabił hrabiego V..., jakaś pani przybyła na plac... Wyrażenia takie, jak: »zazdrośny narzeczony...« »skarcił zuchwałość...«

Muszę zaraz ten fałszywy opis sprostować w liście do redakcyi. I Krotoski tak radzi. Zaznaczę szczególnie, że żadnej obchodzącej nas kobiety nie było w Sokalu podczas pojedynku, ani potem... Tak napiszę, ale na co się to przyda? Skoro publiczność jest na tropie, dojdzie do nazwisk i do reszty szczegółów, a treść wytłómaczy sobie, jak zwykle, pospolicie i złośliwie; — i Celinę w tem odnajdzie i splami jakiem oszczerstwem! Napiszę w liście do redaktora, że wyzwanie powstało z opłakanego nieporozumienia, że mi Alfred przebaczył, że nienawiść nasza zmieniła się w przyjaźń po szczerej, przedśmiertnej rozmowie... Dam na to słowo honoru.
I cóż z tego? W oczy mi fałszu nikt nie zada, bo strzelam zbyt dobrze (bodajbym nigdy nie miał pistoletu w ręku!), ale jakiś pan przy kominku, jakaś kumoszka opowie, że dałem słowo tylko dla osłonienia Celiny, ucieszy się z tego zawikłania w romansie i snuć go będzie dalej moim kosztem, jej kosztem...
To nie do wytrzymania! Wracam jutro do kraju. Niech się dzieje, co chce.

Warszawa, dnia 15-go kwietnia.

Wiele bardzo zwątpień i nadziei przeżyłem wyobraźnią podczas mojej dzisiejszej podróży, na wszystko starałem się przygotować, ale tego nie zgadłem, że Celina, zawiadomiona telegramem o moim przyjeździe, ucieknie pierwszym pociągiem do Prądników.
I cóż to znaczy ten list, zostawiony dla mnie w hotelu? Zaledwie kilka słów chwiejnych i niewyraźnych, kiedy ja czekam na wyrok...
Boli ją strata przyjaciela, boli jeszcze bardziej to, żem ją mógł posądzić o taką przewrotność i pokierować losy nasze do sytuacyi bez wyjścia. Pisze: »postępowaniem swojem zakończył pan naszą historyę«. — Więc koniec wszystkiemu? Ale znów dodaje: »...nie chciałam pana spotkać zaraz, boję się tego spotkania dla nas obojga... Odnowienie wspomnień jest niebezpieczeństwem dla naszego spokoju...« Co znaczy to zdanie? Czyżby zachowała swe uczucie dla mnie i walczyła z sobą? O, gdyby to mogło być!
Przypisek zapowiada jeszcze paczkę, zostawioną dla mnie u Krotoskiego. W gorączce wyjazdu z Wiednia zapomniałem telegrafować do Krotoskiego i, jak na złość, niema go w Warszawie: wraca dopiero pojutrze. Nie śmiem zgadywać, co mieści ta paczka. Zawiera może istotną treść listu, albo list inny, dłuższy i szczerszy, podczas gdy ten służy tylko za przygotowanie i zawiadomienie w hotelu.
Czekałem długo, to i te dwa dni jeszcze poczekam. Tymczasem zobaczę się tu z matką. Choć wiem, że mi już przebaczyła i nie boję się jej złotego serca, — nie chcę jej jeszcze przyznać, że miała słuszność wówczas, nazajutrz po moich zaręczynach. Muszę wprzódy ostatecznie sam się rozmówić z Celiną. Wypadki, niestety, nieodwołalne, w które ją zawikłałem, przyniosą mi jedną korzyść — odkryją mi do głębi to serce kobiece. Z dzisiejszej próby to serce wyjść nie może inaczej, jak poznane przeze mnie. Straszna ciekawość, której zaspokojenie może być śmiercią wszystkich nadziei.

Dnia 17-go kwietnia.

No — to już prawie stanowcze... Ale napisać taki mdły, niewyraźny liścik, a w dołączonej paczce odesłać zaręczynowy pierścionek bez oburzenia, bez objaśnień? Coraz mniej ją rozumiem, tę dotąd najukochańszą. Drwić przecie nie może ze mnie, przywalonego niedolą, drżącego całem sercem, ze mnie tak biednego... ani kokietować nie wolno z nieszczęściem.

Często, chcąc dotknąć duszy tej kobiety, napotykałem coś niepochwytnego, mgłę, zapach, a nie ciepłą duszę człowieka. Ale dzisiaj, kiedy mną burza miota, kiedy gromy, co we mnie biją, i ona odczuwać musi, myślałem, że dusza jej zadźwięczy — może gniewem i groźbą, może rozpaczą i łzami, tylko nie tą nutą banalną...
Pojadę do niej zaraz. Czy to wypada, czy nie, zastanawiać się nie pora. Gdybym miał stracić resztę złudzeń, wolę to, niż palącą niepewność.

Paestum, dnia 1-go maja.

Oparłem się aż tutaj. W świecie ruin mi lepiej, w nieznanym, dalekim świecie lepiej trochę. Pod tem gorącem niebem, między kolumnami świątyń, które przetrwały tyle serc ludzkich, pozbywających się młodości i rojeń, jak świątecznych, nietrwałych szat, wspominam prawie spokojnie, czem byłem temu kilkanaście dni, i jak to daleko odemnie.
Ile jest dziecka i poety w zakochanym człowieku!
Jechałem do Prądników ciepłym rankiem, nie chcąc sobie jasno zdać sprawy, po co jadę. Wiedząc, że nic prawdziwie pomyślnego zdarzyć mi się nie może, liczyłem na jakąś nadzwyczajność, na jakiś genialny pomysł, który z naszego spotkania wyniknie i wyrwie nas z położenia bez wyjścia. Tego cudu pragnąłem tak gorąco, żem zapominał chwilami, leżąc w pustym przedziale wagonu, o najelementarniejszych wypadkach mojego życia. Przyszłe moje spotkanie z Celiną stawało mi nagle przed oczyma z wymarzonymi szczegółami: ona zapłakana, kochająca; ja, uniżony do stóp jej, wołam: moja wina! alem tak kochał i tyle wycierpiał, że twoje wielkie serce przebaczy... Ona rozumie, ona przebacza...
Rozkołysanego takim snem budził mnie zimny zgrzyt rozsądku:
— Odesłała ci przecie pierścionek:
Albo głos straszniejszy:
— Zabiłeś Alfreda!...
Więc wchodziłem znowu z rozsądkiem w układy: ona nie mogła postąpić inaczej, ale zachowała dla mnie jakieś uczucie... jest nawet coś takiego w jej liście. Może to uczucie wystarczy na opromienienie mojego życia choćby smutnym blaskiem...
Opanował mnie dziecinny optymizm; bo też jechałem do Celiny po miesiącu rozłączenia i dzień był bardzo piękny, pierwszy dzień wiosny.
Pociąg przyjeżdża na stacyę o 11-tej rano. Wysiadłszy z wagonu, musiałem szukać sposobu dojechania do Prądników, bom o swoim przyjeździe nie uprzedził i koni dla mnie nie przysłano. Jakiś stary chłop podjął się mnie zawieść parokonnym wózkiem, naładowanym słomą. Podwoda była lekka, ale po niezupełnie jeszcze wyschłej drodze, toczyła się wolno, bo konie korzystały z każdego kawałka rozmiękłej drogi, aby przejść do stępa. Obliczyłem, że dwie mile, które mam do przebycia, jechać będę dwie godziny, — więc, żeby podróż jako tako skrócić, wdałem się w rozmowę z moim woźnicą. Dowiedziałem się najprzód, że się nazywa Ignac Banucha, co mi bardzo obojętne, ale wiadomość, że jest z Kierdejówki, wioski najbliższej od Prądników, zajęła mnie. Co też on wie o Celinie?
— Czy pani Szarzyńska jest w domu?
— Musi ta być, bo przyjechała niedawno, a i wczoraj była konno przy mojej chałupie.
— Często widujecie panią?
— Ano juści, od małego znam, a jak wyjedzie z pałacu, to prawie zawżdy na Kierdejówkę.
— A wyjeżdżała często tymi dniami?
— Ho, już to jak Pan Bóg da pogodę, jak teraz, to pani w domu nie usiedzi, tak se jeździ po polu, albo do somsiadów.
— Rozmawialiście z nią?
— Ja? o, ile razy. A chociażby i wczoraj, zatrzymała się w naszej wsi i mówiła kilku gospodarzom o czeladź na dzisiaj do grabienia liści w ogrodzie. Widać jacyś goście znów przyjadą.
Te szczegóły o Celinie mogły mi być kiedyindziej przyjemne, dzisiaj ścisnęły mi serce. Żywiej poczułem się nieszczęśliwym tą jej swobodą i krzątaniem się około ogrodu.
A stary chłop, pociągnięty raz za język, sam teraz zaczynał:
— Pan do pałacu, czy do rządcy.
Widząc, że mnie nie poznał, czegom się obawiał, bo mógł mnie nieraz widzieć w Prądnikach, odpowiedziałem:
— Może i do dworu przyjdzie mi zajechać.
— A wielmożny pan z interesem, czy po znajomości?
— Z interesem.
— Gadali, nasza pani miała iść za mąż koło świętego Jana?
— Nie pójdzie już.
— To pan wie?
— Słyszałem w Warszawie.
— Ano, to szkoda. Takiej pięknej młodej pani przez męża, przez dzieci, to musi być i nudno. I niema nawet z kim cieszyć się z tych tam swoich pałaców, z tych tam dostatków i wszyćkiego dobra. Toć to w samych polach prądnickich jakie bogactwo! — a i tego roku, da pono Bóg Najwyższy piękny urodzaj.
I biczyskiem wskazał stary na pole.
Rzeczywiście ruń, odświeżona wiosennem słońcem, błyskała zdrowym połyskiem szerokiego źdźbła, które się odkleiło już od ziemi i zaczynało drżeć drobną, zieloną falą. Łąki, gdzieniegdzie jeszcze rude, iskrzyły się w miejscach niższych żółtem i białem kwieciem, a w jeziorka, najeżone blado-zieloną sztywną trawą, zaglądał błękit nieba, błękitniejszy jeszcze w wodzie, szafirowy tam, gdzie wiatr podrażnił gładką powierzchnię, pędząc po niej stadka wesołych zmarszczek. Wody wiosenne mają w sobie jakąś dziewiczość, jakąś młodą zalotność do słońca.

W takiej ciszy i świeżości miękło mi serce i podróż tę wolną, rozmarzoną, chętniebym przedłużył. Ogarnął mnie romantyzm chwil przedostatnich, tych, które obiecują więcej, niż rzeczywistość przyniesie. Ale ujrzałem przed sobą wzgórek i krzyż pomiędzy płaczącą brzeziną.
— Już tylko krzynkę pod górę, zobaczy pan zaraz Prądniki.
— Wiem.
Dobrze znam tę drogę i pamiętam, kiedym tu pierwszy raz dojeżdżał. Była jesień, dawna jakaś jesień. Celina, podówczas zamężna, zaprosiła mnie na konne polowania. I dziwna rzecz, że teraz, jak wtedy, zobaczyłem nad sobą żórawie. Wtedy drzewa były złote, ścierniska świeciły blado-różowo pod ukośnym promieniem słońca, co się wydarło z chmur, dochodząc już do widnokręgu. Jęk w niebie zwrócił moją uwagę: na mętnej, białawej przestrzeni, płynął ciężko, rytmicznie falisty sznur żórawi. Ten lot jęczących ptaków był mi zawsze pamiątką pierwszej miłości. Nigdym go odtąd nie widział w Prądnikach, dopiero dzisiaj, na tem samem miejscu, nad moim biednym wózkiem, pośród rozpogodzonych, daleko odsuniętych błękitów, płyną znowu i jęczą żórawie.
Wózek wdrapał się na szczyt wzgórza i zjeżdża teraz prędko po pochyłości. Już widzę wszystko. Ogród, zaledwie opuszony pierwszą zielonością, tak przeźroczysty, że białe mury i okna pałacu widać, jak przez zieloną gazową firankę. Południowe słońce leży błyszczące na blaszanym dachu. Cicho, świetnie tak — i płacz mnie zbiera.
Czy ja tu nigdy nie byłem w tej porze roku, czy mi nieszczęście przemieniło oczy? Cała ta siedziba dzisiaj obca mi i niegościnna. A przecie na tem polu jeździłem z Celiną konno; pamiętam nawet rozmowę. A tu wyszliśmy raz z całem towarzystwem w nocy i ja zostałem z nią trochę opodal pod temi lipami, gdzie księżyc nie dochodził. A pod tym podjazdem czekałem na nią w wieczór mroźny, pełen niepokoju. Tylko po tamtym wieczorze było jeszcze jutro.
Dojechałem cicho i nie prędko doczekałem się, że mi drzwi otworzono. Lokaj, poznając mnie, spojrzał, jak na upiora; może też zmieniłem się bardzo. Pobiegł zaraz do pani, i wkrótce znalazłem się w głównym salonie, do którego Celina kazała mnie prosić. Stojąc tam przez chwil kilka, zbierałem myśli, które podczas podróży byłem już ułożył w pewien ład, ale tu uczułem, że tylko cała krew napływa mi do głowy i że wymową nic nie zdołam.

We drzwiach ukazała się Celina w czarnej sukni. Postąpiłem ku niej szybko, ale ona cofnęła się z takim wyrazem przestrachu, żem stanął i skłonił się tylko, przepraszając. Po wymianie kilku niezgrabnych słów, usiedliśmy. Odrazu poczułem się śmiertelnie zgnębionym i znikła mi radość oglądania Celiny. Ona siedziała przedemną zarumieniona, oczyma wypraszając się od mego wzroku.
Trzeba było jednak coś powiedzieć, więc zacząłem:
— Nie bój się mnie, pani, ja tu przychodzę bez żadnych nadziei, bez próśb nawet; chciałem cię tylko przebłagać i zobaczyć trochę litości w oczach twoich.
Nie zupełnie szczerze mówiłem. Przed chwilą jeszcze miałem w sercu tysiące próśb i nieokreślonych nadziei, alem sobie wyobrażał nasze spotkanie zupełnie inaczej. Tymczasem Celina, po dość długiem milczeniu, odezwała się:
— Postępowaniem swojem zakończył pan całą naszą historyę.
Frazes z listu. Czy ona w tych paru nieznaczących wyrazach chce zamknąć wszystko, czego po jej sercu się spodziewam, albo wszystko, co jej serce dać może? Mógł to być jednak skutek zmieszania i niespodzianki, sprawionej moim nagłym przyjazdem.
O co tu ją zapytać? Jak zapytać o jedyną rzecz ważną, czy mnie jeszcze może kochać?... Zapytałem zaś, zdaje mi się, o to, co myśli teraz robić?
Odpowiedziała dość obszernie i nie pamiętam już, jakie mi tam wyliczyła drobne projekty i zajęcia, któremi starać się będzie zaprzątnąć, aby zapomnieć.
— Więc pani najbardziej chodzi o zapomnienie?
— Nie najbardziej o to, ale skoro ze wspomnieniem łączy się boleść, to wspomnienie staram się odsunąć od siebie.
Czegóż ona chce teraz? Spokoju może szuka? Więc pytam:
— Czy pani pojechała na wieś, żeby uciec od ludzi i zostać sama z sobą?
— O nie! W samotności jest mi gorzej i śni mi się ten biedny Alfred. To był mój szczery przyjaciel; lubiłam go, jak brata...
Przestraszyła się czegoś, może powrotu mojej dzikiej zazdrości, bo dodała prędko:
— Zresztą ja już przebolałam tę stratę. Do pana miałam żal wielki, alem go nie znienawidziła nigdy... tylko ponieważ odrobić nie można tego, co się stało, myślę teraz nad sposobem urządzenia życia mniej nieznośnie.
Więc nie spokoju nawet, ani cichego wniknięcia w siebie szuka ta kobieta, ale odpoczynku po niemiłych wzruszeniach, — takiej sobie zimnej kąpieli w powszedniości po upałach dni strasznych.
Odezwałem się znowu:
— Zmęczona pani bardzo, i z mojej winy. Ale gdybyś pani wiedziała, ilem cierpiał nad tem, że pani przyczyniam cierpienia! Odpowiesz mi, że było w mojej mocy usunąć w zawiązku całe zło i przyczyny boleści dla obojga. Prawda. Gdybym wiedział! i gdybym mniej szalenie kochał!... Winien jestem, bo człowiek, to nie fala, podległa burzy, a choć szał miłości mojej wydawał mi się silnym, jak los, mogłem nim owładnąć i oprzeć się... Więc jam winien... alem tyle cierpiał wówczas z powodu ciebie, pani, tyle znów cierpię dzisiaj za pokutę...
— Otóż to, cierpienie i zawsze cierpienie! Mnie się zdaje, że w dniu naszych zaręczyn pan także cierpiał. I potem znowu, dla urojonych jakichś podejrzeń, — no, a teraz — naturalnie... Pan chyba nigdy w życiu nie może być spokojny i szczęśliwy?
— Spokojny, a szczęśliwy, to wielka różnica.
— Nawet wątpię, czy ja-bym panu mogła była dać szczęście, gdyby nasz związek był jeszcze możliwy.
— Pani zapewne o mnie to myśli, a o sobie mówi?
— Nie, owszem: mnie się zdawało, że nam będzie dobrze z sobą w życiu. Ale przyznam się, że, choć się znamy od wielu lat, nie zgadła-bym nigdy, że pan tak postąpi i dla marnych powodów zagrodzi na zawsze naszą przyszłość.
— Dla marnych powodów?
— Ano, sam pan je sobie stworzył te powody. Z czyjej-że winy był ten nieszczęsny pojedynek?
— Do mojej się już przyznałem.
— Innej winy, jak pańska, nie ma. Przecież nie Alfred był winien?
— Nie.
— Więc któż? Chyba mnie pan jeszcze posądza?...
— Bóg mi świadkiem, że pani już nie posądzam o żadną przewrotność, ani zdradę. Ale gdybyś o winę pytała, o winę może bezwiedną, to-bym odpowiedział...
— Że zawiniłam?
— Nie bezpośrednio, ale przez brak poszanowania dla mego uczucia, które, wielkie i szlachetne samo w sobie, stało się chorobliwem z powodu twego zachowania się, pani. Mogłaś, przez wzgląd na mnie, zastosować się trochę, pozbyć się różnych błahostek i upodobań, a nawet usunąć Alfreda.
Podnieciła Celinę ta nagana. Rzęsy jej drżały trochę gniewnie, a usta poruszyły się parę razy bez dźwięku. Marszcząc nieco brew, zawołała:
— Jakto? więc ja mam być, według pana, uboczną przyczyną śmierci Alfreda? Chyba pan oszalał?
Wtedy ja, mimo żem postanowił zachować spokój, czując, że raz ostatni mówię z nią szczerze, wybuchłem:
— Tak, oszalałem, ale nie dzisiaj. Oszalałem odrazu, gdym cię poznał i kiedym cię począł kochać. Trzeba mi było nie patrzeć ci tyle w oczy, a więcej w duszę i przewidzieć, że wielka miłość, wyłączająca wszystkie inne zajęcia i przywiązania, miłość wszechmocna, która, wstępując w człowieka, bierze dowództwo nad wszystkiemi jego władzami, taka miłość nie zmieści się w twojej duszy. Może to twoje szczęście, lub to, co szczęściem nazywasz, żeś nie zdolna czuć ani wielkich rozkoszy, ani męczarni? A miłość jest wielką rozkoszą, albo strasznym bólem, — więc ty nie dla miłości stworzona. I jest także ślubem dusz i zapomnieniem siebie dla kochanej drugiej duszy. Czy to nazwać samolubstwem we dwoje, czy szczytem poświęcenia i altruizmu, wszystko jedno — dość, że kto kocha — żyje miłością. A kiedy ci się zdawało, że mnie kochasz, czy ja ci byłem nie tylko towarzyszem, odpowiadającym bardziej, niż inni, twym upodobaniom, ale jedyną twą myślą? Czy każdy mój rys twarzy, albo charakteru, wydawał ci się najmilszym, nieskończenie twoim? Czyś miała tęsknotę i pragnienie wyspowiadać mi całe swe życie fizyczne i duchowe? Czy byłaś ze mnie dumna? Czy czułaś się powołaną do mego uszczęśliwienia? Nie. Tak ja ciebie kochałem i takiej od ciebie chciałem wzajemności — dlategom był szalony.
Pierwszy raz w życiu mówiłem tym tonem. Celina, trochę zdumiona, przybladła; oczy jej nabierały coraz więcej blasku. Ja ciągnąłem dalej mniej więcej w ten sens, idąc za chwilowem natchnieniem, bom już dawno zboczył z wykreślonej sobie drogi:
— Może się pani zdaje, że grubo wykraczam przeciw światowym zwyczajom? I mnie się zdaje, że gdyby cały świat był, jak ja, był-by bardzo przykry, nawet niemożliwy. Pani by wtedy nie lubiła świata.
— A jednak z tego świata pana wybrałam.
— Bodajbyś pani nigdy tego nie uczyniła! Po co było rzeczywiście mnie wybierać wobec tylu innych godniejszych?
— Nie rozumiem.
— Jest tylu, którzy-by się zadowolili kilku na dzień wesołymi promieniami twoich oczu, wesołą twoją rozmową, weselszą jeszcze dlatego, żeś taka piękna. A ja chciałem więcej, bo i tego wszystkiego, i jeszcze twojej smutnej duszy.
— Ja nie mam smutnej duszy, a pan jest romantyk. Może to całe nieszczęście?
— Może to prawda.
— Pan podnosi uczucie do takiego dyapazonu, że urzeczywistnić się nie da; — chyba na chwilę, ale nie na dłuższy czas.
— Może i to prawda.
— I widzi pan życie nie poprostu, tylko przez swoje marzenia. Od innych spodziewa się pan tego, czego sam pragnie, i mnie nawet źle pan zrozumiał. Jeżelim miała coś w sobie, co się panu podobało, to dlaczegoż pan pokochał nie to, ale jakieś inne rzeczy, wymarzone we mnie?
— Ależ, pani! te inne rzeczy, których czekałem, to była miłość; czekałem na obudzenie się wzajemnego uczucia.
— Czyż panu nie powiedziałam, że go kocham? czy nie byliśmy zaręczeni? Przecież nic się we mnie nie zmieniło.
Błyskawica przeszła mi przez mózg. Przysunąłem się do krzesła Celiny i ująłem jej obie ręce.
— Pani! — rzekłem, — co pani mówi? nic się w sercu nie zmieniło? Przecie to moje jedyne pragnienie i nie śmiem pytać, czy dobrze zrozumiałem. Gdybym miał pewność, że posiadam ten skarb, który szkaluję pod wpływem uniesienia i goryczy, to byłbym tak bogaty...
Oddała mi uścisk dłoni, a wzrok jej tęskny i wymowny przenikał mi do serca kojąco, jakbym nie znał jeszcze tej słodkiej trucizny... Ale po chwili takiej niemej rozmowy oczyma, Celina odezwała się:
— Już teraz nie wolno nam się kochać.
— Jakto? kochać wolno zawsze.
— To jest, że mi pan proponuje uciec do Ameryki?
— Tego ja znowu nie rozumiem.
— Bo przecie tutaj nie mogę wyjść za mąż za pana po tym pojedynku...
Puściłem jej ręce i nie odpowiedziałem nic.

Miała najpospolitszą słuszność, — alem ja nie tej czekał odpowiedzi. Przypomniała mi prawa »naszego świata«. Te nie zajmują się pragnieniami pojedyńczych serc, ani sprawami prywatnych sumień, strzegą tylko, aby publiczna przyzwoitość była zachowana. Tylko te prawa są dla mnie, w porównaniu do innych, kamykiem na drodze, a dla niej murem, ograniczającym jej świat. Ja chciałem wybadać, czy ona czuje moją skruchę, mój żal serdeczny i miłość, której, mimo konieczne na teraz zerwanie zaręczyn, zabić w sobie nie mogę, — a ona...
Zaczęła mówić, jak dba o moją opinię, o przyjaźń, o ciepłą, prawdziwą przyjaźń.
— Pani całą moją duszę masz na usługi: są w niej wszystkie uczucia, jakich możesz zapragnąć. Tylko ja teraz pojadę daleko...
— Dokąd pan jedzie?
— Może do Indyi? może tylko do Włoch? gdzieś po spoczynek.
— Będzie pan pisał do mnie stamtąd często? Proszę.
I ona teraz wyciągnęła do mnie ręce, podając naprzód prześliczną kibić i oczy przymilone łzawo i usta otwarte cierpiącym jakimś półuśmiechem. Ręczę, że w tej chwili nie myślała o naszym świeżym dramacie, tylko o takich ładnych, przyjemnie draźniących poczuciach, które snuły się w niej, czy naokoło niej, jak pachnąca atmosfera miłostki. »Zawsze to ten sam chłopiec, który mi się podobał, ten sam człowiek, który mnie bardzo, bardzo kochał — i jeszcze mnie kocha — czuję to wyraźnie. Teraz odjeżdża gdzieś daleko, jeszcze mu się co stanie — taki desperat... A ja go lubię i to nawet dzisiaj, pomimo, że mi życie okropnie zamącił. Chciała-bym mu zrobić jaką przyjemność... i nie chcę go stracić zupełnie — i życzę mu wiele dobrego, tylko mu przecie całego mego życia i spokoju nie poświęcę...«
Że coś podobnego śniło się w jej rozczulonych oczach, których pamiątkę poniosę z sobą na zawsze, to prawie pewna.
Alem ja już był nadspodziewanie trzeźwy.
Co? powywracane formułki światowe odstawić na miejsce i pośród tych chińskich parawanów zalecać się dalej do Celiny? Zaczynać znowu walkę z tym najdroższym, bezwiednie okrutnym nieprzyjacielem? Nie. Czego się zresztą mogę spodziewać? Serca nasze nie zrównają się nigdy.
Takie myśli jasno i prędko przesnuły mi się po głowie — i postanowienie przyszło. Zerwałem się z miejsca i, ścisnąwszy mocno Celinę za obie ręce, uciekłem.
Kiedy już konie okrążyły trawnik i wbiegły do lipowej alei, kiedym się obejrzał na uciekający jej ogród, jej dom i okna, z których może ona patrzy za mną, poczułem tak przemocny jakiś nakaz powrotu, żem się oburącz chwycił wózka, a w piersi mi coś konało, jęcząc.




Co mi się stało, że się już dusza nie wyrywa do celu dawnego, że moje pragnienie straciło określone rysy? Nie tyle mnie boli, żem sobie zagrodził przyszłość, ale że mi to, co kochałem, więdnie w oczach i blednie. Gdyby kto wskrzesił Alfreda, gdyby moje winy, odpokutowane i naprawione, runęły w przepaść, jak skała, dzieląca mnie od dawno marzonych niebios, jużby mi nie wystarczył do szczęścia ten upragniony błękit.
Widzę teraz rzeczy, których nie widziałem dawniej. Widzę szarą, stromą drogę, mijającą się często z drogą zadowolenia osobistych pragnień. Czy nią pójdę?... Siły najprzód zebrać trzeba.
Młodzieńczą wiarę w miłość, jako w cel ostateczny zachwiała we mnie ta sama kobieta, której, mimo jej wiedzy i woli, poświęciłem tyle życia. Nie obwiniam jej: prawie nieświadomą była gwiazdą mego szczęścia i niedoli.
Trzeba mi teraz unikać nawet atmosfery rozkoszy. I ten kraj, w którym mieszkam otoczony estetycznemi wspomnieniami greckiej kolonii, że jest za ponętny, jest mi tylko chwilowym odpoczynkiem. Często, wśród nocy szafirowej rozciągniętej nad ziemią cudów i nad morzem łagodnem, przez egzotyczne zapachy czuję woń świeżą, trzeźwą naszych skib czarnych, krajanych ciężkim pługiem.

Warszawa 1891 r.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.