Strona:Józef Weyssenhoff - Zaręczyny Jana Bełzkiego.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
24
JÓZEF WEYSSENHOFF

Dziwna jakaś nieśmiałość i przesadne uszanowanie zamykały mi usta: tej najmilszej i najuprzejmiejszej bałem się poprostu, jak ognia, tę kobietę, którą świat nazywał zimną kokietką, ja szanowałem, jak kapłankę. Instynkt mnie nie mylił. Jaka ona teraz inna, gdy już te lody prysły między nami! Jak spoważniały jej oczy! Jak to serce umie być subtelnie domyślne!...
Szmer w przedpokoju oderwał mnie od pisania. Wracam — to tylko służba się kręci.
Słońce już nizko — wkrótce musi przecie Celina powrócić. Bawi tam trochę długo, ale cóż ma w domu robić? Sądziła, że przyjadę wieczorem, bo nawet pociąg ten jest wygodniejszy.