Przejdź do zawartości

Przekłady z poetów obcych/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange i inni
Tytuł Przekłady z poetów obcych
Wydawca „Gazeta Polska”
Data wyd. 1899
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ANTONI LANGE.


PRZEKŁADY Z POETÓW OBCYCH.

WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“.
Druk J. Sikorskiego, Warecka 14.
1899
Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Октября 1899 года.
PRZEDMOWA.

Zbiór niniejszy stanowi Część III moich prac wierszowanych. Dwie części poprzednie zawierały rzeczy oryginalne; w części, która obecnie na świat wychodzi — znajdują się wyłącznie przekłady z poetów obcych. Poszukiwałem tu w twórczości obcej geniuszu nowożytnego i nowożytnego ideału; na jednych pisarzach zatrzymuję się dłużej, na drugich — krócej. O niektórych ułożyłem obszerniejsze studya np. o Sully Prudhomme’ie, którego natomiast utworów czytelnik znajdzie tu niewiele.
Książka ta stanowi jakby antologię poezyi współczesnej — z małym wyjątkiem niektórych pisarzy dawniejszych. Oprócz jednego wiersza Wiktora Hugo — mamy tu cały szereg poetów z francuskiego parnasu (Leconte de Lisle, Banville, Gautier, Richepin i t. d.) i symbolistów (Mallarmé, Verlaine i t. d.). Dalej idą poeci angielscy, po większej części w pojedynczych urywkach; najobficiej występuje Edgar Allan Poe, oraz dwaj przedstawiciele estetyzmu, Swinburne i Rossetti.
Osobny dział stanowią poeci węgierscy: prócz autorów mniejszego znaczenia — zjawia się tu znany powszechnie Sandor Petöfi; głównie jednak zwracam uwagę czytelników na arcydzieło epicko-balladowe Jana Arany’a. Dział ostatni pochodzi z młodszych lat autora, kiedy ten z wielkim zamiłowaniem a niemałą stratą czasu, uczył się coraz to innych języków: tu niema autorów ściśle współczesnych, owszem sami dawniejsi.
Na końcu książki podałem alfabetyczny spis poetów, w zbiorze zamieszczonych — krótką wzmianką opatrzywszy każde nazwisko.

A. L.
WIKTOR HUGO.
Z legendy wieków.

Pieśń awanturników morskich z XVI wieku.

Gdyśmy Otranto opuszczali —
Trzydziestu nas wyjeżdżało —
Gdyśmy na Kadysk powracali
Dziesięciu pozostało.

Tom z Duwru pierwszy z drogi zawrócił,
Chcąc w głębi Etny siarczystej
Ujrzeć szatana, dokąd go zrzucił
Archanioł Michał przeczysty.
Widzieć go można, gdy głąb’ jej skłócił —
Piekielny wybuch ognisty.

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

Potem w Gaëcie biednego Grassi
Ella z rozumu obdarła;
Gemma w Kalabryi, gdzie gęste lasy,
Na łonie Jana się wsparła.

Święty Sakrament zamknął nawiasy,
Które im miłość otwarła.

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

A w Neapolu Ebda przecherę
Nam powieszono — Greczyna.
W Capri los Alfa pchnął na galerę,
Że skradł jednego cekina.
Na Malcie Ofan wszedł w mnichów sferę,
Bep poszedł na arlekina.

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

Andrea z pięknej Lombardyi kraju
Turcy nam w bitwie zabrali;
Ten mimowoli wszedł do Seraju,
A chociaż nie był ze stali,
Na wieki w cnoty pozostał raju —
Zmniejszony o parę cali.

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

I znów nam uszło trzech, których dusza
Nie czci ni króla ni Boga —
Od wodza Niemców — Eugeniusza
Szli do Francuza, ich wroga —
Ni ich Turynu piękność nie wzrusza,
Ani im Genua droga!

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.


A pod Livorno pośród odmętów
Pirackich naw ku nam rota
Wali: czternaście było okrętów
I galer sześć — lecz hołota!
Bo wnet na odgłos naszych trydentów
Uciekła Spinoli flota.

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

A w Notre Dame de la Garde
Wspaniałyśmy bój widzieli:
Lucca Diavolo uwiódł Edgardę,
Żonę Tankreda Angeli:
Więc anioł dyabła za rogi twarde
Strącił do morskiej topieli...

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

W Palmie się ośmiu rzuca w gonitwy
By znaleźć ślad po Pescarze:
Nie było po nich żadnej modlitwy,
Łzą nie zalały się twarze,
A wnet w Algieryi wrzał ogień bitwy,
Miłości kwiat w Gibraltarze.

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

Wzięliśmy zatem miasto w dziesięciu
I nawet władcę, a potem
Panowie wyspy, w małem pojęciu,
Co począć z takim kłopotem —
I port i wyspę zwracamy księciu
Wraz z kluczem miasta wrót złotym!


Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

Z mych towarzyszy grandów Kastylii —
Porobił książe Beato —
(Ci pojechali wnet do Sewili,
By się pożenić bogato).
Mnie chciał swą córkę dać, lecz w tej chwili
Jam rzekł mu: dzięki ci za to!

Gdyśmy Otranto opuszczali.. etc.

Mam tam, gdzie w zimne noce fal tłumy
Ryczą w wzajemnym natłoku —
Dziewczę z uśmiechem szczęścia i dumy
Miłość w jej czarnem lśni oku —
Codzień śląc pieśni nad morskie szumy,
Czeka mię ona o zmroku!

Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.

Mam czarnooką Stellę w Fiesone,
Co dni me rajem otoczy:
Niech wicher burzy nurty spienione
Ja do niej wrócę ochoczy.
Książę, ma córka twoja koronę,
Lecz Stella ma piękne oczy!...

Gdyśmy Otranto opuszczali,
Trzydziestu nas wyjeżdżało,
Gdyśmy na Kadyks powracali,
Dziesięciu pozostało!





LECONTE de LISLE.

KAIN
POEMAT
Urywek.

W trzydziestym roku, w czasie próby długowiecznej
Pojmany do niewoli na ziemię Assura,
Togorma, mąż Widzący, syn Elma, wnuk Tura,
Miał taki sen, gdy usnął, wśród trzciny nadrzecznej,
W godzinie, gdy pod słońcem bieleje natura.

Od kiedy strzelec Jahweh, co śmiertelne ciosy
Mierzy w silnych, ich ciałem karmiąc sępów stada.
Oddał lud swój w niewolę Assyryi — gromada
Cała, goląc na czaszce i twarzy swe włosy —
Głucho milcząc, bezmyślnie pod jarzmem upada.

Ugięci pod ciężarem tych nędz ustawicznych,
Zgłodniali i spragnieni, spoglądali w strachu
Na ruiny swych grodów i świątyni gmachu,
A jak surowe mięso na jatkach publicznych,
Wisiały ich książęta na szubienic haku.


Stopa nieobrzezanych gniotła kark i ducha
Walecznych. W proch upadły, spustoszały mury
Świątyni, gdzie swe modły śpiewały praszczury,
I dziewice płakały pod biczem eunucha,
A z niebios patrzał Jahweh — niemy i ponury.

Więc w dzień ów, zostawiwszy przy prababkach siwych,
Na swych matach skórzanych uśpione dzieciny
I przecudne niewiasty smutnej swej drużyny,
Syn Elama, od młyńskich trudów uciążliwych,
Znużony, nad Khobarem legł usnąć śród trzciny.

Na pastwiskach promieńmi oblanego łanu,
W cieniu palm spoczywały byki i rumaki
I wielblądy dwugarbne, a przy nich strażaki,
Co przybyli z chaldejskiej ziemi i z Iranu.
Togorma, mąż Widzący, miał sen. Oto taki:

Oto był wieczór czasów tajemniczych świata,
Wówczas, gdy od południa słońc do zórz północy,
W przyrodzie rozkwitały pełne świeżej mocy:
Skała, kwiat, zwierz i ptaków gromada skrzydlata,
I gdy Bóg wśród swych istot oddychał wszechmocy.

Więc był to wieczór czasów. Nad wzgórzami chmury,
Wznosząc się nad kipiącej morskiej kadzi łono,
Zwieszały się na niebie, jako ołów bury;
To znów, porwane wirem szalonej wichury,
Z hukiem się w błyskawicę wiążą nieskończoną.

Na zachód jakieś zéze oko purpurowe
Pogrążało się zwolna w złote morza piany,

A na wschód Gelboe-hor spadzisty, odziany
Od podnóża do szczytu w swe blaski surowe,
Płonął, jak stos żałobny — jeszcze krwią oblany.

A w oddali, w oddali szumią pustyń piachy,
Kędy wyją szakale i gdzie ryczą osły,
I kędy naraz potwór jaki wielkorosły
Zgrzytem kłów lodowate sieje wokół strachy
I łamie stare palmy, co zielono rosły.

Lecz pod Gelboe horu pasma szczytem świeżym,
W gęstej mgle, gorejącej od tych płowych woni,
Które rozlewa niedźwiedź i król puszcznych błoni,
Lew, ryczący jak wicher na morzu bezścieżnem —
Słychać było nieznany szum — w pomroku toni.

I widział mąż ów zdala, jak rosła brzemienna
Żelazem — ściana grodu, a ponad nią wieże —
I pałace miedziane, niezdobyte leże,
Ul ogromny, o wnętrzu straszliwem, Gehenna,
Gdzie dni dawnych mieszkali olbrzymi rycerze.

A ci schodzili z szczytu gór i z równin dali —
Z głębi lasów i pustyń wieczystych bez wiosny,
Niezłomniejsi nad cedry i wyżsi nad sosny —
Zmęczeni, zlani potem, ciężko oddychali,
A każdy w grubych ustach cierpiał głód nieznośny.

A na barkach każdego leżał lew krwiożerny,
Kosmaty niedźwiedź, albo jeleń wielorogi,
A olbrzymie niewiasty ich przez leśne drogi,
Niosąc w dzbanach kamiennych kryształ wódz cysterny,
Szły, z nagiemi ramiony, wolno stawiąc nogi.


Szły, rzucając przed siebie swe dumne spojrzenie,
I stąpały pół nagie i zwinne — z pogodą,
Co była straszna swoją siłą i swobodą;
I białe swoje stopy na mech i kamienie
Z jednakowym spokojem po kolei wiodą.

Wiatry, pełne szacunku, w ich warkoczy splotach,
Drżąc po ich marmurowych karkach się błąkały,
A ściany krwi kolorem malowanej skały,
Niby wielkie zwierciadła, wiszące w ciemnotach,
Szkarłatami wieczoru grzbiet im oblewały.

Osły z Khamosu — krowy z ciężkiemi wymiony,
Czarne kozły i byki zbłąkane — szeregiem
Szły — i, bite drągami — wartkim spieszą biegiem,
I łydki wielbłądzicy gryzł kundel spieniony —
I wrota skrzypią zawias pordzewiałych ściegiem.

Śmiechy, gwar, odgłos dzikich pieśni coraz żywszy,
Pomieszany z żałosnem gnanych stad beczeniem.
Niby huk skał pod fali burzliwem wstrząśnieniem
Szły aż do wież, gdzie, na krzyż ręce założywszy,
Stali starcy, skórzanem pokryci odzieniem.

Widziadła, którym broda całe piersi bieli
I srebrną pianą błędnie na ramiona bieży,
Nieruchomi od twardych, skórzanych kołnierzy,
I którzy z szczytu murów dumnie się patrzeli
Na swój lud, co ma w oczach głąb’ mórz bez rubieży!

I później kiedy wszystko: tłum i szum i pyły
Znikły za wałem grodu olbrzymów straszliwym,
Mroki nocy z czeluści swoich wyłoniły

Głuchej grozy i strachu lodowate siły —
Rozlane wśród tumanów w westchnieniu chrapliwem.

I Widzący czuł, jak mu staje włos na głowie,
Gdy ujrzał, jak się z mroków ta zgroza wychyli
I poznał w swoim duchu, że tu postawili
Przed laty gród męczarni wyklęci przodkowie,
Że tu jest grób Kaina na ziemi Hevili.

Tu stanął on skrwawioną stopą, zlaną kurzem
I krwawem patrząc okiem, błędnej rzekł rodzinie:
„Grób mi zbudujcie! Życia mego czas wnet minie.
Złóżcie mię swobodnego pod kamiennem wzgórzem,
Tułacz chce spać. Dość zniosłem bólów! Umrę ninie!

Ziemie, nieznane ludziom, dzikich gór pieczary,
Wyście widziały, jakem tułał się po świecie
Bezustannie. Tu staję i padam. Na grzbiecie
Połóżcie mnie w mogile, twarzą w niebios gwary
O! wy mojej miłości i rozpaczy dzieci!

Niechaj słońce spogląda i niechaj deszcz myje
Piętno, co mi nienawiść wyryła nad czołem,
Ciało moje przed głodnym sępem i sokołem
Uchroni się. Mych pustych oczu mrok nie wyje;
Bojaźliwi zamilkną nad mej śmierci dołem.

Ale niech jęki wichrów, niech groza katuszy
Czuwań nocnych, niech głodu ból, niech błąkań zwiry,
Niech żałoby wczorajsze i dzisiejsze kiry,
Niechaj agonia światła napełnia me uszy
I huczy w mojem sercu, jak potoku wiry!“


A więc tak uczynili. Orły uleciały
Z miejsca, gdzie ten straszliwy czyn był dokonany;
Pradziad usnął w mogile, latami złamany,
Według woli zwrócony twarzą na upały
Słoneczne, na lazury i na burz orkany.

Enochio, twierdzo mężów straszliwych gromady,
Pieczaro gwałtowników, niezwalczonych grodzie,
Ty, coś nigdy nie znała — w rozpaczy ni głodzie —
Strachu, ani wyrzutów! drżał syn Elma blady,
Kiedyś stanęła przed nim w zmarłych wieków lodzie!

Widział twe wielkie schody, a na nich ogniste
Pochodnie, co się wiją w nocnych wiatrów pyle,
Słyszał ryki niedźwiedzi i lwów, które sile
Twych łańcuchów uległy. Widział przezroczyste
Fale twych wód, gdzie czarne jęczą krokodyle.

I ze wszech stron w tym groźnym, żelaznym potworze
Śpiących z otwartem okiem dochodziły tchnienia,
I tylko tu i owdzie, śród mroków milczenia,
Jakieś widma żałobne opuszczały łoże,
By słuchać tajemniczych szmerów nocy cienia!

Lecz oto z łona mroków rozdartych, od dzikiej
Granicy puszcz, co huczą wrzawliwym cyklonem,
Jakiś jeździec straszliwy na rumaku wronym,
Z zaciśniętymi pięśćmi, z grobowemi krzyki
Biegł przez góry i doły w galopie szalonym!

A jego jasne włosy w splotach jak rzemienie
Ulatywały z szumem, a koń biegł z tententem,
A za nimi z chrapliwym i długim lamentem

Biegło tłumem olbrzymim rozliczne stworzenie,
Które żyje na ziemi i nad firmamentem.

Orły i lwy drapieżne, psy i gadzin mrowie,
Głodne sępy, niedźwiedzie, wilki i wilczyce
I behemoty grube, jako twierdz wieżyce
Biegły i przeklinały w swej ryczącej mowie,
Enochu, twą ponurą i straszną stolicę.

Ale syny Aniołów spały w ciszy głuchej
A wielki rycerz wołał: stanąwszy na murze,
„Biada tobie Enochio! biada-ć, pychy wzgórze!
Grodzie tego, co bunty knował od pieluchy,
I którego przed czasem przeklął Bóg w lazurze!

Mogiło przeklętego! Dzień pomsty nadchodzi,
Morze huczy i wyje, a powierzchnia fali
Wnet wyżej ponad góry na ptactwo się zwali:
Zagłada ostateczna straszliwa się rodzi
I siedm pieczęci niebios piorunami pali.

I dzika puszcza mówić będzie: „Czem się stała
Enochia, podobna Gelboe kamiennej?
Sęp i kruk mówić będą w swej mowie plemiennej,
„Gdzie twierdza, co tu niegdyś strach naokół siała,
Gród olbrzymi, o ścianie żelazem brzemiennej?

Zginiecie — bratobójcy przeklęci synowie!
Ani pyłu, ni kości z was nie pozostanie! —
Oto już niecierpliwe zawyły otchłanie
Nad pokoleniem tego, co w myśli i słowie
Nie chciał przed twą potęgą uklęknąć, o Panie!


O Kainie, Kainie! ty w noc bezpromienną,
Jeszcze w łonie twej matki na wieki przeklęty.
Biada ci! Dotąd słońce pije krwi odmęty,
Co rozlała twa ręka maczugą kamienną,
I wiecznie pić je będzie z trumny twej zamkniętej.

Ty, nad którego cichym snem króluje pycha,
Nędzne ciało! Ty, duchu, pomście dany wiecznej,
Któryś nie znał nadziei ni wiary słonecznej,
Biada ci! Pies szczęśliwszy, co za miastem zdycha,
W straszliwej ci twej zbrodni dojrzeć dał Przedwieczny!“

Wówczas pod ciemnym szczytem twierdzy buntowniczej,
Podnosząc czoło, tułów, i piersi i ramię
Pośród przekleństw i obelg zwolna wstał w swej jamie
Olbrzym, co go zrodziła na ten świat goryczy
Ta, przez którą zginęły syny twe, Adamie!

Stanął, wyprostowany w pościeli granitnej,
Gdzie minęły już nad nim sześciowieczne lata,
Jak usnął, by się więcej nie zbudzić dla świata
I spojrzał w gęste mroki puszczy starożytnej
I na piersiach spoczęła jego pięść kosmata.

Lice było pokryte brodą osiwiałą,
Lecz pod gęstemi brwiami błyszczało mu oko,
Jedną marą zajęte, otwarte szeroko
I w horyzont od wieków w wiek na wstecz patrzało,
Stając duchem przed świata młodzieńczą epoką.

Togorma widział wówczas, jak syny Enocha
Zbiegły się niezliczone, jak mrowie w wzburzeniu

Na wieże i na mury w jednem oka mgnieniu,
Aby spojrzeć na dziada, który powstał z procha
I stał w grobie i marzył w głębokiem milczeniu.

A bestye wciąż ryczały w nienawiści dzikiej,
A rumak, z nozdrzy krwawym buchając płomieniem —
Łamał palmy jak słabe trzciny nad strumieniem,
A wielki rycerz, strażnik Gehenny, swe krzyki
Grobowe — łączył z bestyi stugwarnem ryczeniem.

Ale potężny człowiek nad swej trumny złomem
Wyciągnął sękowate ramię swe — i oto
Uszy bestyi ryczących napełnił głuchotą,
I mówił głosem wolnym, wielkim niby gromem,
Który wichry z ech w echa w dzikie puszcze miotą...





Bhagavat.

Wielka Rzeka przez lasy, w drzew tysiące strojna,
Ku jeziorom bez granic fale swe spokojne
Toczy, wspaniała, niby lotos nieba czysty,
Co życie całe wlewa w jeden hymn wieczysty;
Kryształ niepokalany, jasny i przezroczy,
Jak niewinność co zdobi młodych dziewic oczy!
Błogosławione Sury, co cierpienia śmierzą,
Białoskrzydłe łabędzie sine fale śnieżą,

Strzegąc wód rzeki świętej, duchów pierwoświata,
Błękitnej czary, z której pije Bhagavata.

Pod chłodnym cienieni jujub, pogiętych w pałąki,
Trzej mędrcy w cichej gęstwi trzcin nadrzecznej łąki,
Patrzając w nenufarów olbrzymie kielichy,
W rozmyślań pogrążyli się rozkoszy cichej.
Na trzcinach bambusowych, w sen zapadłszy miły,
Złotogłowe ptaszęta w słońca blasku lśniły,
Nie zważając na żądła skrzących się perełek,
Muszek, które kąsały szkarłat ich skrzydełek.
Włosem czarnym i szorstkim odzian, król niedźwiedzi
W dzikiem mruczeniu, wiecznie sierdzi się i biedzi
I łyka miód i zjada owoce bananów.
Małpy się kołysały na gałęziach lianów.
W wilgotnem legowisku, podwinąwszy nogi,
Z wysmukłym grzbietem w pręgi — śpi tygrys złowrogi;
Przedzierając się między liliową gęstwiną,
Jako pnie drzew ciężarne, krokodyle płyną.
Czasami słoń myśliciel, król lasów dziewiczych,
Przechodzi i na ścieżkach znika tajemniczych:
Posiwiały współcześnik plemion zaginionych,
Z melancholią wspomina o wiekach minionych.
Na każdy szum uważna gazela trwożliwa
Wyskakuje i naraz w morze trzciny wpływa.
Pod pokryciem nopalów skaczą antylopy.
A w czarnym cieniu gęstwin, z napiętemi stopy,
Z czujnem okiem, nerwowa, drżąca, chytra, cicha.
Młodej krwi ich spragniona pantera wciąż czyha.
Na drzewach zwisły gady o olbrzymiem ciele;
Spiralną, dziwną linią suną dusiciele.
A nad kwiatów kobiercem, wielobarwnie wdzięcznym
Napełniając powietrze swoim lotem dźwięcznym,

W gęstych rojach wybiegłe śród lasów zieleni,
Drgają pszczoły, promienne od słońca promieni.
Tak to życie olbrzymiem, boskiem tętnem biło,
Iskrzyło się, wzdychało, śpiewało, marzyło.
Ziarna, co już rozkwitły lub szły do rozkwitu,
Spuszczały i wznosiły żyzne łono bytu.
Lecz ciszę nieczynności nadludzkiej owiani,
Długiem życiem zgnębieni, milczeli bramani
Pogrążeni w surowe myśli swych głębiny
Zamieszkali samotne świętej Rzeki trzciny;
Znużeni miast człowieczych wrzawą i próżnością,
W nieznanym świecie poją się ducha radością
Z tego, co dano wszystkim, lepszą część wybiorą,
I w wnętrzu duszy myśl swą utkwili z pokorą.
W końcu kiedy dzień spływał w nieboskłonu cienie,
W oczy ich purpurowe rzucając spojrzenie,
Pod chłodnym cieniem jujub, które wiatr kołysze.
Każdy z kolei przerwał tę mistyczną ciszę.


MAITREYA.

Jam był młody i igrał w dolinie ojczystej
Nad brzegami jeziora wody przezroczystej,
Gdzie pływały łabędzie, gdzie cyranki młode,
Unosiły swych skrzydeł perły ponad wodę.
Raz w gaju, gdzie na złotym wonnych kwiatów pyle,
Oblanym świeżą rosą, igrały motyle,
Ujrzałem do promiennych zórz nieba podobną —
Dziewicę, z słodkiem okiem, skromną i nadobną,
Co lekko przebiegała traw gęste zielenie.
Na nóżkach jej dzwoniły tysiączne pierścienie,
Głos jej dźwięczał, jak pszczółka, co w słoneczne żary
Brzęczy, pojąc się wonią purpurowej czary

Pięknych róż. Miłość drgała w jej dziewiczem łonie.
Motyle, zachwycone, w rojnem lecąc gronie,
Piły miodu słodycze z róż jej warg rumianych,
Włosy jej złotem lśniły i w puklach rozwianych,
Strumieniami spadały na jej szyję białą,
A ja piłem te czary i serce mi drżało!
Śnieżne piersi od wiatrów świeżego powiania,
Odchylają tkaninę, która je osłania...
Wkrąg słodko niewidzialne śpiewały ptaszęta;
Dusza ma promieniała, czarem jej zaklęta!
Nigdym nie znał imienia tej Apsary lotnej.
Jak biało lśniły nóżki jej w trawie wilgotnej!
Ach, za tym niedosiężnym nigdy ideałem,
Młodych lat mych miłością, długie dni biegałem
O, Święte Rozmyślanie nad treścią wszechrzeczy,
Twa moc niechaj mię z tego wspomnienia uleczy,
Niech zapomnę te usta kraśne, czarne oczy,
Ten włos, co mych surowych trudów ciszę mroczy!
O szczęsny Bhagavato, stulistny lotosie,
Jeśli spocząć u ciebie leży w moim losie,
Spraw, niechaj mię opuści ta żądza straszliwa,
Niechaj pogrążę się w tobie, jak się w morze wpływa!


VARADA.

Matka moja, duch zawsze do pracy gotowy.
Dawno temu, raz nocą poszła doić krowy.
Na drodze ją ukłuła zdradna żmija Kali;
Nazajutrz matkę moją umarłą zastali.
Jak dziecię bez jedynej, serdecznej istoty,
Płakałem śród najwyższych bólów i zgryzoty,
I doliną i wzgórzem i lasem, i rzeką,
We łzach, z rozwianym włosem błądziłem daleko.

Poprzez góry olbrzymie, i szerokie wody,
Przez pagórki lesiste i przez święte grody,
Pod słońcem, które żarzy i ciało twe zjada,
Wtórując wichrom, nieraz zawodziłem: Biada!
Nieraz w lasów bezdrożu lub pustyń upale,
Przyjście moje witały drapieżne szakale;
I kiedy moje serce we łzach się skarżyło,
Ponure wycie sowy ze snu mię budziło.
Przyszedłszy, aby usnąć raz w puszczy samotnej,
Siadłem u stóp pippaei, na ziemi wilgotnej,
I czułem drugą duszę w mej duszy. Jej okiem
Ujrzałem lotos, w stawie rosnący głębokim,
I promieniała z kwiatu wiecznego kielicha
Jasność, ku której siła jakaś mię popycha.
Odtąd dni me płynęły, jak fal potok ciemny,
A jam wciąż o tej wizyi rozmyślał tajemnej;
Ale jeszcze nie wyschły moich łez strumienie,
I nieraz, gdy mej nocy zapadają cienie,
Widzę ja, jak ciemnieją zwolna twoje blaski,
O, ty, najwyższy z bogów, pierwoźródło łaski!
O, szczęsny Bhagavato, stulistny lotosie!
Jeśli spocząc u ciebie leży w moim losie,
Spraw, niechaj mię opuści ta pamięć straszliwa,
Niech pogrążę się w tobie, jak się w morze wpływa!


ANGIRA.

Duch mój tylko się Wiedzą nieśmiertelną krzepi:
Sercu umrzeć kazałem, aby poznać lepiej.
Mędrcy mi powiadali o wszechrzeczy treści,
A jam z uwagą słuchał tych świętych powieści;
Ale zawsze zwątpienie ducha mi dotyka,
I czyste nauczanie z myśli mojej znika.

Jam jest najnieszczęśliwszy śród was, moich braci!
Wam nieznana ta boleść wewnętrznej postaci.
Jeżeli kiedy światło dostrzegą me oczy,
Wnet moc zwątpień ponura źrenicę mi mroczy.
Biada! człowiek, las, morze — trwa wciąż w niepokoju
Ale ten, co w surowym rozmyślania znoju
Zawsze pełen wzniosłości, na szczyt ducha stromy
Pnie się, aby osiągnąć spokój nieruchomy,
I gardzi pokusami znikomego świata,
Ten widzi, jak mu w sercu błyszczy Bhagavata...
Jak mu jaśnieje miasto, dolina i góra,
Kwietne łąki słoneczna ozdabia purpura.
I słucha harmonijnych pieśni pełnych czarów,
Kobiet błękinookich i szczęsnych Kinnarów.
I gdy nad ziemię, morze światła się rozpala,
Próżna szczęśliwość zmysłów znika, jako fala...
Lecz wnet się zapomina wczorajszych rozkoszy,
I nic, nim się w Nicości grobach nie rozproszy,
Nic nie moje uciszyć tej żądzy straszliwej!
Głodzie nienasycony, wiecznie prawdy chciwy!
Gdybyś nie był najmilszym i najsłodszym bogiem,
Własny duch i świat cały byłby mi złowrogim!
O, szczęsny Bhagavato, stulistny lotosie!
Jeśli spocząć u ciebie leży w moim losie.
Spraw, niechaj mnie opuści moc zwątpień straszliwa,
Niech pogrążę się w tobie, jak się w morze wpływa!

Tak płakali ci mędrcy w gęstwi trzcin nadrzecznych;
Twarze ich zwilgotniały od tych jęków wiecznych,
I rzeka odjęknęła na ich smutne głosy.
Noc ponura zajęła ziemię i niebiosy;
Zamilknęły ptaszęta w gajowych zieleniach,
I tulą się do gniazdek, by usnąć w marzeniach.

I tylko przebudzone śród mroków zasłony,
Pełzają w trawie lśniące olbrzymie pytony,
Pantery w muskularnym, szybkonogim tanie,
Gonią w gęstwinie leśnej trwożne, młode łanie.
A na brzegu pobliskim tygrys wielopręgi
Wstał i rykiem ogłasza grozę swej potęgi.
Gdy niebo rozwijało swe gwiaździste sploty,
Noc słała tajemnicze łoże w fali złotej,
A miesiąc w widnokręgu schylając swe szale,
Na czarne łąki zlewał swych blasków opale;
Lotosy otwierały na wody szmer cichy
Przezroczyste swe, przez noc zwiększone kielichy...
Czyste powietrze wokół zapach róż rozlewa
I od miękkich rozkoszy zda się, że omdlewa.
Rój szmaragdowo złotych muszek tysiąckrotny,
Lśnił, jak gwiazdki śród trawy ciepłej i wilgotnej...
A bramini płakali od swych cierpień mocy.

Jest roślina, co w głębiach zakwita chwał Nocy —
Płacz wielki, nieskończony, nieznane cierpienie,
Co ucieka od ziemi i dąży w przestrzenie —
Westchnienie globu wieczną błądzącego drogą,
Które tylko westchnienia ludzi zgłuszyć mogą.
Westchnienia ludzi, straszne i ponure głosy,
Potężniejsze, niż jęków, łez pełne niebiosy!
Okrzyki duszy, serca dręczonego łkania,
Kto was słucha bez drżenia i bez zmiłowania?
Kto, słabości szlachetna, łez w dani nie złoży
Tobie, duchu raniony ostrzem igły bożej?
Kto cię nie zna, kto nie był w twych szponach straszliwych,
I, nie ustając nigdy, w żądzach niemożliwych,
W pomrukach nocy, która nigdy się nie kończy,
Tylko w wzniosłem marzeniu z wszechbytem się łączy?

Uniesiony w przestrzenie, duchu boleściwy,
Nienasycony światła, wiecznie prawdy chciwy,
Który zawsze upadasz z boskich wyżyn szczytu,
Gdzie wszystko pierwoźródła szuka swego bytu,
I który jęczysz, z ułud spychany w rozpacze?
Zwyciężony zwycięzco, któż ciebie nie płacze?

Płaczą mędrcy. Lecz Ganga, przezrocza bogini,
Siedząc na fali, słyszy jak jęczą bramini.
Wokół, w grotach perłowych, zdobnych w piasek złoty
Tysiące bogiń czesze bujnych włosów sploty
I stroi swe warkocze wonnych kwiatów tęczą.
Ale Ganga wciąż słucha, jako mędrcy jęczą,
I napół przysłonięta wachlarzami fali,
Z ręką zdobną w manele z pereł i korali,
Z przezroczem, świeżem ciałem, z różanemi usty.
Kędy uśmiech spoczywa, jako ptaszek pusty,
Z włosami złocistemi, w przecudnym grzybieniu, —
Ukazała się. Mędrcy klękli w zachwyceniu.


GANGA.

Czemu płaczecie? Jakichże cierpień okowy
Dręczą was? Bramin zawszeć jest-to król duchowy.
W kołysce otrzymuje niezliczone dary,
Miły Bogom, zna tajnie prawdy; do ofiary
Przynosi czyste serce i bez skazy dłonie,
I żyje i umiera czczony w ludzkiem gronie.
Czemuż wy, których kocham, płaczecie, bramini?
Nie weszliścież do Wiedzy Najwyższej świątyni?
Czyliście obrazili Wszechbytu potęgi,
Nie modląc się, jak każą wam zakonne księgi?

Ufajcie mi: w mych słowach prawdy talizmany.
Ja osuszę łzy wasze, zamknę wasze rany,
I nanowo uniosę duch wasz nad poziomy,
I dam wam spokój marzeń wieczny, nieruchomy.

Tak, na wielkim lotosie siedząc, przemawiała
Bogini rzeki świętej, Ganga śnieżnobiała.


MAITREYA.

Witaj, piękna dziewico, świętych wód królewno,
Słodsza nad ptasząt zorzy porannej pieśń rzewną —
Wonniejsza nad jaśminy, — piękności jedyna!
Przyjmij, o piękna Gaugo, hołdy od bramina.
Opowiem ci męczeństwo, co wre w sercu mojem:
Upiłem się za młodu gorącym napojem,
A miłość, sącząc w serce me swój płyn złowrogi,
Spycha wciąż mego ducha z gwiazd niebieskich drogi.
O dziewico, zgładź we mnie te więzy cielesne,
Zgładź we mnie to wspomnienie słodkie a bolesne!


VARADA.

Witaj, piękna dziewico o włosie złocistym,
Świeższa, niźli jutrzenka w wieńcu promienistym,
Niż strumień, który lasów pokrywa gęstwina!
Przyjmij, o piękna Gango, hołdy od bramina.
Powiem ci ból, co dotąd w sercu mojem pała:
Ostatni pocałunek, co mi matka dała,
Ostatnie uściśnienie słabemi rękami,
Dotąd oczy gorzkiemi napełnia mi łzami.
Kiedy godzina mroków wspomnienia sprowadza,
Ten obraz w mej ponurej duszy się odradza.

Dziewico, to wspomnienie zgładź we mnie ponure,
Zgładź we mnie wszelką uczuć śmiertelnych naturę.


ANGIRA.

Witaj piękna dziewico, pełna promienności,
Bielejsza od łabędzi i słoniowej kości,
Której ramię pod gęstym włosem się ugina!
Przyjmij, o piękna Gango, hołdy od bramina.
Ból mój jest większy, niźli serca twego tkliwość,
Bogini! Nieskończona dręczy mię wątpliwość.
Podobne wędrowcowi zbłąkanemu w lesie,
Serce moje w rozpaczach ciemnej nocy rwie się.
Dziewico! któż ukoi ból mego zwątpienia,
I powie mi początek i cele istnienia?

Pod księżyca promieniem, nad wód niemych brzegiem,
Tak mędrcy niespokojni mówili szeregiem.


GANGA

Kiedy takie cierpienie wasze serce rani,
Nierozumnie jest czekać, o mili bramani.
Próżne długie rozmowy, gdy gotowe leki;
Wstańcie więc i opuśćcie brzegi świętej Rzeki!
Wstańcie więc i opuśćcie gęstwie tego lasu!
O mędrcy, drogę wielką macie! mało czasu!
Za rzekami, strojnemi w lotosową ciszę,
Które tchnienie życiowe w łożyskach kołysze,
I gdzie boski Kajlasa pośród gór opoki
W najwyższe nieba szczyt swój unosi wysoki,
Tam, w liści purpurowych gęstwiny osnuty,
Pomiędzy rajskie pawie i święte koguty,

Żyje Bhagavat, który cały świat upaja!
Uśmiechem jego boska jest ułuda, Maja...
Na łonie mu błękitnych wód toczą się wstęgi,
Z jego kości stworzone gór olbrzymie kręgi,
Rzeki się w jego łonie lężą; jego głowa
Rodzi Wedy; dech jego — to burza gromowa;
A jego chód jest razem czasem i działaniem;
Spojrzenie jego oka jest wiecznem stwarzaniem;
Świat cały na błysk czoła jego tęsknie czeka!
Idźcie! droga daleka, a życie ucieka!

I Ganga w fal uśpionych pogrąża się tonie,
Jak promień, gdy go ciemność, nielitośna chłonie.
Jak słoń, który ciężkiemi stopami ucieka
Z lasu, gdy nagły pożar w szkarłat go obleka,
I który śród ognistych tych rycząc gałęzi
Ledwie oddychać może, gdy go żar ich więzi,
I płomienie na drżącem zostawia mu ciele,
Rzuca się w świeżej wody ożywcze kąpiele —
Tak mędrcy, którym serce robak zgryzot toczy
Czują, że na głos Gangi schną im łzawe oczy —
Siedemkroć wyciągnąwszy ramiona ku fali,
Imię twe, Opiekunko, ze czcią powtarzali,
Dziewico boska, córo Himawaty święta!
Co niegdyś zamieszkałaś niebios firmamenta
Ażci król Poświęcenia, groźny Bhagirata
Kazał w nieprawej woli zejść w noc tego świata.
Później siedemkroć twoje błogosławiąc imię,
Opuścili tę Rzekę i lasy olbrzymie,
I do krain, gdzie stoją niebotyczne góry
W żary słońc południowych i w burz nocnych chmury,
Mimo, że klęski grożą i śmieją się ludzie,
Z zamkniętem okiem dążą ku swych serc ułudzie.

W końcu, na widnokręgu — w ogniu, Stawy święte,
Błysły kołysząc w falach, duchy wniebowzięte
A w lazurowem łonie ich zwierciadeł srebrnych
Kajlasa widział obraz swych szczytów podniebnych.
Gdzie Bhagavat na tronu siadł zręby wspaniałe —
I mędrcy opiewali chórem jego chwałę!


BRAMINI.

O Kajlaso, Kajiaso! niebiosów opoko,
Gdzie Bogi swe mieszkanie obrały wysoko!
Środku świata, co kryjesz tłumy dusz po zgonach,
Kędy Kalahamsasy śpiewają na klonach!
O Kajlaso, Kajlaso! ty, Niestworzonego
Tronie, co mkniesz w wyżyny przestworza świętego!
O, któż po twoich stopniach może dojść do celu,
Chyba ty, Bhagavato, wszech form stworzycielu,
My — dzień żyjemy, śmierć nam grozi zawsze bliska
Nogi nasze omdleją, idąc przez urwiska,
I zmęczeni wysiłkiem, pnąc się na wyżyny,
Upadniem, zanim ujrzym twój wierzchołek Siny,
I, zanim w pierś nam wpłynie twoja Cisza święta,
Lecz, kto cię widział, wiecznie ciebie zapamięta;
Urny, co kadzidłami płoną u ołtarza,
Są mniej wonne, niż dech twój, co życie rozżarza.
Twe rzeki błyszczą świetniej, niż lśniące trytony;
Co węzłami zawisły na palmie zielonej;
One toczą się wokół twoich wzgórz podniebnych;
W girlandach lazurowych, perłowych i srebrnych
Twe jeziora z szafiru, gdzie lotosy kwitną
Błyskawicą pogody świecą ci błękitną.
Różowa mgła faluje na twojem ramieniu,
Jak płaszcz, gdy zachód słońca lśni w złotym płomieniu,

Kwiaty, co na twem łonie stu barwami dyszą
W lubieżnych wiatrach złote łodygi kołyszą;
Tuląc w swoich kielichach, w których miód wytryska
Rój ptasząt, co piórami drogich kruszczów błyska.
O Kajlaso, Kajlaso! nasze stopy śmiałe.
Czy dojdą szczytów, kędy lśnisz odziany w chwałę —
Czy też, tchnienia żywota w piersiach pozbawieni,
Umarli padnięto u twych olbrzymich przedsieni,
O cudo ziemi, bogów ty kraju wiosenny,
Widzialnego wszechświata monarcho promienny:
Błogosławić cię będziem, rzeki twe i lasy!
Cześć dla ciebie nam w sercach przetrwa po wszeczasy.
Witaj, ścieżko, po której pnąc się staniem w niebie,
Czy żywi, czy umarli nie zapomnim ciebie.

Tak bramini, gdy górę Kajlasa uczcili,
Trzykroć się w przezroczyste fale pogrążyli,
I, oczyściwszy z kałów powszednich swe ciało,
Mądrzejsi i silniejsi szli w górę. Już dniało:
Rodziły się jutrzenki i, do róż podobne,
Chyliły się ku słońcom, w krople rosy zdobne,
A słońca zakrywały ich blask — i koleją
Z głębi nocnych dni zorze jasne promienieją. —
Więc bramini szli w górę, pełni sił radosnych,
Ptak rajski na bambusie w okrzykach donośnych,
A z nim pawie stubarwne i złote koguty
Głosiły, że się już zbliża ów kraj, osnuty
W promienie światła, w życia bezustanne cuda,
Zkąd płynie boska Maja, pierwotna ułuda.
Dziewice z bursztynowem czołem, z czarnym włosem,
Przeglądały się w źródłach i srebrzystym głosem
Swoich ust purpurowych śpiewały z uśmiechem
Hymny, co się wkrąg świętem rozchodziły echem.

Duchy płynęły w wiatrów tajemnych rozgwarze,
A Kinnarowie, bogów najsłodsi gęślarze,
Dzierżąc lutnie z hebanu i kościane viny
Śpiewali Bhagavaty niezgłębione czyny.


KINNAROWIE.
I.

Na początku jedyny był on — Bhagavata
Bez form, sam przez się treścią był i duchem świata,
Nic nie było po za nim, wszystko w jego niebie
On spoglądał, nie widząc i nie wiedząc siebie.
I nagle tyś zabłysła promienną nadzieją,
Ty, źródło ostateczne rzeczy, co istnieją.
I niestworzonych jeszcze. Przez której duch boży
Wszystko umiera, rodzi się, cierpi i mnoży,
O Majo, w twego łona niewidzialnym świcie,
Żyją bogi i ludzie, nicestwo i życie!


II.

Świat runął w przepaść, której głębie ciągle rosną.
Ryszyowie podnieśli skargę jednogłośną,
Lecz Bhagavat podobnie, jak lew rozjuszony
Ryknął skroś przez pobladłe zgrozą nieboskłony,
Dzik boski. Król Poświęceń, zraniony tym głosem,
Z promiennem krwawem okiem, z najeżonym włosem,
Niby czarny huragan lub wicher burzliwy,
Błagalnym słowom Ryszych i ich łzom życzliwy,
Jednym skokiem przebiega przestrzeń wod wzburzoną
I powonieniem śledzi Ziemię pogrzebioną

I w głębie wód olbrzymich pogrąża się cały,
I oceany dziwnych boleści doznały;
Od świętego upadku omdały mu łona,
I na falę rozdartą wyciągną ramiona —
I z okrzykiem błagalnym wołają: o Panie!
Litośnie na zmęczone te spojrzyj otchłanie.
A Bhagavata, płynąc na falach bez końca,
Ujrzał w algach Zielonych i w ile, jak drżąca
W gruzach leżała ziemia i dyszała jeszcze
I podniósł ją — i życia obudził w niej dreszcze,
Odwróciwszy bieguny świata przez otchłanie.
I uleciał w niebiosa w srebrnej, czystej pianie.


III.

Gdy, siadłszy na obłoku, Indra czarny gniewem,
Rozkuje z pęt orkany i deszczu wylewem
Za doznane obelgi pomści się na świecie,
Wtedy wielki Bhagavat w dni dziecinnych kwiecie,
Co się kryje pod cieniem asok rozłożystych,
Igrając z ptaszętami na falach perlistych
I świat o płodnem jeszcze chcąc ratować ciele —
Jednym palcem podniesie, jak wielką umbrelę —
Ku niebu, co się jednym rykiem wichru staje,
W ciągu całych dni siedmiu — boskie Himalaje.


IV.

Opalony od słońca, olbrzymi król słoni
O południu się kąpał w świętej Rzeki toni
I szemrał rad, gdy fale grzbiet mu oblewały,
I gdy woń mu przynosił słodką lotos biały.

Lecz krokodyl mu przerwał te spoczynki błogie
I nagle mu pochwycił w kleszcze ciężką nogę.
— Panie! krzyknął słoń w zgrozie. Usłysz mię na niebie
Panie dusz, ratuj, ratuj! Umieram bez ciebie!
Bhagavat go usłyszał, z niebios się wychyla,
I, niby drobną trzcinkę, łamie krokodyla.

Na słodki śpiew kinnarów pragnieniem popchnięci,
Przez wonne idą łąki braminowie święci,
I nad błękitem jezior między barwne kwiaty
Szukają promiennego lica Bhagavaty.
I nakoniec ujrzeli Istotę, co świetnie
Promieniała naokół, jako słońce letnie.
Był to bóg. Jego czarne i gęste warkocze,
Odziane w kwiaty lasów dziewiczych urocze,
Były ciężkie, iż ramię gięło się pod włosem..
Oczy miał ożywione uśmiechu lotosem.
I w sukni swej ognistej, jak iskry płomienia,
I z łonem, w którem duchów nicestwieją tchnienia,
Z manelami, zdobnemi w złoto i dyamenty,
Z paznogciami, lśniącemi w szkarłat riszim święty,
Z pępkiem-jedynym środkiem wszechrzeczy w naturze,
Z usty koralowemi, kędy kwitną róże,
Z wachlarzem, co nad białe łabędzie jest czystszy,
Siedział On podnioślejszy, większy, promienistszy,
Niźli chmura poranna, w blasku swym łącząca
Błyskawice i tęcze, księżyce i słońca;
Takim był Bhagavata dla wzroku człowieka.
W ręku trzymał nenufar, bielejszy od mleka;
Jak góra szmaragdowa z blaskiem bóstw promiennym
I ze szczytem w girlandy strojnym, złotościennym —
Niosąc na kwietnem łonie wszystkie świata krasy,
Jeziora i doliny, i zielone lasy,

I ogrody stubarwne, i szkła wód przezroczy —
Siedział — i ciałem swojem trzy światy otoczy.
I własnej jego chwały blask na święte czoło
Spływał mu i promiennie oblewał go wkoło.
O Bhagavat! Bhagavat! Treści istot treści,
Źródło piękna, w którem się odrodzenie mieści,
Światło, co dajesz żywot i śmierć blaski swemi:
Oni ciebie ujrzeli i stanęli niemi!
Jak od wiatru się chyli trawa śród równiny,
Tak pod twym tchem mistycznym chylą wzrok braminy.
I serce szybkiem biciem piersi im rozsadza,
Jak lew, co kraty łamie, gdy się wyswobadza.
Z tchnienia bogów zrodzona, fala ognia żywa
Niewidzialnemi prądy w piersi mędrców wpływa,
Wchodzi w mózg i z śmiałemi ich łączy się duchy,
W przestwór nieskończoności prowadząc je głuchy.
Jak słońce, co wyniosłe miłuje wyżyny,
Tyś się uśmiechnął, widząc te mężne braminy.
I sam ty, dóbr rozdawco, Duchu ponad duchy,
Sam wszechpotężny zdjąłeś z ich jestestw łańcuchy,
I w łonie twem bez granic, w światła oceanie,
Oni trzej się złączyli, w jestestw pierwostanie,
W początku ich i końcu, w błędzie i próżności,
W otchłani ich Nicestwa i Rzeczywistości,
Które na wieki chłonie promieńmi płodnemi
Niewidzialna nam Maya, stworzycielka ziemi —
Wspomnienie i nadzieja, Rozum i Marzenie —
Jedyne i wieczyste i święte Złudzenie.






ODKUPIENIE.
(SUNASEPA).
I.

Dziewica na perłowym wozie, uśmiechnięta,
Z rozwianym płynie włosem z mórz na firmamenta —
Przez mgły oparów, pełne złotych strzał. Jej dłonie
Powstrzymują różane rozpędzone konie.
Płynie nad sine góry, wieczne śniegów ciszą
I nad doliny, gdzie się na palmach kołyszą —
Ptaki z czerwoną szyją, z ciałem dyamentowem,
Co dzwonią w ciepłych gniazdach śpiewaniem godowem.
Wszystko budzi się w boskim odrodzeń kolorze,
Wszystko skrzy się i śmieje: gaj — dolina — morze —
I gardło, którem ryczał dziki tygrys wczora
I kielichy lotosów pośród fal jeziora.
Bambus szumi w powietrzu. Ciemny mech dąbrowy
Słucha swych niewidzialnych mieszkańców rozmowy,
Pszczoła z brzękiem ulata, a lasy dziewicze,
Pełne szumów nieznanych, ciemne, tajemnicze,
[Gdzie mędrcy, w ascetycznych usnąwszy pragnieniach
Nie rachuję już ranków na niebios sklepieniach] —
Czując świat lśniący ogniem i płynący sokiem,
Powstają odmłodzone błękitów widokiem.
Tak to jutrznia, promienna niby oceany —

Rozlewa swoje fale — po ziemi różanej.
Jak stada białych owiec na zielonej łące,
I rzuca w świat spojrzenie, różami płonące —
I prowadzi ze sobą w blasku swych narodzin
Na progi mieszkań ludzkich troski z rojem godzin.
Wszystko się dla jej oka staje przezroczystem —
I — tylko — rozmarzony pod niebem srebrzystem,
Wolny od próżnej żądzy widzieć przyszłe świty.
Mędrzec czyste swe serce unosi w błękity:
Wie on bowiem, że Maya, wieczne kłamstwo świata,
Drwi z tego, co po ziemi chodzi, płacze, lata —
I że w tysięcznych formach ta płodna ułuda
Przed czasami wszechbytu wymarzyła cuda.


II.

Pod niską swą warangą, pod cieniem jujuby,
Czcigodny Riszi kończy swe modły i śluby.
Opuszcza rękaw na swych ramionach z bursztynu
I obwiązuje lędźwia swe pasem z muślinu,
I krzyżuje swe nogi — i z zamkniętem okiem
Rozmyśla, nieruchomy w milczeniu głębokiem.
Żona mu na obrusie złożyła w tej chwili
Zsiadłe mleko i miarkę ryżu i daktyli —
I natychmiast odchodzi, by jeść w oddaleniu.
Trzej ludzie stoję obok, przy starcu, w milczeniu.
Trzej synowie, najstarszy z prawej; z lewej strony
Najmłodszy; średni pości — naprzeciw — schylony.
Średni jest najpiękniejszy, choć najmniej kochany.
Jego mankiet w manele srebrne przyodziany,
A po karku mu nagim, silnym bujnie spływa
Rozwiana — czarna — gęsta — gładkich włosów grzywa

I na pół przymrużywszy bronzowe powieki,
Patrzy na wschód różany, na wzgórek daleki.
Gdzie skroś jutrzni porannej złoto i korale,
Różnobarwne ptaszęta błyskają w sandale;
Kędy dziewczę, gazeli podobne, go czeka,
Rwące się do niej serce wzywając zdaleka.
Ale dziś świt i wieczór powoli przeminą,
A młodzian się nie spotka na wzgórzu z dziewczyną.
Więc marzy z smutkiem w sercu, pogrążony w ciszę.
A figa i jujuba z szumem się kołysze,
A nad rzeki błękitnej spokojną głębiną
Krokodyle wesołe przez sitowia płyną.


III.

Surya, jak gdyby kryształ olbrzymi, przezroczy,
Na przestwór lazurowy wschodzi — rośnie — kroczy
I obłoki bieleją w mgłach na Boga łonie,
A Ocean niebieski złotym ogniem płonie.
Cichną szumy. Ptak skrzydła znużone opuszcza.
Milkną śpiewne gałęzie śród bambusów kuszcza,
Kwiat mdlejąco zamyka złoto, co go wieńczy,
A zabłąkana pszczoła, snu spragniona, brzęczy;
A niebiosa i ziemia, kędy krąży płomię,
Milkną naraz przed Bogiem, co gore widomie.
Cisza... Lecz oto nagle wzdłuż rzecznych wybrzeży,
Jak biały wir, galopem pędzi stu rycerzy.
Wozy — o kolach zbrojnych kosami — mkną z tyłu,
Podnosząc, jak chorągiew, gruby tuman pyłu.
Na słoniu, co, stąpając, wstrząsa drżącem polem,
Strojny złotem, okryty wielkim parasolem,
Zkąd źrędziami spalają girlandy kwieciste,

Z czołem ozdobnem w ciemne kamienie ogniste,
Sędziwy Maharadża, król ludów szlachetny,
Niby Indra słoneczny, promienisty, świetlny —
Przed warangą, gdzie święte modlą się braminy,
Zatrzymuje się w gronie rycerskiej drużyny.

„Riszi, devasom miły, — rzecze — mędrcze stary,
Ty, który-ś wyrozumiał chwil płynących miary,
Słuchaj mię: serce moje chmurna mgła zatrważa,
Bogi mię obraziły, jak Sudrę nędzarza.
Ja im ludzką ofiarę składałem w pokorze,
Bramin wznosił już rękę, zbrojną w święte noże,
Gdy bogi, zdjąwszy ciało ze słupów ofiarnych,
Chwałę mą zamroczyli w swych zamysłach karnych.
Obiegłem lasy, góry, miasta i równiny,
Aby znaleźć człowieka, wolnego od winy,
Coby krwią swoją obmył błąd mój mimowolny,
I świat od gniewu bogów oczyścić był zdolny.
Bo Indra na me gorzkie łzy nielitościwy,
Wyschłej ziemi odmawia kropli deszczu żywej,
I żary jego zemsty wypalę nam ziemię,
A głód srogi wytępi całe ludzkie plemię!
Lecz dotąd mi człowieka brak przeznaczonego.
Dzieci twoje są liczne. Daj mi najstarszego,
A ja, dziękując tobie, Riszi, najgoręcej,
W zamianę i w nagrodę dam krów sto tysięcy!“

Rzecze bramin: — „Nagrodą nie znęcisz bramina.
Nie ustąpię ci, królu, najstarszego syna.
Na tego, co się kryje w wszechrzeczy pozorach,
Co się porusza w mózgach i świata przestworach,
Gdyby ziemia, jak listek wichrami pomięty,
Miała skonać w agonii i spłonąć na szczęty

Radżo! ja chcę zachować rodziny mej głowę.
Pomiędzy wszystkich istot formy jednodniowe
Mój pierworodny syn mi jest najdroższym.
Żona
Całem ciałem swem drżąca, woła pochylona:
„Na czerwoną boginię, o królu nad króle,
Najmłodszego ja syna kocham nazbyt czule.“

Naówczas Sunasepa wstaje i nie blednie,
I mówi: — „Widzę, śmierci mej błysło przedednie.
Mój ojciec mię opuszcza, matka zapomina.
Lecz zanim mię u słupa zwiąże dłoń bramina,
Pozwól mi jeszcze jeden przeżyć dzień na ziemi!
Radżo, jutro, gdy w morze lśniące skry złotemi,
Surya w promieniach wóz swój zatoczy wspaniały,
Będę gotowy!“
„Dobrze! rzecze król.
Cymbały
Grają. Powietrze dzwoni miednych kół turkotem,
Ze wszech stron słychać rżenie i krzyki. A potem
Cały tłum brzegiem rzeki uchodzi w galopie
I znika w mgły, i ognia, i kurzu potopie.

A młodzian, stojąc wobec siwych swych rodziców,
Spokojnem patrzał okiem na bladość ich liców,
A gdy ci stali niemi, on rzecze boleśnie:
— „Jam jest, jako liść dębu, co pada zawcześnie,
Co go burza wiosenna porywa w powietrze,
Zanim chłodny wiatr zimy na nicość go zetrze.
Żegnaj mi, matko moja! Żyjcie, bracia mili,
Niech Indra was od złego broni w każdej chwili

I niech krew mą wypije pod słupem ofiarnym.“

A Riszi mu odrzecze: „Wszystko snem jest marnym!“


IV.

Był zielony pagórek, strojny w jasne kwiaty.
Z doliny nań wieczorne tchnęły aromaty
I zbiegały się stada gołębi — wędrowców,
By tulić się na giętkich gałęziach palmowców,
Co, kwitnąc w gronie roślin barwionych wzorzyście,
Odświeżały powietrze, kołysząc swe liście.
Sunasepa na wzgórzu, siadłszy śród trawnika
Spoglądał, jak spokojnie dzień na niebie znika,
I, dłońmi przyciskając serce pełne troski,
Płakał dni swych skazanych na śmierć z woli boskiej.
On płakał was, o lasy szumne, nieprzejrzyste!
Was, zielone pagórki, doliny cieniste!
Rzeko, devasom miła, której boskie tonie
Nieraz pierś jego męską czuły w swojem łonie!
Pola maisu, wiatrem kołysane! Szczyty
Śnieżnych gór oddalonych morskich fal błękity!
Was, gwiazdy, złotopłynnych kołyski promieni,
Co błądzicie śród niebios spokojnych przestrzeni!
Lecz bardziej niż swej śmierci, niźli cudów świata,
Płakał ciebie, o Santo, ptaszyno skrzydlata,
Ciebie, przeczysta czaro nadziemskiego trunku,
Z której pił nieśmiertelną rosę pocałunku!
Skarbie jedyny, Santo, promieniu miłości,
Przy której dlań świat cały równa się nicości.
I kiedy cię zbolały wzywał z smutkiem w głosie,
Tyś przybiegła, dziewczyno, przy nim siąść na rosie.

Długie rzęsy twe oczy kryły. Biegłaś prędka,
W białej sukni, wysmukła, niby trzcina giętka,
I otoczyłaś szyję jego swem ramieniem,
Co dzwoniło manelą i złotym pierścieniem.
Później głosem podobnym do ptaków śpiewania,
Kiedy je w ciepłych gniazdach budzi blask zarania
Lub szumu, którym dźwięczę przezrocza źródlane,
Mówiły doń wilgotne twe usta różane:
— „Otom jest, oto jestem! miły mój kochanku,
Lata od wczorajszego naliczyłam ranku!
Nigdy wbrew mojej woli czas nie był tak długi;
Lecz zaledwiem ujrzała, jak srebrnemi smugi
Drżąca gwiazda zabłysła na niebie wysokiem,
Porzuciłam swe łoże i stół jednym skokiem.
Nie tak szybko gazela strwożona pomyka...
Ale twarz twoja smutna, oczu mych unika.
Ty płaczesz. Czyż przezemnie płyną łez twych zdroje?
O, mów! Ja pocałunkiem bóle twe ukoję.
Mów mi, dlaczego płaczesz? Wszakże kocham ciebie,
Więcej niż swego ojca, matkę mą i siebie?“
I nagiemi ramiony łagodnie obwije,
Jak sznurem bursztynowym Sunasepy szyję.
Chce odgadnąć przyczynę jego niemej skargi
I przypadkiem na wargach mu składa swe wargi.
On, chwiejny wobec tyla miłości i wdzięków,
Milczał z chmurą na czole, z sercem pełnem jęków,
Ale wkrótce wezbrała mu pierś od goryczy
I rzekł: Santo, dzień jeden tylko jeszcze liczy
Mój żywot. Jutro muszę, gdy nadejdę cienie,
Indrze piorunowemu iść na poświęcenie.
Mój ojciec (niechaj szczęsny dni przypędzi stare)
Młodość mą braminowi sprzedał na ofiarę!
Dotrzymam jego słowa. Siostro ma, me życie,

Pójdź — spójrz na mnie. Mniej blasku jest w porannym świcie,
Niż w twych oczach. Mniej czyste szkło jezior przezroczy,
Niż one, gdy jaśnieją w cieniu twych warkoczy,
A twa mowa ma dla mnie stokroć większe czary,
Niż w cieniu boskiej figi pieśń białej Apsary!
O, przemów do mnie! Warga twa jest róży kwiatem,
Którą słońce już w pączku całuje szkarłatem,
Albo kwiatem asoki o zapachu miodnym,
Gdzie ptaszę w zapomnieniu usypia pogodnem:
Niech przycisnę raz jeszcze twoje usta wonne,
Które od dziś na zawsze maję być mi wzbronne,
A ponieważ dni szczęścia mego jutro miną,
Ostatni raz na sercu mem zapłacz, dziewczyno!

Jako drżąca gazela w zasadzkę schwytana,
Wije się w gęstej trawie, własną krwią oblana,
I oczy swe zamyka z bolesnem jęczeniem,
Tak omdlewa dziewczyna i z jednem westchnieniem
U nóg kochanka pada, niby martwe ciało.
W przerażeniu, całując jej wargę zsiniałą,
Sunasepa zawoła: Nie umrzyj, na bogi!
I na ręce porywa ten swój ciężar drogi,
I budząc ją z omdlenia uścisków tysiącem,
Zimne czoło jej oblał piersi swej gorącem.
— „Nie umrzyj, o, nie umrzyj! Słuchaj, kocham ciebie!
Ani żyć, ni umierać nie umiem bez ciebie.
Ona oczy otwarła. Gorzkich łez krynice
Wnet napełniły wielkie, czarne jej źrenice.
— „Pójdź, kochanku, uchodźmy! O, świat jest szeroki.
Będziem iść przez wąwozy, gdzie szumią potoki;
Przez ciernie i przez głogi puszczę borów głuchą,

Gdzie nie sięgnie nas wraże oko ani ucho.
Spieszmy się. Noc pokrywa cieniem sklep niebieski
Znam w lesie skryte — ciasne — tajemnicze ścieżki,
Które wiodę od rzeki na pobliskie góry.
Tam nieraz błądzi tygrys albo niedźwiedź bury;
Lecz dziki zwierz wart więcej, niźli człowiek srogi.
Pójdź! Spieszmy, jeśli cenisz miłość mą; o drogi!

Sunasepa, stroskany u jej stóp uklęknie.
Nigdy nie wyglądała tak jak dzisiaj pięknie.
W czarnych oczach jej lśniły łzy dyamentowe,
Drżały jej załamane rączki lotosowe,
Drżały od snów cisnących się jej ust korale,
A boleść jej rozwiała gęstych włosów fale.

— „Że kocham ciebie, Santo! wiedzą Duchy świata.
Ale cóżby powiedział król, syn Dasaratha?
Więc bramin sto tysięcy ma ukraść jałowic?
Więc ma synem mieć kłamcę i nędznika? Powiedz!
Nie, lepiej umrzeć! Słowom dał — dotrzymać muszę.
Radża mię czeka. Jeszcze dzień. W drogę wyruszę
I krew ma się rozleje w purpurowe fale.
Osusz łzy twe, me dziecię! Po co próżne żale?
O, luba, w bezpowrotne czas płynie odmęty.
Lecz, gdy mój wzrok na wieki zostanie zamknięty
Bądź zawsze uwielbiany, kwiecie mojej wiosny,
Oblewaj wonią ziemię, gdziem pił czar miłosny!
— „Kochasz mię a chcesz umrzeć! rzecze ta boleśnie,
Nóż twój spotka się z moim nożem jednocześnie.
Pójdę za tobą. Mogłażbym widzieć co rana,
Pusty świat, gdy go zorza budzi mgłą oblana?
Przez siebie ja weselne słyszę gwary świata,
Przez ciebie mi gromada ptaków brzmi skrzydlata,

Przez ciebie zieleń budzi serca mego bicie,
Przez ciebie ja oddycham i miłuję życie.“

Łzy jej głos przydusiły. W sercu młot kołatał.

Naówczas ptak olbrzymi, co nad borem latał,
Jak gdyby czarna chmura na niebios sklepieniu,
Na wielkiej palmie skrzydła swe złożył w milczeniu.
A w jego oczach złota płonęła źrenica,
I przebijała nocny mrok jak błyskawica,
A na potężnym grzbiecie pióra najeżone
W ciszy mroku chrzęściały, jak miecze ostrzone.
I ku dwojgu kochankom, których, zda się, badał,
Nachylił się z wyżyny, i tak do nich gadał:

— „Nie lękajcie się mojej postaci straszliwej!
Jeślim nie mądry, stary-ć jestem, nieszkodliwy.
Ja to walczyłem niegdyś przez niebieskie szranki
Z nieśmiertelnym Rakszasem, dzikim władcą Lanki.
Gdy ten wichrem, gdzie żądze najgorsze ukryte,
Porwał najcudowniejszą pośród kobiet — Sitę.
Szponami żelaznemi i żelaznym dziobem
W krwawy deszcz mu zmieniłem ciało. Był nad grobem.
Lecz on mi złamał skrzydło. Nie wyrwałem Sity,
I, padając ze szczytów gór na górskie szczyty,
Myślałem, że umieram. Jam sępów odwieczny
Król. Żal mi was. Słuchajcie. Kiedy Bóg słoneczny,
Złoty Surya, gór szczyty ogniem swym przenika,
Visvamitry szukajcie w lesie, pustelnika,
Którego ascetyczny żywot zmienił w boga.
On was zbawi. Żegnajcie. Na mnie czas i droga!...

I, odpychając nogą szczyt palmy wysoki,
Rozwinął swoje skrzydła w północne obłoki!


V.

Wreszcie Noc przez błękitów przestwór lazurowy
W czarnej szacie, ozdobnej w haft błyskawicowy,
Na hebanowym wozie, zaprzężonym w konie
Agatowe, o oczach z opalu, w koronie
Złotej — pod harmonijnych tchnień przestworza kołem —
Zwolna, cicho rozwija nad swem chmurnem czołem
Girlandy gwiazd i szarfy obłoków świetlane —
I schodzi w ciemne morza, tylko bogom znane.
I wschód się stał srebrzysty, złoty i płomienny
I świat poznał, że jeszcze lśni Surya promienny.

Przez lasy nieprzybyte, głębokie, szumiące,
Gdzie w czarnej gęstwi źródło wytryska błądzące,
Gdzie, jak wąż stuwęzłowy zwinnemi obroty,
Ljany ciężkie gałęzie wiążą w swe zaploty,
I spuszczają z wierzchołka drzew do ich korzeni
Purpurowe swe kwiaty śród bujnej zieleni;
Przez ścieżki mchem pokryte i strojne różami,
Gdzie trwożne, pstre jaszczurki suną tysiącami;
I budzą swemi kroki zwiędłych liści chrzęsty,
Pod cieniem wielkich klonów, zbitych w szereg gęsty
Gdzie lotem strzały biegnie strwożona gazela,
Gdzie czasami lamparta złote oko strzela:
Oni szli bladzi trwogą, nadzieją weselni,
Świętego Visvamitry szukając pustelni.


I gdy dzień, krocząc zwolna na górne błękity,
Rozpalił wiecznych sklepień pośrodkowe szczyty,
Na gołaźni bez cienia, w słonecznej kąpieli,
Pustelnik nieruchomy stał: tak go ujrzeli.
Wklęsłe oczy na słońca blask wiecznie otwarte,
Gorzały; chude ręce, od upału żarte,
Zwisły mu wzdłuż tułowiu. A nogi kościste
Śród żwiru i śród trawy powiędłej — sprężyste,
Nieporuszone stały, jak żelazne pręty.
Ciało krwawił paznokieć długi a wygięty.
Na chudych jego barkach i kościstym grzbiecie
Aż do kolan mu zwój się długich włosów plecie,
A w tym nierozwikłanym, pełnym cierni zwoju
Sieć jakaś — zda się — czarna trawy, błota, gnoju,
Gdzie, jako w zgniłym szlamie glisty obrzydliwe.
Niezliczone robactwo porusza się żywe;
Znieczulonego ciała mieszkańce bezładne,
Co wysysały soki jego żył bezwładne.
I zachowując wiecznie tę postać surową
Marzył, jak bóg zaklęty w skałę posągową.

Santa, czując pobożnej bojaźni omdlałość,
Drżała. Ale młodzieniec, zwalczywszy nieśmiałość,
Pełny szacunku mówi: Visvamitro, święty!
Nie prowadzą mię do cię weselne momenty;
Czarne mię Przeznaczenie ściga jak jelenia:
Młodość, miłość i szczęście — i żywota tchnienia
Tracę naraz. Ratuj mię! Wiem, że na twe słowo
Niebo jaśnieje słońcem lub huczy gromowo.
Ty możesz silą modłów i potęgą wiary
Przeważyć przeznaczenie, złamać klęsk ciężary.
Ty możesz unicestwić radżów zamysł czarny
I stępić na mem sercu krwawy nóż ofiarny!

Mów więc. Jeżeli sępie wróżby są prawdziwe,
Ja żyć będę. Ty stworzysz dwa życia szczęśliwe“.

Ten słuchał, nie słuchając, zda się w głaz zaklęty.
A młodzian zadziwiony, mówił: Ojcze święty,
Czy mi nic nie odpowiesz? Aż ów starzec chudy,
Nie zmieniając postawy swojej drętwej złudy,
Mówi: Ciesz się. mój synu! Choć cieszyć się — próżno,
Próżno płakać i kochać. Umrzeć — zawsze późno.
Uświęcony ofiarą idziesz w świat nadziemny;
Opuszczasz namiętności i zmysłów kres ciemny.
I młody jeszcze płyniesz świetlanemi wroty
Do treści treści bytu, do istot istoty!
Życie jest falą, kędy ciężkie ciało pada,
Mały krąg się w niej tworzy, składa się, rozkłada,
Rośnie, rośnie i znika w ogromie bez granic.
Maya cię łudzi. Silne miej serce, a za nic
Uznasz życie. Jak dymy ujrzysz uchodzące,
Gniew, miłość, strach, rozkosze i pragnień tysiące.
A formy tego świata o łudzącym blasku,
Rozpadną się przed tobą, niby wzgórze piasku.

„Starcze, jeśli me serce trwożne myśli gniotą,
Nie lękam się dla siebie. Ja umrę z ochotą.
Umrę tak, jakgdybym był ze spiżu lub z głazu,
Bez drżenia, bez modlitwy, bez skargi wyrazu.
Ale, starcze, ja kocham i jestem kochany!
Czy widzisz ten kwiat leśny, woniami owiany,
Ten promień, co mi w duszy zaróżowił świty,
Którego wzrok mój zawsze pełny, nigdy syty!
Krew moja nie jest moją! Santa umrze zemną!

Na to mędrzec: Falami, które pianą ciemną

Wieńczy wicher, gdy toń ich tchnieniem swojem burzy;
Lasami, które mroźny, ciemny tuman chmurzy;
Jeziorami, co Ahur skrzydłem je dotyka,
Aż białość ich lotosów w wirze mułu znika;
Niebem, gdzie grzmią pioruny — mniejsza burza miota,
Niźli synem człowieka, co ma serce z błota.
Idź! Świat to mara. Człowiek — żyje dzień na świecie,
A boska nicość nie zna, co miłości kwiecie.

A Sunasepa: Dzięki, mistrzu. Nazbyt długo
Chwiałem się. A więc umrę. Dzięki! Byłem sługą
Namiętności, wzbudzonych przez wiosenną zieleń,
I chciałem duszę swoją uwolnić od wcieleń.
Ale na bogi, ona tak piękna! Braminie,
Błagam, czuwaj ty nad nią w każdej dnia godzinie,
Bym usnął, błogosławiąc twoje święte imię!
A Santa z roziskrzonem okiem: O, nie! Ty mię
Zwodzisz! O, ty próbujesz, czy w nim jest odwaga.
Boska dobroć jest w tobie. Słuchaj, Santa błaga!
O, ratuj go, ratuj mię! Całuję twe nogi,
Ojcze! Życie tak dobre! Świat jest taki błogi.
Niech spłynie ci od bogów najwyższa nagroda,
Święty mistrzu, o, spojrzyj! Ja kocham — jam młoda!

Tak Santa, padłszy na twarz, płacze — błaga — wzdycha.
A starzec, z okiem w przestrzeń, mówi zwolna — zcicha.
„Słyszę śpiewanie ptaków lat mych młodocianych,
A gąszcz lasów, wiosenną pogodą owianych,
Szemrze mi, jako wonczas, kiedy byłem dzieckiem —
Czyliż spałem wiek cały, jak z skarbem zdradzieckim
Z pamięcią ludzkich pragnień, pełną żywej siły?
Czemuż ciało drży moje — i czemuż me żyły

Czują, jak lody tylu zim we krwi im tają?
Ale dość już! O, źródło wszechistnienia. Mayo.
Dość żyłem!... Ty, niewiasto, piękna jak boginie,
Co biegną lasem! Oraz ty, młody braminie,
Słuchajcie mię, stanie się według waszych życzeń —
Ale mi nie mięszajcie mych pobożnych ćwiczeń.
Gdy, pod słupem fatalnym — twardym węzłem z łyka
Siły twoje poskromi ręka ofiarnika —
Ty, siedemkroć przepowiedz Indry hymn zaklęty:
W obłokach wnet zahuczy straszny Piorun święty,
Więzy twe same przez się od Pioruna pękną
Aż się ludy zebrane zdumią i przelękną.
A krew rumaku bogów ukoi pragnienia —
I będziesz żył, jeżeli chcesz zaznać cierpienia.
Żegnajcie. Ja w Milczenia wieczyste otchłanie
Idę, jak kropla, która ginie w Oceanie!


VI.

Tron był lany ze złota, lany był ze złota
Pawilon Maharadży. Obraz lwa migota
W powietrzu, ponad świętem — promienisty, dumny!
Pawilon podpierają srebrzyste kolumny,
A z tronu wieję frendzle w haft z drogich kamieni
Ozdobne, błyskające ogniem stu promieni.
A na stopniach z agatu i masy perłowej
Leży rozfałdowany dywan purpurowy.
Naprzeciw ołtarz z głazu, postaci sześciennej,
Zbudowany jak każe zwyczaj nieodmienny,
A na nim słup miedziany stoi z bykiem białym
O czterech złotych rogach. Powolnym, wspaniałym
Tonem — bramin mający uśmiercić ofiarę,

Szepcze formuły Somy świętobliwe, stare.
A księża wokół, niżąc paciorki wzdłuż sznuru.
Mówią sto modlitw Rigu, sto wierszy Jadżuru.
A na równinie ludu tłumy — jak roztopy
Morza — szumią, aż ziemia tętni pod ich stopy.
Ludzie krwi czystej, cery białej, niby zorza,
Którzy żyją na górach i nad brzegiem morza
I dzierżą twarde łuki w swych rękach walecznych,
I to plemię wyklęte od bogów słonecznych,
Które wielbi Złe Duchy, plemię lasów czarne:
Wszyscy przybyli patrzeć na święto ofiarne!
I posyłają w niebo okrzyki radosne
Pełne oczekiwania, jako burza głośne!
Więc miedziane cymbały, konchy z mórz głębiny,
Bębny o głuchym dźwięku i piszczące viny
Zabrzmiały po równinie, jak wichrów huczenie.
Aż oniemiałe ludy powstrzymuję tchnienie.
Chwila nadeszła — Bramin podnosi ramiona.
Zwolna się doń ofiara zbliża wyznaczona.
Młodzian, w wieńcu lotosów, blady, nietrwożliwy,
Bez wahania wstępuje na kamień straszliwy.
Wnet Kapłan jego członki do słupa przytroczy
I za chwilę mu w łono święty sztylet wtłoczy.
Wówczas on Visvamitry słowa przypomina.
Błaga Indrę, co gromy tworzy i wyklina —
I hymn, który siedemkroć wszyscy pieję chórem,
Walia nożem zabójczym, wstrząsa słabym sznurem.
I nagle z cichych wyżyn jasnego błękitu
Spada Grom i uderza w podstawy granitu.
W gorący strumień słup się rozlewa miedziany,
A Sunasepa skacze z głazu — rozpętany:
Jest wolny! I przez ludu tłuszczę, oniemiałą
Z podziwu i przestrachu — lotną pędzi strzałą,

Błyska promień. Na granit ofiarniczej chwały
Nagle upada dziki rumak śnieżnobiały —
I rży — bramin go wiąże — i krew jego składa
Na ofiarę bogowi, co piorunem włada!


VII.

Słońce, które przez nocy naszych błyskasz cienie,
O szczęście, jakże rychło gasną twe promienie!
A gdy złudzenie, źródło twoich blasków, mija,
Bardziej gorzka się rozpacz w ludzkie serce wpija.
Lecz jakież łzy i jakież najsroższe cierpienia
Opłacą krótką rozkosz twojego złudzenia!

Powietrze było świeże, pełne boskich woni.
Barwny rój ptasząt śpiewnie nawzajem się goni.
Kolibry i bengali i papużek krocie
I ptak dyament — strzała o cudownym locie —
W złotych gajach, pod cienieni starożytnej figi
Szczebiotały, latając z łodyg na łodygi.
A trawa się kołysze w jakiś szmer wesoły,
A wokół miodu kwiatów niezliczone pszczoły,
Opuściwszy pracowne swoje ule rojne
Z brzękiem się gromadziły. — I wszędy spokojne,
W aromatach natury po przez lasów tchnienie,
Płynęło nieskończone melodyjne pienie.

Na upojonem sercu lubą przyciskając,
Pocałunkami róże warg jej wysysając,
Sunasepa czarowne śnił — zda się — marzenie
O szczęściu, co mu w sercu włada nieskończenie.

A Santa mu w najsłodsze upadła objęcie —
I nic nie przerywało w tym świętym momencie,
Gdy życie jest dniem jednym, gdy czas skrzydeł niema
Miłości, co płonęła jak bogini niema.





DŻIHAN-ARA.

Gdyś zstąpiła na ziemię — jako cudny kwiat —
Dżihan-Aro, weselem dyszała natura
Drżały gwiazdy, gdy słodka wielkich chanów córa,
W kołysce, na purpurze swych dziecięcych szat
Zakwitła, niby róża, w plemieniu Tymura!

Jutrznia twoich narodzin, niby zorza zórz,
W promieniach, swoich naprzód kąpała twe oczy,
A ucho twe słyszało jakiś szum uroczy
Głosów i pocałunków tych umarłych dusz
Twych dziadów, których widmo chórem cię otoczy.

W królewskich swych ogrodach Dheli, nowy gród,
Najświeższemi woniami ku piersi twej płynie,
A ludy, rozmodlone w tej wielkiej godzinie,
Błogosławiły imię twe u świętych wód,
A echo głos ich niosło ku leśnej gęstwinie.


Dziecięciem otrzymałeś haracze stu miast
Ośmiokątne meczety dniem i nocą palą
Swe marmurowe wieże kadzidlaną falą,
Ale twój uśmiech jaśniał promienniej od gwiazd
I meczetów, gdzie złote ognie się krysztalą.

By cię błogosławiła każda z ludzkich dusz,
By zbrodniarz nawet wielbił tej godziny blaski,
Gdy oko twe ujrzało pierwsze świata brzaski,
Cofnął się przed skazańców szyją krwawy nóż
I pierwsze twe westchnienie, było znakiem łaski.

Tak rosłaś, otoczona miłością i czcią,
Zdobiąc Mongołów ziemię wdziękami oblicza;
Czysta jak święta fala, jak lilia dziewicza,
Godniejsza raczej umrzeć wnet z urodzin łzą,
Niżli być całowaną, choć przez królewicza.

Szczęsna była twa ziemia w dni twych młodych lat,
Fortuna była ciągłą towarzyszką trudów
Twego mądrego ojca i pracownych ludów,
Ale jakież lazury są bez chmurnych zdrad,
Jakiż ranek ma chwile wiekuistych cudów?

Na błękitach, gdzie wszystko promieniami lśni,
Rośnie ponury obłok z piorunami w łonie,
Jako śmiertelne ziarno, zdradzieckie swe dłonie
Naraz podnosi pycha i w tym domu tkwi
Niema, chytra, łakoma: wzrok jej dziko płonie.

Stary Dżihan cię kochał, kwiecie jego niw,
Radował się pięknością twoją wypieszczoną;
Ty jedna weseliłaś jego smutne łono,

Gdy trwoźny widział zdala, jak rozmyśla krzyw,
Blady Seib, ten chłopiec z głową pochylony.

— Mów, córko, mów, o perło moja, kwiecie mój!
Co chcesz? Dam ci ogrody, nowe zamki, szaty,
Naszyjników i pereł dam ci zbiór bogaty, —
Lub piór z najrzadszych ptaków dam ci cudny zwój,
Mów, córko, jakie marzeń i pragnień twych światy?

Czyś ujrzała, podnosząc swych okiennic skraj,
Młodego królewicza z Andu lub Chazaku,
Co po równinach Dżemmy pędził na rumaku.
Znużoną antylopę ścigając przez gaj?
Czy miłość zapłonęła w moim drogim ptaku?

Mów! Będzie twym małżonkiem, jeśli tego chcesz.
Allah! Trzy moje syny, kryjąc nóż ze stali,
Drżą, że, gdym żyw, zapóźno będą królowali;
Lecz tyś moja, tyś moja! Ty starość mą ciesz,
Twój oddech niech ostatnie me tchnienie ocali!

Dziewczę! tyś całowała wówczas siwą skroń
Dżihana, co się garbił w tęsknotach milczenia;
Nie mówiłaś mu cudów swojego marzenia,
Lecz czując na swem sercu twoją ciepłą dłoń,
Twój ojciec miał uśmiechy w łzach swego spojrzenia!

Nie! Serca nie drażniły ci miłości sny.
Dżihan Aro! Nie znałaś, czem jej groźne szały,
Nie tęskniłaś by lepsze tobie sny nastały,
Nie znałaś, czem jest życie, jego śmiech i łzy,
A skrzydła twojej duszy w inny świat leciały...


Dzieckiem już, zamyślona w cieniu gęstych drzew,
Ty uchodziłaś nieraz z złotych komnat dworu.
Gdy słońce nad szumnemi wierzchołkami boru
Cięgnie swój płaszcz w zachodu malowany krew —
I opromienia śnieżne szczyty gór Lahoru.

Tak strojnej w złoto, perły i rubinów żar.
Pochylało ci czoło to jałowe brzemię —
I marzyłaś, jak biedne jest człowiecze plemię,
I marzyłaś, jak rozdać jałmużniczy dar,
I marzyłaś, jak zniszczyć zło, co kala ziemię

Przetoż dla twego serca zachowywał los
Tę cześć, by w jeden dzień najwyższe ponieść straty:
Stracić młodość i piękność, chanów skarb bogaty,
I ojcu, co mu z bólu wnet pobielał włos,
Otworzyć niebo twojej miłości skrzydlatej.

Na posadzkach z rubinu, w Tadżije-Mahál,
Gdzie meczety świetnieją od tych sztucznych kwiatów,
Co mieszają promienie tęczowych pryzmatów
Z falowaniem draperyj bieliźnianych fal —
Pod baldachimem z złota, pereł i szkarłatów —

Murang Seib, odziany w swój prostaczy wór,
Zasiadł, gdzie jego ojciec siadywał rodzony,
A Dżihan, bezlitośnie od syna shańbiony,
Biały włos obsypuje popiołem, o mur
Bije głowę i jęczy żałobnemi tony.

Ażeby wejść tem rychlej na wyniosły szczyt,
Seib wszystko zniweczył naokoło siebie —
Jest dziś sam — po dwu braci swych nagłym pogrzebie,

Oto dzieło skończone; błysnął jego świt,
On dziś pan! Obmył ręce po krwawej potrzebie.

I naród uznał pana, który nagle wstał,
I o ziemię bił czołem pobladłem od strachu:
To pochodnia twej wiary, to twój miecz, Allahu!
Urodził się ostatni, ale Bóg mu dał
Znak: Bądź królem i władaj pośród krwi zapachu!

Ty przed nim stoisz, siostro! Blada twoja twarz
Twe ciało drży, a serce boleśnie uderza,
Ale bez trwogi czekasz na to, co zamierza
Czynić brat. Jako tarczę jedno cnotę masz —
I słuchasz słów ascety, okrutnego zwierza.

— Patrz, jam jest Alam-Guir! Patrz, jam zdobył świat —
Jam zwyciężył, ukarał! Ziemia ta zasiana
Ziarnem, które przyniosła nam dłoń Tymur-chana:
Otom dziś ją oczyścił od plewy i zdrad.
— Gdzie ojciec twój, Seibie? Mów, synu Dżihana!

Gdzie jest ten, od którego masz żywot i tron —
Ten starzec nienawistny ci, a trzykroć święty,
Ty, jakiego nie znajdziesz pomiędzy zwierzęty,
Zbójco, oblany ojca i braci swych krwią!
Na krew tych, których kocham, mów i bądź przeklęty!

On z uśmiechem podziwiał jej wdzięk i jej gniew.
— Siostro! Jam spełnił rozkaz Boga. Na mem czole
On wypalił ognistych czynów aureolę.
Allah jest wielki. Straszny bywa jego siew.
Mów, czego chcesz? We wszystkiem spełnię twoją wolę


Słuchaj, siwego ojca szczędziła ta dłoń.
Nie trwóż się. On żyć będzie w czci, chociaż w łańcuchu
I myśląc o przeszłości, pozna w swoim duchu,
Jak przemienną jest chwała. Więc się nie trwóż oń!
Czego chcesz? Dam ci wszystko, mój łabędzi puchu!

— Bracie! część jego kajdan na me ręce włóż,
To jedyne pragnienie me, ach, tylko tyle,
By Dżihanowi słodzić niewolnictwa chwile,
Aby poznać piołuny tej ciemnicy głusz,
Zamknij nas żywych razem w tej samej mogile!

Alam Guir się nachylił. Jak zdradziecki wąż,
Łza mu zabłysła w oku, zimnem jako lody.
— Tak, droga silnych — prosta i pełna pogody!
Serce masz wielkie. Tyś jest dziewica i mąż;
Spełnię co chcesz. Dla ojca bądź czarą osłody!

I tak z złamanym starcem żyłaś dziesięć lat.
Dżihan Aro! i ból mu słodziłaś pieszczotą,
A gdy w końcu w mogile Tymurów legł — oto
Piękne twe ciało wyschło jak cień; duch twój zbladł
I uleciał do niebios z dziecięcą tęsknotą.

Tak znikłaś, Dżihan-Aro, z pośród ziemskich dróg,
Gdzie nie było istoty czyściejszej od ciebie:
Nawet imię twe słodkie zginęło na niebie,
I gdy świat opuszczałaś, widział tylko Bóg
Anioła, co przebywał na człowieczej glebie






UMARŁEMU POECIE.

Ty, coś błądzącem okiem szukał wciąż słonecznych
Świateł, barw nieśmiertelnych i boskich konturów,
I żywych ciał o blasku promiennym lazurów,
Śpij cichy, w mrokach nocy pogrążony wiecznych.

Widzieć, czuć i rozumieć? Wiatr, pył, dym, czcze mary...
Kochać? Trucizna leży na dnie czary w winie.
Niby bóg, co znudzony porzuca świątynię,
Idź i rozlej swą istność w wszechświatów bezmiary.

Czy nad twym niemym grobem i kością spróchniałą
Ktoś łzę uroni zimną, czy jej nie uroni,
Czy twój wiek cię zapomni, czy otoczy chwałą:

Ja zazdroszczę ci w trumnie twych zamkniętych powiek,
Że, swobodny od życia straszliwej agonii,
Nie znasz hańby myślenia i zgrozy, żeś człowiek.





HELENA.
I.
HELENA, DEMODOK. CHÓR KOBIET (służebnic Heleny).
DEMODOK.

Muzy, bogów i ludzi darzące rozkoszą,
Których pieśni po greckich gajach się unoszą,
Strojne w akanty, lirę dzierżące dziewice,
Wy, mędrców karmicielki i oblubienice.
Muzy, modlę się do was. A ty, piewco boży,
Coś szczyty eleuterskich zamieszkał bezdroży,
Licyjski piękny władco, boże złotołuki,
Który rzucasz na ludzi jasny promień sztuki,
Nieśmiertelny, co Milet ochraniasz swem skrzydłem,
Jeślim ci miły pieśnią swoją i kadzidłem,
O boże złotowłosy, śpiewaj usty memi —
Helenę najcudniejszą pośród niewiast ziemi.


HELENA.

Zakończ, mój przyjacielu, swoje chwalby śpiewne.
W sercu mem drży boleści przeczucie niepewne —
Zachowaj dla spokojnych bogów w Empirejach

Dźwięk liry twej, skąpanej w blaskach i nadziejach.
Bo trwoga, co mi w duszę wpływa coraz smutniej
Nie ucichła na dźwięki twojej złotej lutni. —
I od chwili, gdy płynąc ku zielonej Krecie,
Atrydes mię opuścił, jakiś strach mię gniecie,
A w sercu zamieszkało z bogów rozkazania —
Jakieś czarne przeczucie, pełne pożegnania.


CHÓR KOBIET.

Córo Ledy, nie lękaj się. Próżna twa trwoga
I pamiętaj, że w żyłach płynie ci krew Boga.
Chlubo Grecyi, Heleno, pięknością promienna,
Nie kuś losu, bo droga jego wiecznie zmienna.


HELENA.

Po przez fale błękitne, jakaż moc poniosła
Na brzeg dalekiej wyspy twoje lekkie wiosła,
Mężu mój! Czemuż za twym nie pobiegłam krokiem?
Może już nie obaczę ciebie łzawem okiem?
O, błagam cię, Pallado, bogini surowa,
Która gardzisz Erosem, dla której cześć chowa —
Gród Atenów — dziewico w pancerzu zwycięztwa,
Och roń me drżące serce od krzywoprzysięstwa.
A ty, ogniu wewnętrzny, darze Afrodyty,
Ucichnij, ty, co życie palisz mi niesyty!


CHÓR KOBIET.

O, uśmiechnij się jeszcze, baw się w naszem gronie —
Królowo! wróci Atryd mężny ku swej żonie —

Oto widać skłębione morskich fal odmęty
I z żaglem rozpostartym mkną ku nam okręty.


HELENA.

Więc weź swą opiekuńczą lutnię... Niech twe śpiewy
Ukoją nieśmiertelnych rodzące się gniewy...
O mądry, słodki starcze — kto pieśń twoją słyszy
W pomięszanym umyśle dozna błogiej ciszy.
Wlej w me serce stroskane, śpiewaku Meonii,
Udział bogów, pokoju rozkosz i harmonii,
A wy, spartańskie dziewy, dni mych towarzyszki
Pieściwie mię otoczcie swojemi uściski. —


DEMODOK.

Ziemio o kwietnem łonie, wszechrzeczy rodzico
Którą ocean falą całuje miłosną...
Niechaj wiosenne róże na twej skroni świecą —
O synu Hyperyona — lśnij zorzą radosną!

Nachylcie, góry Grecyi, szczyty swe prorocze,
Laury, oliwy, klony i zielone trzciny.
Skryjcie przed całym światem w swych gęstwin pomrocze
Łabędzia, co swą piersią pruje wód głębiny.
Fale go owionęły całunkiem lubieżnym
I oblały mu łono strugą pereł srebrną —
Wiatr balsamiczny wieje w skrzydeł ruchu śnieżnym,
On mknie — święty swą ciszą i dumą podniebną.
Dziewice, igrające na murawie bliskiej,
Drżyjcie! Łucznik delijski wyjął strzały swoje,
By z dębu rzucać na was złote swe pociski:
Rozwiążcie waszych sukien długie białe zwoje!

Dziewice, oto fale Europy gościnne —
Waszą piękność z westchnieniem w swoje tonie proszą,
Całują wasze ciała, nagością niewinne,
Co tak drżą, jako serce, które drży rozkoszą.

Ziemio o kwietnem łonie i. t. d.

Po ramieniu twem Ledo, woda się rozlewa,
I układa się w twoją postać utoczoną —
A łabędź, który stanął i błaga i śpiewa —
Widzi czasem twe białe z alabastrów łono.
Ledo, twe towarzyszki opuściły fale.
By na murawie stanąć w swojej sukni lekkiej —
Spójrz, jak łabędź ten płynie ku tobie zuchwale,
Nit otaczaj ramieniem tego króla rzeki.
O, pomyśl berłowładny, zazdrosny Tyndarze,
Coś smutny siadł na tronie swym z słoniowej kości:
Serce łabędzia płonie — i w ogniowym żarze
Zimną ogrzewa falę... Zakwitł raj miłości —
I szeroki Eurotas, gór i równin sceny
Zadrżały od miłości... Znika wstyd i trwoga —
I kochanka Łabędzia jest matkę Heleny:
Helena się zrodziła z pocałunku Boga!

Ziemio o kwietnem łonie i t. d.


HELENA.

Starcze! twej słodkiej pieśni nikt zrównać niezdolny:
Tak samo śpiewa słońcu boski konik polny,
Gdy żniwiarze na zżętem spoczywając życie,
Słuchają, jak im głosi swoje sielskie życie.
Przyjmij ten złoty puhar. Ukuł go wspaniale

Hefest. Nigdy od Jonii po Egejskie fale —
Większych nie mieli darów muzy oblubieńce —
Helena ze czcią w twoje oddawa go ręce.
Czcigodny towarzyszu mężnego Atreja,
Pieśniarzu! w twojej duszy tkwi złota nadzieja.
Demodoku — miodowo przez twe usta płodne
Płynie pieśń, co rozpędza chmury niepogodne —
I koi duszy ludzkiej gorycze popielne,
Dając sny o nadziemskiem szczęściu nieśmiertelne.


II.
GONIEC.

Królewska córo Ledy! Na bystrej kolasie,
Co srebrne tocząc koła wichrem żywem zda się —
Młody królewicz, strojny szaty czerwonymi,
Które kupcy przywieźli mu z frygijskiej ziemi —
Zatrzymawszy się w drodze u twych jasnych progów,
O gościnność cię prosi w imię wielkich bogów.
Jego płaszcz purpurowy srebrem przewiązany
I dumnie mu powiewa ponad hełm miedziany
Pióropusz, jaśniejący w wszystkie barwy tęczy,
A miecz o złotych gwoździach u boku mu dźwięczy.


HELENA.

Dajcie owsa biegunom. Bogi nieśmiertelne
Prowadzę gościa. Jego przybycie weselne.
Niech w domu tym, co Atryd pieczy mej zostawił,
Gość bawi, jakby w domu swych przyjaciół bawił.


CHÓR KOBIET.
STROFA.

Szczęsny mędrzec, co żyjąc w chacie swego dziada —
Gości przyjmuje błędnych — jako druh zbawienny:
Głód i burza im niczem — śmierć jak mara blada
Uchodzi precz... Anankę sam sobie układa,
Bo wie, że los jest przemienny...
Zeus go kocha, chat jego izby-to świątynie:
Gościnność się uśmiecha u świetlanych progów,
A żywot jego długim szeregiem dni płynie —
Jak rzeka święta dla bogów.


ANTYSTROFA.

Zeus mściciel, czujny władca olimpijskich wzgórzy,
Po ludzkich błądzi siołach, jak starzec wybladły —
I mówi, że od pomsty przeznaczeń zajadłej
W wiecznej nędzy i głodu cierpieniach się nurzy —
Które go ślepo opadły!
Łzy mu twarz oblewają: on prosi, on błaga,
Lecz go bogacz bez serca odpycha od proga:
O klęsko, ten dzień straszny kara go wysmaga,
Żebrak przemienił się w Boga.


EPODOS.

Czyś uwieńczony wiosną czyli wiekiem zgięty
Czy jesteś synem królów — czy twój ród nieznany
Wejdź do domu Atrydów gościnnie przyjęty,

I z uśmiechem serdeczne przyjmij roztruhany,
Gdzie wino błyska złotem swojej fali hojnej,
I w bluszcze i róże strojny,
W losach błogie spraw nam zmiany,
Gościu, od boga przysłany!


III.
HELENA, DEMODOK, PARYS, CHÓR KOBIET, CHÓR MĘŻCZYZN (wioślarzy Parysa).
HELENA.

Bądź pozdrowion w odwiecznym domu znamienitym
Atrydów — cudzoziemcze w hełmie złotolitym!
Jeżeli losy były ci nielitościwe —
Pójdź! Otoś znalazł serca szczere i życzliwe!
Lecz pewnie jeszcze w duszy twej nadzieja żyzna —
Kwitnie... Mów nam, kto ojciec twój, gdzie twa ojczyzna?
Czy to król, pasterz ludów? Niechaj wielkie bogi
Chronią skroń jego siwą od bolu i trwogi.
Niechaj długo zażywa pomyślności swojej!


PARYS.

Pierwsze dni me ujrzałem w murach sławnej Troi,
W śmiertelników sadybie, w świętym Ilionie. —
Synów Dardana, wnuków Zeusa rącze dłonie
Wybudowały gród ten na żyznej równinie,

Gdzie dwoje rzek przejrzystych świętą falą płynie.
Ilos był mym pradziadem, Laomedon dziadem.
Dziś na czole Pryama lśni trojański dyadem.
Pryam jest moim ojcem. Parys moje imię.


HELENA.

Powiedz, czy kiedy płynął przez fale pielgrzymie
Srebrzystych oceanów spokojnej powodzi —
Czyś nie widział wojennej trójwiosłowej łodzi,
Co powracać na brzegi Hellady się spieszy?
Czyś nie widział boskiego Menelaja rzeszy?


PARYS.

Sen cudny i promienny myślą mą zawładnął —
I wszelki przy nim obraz zniknął mi i zbladnął.


HELENA.

Wybacz! Na Kretę, która legła na wód łonie,
Nie bacząc na twe gniewy, wielki Posejdonie,
Mąż mój na głos mądrego Idomeneusza,
Rzuca łoże małżeńskie i w podróż wyrusza —
I teraz ja samotna płaczę bezskutecznie,
Lecz morze go zazdrosne zatrzymuje wiecznie.


PARYS.

Z brzegów, gdzie Ksant przeczysty w głębie morza toczy
Srebrną pianę, co bieli toń morskich przezroczy —

Na rozkaz Nieśmiertelnych — po szumnej otchłani,
Ja przybywam do ciebie, królowo i pani!


HELENA.

Cudzoziemcze, coś wyrzekł? ku Atryda żonie
Bogi tryremę twoją pchnęły przez wód tonie?
I w tym-że to pokornym rzuciłeś zamiarze
Kraj, gdzie jest twa kołyska, twych ojców cmentarze
I gdzie twa stara matka okiem bez nadziei
Patrzała, jakeś znikał na morzu Egei?


PARYS.

Ojczyzna, dach rodzinny i miłość pobożna
Ku czcigodnym mym ojcom — jedna duma trwożna
Sprawiło, że te dobra, o córo Tyndarów,
Nie wlewają mi ciszy w serce pełne żarów.
Dla ciebie jam porzucił mą ziemię ojczystą.
Posłuchaj, ja ci powiem prawdę uroczystą.
Na wzgórzu Idy, w lasów głębokich pomroczu,
Gdzie się pasły me błędne kozy, na uboczu,
W cieniu sosny leżałem w spokojnych marzeniach:
Jutrznia się rozlewała w różanych promieniach,
Po morzach oddalonych i górze wilgotnej.
W krynicy śmiał się Najad rój czysty i psotny,
A jeleń szybkonogi i trwożliwa łania
Wdychały balsamiczne powietrze zarania;
I naraz jakiś obłok cichy i łagodny
Ze świętego Olimpu zszedł na mech czcigodny,
Wielkie pnie, szanowane przez burze i gromy,
Kornie schyliły wieniec swych liści ruchomy...
Źródła się zatrzymały w swoich fal potokach,

A Ida w swych kamiennych zadrżała opokach —
Zimnym oblany potem, pełny dreszczów trwogi,
Blady — przeczułem, że tu zbliżają się bogi!
W złotym obłoku błysło troje kształtów lśniących,
W szeleście przezroczystych sukien falujących —
Stanęły na sąsiedniem wzgórzu ponad wodą —
Jedna wspaniale dumna z świetlaną pogodą
Unosiła swe czoło, pełne bożej chwały,
Ręce złożywszy na krzyż na swej piersi białej:
Pryama drogi synu, rzecze, jam jest Hera —
A ja drżałem, gdy na mnie bogini spoziera.
Lecz później głosem słodszym i pełnym pieszczoty:
Pasterzu Idy — osądź trzy boskie istoty!
Jeżeli mnie piękności podasz znak nagrody:
Będziesz królem nad wszystkie azyjskie narody.
Druga zaś — nie mniej piękna, jasny duch spokojny —
Wieszczyła mi odwagę oraz chwałę wojny —
I moc ducha, co z mężów czyni nasze jeńce.
Ale trzecia naówczas wznosi białe ręce,
Po szyi śnieżnobiałej złociste warkocze
Rozwinie, jako słońca promienie urocze —
Rozwiąże pas — i do nóg — niby srebrne fale —
Przezroczystą tkaninę opuści niedbale —
I tak — zwycięztwa pewna — milczała weselnie,
Uśmiechnięta w piękności swojej nieśmiertelnie.
Obłoczek na ten widok oćmił moje oczy,
Bo piękność czarem bogów i ród ludzki tłoczy.
I w drżeniu, wargą, która woli swej nie miała,
Rzekłem: Tyś najpiękniejsza, Afrodyto biała!
Hera i Pallas prędzej niźli błysk promienia,
Znikły w powietrzu nakształt sennego złudzenia.
A Cypryda: Pasterzu, świat ci pozazdrości,
Dam ci wino rozkoszy, dam ci kwiat miłości —

Idź! morzem, co życzliwie przyjmie twe okręty,
Opuściwszy Pryama i twój Ilion święty,
Szukaj Hellady brzegów, gdzie Eurota fale —
Pod berłem Atrydowem toczą się wspaniale.
Helena złotowłosa, córa Jowiszowa,
Na Styks! wypełni wszystkie twoich pragnień słowa...


CHÓR KOBIET.

Ta powieść przecudowna czaruje mi uszy:
Żaden głos tak nie wpłynął słodko do mej duszy;
Tak muzami otoczon młody bóg Delosu,
Z szumem fal wiąże dźwięki swojej lutni głosu.
Czy to nie sam delijski bóg złote promienie
Zrzuciwszy z swego czoła — przybył ku Helenie
I kryjąc swój majestat, przypływa tu do cię,
By złożyć hołd swój boski twych czarów istocie?...


CHÓR MĘŻCZYZN
STROFA.

Z szczytów Cylleny zejdź, Panie,
Co bujasz nad wód głębiny,
I tchem swym czyste śpiewanie
W dźwięczne ich fali wlej trzciny...
Przyjdź! ucz mię sztuki tańca nizyjskiej i gnoskiej,
I twych obrzędów mistycznych...
Ja zadrżałem radośnie od rządu wielolicznych,
Chciałbym skakać pod dźwięki rytmowanej głoski!
Panie — który prowadzisz w takt chorowód boski!


ANTISTROFA.

Przeleć morza ikaryjskie —
Młody Heliosie złocisty —
I niechaj liry dolijskie
Śpiewają hymn uroczysty!
Towarzyszki Dyany, śród lasów bezdroża
Na świeżej tańczące trawie...
O nimfy, lećcie do mnie w skokach i zabawie —
I zbierzcie na tych brzegach, młode bogi morza,
Chór, co błyśnie mym pieśniom jak weselna zorza!


EPODOS.

Dziewice strojne w laury
Hymn melodyjny śpiewajcie —
I u stóp bogów tej córy
Różę i hiacynt składajcie!
Niech radość w każdej Spartance
Błyśnie! Niechaj zabrzmią tańce!
Niech płynie złociste wino!
Kołem niech się wasz rój toczy —
I fale swoich warkoczy, —
Puśćcie z wiatru pajęczyną!


HELENA.

Dzięki składam tym bogom, co mi żywot dały —
Jeśli mam twe pragnienia spełnić dla mej chwały —
Wypowiedz się, młodzieńcze! Spartanów królowa —
Córa Ledy, pasterzu, czeka na twe słowa,
By skarbem napełniwszy twoje puste nawy,

Zaspokoić pragnienia twej młodości żwawej!
Młodzieńcze, czegóż żąda, powiedz mi, twe serce?
Konie moje, co skaczą przez muraw kobierce,
Na równiach i w dolinach trawami karmione.
Teraz pod ciepłą derą, w stajni postawione,
Rżą spokojnie. — Więc proszę, bierz, one są twoje!
Bierz ten ołtarz, zkąd boskość płynie w me pokoje —
Weź i tę broń szlachetną — i ten miecz spiżowy,
Który Pallas złożyła w dłoni Atrydowej —
Weź — i ku szczęsnej ziemi, gdzie ci drgnęła wiosna,
Niech płynie twych żeglarzy gromada radosna!


PARYS.

Posłuchaj mię, Heleno? w zamku swym szerokim —
Dość ma bogactw mój ojciec. Obfitym potokiem —
Złoto, srebro tam płynie! Dyamentów koroną —
I perłami — ołtarze moich bogów płoną.
Zachowaj, córo Zeusa, twoje skarby świetne
I miecz, co zbroi dłonie Atrydy szlachetne —
I Pallady, strażniczki twej ołtarz spiżowy:
Czego ja chcę od ciebie, powiem to królowej,
Gdyż bogowie mi każą — i milczeć nie mogę!
Ty opuścić masz Spartę — i ten dom — i w drogę
Natychmiast iść — i z Grecyi poprzez morza piany
Z Pryamidą popłynąć pod Ilionu ściany!


HELENA.

Cudzoziemcze, gdyby już twe zuchwałe nogi
Nie przeszły przez Atryda zamku święte progi —
Gdybyś nie był mym gościem — i gdyby bogowie —
Obelgi nie więzili w czci pobożnej słowie:

Nierozumny, natychmiast musiałbyś odjechać
Spartę, Helenę, dom ten — i wszelkiej zaniechać
Mowy! Lecz gościa każą uczcić prawa boże!
Nie nadarmo płynąłeś przez szerokie morze,
Przez wichry szalejące i pustyń opary:
Pójdź — uczta już gotowa — lśnią złocone czary —
Posil się. — Ale jutro o świtaniu złotem —
Na rodzinny brzeg Ksantu wyruszysz z powrotem!


IV.
DEMODOK, PÓŁCHÓR KOBIET, PÓŁCHÓR MĘŻCZYZN.
CHÓR KOBIET.

Bogi — oddalcie zgrozę od królowej duszy —
Skończyła-ż się pogoda? Czy nas zima głuszy?
Drżę i w źrenicach moich łzami przepełnionych
Widzę — straszne cierpienia dni nieurodzonych.
Powiedz nam, mądry starcze, kochanku harmonii,
Drogi uczniu dziewięciu opiekunek Jonii,
Mów, Demodoku, święty przyjacielu bogów —
Czy wdal od naszych niebios, od Hellady progów —
Aby nas w czarnej smutku pogrążyć czeluści —
Helena — kłamiąc sobie — dom ojców opuści?


DEMODOK.

Sprawiedliwi bogowie, ludzkich losów sędzie,
Wiedzą, czy jutro złote czy też chmurne będzie:

Pod twą, stopą rozkwitają!
Witaj, o żyzna młodości!
Ręce twe świat otaczają
Słodkim całunkiem miłości. —


DEMODOK.

Błogosławiony młodzian surowy — spokojny,
Który ze czcią pobożną wielbi cnotę męską:
Lepiej, niż wojak spiżem i żelazem zbrojny,
Czysty duch jego mądrość pozyszcze zwycięską.
Mirt na skroń mu ozdobą zdaje się niegodną,
Jońskich róż on nie zrywał na rozkoszy błoniach:
Ale usta ma szczere i twarz ma pogodną,
A włócznia Aresowa dźwięczy w jego dłoniach.
W męskich trudach upływa jego żywot czynny,
A gdy go cudzoziemiec przyjmie u ogniska,
Ołtarza jego chaty nie skala gościnnej,
Szanując dom, gdzie ręce gospodarz mu ściska.
Potem lata pochylą kark jego niezłomny,
Ale starość szanowna wzrok mu uszlachetnia:
Może umrzeć, komu tak lat minęła setnia —
Był mędrcem i przykładem ludzkości potomnej!


CHÓR KOBIET.

O dziewicza Pallado! piękna i surowa,
Niechaj mię od miłości twoja dłoń zachowa.
Niechaj w domu Heleny, w czystości dziewiczej
Uniknę pocałowań okrutnej goryczy!
Pod tarczą twą, najmędrsza nad wszystkie boginie —
Niech od złych tchnień swobodna — młodość ma przeminie.


CHÓR MĘŻCZYZN.

Bogini, z srebrnej morza fali urodzona,
Której uśmiech osusza płacz ludzkiego łona —
Afrodyto, u nóg twych leży ziemia cała.
Matko żądz i Erosa i Hymenu! Chwała!
Mirtem uwieńcz me skronie — i niech hymn bez końca —
Szczęśliwych mych przeznaczeń — nigdy nie zamąca!


DEMODOK.

Pragnienie jest kłamliwe, radość niestateczna:
Tyś tylko nieodmienna, o mądrości wieczna.
Minie czas — zieleń mirtu na czole nam zwiędnie,
Ale radość poważna, jaką ty bezbłędnie —
Dajesz nam — niby góra w morzu pogrążona —
Trwa — na wstrząśnienia fali — nigdy niewzruszona!


CHÓR MĘŻCZYZN.

Niebo wam ochłodziły tchnienia Boreasza.
O ileż jest piękniejszą oczom Troja nasza!
Do Frygii za Heleną popłyńcie, o panny,
Gdzie Jakchos wiedzie orgii pochód nieustanny,
Gdzie Cybela, o czole pełnem mocy dzikiej,
Na grzbiecie lwów, co czarne pożerają byki —
Złocistego Paktolu mieszkanka czcigodna —
Ziemię naszą użyźnia, jako macierz płodna.


CHÓR DZIEWIC.

O zielony Tajgecie, o zórz greckich łuny!
Bogi Pelopsa, pani naszej opiekuny —

O, wiatry, co wiejecie tchnieńmi łagodnemi —
Po kwiecistych dolinach naszej drogiej ziemi —
I wy, miłości boga świadki wiekuiste —
Ozdobo ziemi, fale Euroty przeczyste!


DEMODOK.

Cudzoziemcy, napróżno ułudnemi słowy
Pieścicie uszy dziewic i ich rozum zdrowy.
Dość! Dzięki złóżmy bogom, twórcom przeznaczenia —
Duch nasz się do Hellady przywiązał imienia —
A nieśmiertelna ziemia, gdzie śpią nasze dziady —
Zbyt nam droga i piękna — ta ziemie Hellady!
Wiatry jałowy pył twój uniosą, Ilionie —
A Grecya nieśmiertelnym promieniem zapłonie!


V.
HELENA, PARYS, DEMODOK, CHÓR KOBIET, CHÓR MĘŻCZYZN.
HELENA.

Smakowały twe usta i wina i chleba —
Pryamido! Tak zwyczaj każe z woli nieba.
Gościnności jam święte zachowała prawo.
Ale złocąc już Sparty szczyty mgłą jaskrawą —
Jutrznia różanym wieńcem potrząsa w lazurze,
Gwiazda na widnokręgu chyli czoło w chmurze,
A w Eurotasie srebrnym łódź twa wykąpana —

Na fali się porusza, wiatrem kołysana.
Idź! Niech cię Zeus prowadzi — i niech morskie bogi
Pogodnemi gwiazdami oświecą ci drogi.
Znów ujrzysz Idę, w sosen odzianą zielenie
I bystre w ich cigęzi skaczące jelenie,
I Ksant ze Simoisem — rzek srebrzystych dwoje
I siwych twych rodziców — i twą sławna Troję!
Szczęsny, kto nie obarczon grzechem, łzy tkliwemi
Znajome wita niebo na rodzinnej ziemi!


PARYS.

Słuchaj mię, Tyndarówno, córo znakomita
Ledy! Na wzgórzu Idy biała Afrodyta
Zdumionym moim oczom świetlna, obnażona,
Mniej cudna się wydała w obłoku zjawiona.
Czyś ty nie Eufrozyna o promiennej głowie,
O której marzą ludzie, którą czczą bogowie?
Albo jasna Aglae, której oko czyste
Wlewa w człowiecze serca światło uroczyste?
Włosy twe lśnią jak zorza, a twe oko płonie
Tak, że gną się kolana i puls bije w łonie.
Stopy twe pewno w boskich żyły niegdyś światach:
Dziewice naszej Frygii w rozwiązanych szatach,
Gwiazdy, co drżą przed złota powstającą zorzą —
Z zazdrością i podziwem przed tobą się korzą.
Pójdź! Afrodyta żąda, bym do Troi świętej,
Z dumą uniósł tę zdobycz, ten mój skarb zaklęty!
Ona sama, o pani, szczodrą swą pomocą
Kierowała mych łodzi bieg — i dniem i nocą.


HELENA.

O wy, Zeusowe syny, piękne Dyoskury,
Co świętego Olimpu oświetlacie góry,
Coście niegdyś boskiego zwalczyli barana,
Chwało Grecyi, mych braci dwójco ukochana,
Przyjaciele dziecinnych dni mego żywota —
Słuchajcie, w waszą siostrę jak wali sromota!
Ty zaś, czysta Pallado, hymenu królowo,
Co masz gałąź oliwną i włócznię spiżową —
Patrz, jak mię to spojrzenie przenika i pali —
Twoja moc niech odemnie te widma oddali —
I pokrzep moje serce śród niebezpieczeństwa?


CHÓR KOBIET.

Bogi, niech obcy idzie precz z naszego księztwa!


PARYS.

Heleno, najpiękniejsza z wszystkich niewiast ziemi —
Serce me drga żądzami nienasyconemi.


HELENA.

Ja nie opuszczę Sparty, matki dzielnych synów
Ani rzeki rodzinnej — ani jej wawrzynów —
Ni dolin naszych wiosek, strojnych w winogrona —
Gdzie jeszcze towarzyszek moich tańczą grona,
Ani domu Atrydy, ani jego łoża!
Ty nie lżyj mię, Parysie — i uchodź za morza —
Na szerokim okręcie — po falach przejrzystych —

Uchodź! Nie trwóż dni moich spokojnych i czystych.
Szczęsny, jeżeli Zeus, słusznie rozgniewany,
Nie pomści tej gościny przez ciebie skalanej.
Uchodź, mówię. Czas wielki. Na egejskiej fali —
Krzyk greków i Heleny, usłyszawszy zdali —
Atryd już ku nam dąży po morskiej równinie —
Uchodź — lub gdy się spóźnisz, dusza twoja zginie!


PARYS.

W róże strojna popłynie moja łódź trójwiosła —
Moja będziesz, niewiasto pięknai wyniosła.
Bogi mi obiecały: głos bogów nie szydzi.


HELENA.

Cudzoziemcze, Helena ciebie nienawidzi!
Klnę się, głos twój mi wstrętny, widok twój złowrogi —
Pomóżcie mej słabości, sprawiedliwe bogi!
Ojcze mój, wielki Zeusie, błagam cię! Jeżeli
Czciłam cię, najgorętsza zawsze z twych czcicieli —
I jak wierna małżonka i matka cnotliwa,
Unikałam Erosa zdradnego przędziwa —
Wspomnij Ledę, o święty jej kochanku boski,
Ojcze mój — i ukołysz mego ducha troski:
I pozwól, by pod tarczą Pallady w swym domu,
Atryd był jeszcze dumny z Heleny bez sromu.
O Zeusie, mój małżonka, córko moja, cnoto,
Brońcie wy moje serce targane zgryzotą —
Uspokójcie ten ogień w łonie mem rozżarty —
Nienawidzę ja fryga kapłana Astarty,
Gościa o chytrem sercu, o mowie złowrogiej.

Nienawidzę... Lecz niechaj odjeżdża, o bogi!
Ja kocham go — nadarmo usta moje przeczą —
Kocham — i tą okropną raduję się rzeczą!


CHÓR KOBIET.

O królowo, twa boleść trawi mię żałobą.


CHÓR MĘŻCZYZN.

Tryumfujesz, Erosie — i Parys wraz z tobą!


CHÓR KOBIET.

Erosie, szczędź Helenę lub mnie uderz za nią!


CHÓR MĘŻCZYZN.

Erosie — czuwaj — przełam tę oporną panią.


CHÓR KOBIET.

Afrodyta i Pallas — o boje straszliwe —
Walczą dziś o Heleny serce nieszczęśliwe.


HELENA.

Nie przestaniecież, Losy, bez litości żadnej
Na zło prowadzić ludzi — w swojej woli zdradnej!


CHÓR MĘŻCZYZN.

Łzy — opór — walki — gniewy twe bezużyteczne.
Potężniejsze od ciebie są bogi odwieczne!


DEMODOK.

Ty, przez kogo ziemia żyzna
Od okrutnych jęczy cierpień —
O Erosie, władco nieba,
O Erosie, władco świata!
Po za fale burzą wzdęte —
Po za szczyty gór śnieżyste —
Po za kwietne pól równiny,
Kędy nimfy miłe bogom
Żyją w pląsach i śpiewaniu —
Ty dotykasz wszystkich brzegów!
Prześladujesz w dzikich lasach
Szybkonogie Artemidy!
Ty zakłócasz spokój mędrców
I z ich czoła wieńce zdzierasz.
Toć małżonka z czystem sercem
Śród milczenia nocy czuje,
Jak się duch twój cudzołożny
W jej samotne wślizga łoże —
I tak marzy gorejąca!
Każdy ziemi syn śmiertelny
Od twych grotów cierpi wiecznie —
I wylewa łzy rozpaczy!
Nigdy szał twój nie zagasa,
Nigdy skrzydeł nie zamykasz —
I w najwyższem bijesz niebie —
Ciosem pewnym i promiennym
W nieśmiertelne bogi drżące —
I królując na eterze,
Tyś jest panem praw wieczystych.
Ty, przez kogo ziemia żyzną

Od okrutnych jęczy cierpień
O Erosie, władco nieba,
O Erosie, władco świata!


PARYS.

Czuwaj nademną, słodki boże! Czyż należy
Czekać mi, póki zima głowę mą uśnieży —
I na zawsze mi róże ogniste rozproszy?
Czarodziejski nektarze, napoju rozkoszy,
Czaro ognia, odrodzeń żądzo gorejąca —
Twoja moc Olimp cały do duszy nam strąca.


HELENA.

Szczęsna, która żyć może i umierać może
Tam, gdzie jej oczy pierwszą obaczyły zorzę —
I która, jako licznych rodzicielka dzieci,
Chwalebnie w ich pamięci zza mogiły świeci.
Lecz czym już nie Helena? Słuchaj mię, przeklęty —
Atryd jest moim mężem — to dom jego święty.
Uchodź — milcz! Ja tak każę. Lecz usta niemieją,
Upadam. — Idź, powiadam! Siły moje mdleją —
Serce mi bić przestaje — i już przed mem okiem —
Czarny Styks zamogilnym wije się potokiem!


CHÓR KOBIET.

O Zeusie — ty dopomóż twej nieszczęsnej córze —
O Pallado, w wysokim władnąca lazurze,
Przybądź — i na promienne otwórz firmamenty
Martwe oczy Heleny! O, ty dniu przeklęty,
Nienawistny dniu jęków, łez i rumowiska!


Spójrz, Frygu, córę Zeusa jaki ból uciska.
Płaczmy — i niechaj gród nasz strasznemi okrzyki
Napełnia dzieci, starce, młódź i wojowniki!
Czyż ma umrzeć Helena złotogłowa? Czyli
Bogowie, o Atrydo, w twój dom uderzyli?


PARYS.

Heleno, wróć do życia! Zlituj się nademną —
Jam twój gniew spowodował — i bojaźń tajemną —
I, zburzywszy spokojną izb twoich pogodę —
Obraziłem cię — mam więc nienawiść w nagrodę —
Lecz Wenus moje kroki wiodła, o królowo,
Żałuj mię, córo Ledy — i nie karz surowo!
Im wyższa mi twa piękność — słodsza twa obecność —
Tembardziej, w czci głębokiej, czuję swoją niecność.
Wybacz, wracam do Troi, przez morze ogromne —
I bogom nieposłuszny odjadę, zapomnę!
Szczęsny, jeśli przez litość, gdy wpłynę na morze
Jeden dzień w swej pamięci przechowasz mię może.
Uchodźmy! Łza mi w oczach — gorszą falą stanie
Heleno — przyjm ostatnie moje pożegnanie.
Czczę i kocham cię! Żegnaj, chwało Grecyi świetną.


HELENA.

Boski gościu, zaiste dusza twa szlachetna.
Szczęśliwym bądź! Ja dzięki składam twym zamiarom
Żeś w swej młodej mądrości — kres położył marom.
Godnyś bogów, zkąd idzie twój ród starożytny,
A zwalczyć siebie — czyn to bohatersko-szczytny.


VI.
HELENA. DEMODOK. CHÓR KOBIET
CHÓR. — STROFA.

Ty, coś jest wszechświata czarem,
Ziemio, niezwyciężonej Pallady dziewiczej
Głoś hymn weselnej słodyczy —
Wzrusz Olimp cały świętej muzyki twej gwarem!
Grecyo, ty ziemio święta, ty ziemio wspaniała,
Ojczyzno, już widziałam, jak bladła twa chwała:
Lecz wielki Zeus osłonił chmurną dnia pochyłość
I ciche dłonie Pallady
Zwyciężyły Erosa, co już rzucał jady:
Mądrość zwyciężyła miłość!


ANTISTROFA.

Bogi żeglarzom życzliwe,
O słodkie Eolidy, zawiejcie w pogodzie
I popchnijcie nasze łodzie
Poprzez fale błękitne i piany cierpliwe...
Powróć do domu dziadów, o Atreja synie,
Gdzie wczesnych dni ci szereg jak fala popłynie...
Córo Ledy, na którą wzrokiem opiekunki
Dziewicza Pallas spoziera —
Helena, o Atrydo, ramiona otwiera
Na słodkie twe pocałunki!


EPODOS.

Promienie słońca rodzinne —
Najcudniejszemi blaski złoćcie nieba stropy!
O nimfy bosonogie weselnemi stopy —
Poskoczcie w pląsy niewinne!
Demodoku, radosne śpiewaj nam melopy.
Pod dźwiękiem złotej liry, w długich, białych szatach —
W wieńcach laurowych i kwiatach —
Spartanki, przed ołtarzem bogów stańcie zgięte:
Niech zdrój jagnięcia krwi czystej,
Niechaj wonne kadzidło, głos chóru srebrzysty —
Uderzą w Olimp wieczysty,
By radować bogi święte!


DEMODOK.

Zakończcie wasze pieśni, niewinne dziewice —
Oto smutny niepokój i dziwne tęsknice.
Owionęły Heleny pobladłe oblicze...
W milczeniu więc jej troski czcijcie tajemnicze.
Drobne, lekkie żałości waszych dni kwiecistych
Rychło się rozpływają w obłokach przejrzystych.
A wasze słodkie łzy — są Nocy łzom podobne,
Któremi wszystkie kwiaty rankiem lśnią ozdobne.
Łatwo się rodzą, łatwiej jeszcze mrą. Jak rosa,
Jest wasz ból! Schnie, gdy słońce wejdzie na niebiosa.
Ale serce, przez które przeszły gniewne bogi,
Długo przechowa ranę swej boleści srogiej —
I z lubością ten obraz bezustanny goni
I z oczu łzy rozpaczy niewygasłej roni...


HELENA.

Starcze, niepokój we mnie gore tajemniczy.
Nędzne me serce, pełne troski i goryczy.
Rzekłeś w sercu mem rana. Jam słaba, niegodna.
Bogi każą, mi wypić czarę hańby do dna...
Przyznaję i powiadam, jak widzisz, w rumieńcu,
Przyznaję, że mi tęskno po obcym młodzieńcu...
Jego męskiej postaci wdzięki nieprzeparte —
Dotąd jeszcze w mem oku stoją niezatarte.
Kocham go, o Erosie — oto twe zabawy —
Mów, że mój mąż szlachetny i że godzien sławy,
Starcze! i że zapewne w duszy mej zepsutej
Jakiś sen zapanował chmurami osnuty..
Mów, że Atryd mię kocha i że w tym momencie
Płynie ku mnie po morza burzliwym odmęcie;
Że mnie powierzył życia swego cześć — i że go
Kocham! O zgrozo! Plemię ty bohaterskiego
Atreusza! Ananke! Dnia straszne promienie,
Wy żarzące zbrodniczej miłości płomienie —
Napróżno! Przy nim serce me weselem dysze —
On mą chwałę unosi i dni moich ciszę...


DEMODOK.

Bogowie, w których łonie wszechpoczątki leżą —
Stosownie do serc naszych mocy — zło nam mierzą!
I w działach — jakie dają przeróżnemi losy —
Najlepszym wymierzają najmocniejsze ciosy!
Pewni, że każdy człowiek cnotą swoją zbrojny,
Nigdy niezwyciężony, zawsze jest spokojny...
Precz odepchnijcie gościa, tęgie mury Sparty,

Co was lży. — Niechaj płynie, ręką bogów wsparty!
I niech dni przyszłe, oczom moim objawione
W słońcu — znikną jak cienie nocy rozemglone!


HELENA.

Powiedz ty, powierniku bogów nienawiści,
Jak się dla mnie ich ciosów wszechpotęga ziści?


DEMODOK.

Niechaj bogi działają. Próżna wszelka mowa,
Niechaj Zeus, niechaj Pallas dni twoje zachowa.
I niech surowa mądrość i niech pokój boży
Serce twoje sprowadzi z smutku i bezdroży...
Słodycz cicha, pogodna miłości cnotliwej
Do twej duszy wzburzonej wleje pokój żywy.
Tak na ciemnem sklepieniu, kiedy wyją burze
Wzrok Heliosa ustąpić każe ciemnej chmurze.


HELENA.

Ojcze, mądrość twa wielka. Głowę osiwiałą
Niech ci słońce uwieńczy nieśmiertelną chwałą.
Zawsze będę słuchała życzliwie i wdzięcznie
Mądrych rad, które z ust twych płyną mi tak dźwięcznie.
A wy siostry Heleny, strojne w kwiatów wieńce —
Śpiewajcie! Niechaj usnę przy waszej piosence.
Ja lubię pieśni wasze, które tchną pokojem
Ą wasz uśmiech rozpędza mrok na czole mojem.


CHÓR KOBIET.

Oparty na swym rudlu, dzierżąc léjce w ręku,
Helios pędzi po niebie w swym promiennym wozie —
I głuszy w rączym pędzie — echo ludzi jęku,
Który huczy w nocy grozie!
Ciche bory są pełne milczenia uroku:
Czyste źródło, co z skały wypływało łzawo,
Łączy teraz westchnienia srebrnych fal potoku
Z kwietną, zieloną murawą
O boska Artemido, ty leśna dziewico,
Przybądź! Oto godzina dla swojej kąpieli
Niema śmiertelnych! popłyń przeczystą krynicą,
By ludzie cię nie ujrzeli..
Myśliwskie panny, nimfy, śpieszcie się! Przędziwa
Rozwiążcie białych szat jej, tkanych boskiem krosnem!
Patrzcie, jak ta głęboka, leśna gąszcz ją skrywa
Przed bogów okiem zazdrosnem.
I drżąca toń dziewiczą przyjęła boginię —
I słodkim swym uściskiem pieści czyste łono —
A wokół niej promiennie i radośnie płynie
Niepokalanych nimf grono!
Lecz jakież to westchnienie słychać w gaju bliskim:
Czy to jaka zbłąkana nimfa bojaźliwa —
Czy Egipan szyderczy, czyli za uściskiem
Stęskniony faun się odzywa?
To ty, Arysteido, myśliwcze molosski,
Uchwyciłeś Artemis w jej śnieżystej bieli,
Kiedy nagość swą kryła śród nimf rzeszy boskiej,
W srebrnej porannej kąpieli!
Uchodź, o bezrozumny! Bo gniewna Artemi
Widzi ciebie i staje ponad wód krynice —

I uderza w twe czoło falami srebrnemi
A w oczach jej błyskawice!
Dwuróg, czarny jak chmura — urósł nad jej skronie —
Ty — uciekasz gajami, jako jeleń gniady —
Niewierne psy, zmamione przez krwi koźlej wonie —
Węszą za twojemi ślady.
Nieszczęsny, nigdy więcej w ukochane bory
Nie powrócisz — na łowy dzierżąc łuk napięty!
Bogowie są okrutni! Kiedy ziemskie twory
Cierpią — ich duch jest zamknięty!


HELENA.

Bogowie są okrutni! O dni moje dawne,
Pocałunki mej matki! O chwile zabawne,
Kiedym pieszczone dziecię — igrała ze śmiechem,
Wspomnienia, które kocham i hańbię mym grzechem —
Żegnajcie! Czarna chmura między mną i wami
Stanęła — i mą duszę jak żałoba plami.
Żegnaj mi, święty domie Atryda mężnego,
Czyste rozkosze łoża błogosławionego
I ty mądrej Pallady ołtarzu gościnny,
Gdziem paliła kadzidło śród uczty rodzinnej,
Grodzie Tyndara! Srebrne rzeki mej krawędzie,
Gdzie białośnieżnem stadem toczą się łabędzie,
Płyną — i niby Jowisz, opuszczając wody,
W cieniu trzcin gonią białe Najad chorowody!
Żegnaj, góro Tajgetu, pieczary, doliny,
Gdzie pieśni moich dziewic weselnej drużyny
Na świeżych traw murawie, między barwne kwiecie.
Kołysały mię do snu! Mój rodzinny świecie,
Ziemia, gdziem życia pierwsze oglądała świty,
Świadku mej cnoty, dzisiaj na wieki rozbitej,

O Grecyo, wykąpana w mórz błękitnych pianie,
Helena ci ostatnie daje pożegnanie!
Niezwyciężony płomień w żyłach moich pali
Występną krew! Napróżno, choćby najzuchwalej
Opierać się! O bogi, próżne łzy, wyrzuty —
Pójdź Parysie, do Troi nieś mię w spiż zakutej!
Dokończ zwycięztw, Erosie! Jam jak łódź bezsterna!
A ty, Jowisza córo — strażniczko niewierna,
Pallado, coś zdradziła mię! żałobne bogi,
Którzyście mi wybrali ten dzień hańby srogiej
I pchacie mię w ramiona miłości nieczystej —
Na Styks, rzekę podziemną, na Hades ognisty —
Na Niobe — na Tantala — na Atreja krwawą
Ucztę! Na Persefonę! Na Anankę łzawą!
Na wszystkie męki, bóle, rozpacze, Erynie,
Bogi okrutne, głuche bogi i boginie —
Odpycham was! Wróć! Kocham, czekam cię, Parysie!


DEMODOK.

Niech co szybciej uchodzi! Zła mara ci śni się —
Oto już go po falach niesie Bóg łaskawy —
Oto znikły już ślady jego czarnej nawy!


HELENA.

Eros łono me pali! Ha, umieram prawie —
Demodoku, nad Eurot śpiesz — i w głośnej wrzawie
Okrzycz nad brzegiem rzeki... Powstrzymaj bieg łodzi —
Mów, że kocham, że czekam go.. że, niech przychodzi!


DEMODOK.

Na mężnego Atrydę, na Hellady sławę —
Niechaj raczej mściwego Zeusa gromy krwawe
Moją głowę występna w proch obrócą podły,
Zanim, Heleno, miałbym wysłuchać twej modły.


CHÓR KOBIET.

O nieszczęsna, jakież to myśli są w Helenie?


HELENA.

Dziewice, łzy otrzyjcie! Tak chce przeznaczenie.
Walczyć z prawem potężnem napróżna odwaga,
O, ciężką jest na sercu mem leżąca waga.
Gorzkie łzy, które oczy moje błędne ronią....
Ale bogi tak każą. Oni mię nad tonią
Postawili bezdenną. Cokolwiek się stanie,
Pójdę tam, gdzie me losy kierują niebianie!
Chwałę mą, cześć mą, cnotę — wszystko, com w kolebce
Czciła, co ludziom święte — wszystko to podepcę —
Precz wstyd, a gdy śmierć znak mi wyryje na czole,
Rzeknę: o bogi waszą dopełniłam wolę!


VII.
PARYS.

Pójdź, moi towarzysze do drogi gotowi,
Wstrzymali się, posłuszni twemu okrzykowi...


HELENA.

Bogi mię wysłuchały!


DEMODOK.

Ty, przysłany z Hada,
Pryamido — i czynem splamiona haniebnym,
Zdradna żono, słuchajcie! Na trójnogu srebrnym
W Laryssie bóg, co cześć dlań Likoreja chowa,
Dał mi niegdyś usłyszeć swe prorocze słowa!
Młody jeszcze, lecz pełny już pobożnych ćwiczeń,
Wsłuchiwałem się w tajne dźwięki boskich życzeń.
I wielki Feb prowadził moje kroki trwożne
Na Pieryd ukochanych wierzchowiska zbożne.
Oczom mym powierzając dni nieurodzone,
Bóg mi objawił wasze losy pohańbione.
Niewolnico Erosa, twe i twe — Parysie!


PARYS.

Nie słuchać mam że bogów! Bóg za opór mści się.
Starcze! ognie opadłe z Heliosa wozu,
Nie ogrzeją Atosu białych szczytów mrozu.
Od marzeń płomienistych śnieżny wiek cię chroni —
I nigdy już w twem serca ogień nie zapłonie.


DEMODOK.

O młodzieńcze, najmilsi są mocarzom boskim
Ci, co żyją spokojnie dachem ojcowskim.
Ci, co dążąc surową drogą prostej cnoty,

U tej czystej krynicy gaszą swe tęsknoty,
Ty zaś, o córko moja, ty, którą kochali
I uwielbiali wszyscy, dziecię władcy fali —
Córo Ledy, posłuchaj... Dziecinne me lata —
Tchnienie zim śnieżnobiałem pokryciem oplata.
Żyłem długo. Znam jutro, jakie zawsze czeka
Jednogodzinne szały i żądze człowieka.
O żono Menelaja — Demodok cię błaga —
Pomnij, krzywoprzysiężna! Pallas cię wysmaga.


CHÓR KOBIET.

Heleno, najpiękniejsza pośród niewiast ziemi,
Ściskamy twe kolana rękami drżącemi!


HELENA.

Dość! Jam boskim Erosa posłuszna płomieniom.
Unieś mię, o Parysie, ku morza strumieniom.
Oto zapłonął Helios o ognistem oku —
Żegnajcie, dziewy Sparty! Żegnaj, Demodoku!


CHÓR KOBIET.

Zatrzymaj się, Heleno, nieszczęsna, szalona
Twoja cześć — moja boleść... Ach, dusza ma kona!
Ona uchodzi! Oto na trójwiosłej łodzi —
Znika w porcie kamiennym... Uchodzi, uchodzi!...
Upadnijcie, złamane, starożytne mury —
Zachwiej się, o Lakono od hańby twej córy.


DEMODOK.

Stało się! Od ich wioseł piana wód się bieli —
Ale nad nimi czuwa — wzrok bogów mścicieli!


CHÓR KOBIET.
STROFA.

Boscy bracia Heleny, promienne Dyoskury,
Którzy nam jaśniejecie śród nocy ponurej —
Na mórz wielkich widnokręgach,
Blask swój ukryjcie za chmury
Nawie tej, która płynie po mórz sinych wstęgach...
Rzućcie ponurej nocy zasłony wieczyste —
Piękne gwiazdy — wy, króle nad rzesze gwiaździste,
Przez Olimpu szczyty łzawe —
Rzućcie mrok — na te czyny splamione, nieczyste...
Helena opuściła kraj swój — cnotę — sławę!


ANTISTROFA.

Jako róża pod mroźnem tchnieniem Boreasza —
Kiedy zamiera wiosna, co jej liście zrasza
Po chwili pada i więdnie —
Tak zapłacze młodość nasza,
Że dni słoneczne tak się zakończyły błędnie.
Mchy Tajgetu — wy dolin naszych cudne kwiaty,
Zasłuchane w naszym śpiewie —
Wy, które tak kochała Helena przed laty,
Zwiędnijcie, ona Bogów odrzuciła w gniewie!


EPODOS.

Do pustego zamczyska, szlachetny Atrydo,
Przez fale morza burzliwe —
Nie śpiesz! Niechaj twe nawy zwolna — zwolna idą —
Nie obaczysz swej żony. Pokryła ohydą,
Dni twego życia szczęśliwe!
Rycerzu — jak niewiasta łzy lej boleściwe —
Córa Ledy, śród rzecznej zrodzona głębiny —
Na nasze łzy nieczuła, niepomna swej cześci —
Opuszcza Grecyi krainy
I róż wieńcami się pieści,
Drwiąc z naszej wielkiej boleści!


DEMODOK.

O Febie — Apollonie! Z twoich ust jak słońce —
Płynie prawda, co duchy pokrzepia wątpiące —
Królu muz, piewco lasów i gór niebotycznych,
Władco złotego łuku i tchnień poetycznych,
Panie świętej Laryssy, pogromco Pytona:
Niech wyschnie oceanów fala niezgłębiona,
Niech eter nietykalny, zkąd twój wóz promienny
Ludziom i bogom światła niesie zdrój niezmienny,
Zapadnie się. Niech Hada ponure płomienie
Pochłoną świat w żałoby wiekuiste cienie —
Jeżelim kiedy zdradził cię — nie słuchał ciebie —
Jeślim zwątpił w moc twoją, Apollonie Febie!
Syny Hellady, dumne, mężne wojowniki,
Napełnijcie, jak gromem, swojemi okrzyki
Szczyt Olimpu — i ziemię szerokiej Hellady,

I góry i doliny, gdzie śpią, wasze dziady...
Od dzikiego Epiru po Egejskie fale —
Wstańcie — ojczyznę pomścić shańbioną, w swej chwale —
Podnieście wojownicy dłonią swą orężną
Mężobójczy miecz ostry i włócznię potężną...
Krzycz, Argosie niezłomny, Ateny i Sparto —
Pokryjcie wielkie morze flotą nieodpartą —
A wy, króle Hellady, unieście po fali
Ogień, co na proch wieczny grób Ilionu spali!


CHÓR KOBIET.
STROFA.

Kiedy dziewica mirtem Erosa upięta —
W białej przeczystej sukience,
Przed ołtarzem Hymenu staje uśmiechnięta:
Charyty, kołem tańcząc, wiodą ją za ręce,
Tam gdzie ślubna pieśń brzmi święta!
Radość napełnia światłem serce jej niewinne,
A małżonek jej modły bogom śle dziękczynne.


ANTISTROFA.

Aureolą radości lśnią kochanków skronie.
Wkoło róż jaśnieją wieńce,
Śmiechy dźwięczą w weselnem ucztującem gronie,
Czar zatrzymuje gości tam, gdzie oblubieńce
Lśnią białych kwiatów koronie.
Cześć ci ty, który życie zmieniasz w upojenie,
Boski barcie Erosa, Hemenie, Hymenie!


EPODOS.

Lecz, o święta czystości, ty czcigodna szato —
Biada temu, o biada, co białość twą skala —
Niech zginie zato, niech zato
Bezlitosna Erynia mściwą swą zapłatą —
Na wieki mu w Hadesie męki porozpala!
Biada małżonce niewiernej,
Co rzuca domowe progi —
Źródło hańby — i klęski — i wojny krwiożernej —
Ciężar dla ziemi złowrogi!
Ukarzcie ją, mściciele, groźne, czarne bogi!



TEODOR de BANVILLE.

POCAŁUNEK.
Komedya w I akcie.
OSOBY:
PIERROT, URGELA.
Scena w lesie Viroflay za naszych czasów. Teatr przedstawia zacisze leśne, tajemnicze i romantyczne. Bujna zieleń roztacza się naokoło: Drzewa stare i wielkie; tu i owdzie krzaki. Na lewo od widzów pień drzewa, przewrócony, mchem porosły, przez dziwną sztukę kapryśnej natury tworzy rodzaj sofy. Na niebie jutrznia; słońce wschodzi powoli.
Wchodzi Urgela, złamana, zgięta, odziana ciemną, połataną kapotą. Włosy długie i siwe, w rzadkich warkoczach upadają jej na piersi. Ma sto lat, jak Guanhamara.
URGELA.

Zaklęcie me, naprawdę, trwa zbyt długie czasy!
Ach, czyż nigdy nie wrócą mej młodości krasy?

Płaczę, gdy myślę nad tem, jaki mój ratunek:
Niewinnego młodzieńca pierwszy pocałunek,
Co nigdy nie całował przede mną nikogo:
Dziś czar ten ma się rozwiać! O nieznana trwogo!
Jeszcze tylko godzina! Ach, drżę i w tęsknocie
Czekam mego wybawcy. Czy to ty, Pierrocie?
Z tych białych szat, któremi stroi się to dziecię,
Sądzę, że w jeno sercu kwitnie lilii kwiecie.
Ukryjmy się. Ach czuję, jak nadzieja wnika
W moje serce!

Kryje się za drzewami. Wchodzi Pierrot, bardzo młody i bardzo niewinny. Niesie w ręku ładny koszyczek z sitowia, czysto nakryty białą serwetką.
PIERROT.

Włożyłem do tego koszyka
Szynkę z butelką wina... na królewskie gody,
Wyciśniętego z czarnej, soczystej jagody!
Takie jedynie wino pijać mam w zwyczaju.
Urządzę sobie ucztę wspaniałą w tym gaju!
Lecz pić samemu! Smutne przepędzanie czasu.
Przezorniem wziął dwie szklanki, gdy szedłem do lasu.
Pić samemu! To brzydko — ja się tego boję!

URGELA.
(Ukazując się widzom, niewidziana od Pierrota.).

Uspokój się, Pierrotku, będziemy we dwoje.

PIERROT.

Wypiję was, czerwone soki win dojrzałych,
Śród zapachu fijołków i konwalij białych!

URGELA.

Dobrze.

PIERROT.

Lecz naprzód, by się ustrzedz od złodziei,
Bądźmy przezorni. Skarby te ukryjmy w kniei,
Pod jaką skałą, gromem straszliwie rozdartą.

(Wychodzi. Urgela wchodzi.)
URGELA.

Idź, Pierrot. Teraz dla mnie scena jest otwartą.

(Urgela wychodzi. Pierrot wraca bez koszyka).
PIERROT.

Znalazłem już. Kryjówka moja nader miła.
A teraz, kogokolwiek niebo mi tu zsyła,
Brunecie czy blondynie, damo, kawalerze,
Przybywajcie! Na ucztę zapraszam was szczerze.
W tej godzinie pogodnej, kiedy jutrznia świta,
Pić będę nawet z dyabłem, jeśli tu zawita.

(Spojrzawszy na prawo w kulisy.)

Lecz cóż to? Widzę jakąś osobę dojrzałą,
Tam, kędy szemrze strumień pod spadzistą skałą.
Ha, czem będzie na starość, nikt nie wie, gdy młody:
Jakże chuda! A nos jej dotyka się brody!
Biedaczka, ledwie chodzi! Kuleje i kwęka,
Jak szczep winny pogięta, niby tyczka cienka.
Sto zim, sto wiosen pewnie nad jej głową mija,
Jak z gałązki leszczyny wystrugała kija.
Kto wie, jaka to była gołąbka za młodu!

(Urgela występuje, chwiejna, oparta na kiju. Pierrot zbliża się do niej.)

Pani, wesprzyj się na mnie.

URGELA.

Od zmęczenia, głodu
Omdlewam i upadam.

PIERROT.

A więc, proszę panię,
Siadaj. Patrz, do spoczynku wzywa to posłanie,
A gęsty liść od żarów słońca je zakrywa.
Odpocznij więc.

(Wychodzi.)
URGELA.

W tym chłopcu dusza litościwa.

(Pierrot wraca z koszykiem i przyrządza ucztę).
PIERROT.

Teraz niech pani pije i je.

URGELA.

Dobre wino!
Zaraz ci w duszę boskie jakieś ognie płyną.
Czuję, jak się odradza mego serca bicie.

PIERROT.

Tem lepiej.

URGELA.

Miły chłopcze, coś mi zbawił życie,
Kiedym już zimną kosę śmierci czuła blisko,
Powiedz mi, jak się zowiesz?

PIERROT.

Pierrot me nazwisko.

URGELA.

Czyś ty kowal?

PIERROT.

Nie, moją funkcyą urzędową
Jest być białym.

URGELA.

To ładnie, czysto, sielankowo,
Tak samo, jak tarnina lub akacyi kwiecie.

PIERROT (skromnie).

Tak, w białem mi do twarzy.

URGELA.

Jeśli chcesz, me dziecię,
Raz jeszcze mię od śmierci wybawić... O nieba!
Nie śmiem ci opowiedzieć, czego mi potrzeba.
Czy mi dasz?

PIERROT.

Jeżeli mam, to dam bez wątpienia.

URGELA.

Masz.

PIERROT.

Więc śmiało mi powiedz, jakie twe życzenia.

URGELA.

Dasz mi, drogi Pierrocie, pod klątwą przysięgi?

PIERROT (podnosząc rękę do góry.)

Niech mię karą swą dotkną najwyższe potęgi,
Jeśli, mogąc chcieć tylko, nie dam tobie, pani,
Tego, co cię z grobowej ma wyrwać otchłani
I zwrócić tobie życie i życia podniety!
I, gdyby nawet była to sztuka monety
Złotej, gdzie głowy królów lśnią koronowane,
Zapewne, ja jej nie mam, ale wydostanę!

URGELA.

Przysięgasz?

PIERROT.

I podpisem stwierdzam wobec świata.
Na siostrę moją śnieżkę i łabędzia brata
Przysięgam! Lecz mi ściślej wyraź twój rachunek.

URGELA.

Więc to czego ja pragnę, jest...

PIERROT.

Kończ...

URGELA.

Pocałunek!

PIERROT. (idąc na przód sceny, do siebie).

Pocałunek. Do licha! Jest to ciężka sprawa!
Ach, ona się nad cnotą moją naigrawa;
Ja, drżący ptak, którego szelest sukni płoszy,
Com dotąd pocałunku nie zaznał rozkoszy,
Mam więc od tej poważnej damy rozpoczynać?
Lecz dość! Trzeba być mężnym, losów nie przeklinać,
Nie szemrać. O Scewolo, waleczny Koklesie
Których imiona sława ku błękitom niesie.
Tezeuszu, coś widział piekielne bezdenie,

Wy wiecie, jak z godnością duch znosi cierpienie.
Idźmy!

URGELA (wołając).

Pierrot!

PIERROT (na stronie).

Cień, zda się, pokrył zorzę złotą.

URGELA.

Pierrot!

PIERROT (nie odwracając się).

Co?

URGELA.

A twój całus?

PIERROT (tak samo).

Hm!

URGELA.

Twój całus?

PIERROT (szybko się decydując, całuje Urgelę).

Oto!

URGELA.

Dobrze!

W tej chwili Urgela, przemieniona, ukazuje się w postaci wróżki, czarującej wdziękiem i młodością. Ma suknię barwy księżycowej, haftowaną srebrem, lśniącą od drogich kamieni i, jak niebo, ozdobioną kwiecistemi płomieniami. Pierrot, osłupiony, ogląda ją z podziwem.
PIERROT.

O nieba! jakąż ujrzałem przemianę!
Ten złoty włos, te oczy, te usta różane!
O, jak dobrze, żeś mego całusa żądała!

Lecz powiedz mi, kto jesteś, czarodziejko biała,
Królewno, strojna w perły i ognie i biele,
Gwiazdo, promieniu, kwiecie mój!

URGELA.

Wróżkę Urgelę
Masz przed sobą. Przed laty czarnoksiężnik pewny,
Za to, żem odrzuciła jego miłość, gniewny,
Uczynił mię przez zemstę okropną staruszką,
Alem się znowu piękną odrodziła wróżką.
Tak, czar ten mój złowrogi, co trwał zimy wieczne,
Już nie istnieje. Dzięki składam ci serdeczne.
Motylu, rozerwane me straszne więzienie,
Jam już jest tylko Radość, Uśmiech, Pieśń, Marzenie.
Bo w tym zielonym lesie, śród mchy i paprocie,
Twój całus mię odrodził. Żegnaj mi, Pierrocie!

PIERROT.

Więc dziękujesz mi, pani! Wielkie poświęcenie!
Zaprawdę i wysoce jego szczerość cenię.
I żegnasz mię. Tak rzekłaś, moja pani miła?
Więc skoro tylko młodość twoja powróciła,
Jedziesz? Lecz ja się śmieję z tego, moje bóstwo.
Ależ to żart, to czyste, zwyczajne oszustwo:
To jedna z tych kradzieży, co w wielkich bazarach
Luwru — kończą się zwykle na więziennych karach;
To kradzież, oczywiście premedytowana,
Za co na dom poprawy byłabyś skazana!
Żegnaj! I sądzisz, że mi wystarczy to słówko?
Jam ci dał uczciwego całusa gotówką —
Dług widoczny. I byłby również niezawodny
W wieku, gdy Eros błądził po gajach swobodny!
A gdy spłacić nie zechcesz, to w zamysłach groźnych

Uprzedzam, że wytoczę proces, poślę woźnych...
Mam prawo. Nie uciekaj — bardzo proszę. Spłata —
Zaraz. Nie odkładajmy terminu na lata!

URGELA.

Jeśli ci to wystarczy, mój miły Pierrotko,
Chętnie ci pocałunek zwrócę miarą słodką.

PIERROT.

Pocałunek! To starczyć ma psiej mojej twarzy?
Cóż uczynię, skoro mnie pani nim obdarzy?
Idź na dziką pustynię i tam dla ochłody
Jej piaski rozpalone oblej szklanką wody.
Rotszyld, co może kupić wielką Niedźwiedzicę
I któremu otwarte wszystkich giełd skarbnice.
Który wszystkich mórz złota wypija rozkosze.
Może się zadowolni, gdy mu dasz dwa grosze.
Pytaj Zoli, Daudeta — tych wielkich pisarzy,
Czy im dość pięć tysięcy sprzedać egzemplarzy.
Cukru daj dzikim wilkom, aby je oswoić,
Lecz nie mów, że całunkiem chcesz mnie uspokoić.
Gdyż od twojej przemiany taki głód w mem łonie,
Że jeden pocałunek jak kropla w niem tonie.

URGELA.

Więc czego chcesz?

PIERROT.

Daj wszystko!

URGELA.

Wybacz, jakto wszystko?

PIERROT.

Hydra żądz rozpaliła w piersi mej ognisko.
Daj mi wszystko! Daj oczy twe, usta, ramiona,
Wszystkie cuda, któremi lśnisz opromieniona,
Wszystko — i resztę. Całus tutaj to kruszyna, —
Niewinność mi ciężarem wreszcie być zaczyna.
Wszakże jestem mężczyzną, choć tylko Pierrotem.
Gdzieś jabłko musi dla mnie dojrzewać — wiem o tem.
Chcę je ugryść.

URGELA.

Co czynisz? Toż mi jest obrazą!

PIERROT.

Dotykam twojej pięknej sukni.

URGELA.

Inną razą
Pomówimy.

PIERROT.

Nie inną. O, ja dzisiaj płonę!
Te lasy są żandarmów całe pozbawione.
Patrz, ten gaik przed okiem świata nas zasłania.
A gęsta jego zieleń zagłuszy twe łkania.
Ucałuję twe usta i rączki i nóżki!
Pójdź ze mną, o najsłodsza ty nad wszystkie wróżki!
By cię posiąść, czyż znajdę kiedy lepszą chwilę?
I jeśli mam być szczery, to chcę tę idylę
W rozmaitych waryacyach wyśpiewać. Pójdź ze mną!

URGELA.

Posłuchaj. Czuję miłość ku tobie tajemną.

PIERROT.

Ach!

URGELA.

Ale rozumujmy. Mieszkam z sióstr mych rojem,
Otoczona wieczystej rozkoszy pokojem,
W czarodziejskich pałacach, strojnych w chryzoprazy,
Gdzie karmią nas marzenia, pieśni i ekstazy.
Lilia otwiera dla nas kielich swój zamknięty,
Mamy rzeki, gdzie z złotem toczą się dyamenty,
Ulatujem na skrzydłach w szlak tęczy wzorzystej,
A nocą usypiamy w jakiej perle czystej,
Którą ocienia lilia rozmarzona, biała.
Stracę wszystko, gdybym ci „tak“ odpowiedziała.

PIERROT.

Lecz wyraz ten, na który czekam, powiedz, proszę!
Precz skarby! Celem życia są szczęścia rozkosze.
Nie da ci ich dyamentów woda promienista,
Lecz boski malarz Amor, mądry kolorysta,
Lekko nam wymaluje w głębi serc obrazy,
Gdzie ujrzym lilie, gwiazdy, perły, chryzoprazy
I bardziej czarodziejskie, niźli twój, pałace.
Jedno „tak“ warto więcej, niźli „wszystko stracę!“
Pójdź do mnie!

URGELA.

Tak? a cnota!

PIERROT.

Jakiż niedorzeczny
Pretekst! Cóż to jest cnota. Sprzęt bezużyteczny.

URGELA.

Nie dla mnie. Na niewinny flirt pozwolić można,
Lecz tak z kochankiem mówić... nie! to sprawa zdrożna...
Zrywać z konwenansami jest rzeczą naganną —
Jestem wróżką i mogę jeszcze zostać panną —
I wstyd byłby to dla mnie, gdybym w sieć Amora
Wpadła naraz!

PIERROT.

O, nie jest to śmiertelna zmora!
Lecz, by nasycić żądzę, co mi pali łono,
Urgelo, zróbmy lepiej: bądź mą żoną!

URGELA.

Żoną?

PIERROT.

Poprostu.

URGELA.

Twoją żoną! Byłoby to ślicznie.

PIERROT.

Ach, kochalibyśmy się wiecznie, bezgranicznie!

URGELA.

Za towarzyszki pieszczot będziem mieć owieczki,
Co gryzłyby wesoło trawki i listeczki.

PIERROT.

A potem, nie chcąc róży jaskrawych szkarłatów,
Ja splotę ci kapelusz z białych, polnych kwiatów.

URGELA.

A ja będę pasterką.

PIERROT.

Ja będę pasterzem.

URGELA.

Będę myć białe suknie twe nad wód pobrzeżem.

PIERROT.

I będziemy podobni łabędziom, co płyną
Zwierciadlanego stawu srebrzystą głębiną.

URGELA.

Będziem biali oboje.

PIERROT.

Jako śnieżne kwiaty.

URGELA.

Jak lodowiec, gdzie tęczy barwią się pryzmaty.

PIERROT.

Biali, jak Europa, porwana przez byka.

URGELA.

Biali, jak szczyty Jungfrau, co niebios dotyka.

PIERROT.

Wszystko mi każe kochać ciebie. Z twego łona
Nieśmiertelna ma rasa wyjdzie odrodzona
I wychowamy potem bez klatek ni płotków...

URGELA (spuszczając oczy).

Stado szczerych wróbelków i małych Pierrotków.

PIERROT.

Jako rozkosz, rozkosze trzeba poznać wszystkie...

URGELA.

Będziemy czasem biegać na gościńce blizkie.

PIERROT.

Będziem podróżowali — do Saint-Cloud — nie dalej.

URGELA.

I obok gęstwin lilij będziem śnieżno-biali.

PIERROT.

Lecz gdy w tym lasku zaczniem rwać pęki czereśni,
Aby je potem spożyć, jak ptaszkowie leśni,
W pieszczocie, co do marzeń słodkich nas kołysze,
Jeśli cię wezwą siostry?..

URGELA.

Udam, że nie słyszę,
Ucieknę od nich. W leśne ukryję się cienie.

PIERROT.

Ożeńmy się. (Obejmuje ją.)

URGELA.

Co czynisz?

PIERROT.

Ależ ja się żenię!

URGELA.

Chwilkę...

PIERROT.

Jeszcze?

URGELA.

Małżeństwo cenię ja wysoce,
Mędrszej zasady w żadnej nie znajdziesz epoce.
Lecz, by jego rozkoszy użyć w zupełności,
Koniecznem jest dopełnić pewnych formalności.

PIERROT.

Jakto?

URGELA.

Trzeba przynajmniej, jak to rzecz przyjęta,
Poprosić pana mera, świadków i rejenta,
Rodziców, przyodzianych w swe szaty odświętne,
Poety, coby śpiewał nam pieśni namiętne,
Wreszcie i bal urządzić z muzyką dla tanów.

PIERROT.

Ależ wszystko to mamy: tylko się zastanów!
Wszystko nam przyrządziły w tym lesie niebiosa;
Jeśli chcesz, za rejenta weźmiem tego kosa
W czarnym fraku, w cylindrze na wyniosłym czubie;
Świadkowie — gdyż i świadków trzeba mieć na ślubie —
Będą to czarne skały tragicznej figury,
Których włos czeszą wiatry poranne i chmury.

URGELA.

A rodzice?

PIERROT.

To dęby mszyste — toż rodzice
Nasi starzy.

URGELA.

Lecz nic nie mówisz o muzyce,
Wszakże na bal potrzebna.

PIERROT.

Jesteś nazbyt skora.
Mamy ją. Spójrz, aniele. Piegża i sikora,
A gdy wieczór nadejdzie, i słowiczki boskie
Zagrają nam melodye francuzkie i włoskie.
Będziem tańczyć oboje, radzi z tej muzyki;
Później na ucztę malin zerwiemy koszyki.
A merem będzie — zacna dusza, za to ręczę —
Ten obłok, który nosi jako szarfę — tęczę.
Potem słońce przybędzie w swej karocy złotej, —
Zatem nic nam nie zbraknie do ślubnej pieszczoty.

URGELA.

Więc muszę ci ustąpić. Tak mi każą losy.

PIERROT.

O, pozwól, niech twe złote ucałuję włosy!

URGELA.

Jakto, zaraz tak, zaraz?

PIERROT.

Słuchaj, jest to chwila,
Gdy ciepło ranka pierś nam tchnieniem swem zasila.
Przeszłość nasza upada w zapomnienia tonie...
Twoja warga jest różą, ja piję jej wonie.
Trzymam białą twą rączkę — płaczę, błagam, wzdycham,

W tchnieniu wiosny różanej twoim tchem oddycham,
Patrzę w jasne twe oczy! U nóg twoich klęczę —
Ubóstwiam cię, Urgelo!

URGELA (czule).

Prawdaż to, młodzieńcze?

PIERROT.

Ożeńmy się! Ten zwyczaj zdawna egzystuje —
Nie myśmy wynaleźli go.

URGELA (po namyśle).

Ha, ustępuję!

PIERROT.

A ja w tryumfie patrzę na wiosenne słońce.

URGELA.

Tak, lecz przedtem idź, zobacz na tej cichej łące,
Czy się kto nie ukrywa pod drzew gęstym cieniem,
By mój gors lornetować zdradzieckiem spojrzeniem?

PIERROT.

Po co? Viroflay cały niemy, pusty, głuchy —
Śpi.

URGELA.

Idź jednakże.

(Pierrot wychodzi.)

Poszedł. Żegnajcie mi, duchy!
Czyż żałować mam czego przy tym bladym tworze?
Rzekłam mu, że go kocham, i kocham go może.
Myślę, że mu się znudzę, będąc jego żoną.
Jednak ważna to chwila, gdy dziewicy łono

Drży — i gdy rozmarzona w słodkich łzach upada
I broń swą, niby rycerz pokonany, składa.
Ach! ja, kochanka światła, pieśni i złudzenia,
Lubiłam ulatywać na skrzydłach promienia!
Siostra lilii, jeździłam na perłowych wozach!
O, gdyby jeszcze uciec. Nie... W apoteozach
Lazurów, co goreją na gór szczytach, złotem
Słońca się upajałam. Nie myślmy już o tem!
Poznawszy ludzkich cierpień i szczęścia mamidła,
Będę stąpać po ziemi, ja, co miałam skrzydła!

PIERROT (powraca).

Pani, na moje szczęście, wszystko idzie składnie —
Las i łąka są puste zupełnie, dokładnie.
Mam cię, porywam, pieszczę wszystkie twoje wdzięki.

URGELA.

Drogi mój!

(Słychać niewyraźny, daleki szum pieśni.)

Lecz czy słyszysz?... jakiejś pieśni dźwięki.

PIERROT.

Duszo moja, nie słyszę nic. To wiatrów szmery.

WRÓŻKI (w powietrzu).

Zamiast ślubnych wieńców bieli,
Do nas pójdź, o! pójdź ku górze,
W chmurek kąpać się kąpieli,
Ulatywać po lazurze!

URGELA.

Czy słyszysz?

PIERROT.

Ach, to szumią powietrzne etery.

WRÓŻKI.

To my, siostro, zdradne, wiotkie,
Rój skrzydlaty, rój podniebny —
Skrzydeł, pieśni szumy słodkie
Na eteru fali srebrnej.

URGELA.

Ach, to ich śpiew!

PIERROT.

To wiatrów są przelotne świsty,
Które milkną.

URGELA.

To sióstr mych, wróżek rój przeczysty,
Które mię przywołują z srebrnego promienia.

WRÓŻKI.

Staw usypia rozmarzony
Pośród trzcin i tataraków!
Pójdź, ulecim w górne strony
Z gromadami białych ptaków.

URGELA (żywo całuje Pierrota i uchodzi).

Masz. Zwracam ci twój pocałunek! Do widzenia!

PIERROT (patrząc w górę).

Już jej niema! Zniknęła. W niebo uleciała,
Jak jaskółka. O, patrzcie, jak drobna, jak mała!
Rozwiane szczęście! Nigdy już jej nie obaczę!
Never more! Coż dla mnie? Ach, łzy i rozpacze!
Co czynić? Lecz to prosta rzecz. Ja się powieszę.
W Niepoznawalne z czułą mą duszę pośpieszę,
I, wynalazłszy drzewo, w którem liść szeleści,
Jak owoc na gałęziach Pierrot się pomieści —

Z szat twych stryczek uplotę! Dosyć mej niedoli!
Jest to rzadka sposobność, która mi pozwoli
Wykonać, com już roił dzieckiem niedorosłem,
Aby żywot zakończyć na miejscu wyniosłem.
Tak, żegnając gościnną ciszę tej zieleni
Niby aeronauta zawisnę w przestrzeni.
A potem słyszeć będę, jak na wszystkie strony
Ludzkość zawoła: Patrzcie, Pierrot powieszony!

(Po małej refleksyi.)

Lecz czemuż ma na stryczku widzieć świat Pierrota?
Być czy nie być — to kwestya! Toć panem żywota
Jestem ja ostatecznie. Żywo kość niech rzucę.
Wszak skoro się wyniosę, nigdy już nie wrócę!

(Idąc na przód sceny, spogląda na salę.)

Czekajcie! cóż ja widzę w tej przepysznej sali,
Która zda się być filią Edenu, Walhali!
Uśmiechnięte warkocze, kwiaty róż i lilii,
Wszystko, co u Filidy opiewał Wirgili,
Lecz co daleko wdzięczniej opromienia lica
Paryżanek! Ach, Paryż — przecudna stolica.
Paryż ma głos dźwięczniejszy, łagodniejsze oczy!
Cóż to za ogród pereł i lilii uroczy!
Ach, widzę grono strojnych dam, co w swym maleńkim
Paluszku, wszystkie wróżki przewyższają wdziękiem.
I gdyby śmieć, toć na ich ustach nieuchwytnie,
Jak sen, boska możliwość pocałunku kwitnie.
Czar niezrównany płynie z jasnych ócz ich głębi, —
A ja, co jeszcze żyję w białości gołębiej,
Ja mam się na gałęziach powiesić zielonych,
Jak wieszają filutów w Stanach Zjednoczonych?
Nie głupim! Ja żyć pragnę długo, nieskończenie
I nie umrzeć, aż poznam wszelkie upojenie.
Chcę dłużej od najstarszych przeżyć lip wiekowych,

I od Chevreula, twórcy świec stearynowych,
I Matuzala przyjąć za mój wzór jedyny,
I tysiąckroć obchodzić moje urodziny!
Tak marzę!

(Jakby na zakończenie.)

Jeszcze słowo — i wszystko skończone.
Wrózka mi uleciała w nieznanych nieb stronę.
Lecz my odnowim zwyczaj, co nas rozweseli:
Aktorka jeszcze sukien nie zdjęła Urgeli
I chce wrócić na scenę, by wdzięcznemi słowy
Wygłosić wam kompliment dwunastowierszowy,
Więc, dopóki bielidło na twarzy jej lśni się,
Ja pójdę jej poszukać — tu obok — w kulisie.

(Mówi w kulisy do Urgeli niewidzianej przez publiczność.)

Wyjdź do nas.

(Urgela wychodzi na scenę.)
URGELA.

Piękne panie, Paryża królowe!
Hojnie sypcie nam wasze uśmiechy różowe.
Prawda, żeśmy się tutaj śmieli jak szaleni
Rymami z złota, pereł i drogich kamieni!
Klaszczcie więc w białe rączki, strojne w rękawiczki
Miary sześć i ćwierć, spięte na srebrne guziczki!
I niech wynagrodzi jednym listkiem sławy
Aktorów i poetę wasz wyrok łaskawy.
I ażeby przesądów ślepą zburzyć Troję,
Niechaj brawo — co nas tu uniewinni troje,
Żeśmy nie prozą grali wam tę krotochwilę —
Z waszych ustek różanych nie schodzi na chwilę!



TEOFIL GAUTIER.

SZTUKA.

Tak, dzieło więcej jest wytworne,
Gdy bierzesz formy dłoniom twym
Oporne —
Emalię, marmur-li czy rym.
Fałszywe, muzo, rzuć wymogi,
Lecz, by nie chwiejnym krok był twój,
Na nogi —
Obcisły koturn lekko wzuj!

Precz rytm wygodny, jak zbyt duży
Trep, co go każdy wziąćby mógł,
Co służy
Dla rozmaitej miary nóg.
Rzeźbiarzu! zniszcz jak pleśń zakalców
Gips, który gnie bezwiedny ruch
Twych palców,
Gdy inną stroną płynie duch.

Karrary twardy głaz marmurów
I rzadki Paros zwalczać masz:
Konturów

Nieskazitelnych jestto straż.
Weź z Syrakuzy bronz jej trwały,
Jego potęgi tajnie ziszcz:
W nich śmiały
Dumę i wdzięki wyrył mistrz.

Subtelny dotyk twojej dłoni,
Niechaj, agatu śledząc nić,
Wyłoni
Apollinowych blaski lic.
Malarzu! dość farb wodnych, martwych!
Chcesz w nieśmiertelny płynąć strop:
Moc barw twych
U szmelcownika w ogniu stop.

Błękitnych syren twórz legiony
I stu sposoby kręć im w sierp
Ogony,
By wielkich grodów zdobić herb.
Niech błyszczy nimby potrójnemi
Najświętsza Panna z dzieckiem swem:
Glob ziemi
Niech dźwiga krzyż pod niebios tłem.

Przemija wszystko w wieków ciągu,
Jedyna sztuka wiecznie trwa:
W posągu
Zamarłych stolic życie drga.
Surowy medal nieforemny,
Co znalazł oracz w piersi brózd
Podziemnej —
Odkrywa nam Cezara biust!


Tak, umrą nawet i bogowie,
Lecz jest moc wyższa po nad czas
W osnowie
Pieśni, co przetrwa spiżu głaz.
Cyzeluj, gładź więc tarcz emalii
I niech się wszystko to, co śnisz —
Utrwali
W niepokonany rym czy spiż.



SULLY PRUDHOMME.

SEN.

Rolnik mówił mi we śnie: Dość na moim chlebie
Żyłeś. Sam siej, sam ziemię órz w brózdy garbate!
Tkacz mi mówił: Sam odzież odtąd rób dla siebie!
A murarz rzekł: Weź kielnię sam i buduj chatę!

I sam, przez wszystkich ludzi porzucon tak wrogo,
Szedłem wszędy z tą klątwą ich niemiłosierną,
I gdym o litość błagał niebo — nade drogą
Moją — ujrzałem głodnych lwów parę krwiożerną!

Budzę się, prawdziwości zorzy nieświadomy.
Patrzę: murarz, jak dawniej, buduje nam domy,
Błyszczą zasiane pola, szumi trud warsztatni!

Poznałem moje szczęście: Kto zamieszkał ziemię,
Ten obejść się nie może bez pomocy bratniej,
I odtąd ukochałem całe ludzkie plemię.



IDEAŁ.

Księżyc lśni w pełni, lazur gwiaździsty
Oświeca ziemi blade miraże:
W powietrzni płynie duch świata czysty,
A ja o gwieździe najwyższej marzę.

Marzę o gwieździe tej niewidzialnej,
Która w oddali nieznanej świeci,
I zejdzie do nas z sfery swej dalnej,
By olśnić oczy przyszłych stuleci!

Więc, gdy swem światłem błyśnie wspaniałem
Ta gwiazda piękna, jasna, daleka:
Wy jej powiedzcie, że ją kochałem,
O wy, ostatnie syny człowieka!



JAN RICHEPIN.

OCEANO NOX.

Lekka flotyla w ciszy godzinę —
Przez fale sine, mknąc się, przechyla.

Sternik samotny, marynarz młody
Z wiatrem w zawody, śpiew nuci lotny.

Zachód wspaniale mdłe chmurki pędzi:
Na nieb krawędzi błyszczą opale.

Morze zielone — tchem wieczorowym,
Mrocznym — różowym w krąg otoczone.

Błysk ten rozczula jak kiedy dziewczę —
Słodko coś szepcze i pierś przytula.

W tem śród odmętu blask ten rozpierzchnie —
I wnet powierzchnię nieb firmamentu

Jasny — głęboki półcień otoczy:
Nie dojrzą oczy nic ponad mroki. —


Na zgasłej fali znikły promienie —
Mroczą ją cienie zrdzewiałej stali.

I wtedy wdowa o czarnych włosach —
Ziemi — w niebiosach lśni hebanowa...

Skarby urocze światu pokaże —
i w ognia żarze kładzie w warkocze —

W senną zasłonę, w welon pomięty —
Swe dyamenty, gwiazd swych koronę.




ŻYCZENIE.

Gdy uderzy godzina, że znajdę się w kole
Odchodzących, obym mógł z chmurami na czole
Nie skarżyć się: ach! lepsze moje czasy były!
Obym nie wierzył, że świat idzie do mogiły —
I nie był z tych, co w słońcu południowem płyną,
Mówiąc, że tylko piękny zmierzch piękną godziną!
Obym zawsze miłować mógł junacze duchy
Za to, że są szalone i chcą rwać łańcuchy
I mógł ich radosnemi radować się słowy...
O, mój zachodzie słońca, błogosław świt nowy!



EDMUND HARAUCOURT.

Odpowiedź ziemi.

Ja wołałem do ziemi: „Dobra matko nasza,
Bogini naszych bogów, Izydo i Rejo,
Której tchnienie — oazy czystem źródłem zrasza,
Przez którą na ściernisku kwiaty błękitnieją;

„Ty, która dajesz gniazdom z liści baldachiny,
Co nowe niecisz życie w schnących drzew koronie;
Która ziarnem swem karmisz zbłąkane ptaszyny,
Która kołyszesz morza w swem potężnem łonie!

„Ulituj się nad nami! każdy krok kaleczy
Stopy nasze — i bólów wciąż przeważa szale!
Matko, czy wszystko cierpi tak, jak ród człowieczy?”
— Ale ziemia mi rzekła: „Ja cię nie znam wcale!

„Czym zliczyła motyle, kamienie, drzew soki,
Formy, co są metalem, zwierzęciem lub kwiatem,
Jęki wiatrów, mórz piany, piaski puszcz, obłoki?
A czemżeś ty, jeżeli nie równym im bratem?

„Nie! ja nie znam nic z tego, co się mieści we mnie,
Tak, jak ty nie znasz wcale cierpień i radości

Milionów ciał, co w ciele twem drgają tajemnie,
Nieskończenie maleńkie, a pełne żywości!

„Nie znam ani imienia, ni liczby nomadów,
Które ze mnie powstają, karmiąc się mem łonem,
I ścieram obojętnie nawet ślady śladów
Tych, co żyli przed wieków tysiącznym milionem!“

— Więc wołałem do ziemi: „Matko bezlitosna,
Macocho! Jeśli duch twój nie słyszy zamknięty,
Jak jęczy twoich synów gromada żałosna,
Jeśli wzgardliwie milczysz na nasze lamenty;

„Czy powiesz nam, gdzie cel tej drogi śród bezdroży,
Jaką tajnię skrywają naszej śmierci dzieje,
I czy wszystko się kończy, gdy nas grób rozłoży?
— Lecz ziemia mi odrzekła: „Twa śmierć nie istnieje!

„Nie być!! Próżność robaka, co roi zuchwale,
Że żyje! Obłęd pyłku, co błądzi po niebie!
Dzika pycha atomu! Ty nie żyjesz wcale,
Lecz żyje Wszechistota, która nie zna ciebie!

„Wszechistota przedwieczna, tworzywo i siła,
Nieśmiertelny, prawdziwy Bóg, Bóg niestworzony,
Istota, co nie umrze, bo się nie rodziła,
Bóg, w przestrzeni i w czasie jeden, nieskończony!

„On tylko żyje. Czem jest zdziebło drzew nasienia
Słońce, które zagasa? człowiek, co zamiera?
Bóg czuje, jak w Nim życie dysze: On przemienia,
On tchnie, a Jego tchnienie w śmierci się zawiera!


„Śmierć jest formułą życia wieczną i jedyną.
Przejściem jednych ciał w drugie, w ciągłej czasu zmianie,
Ruchem, którego drgnienia nigdy nie przeminą;
To — ciągłe, ciche słabych w silnych zmartwychwstanie.

„Śmierć to odnowicielka i odrodzicielka,
To zorza na dnia schyłku, to wiosna po lecie,
Matka niewyczerpana, święta karmicielka,
Której praca zaludnia wieczność we wszechświecie.

„Łańcuch hymenu jedność drgnień jej z nami tworzy:
Przez nią wszystko się zlewa w jeden świat promienny,
Wszystko rodzi się, rośnie, kwitnie, rusza, mnoży
I zmartwychwstaje w wirów przepaści bezdennej.

„Ona wiąże, rozdziela, czyści, grzeje, brata,
A my wszyscy jesteśmy równi dla jej tchnienia;
Jam sama tylko kulką krwi w żyłach wszechświata,
Jam punktem w cieniu nocy niezgłębionych cienia.

„Upadłabym rozbita w olbrzymią kurzawę,
Nie naruszając ciszy kosmosu odwiecznej,
I zagasłoby w głuchy mrok słońce jaskrawe,
A niktby nic nie wiedział o śmierci słonecznej.“




Nad kołyską.

O dziecię, co różane wychylasz rączyny,
Jak dwa zimowe kwiaty na powicia śnieżne,
Istoto, co się śmiejesz, płaczesz bez przyczyny,
Nie wiesz jeszcze, jak życie cierpieniem bezbrzeżne.


O, bolesne i długie jest życie człowiecze,
A od jutra sam pójdziesz w świat, gdy zalśni zorza,
By przed wieczorem rzekę przepłynąć, co ciecze
Od fałdów twej kołyski do grobu rozdroża.

Wstań! Dzień nadszedł. Przed tobą droga leży długa —
W oddali skrzy się żarem złoty promień słońca.
Idź! Godzina wybiła. Ot, miecz i kolczuga,
A pomnij bez upadku, z mocą iść do końca.

Kłamne cnoty, bezprawne prawa i te brudne
Zwyczaje — niech twe serce precz z swych żył wygrzebie.
Prawdy patrz tam, gdzie milczą kodeksy obłudne;
Wierz w Boga, jeśli możesz; jeśliś wart, wierz w siebie

Kochaj morze, wieczystą, wielką bezpotęgę,
Co zawodne pragnienia i tęsknoty goi.
Natura błogosławi tym, którzy jej księgę
Czytają. W ciszy lasów burza serc się koi.

Lękaj się ludzi, czcij swą duszę, gardź potwarzą;
Bądź pokorny przed sobą, dumny wobec świata;
Dobra czy zła — broń wiary; druhów — gdy się zdarzą;
Przebacz winy zbrodniarzom i szanuj waryata.

Pozwól każdemu działać według sił pragnienia,
A nie krwaw nigdy dłoni swej w ginących ciele;
Bo wszyscy są ci równi w prawie do istnienia,
A wśród shańbionych często wielkich duchów wiele.

Bądź wierny swoim słowom — cierpiącym pobłażaj —
Śmiej się niewiele — bądź na nienawiść za dumny —
Lecz strzeż się: nigdy sądów swoich nie wyrażaj,
Bo niemasz nic pewnego, prócz pewności trumny.



PAWEŁ VERLAINE.

Psalmy.
I.

Tyś mię, o Panie, ranił swą miłością,
I dotąd jeszcze rana ma się krwawi —
Tyś mię, o Panie, ranił swą miłością!

O Panie, bojaźń twa mię uderzyła,
I dotąd jeszcze ogień jej mię pali,
O Panie, bojaźń twa mię uderzyła,

Roztop mą duszę w falach twego wina,
Zlej moje życie w chlebie twego stołu,
Roztop mą duszę w falach twego wina!

Oto krew moja, której nie wylałem,
Oto me ciało, niegodne boleści,
Oto krew moja, której nie wylałem!

Oto me czoło od wstydu czerwone,
Na ubóstwionych twoich nóg podnóże,
Oto me czoło od wstydu czerwone...


Oto me dłonie, co nie pracowały
Na wonną myrrę, na gorący węgiel,
Oto me dłonie, co nie pracowały!

Oto me serce, co napróżno biło,
Aby u cierni boleć kalwaryjskich,
Oto me serce, co napróżno biło!

Oto me stopy, zbłąkane wędrowce,
Co na wezwanie łaski twojej śpieszą.
Oto me stopy, zbłąkane wędrowce!

O Boże grozy, o świętości Boże,
Biada! tę czarną otchłań mojej zbrodni,
O Boże grozy, o świętości Boże!

Boże pokoju, szczęścia i wesela,
Wszystką mą bojaźń, niewiadomość wszystką,
Boże pokoju, szczęścia i wesela!

Wszystko to, wszystko znasz ty, Panie Boże,
I żem ze wszystkich ludzi najbiedniejszy,
Wszystko to, wszystko znasz ty, Panie Boże...

Lecz to, co mam, o Panie, to ci daję...



II.

Już nie kocham nikogo, prócz Dziewicy świętej,
Wszystkie inne miłości są mi zakazane,
A gdy trzeba, toż sama ognie mi świetlane
Zapali w duchu, który przez nią był dotknięty.


Dla niej ja ukochałem swe śmiertelne wrogi,
Dla niej ja ślubowałem swe ofiary żywe,
Czystość i słodycz serca i służby gorliwe:
A gdym ją błagał, ona wskazała mi drogi.

A kiedy byłem słaby, gdy grzeszyłem jeszcze,
Dłoń i wzrok mając czujny na życiowe tonie: —
Pochyliła me oczy i złączyła dłonie,
Ucząc słów, w których drżały uwielbienia dreszcze.

Dla niej pragnąłem sobie tych boleści szczodrze,
Dla niej serce me w ranach krwawiło się pięciu
I, gdym tej żądzy krzyża i męki — w napięciu
Przyzywał — ona mi je przepasze na biodrze.

Już myśleć będę tylko o Dziewicy świętej:
Ty, siedlisko mądrości i źródło przebaczeń,
Matko Francyi, dla której masz gwiazdę przeznaczeń,
I której cześć ochraniasz i koisz lamenty;

Niepokalana, któraś jest miłością samą,
Logiko wiary żywa i rozserdeczniona,
Przez miłość twoją czegóż duch mój nie dokona?
Przez miłość twą jedyną, o niebieska bramo!



STEFAN MALLARMÉ.

Herodyada.

Tak, dla siebie jedynie kwitnę ja samotna!
Wy o tem, bezgraniczne wiecie ametysty,
Ogrody, rozpłynione w otchłani przeczystej!
Klejnoty, które świateł pierwotnych strzeżecie —
Pod chmurnym snem — w odwiecznym, niewiadomym świecie!
Kamienie, zkąd me oczy ku świetlanej chwale
Pożyczają swych ogni promiennych; metale,
Co nadajecie splotom młodych mych warkoczy
Fatalny czar — i kształt ich masywny, uroczy! —
A ty niewiasto, w wiekach złośliwych zrodzona,
Tajemnic Sybilińskich jaskiń wyuczona,
Co mówisz o śmiertelnym, przed którego wzrokiem
Pochylą się me oczy — i zajdą obłokiem —
I przed którym z kielichów mej przeczystej szaty,
Okrutnemi rozkoszy słodkiej aromaty,
Wypłynie dreszcz nagości mojej śnieżno-biały,
Prorokuj, że, gdy letnich lazurów kryształy
(Ha, mamże z przyrodzenia stanąć odsłonięta!?)
Ujrzą mię — w drżącym wstydzie gwiazdy — wniebowzięta —
Ja umrę ..

Kocham grozę dziewictwa — i życzę,
Trwać w grozie tej, co dają włosy me dziewicze.
By wieczór, skryta w łożu — jako nieskalana
Żmija — czuć w ciała treści swej bezużytecznej —
Zimne miganie bladej twej jasności mlecznej.
Ty, która mrzesz i goresz czystością swej mocy,
Biała, okrutna, śnieżna, lodowata nocy!
A twa siostra samotna, siostra ma wieczysta,
Marzenie me ku tobie pójdzie. Tak przejrzysta
Potęga serca mego, które o tem roi!
Samotnam ja w ojczyźnie jednostajnej mojej.
A wszystko wokoło mnie w bałwochwalstwie żyje
Czci zwierciadła, co w sennem swojem szkle odbije
Herodyadę — o jasnem z dyamentów oku!
Czar najwyższy! Samotna jestem pośród tłoku.

NIAŃKA.

A więc pani chce umrzeć?

HERODYADA.

Nie, babuniu droga,
Uspokój się — i przebacz, że dusza ma sroga.
Lecz nim wyjdziesz, proszę cię — zamknij okiennice —
W szybach lśnią seraficzne lazuru źrenice —
A ja go nienawidzę — lazuru! Głębiny
Fal toczą się — a tam-że nie znasz-li krainy,
Gdzie by na zdradnym, chmurnym nie lśnił nieboskłonie
Wzrok Cyprydy, co wieczór w gąszczu leśnym płonie —
Chcę tam ujść... Zapal jeszcze (dziecinne to troski —
Powiadasz?) te pochodnie, w których płaczą woski
Jakimś nie swoim płaczem — pośród złota pychy...

NIAŃKA.

A teraz.

HERODYADA.

Żegnaj.
Ha, wy kłamiecie, kielichy
Nagie mych warg! Ja czekam niewiadomej rzeczy,
Okrzyków, w których dusza sama sobie przeczy
I rzuca w świat najwyższe łkanie, umęczone
Oczekiwaniem cudu, przeczute, wyśnione,
W którem nakoniec własną lodowość utraca!



OKNA.

Szpitalnego posłania smutkiem unużony
I zapachem, co płynie od firanek bieli —
Na pusty mur samotny, w krucyfiks wpatrzony —
Nieraz umierający wychodzi z pościeli.

I nie po to, by ogrzać swe gnijące ciało,
Lecz by widzieć jak słońce ogrzewa przedmioty
I przylepia wychudłą głowę osiwiałą
Do szyb, które oświetla promień słońca złoty.

Usta jego w gorączce tak są niebios głodne,
Jak wówczas, gdy pieściły skarb dziewiczej twarzy,
I jak niegdyś całował one wargi miodne,
Tak długim pocałunkiem ciepłe okna żarzy.

Upojony, oleje zapomina święte,
I swój kaszel — i łoże — zegar — i tyzany,
I, gdy wieczór welony krwawi rozwinięte,
Jego wzrok na zachodu czerwieni świetlanej —


Widzi na falach wonnych i zdobnych w szkarłaty
Uśpione złote nawy piękne jak łabędzie,
Co kołyszą swych lilij błyskawiczne kwiaty
Z tą niedbałością, w której nić wspomnień się przędzie.

Podobnie dusza moja, pełna łez i wstrętu,
Gdy spojrzy na tych ludzi, co szczęścia barłogu
Żyją, jedząc i pijąc z tego ścieków mętu,
Gdzie pod materyą znika myśl o niebios progu:

Zawiesza się u wszystkich okien na niebiosach —
I, plecy odwróciwszy od żywota kału,
Przez ich szyby skąpane w nieśmiertelnych rosach,
Które złoci przeczysty ranek ideału —

Patrzy i anieleje — i niknie powoli
— Czy tem oknem jest sztuka, czy mistyczne światy —
I odradza się, w złotej niosąc aureoli
Sny ku niebu, gdzie piękna rozkwitają kwiaty.

Niestety! tu na dole jest pan. Jego władza
Nawet mi w tem ukryciu zadaje tortury —
A nieczysta ohyda tej ziemi sprowadza,
Że czasem nienawistne mi są i lazury.

Jaźni ma, co mą gorycz znasz — czyli duch może
Potłuc te przez potwora kalane kryształy,
Bym na mych skrzydłach bez piór uleciał w przestworze,
Chociaż-bym miał w nie padać śród wieczności całej? —



HENRYK de REGNIER.

WAZON.

Ciężki młot mój w powietrzu lekkiem bił raz w raz;
Widziałem ogród, rzekę i łąkę i las
Pod niebem wciąż jaśniejszem i różanem w zmroki.
Wstałem więc od roboty, weselem przejęty,
Żem — od świtu do nocy, bez wytchnienia zgięty
Stał nad bryłą marmuru, gdzie ciosałem boki
Wazonu, który ciężki młot mój rył w około,
W lekkiem powietrzu dzwoniąc a dzwoniąc wesoło,
U stóp mych było źródło, co leniwie płynie;
Troje trzcin tam w wieczorny patrzy cień śród drżeń.
I szedłem do swej chaty, co w oliwkach ginie —
I wracałem do głazu o rannej godzinie,
Śpiewając złotą jutrznię i weselny dzień.
Wazon rodził się w bryle. Rósł czysty i smukły,
Bezkształtny jeszcze, nagi, choć wdzięcznie wypukły.
Długie dni — dłoń leniwą w trwodze opuściwszy,
Czujnem uchem łowiłem najmniejszy szmer żywszy,
Patrząc w lewo i w prawo — i stała robota:
Nie ryłem już marmuru, nie ruszałem młota!
Woda, jak zadyszana, płynęła w strumieniu,
I z drzew sadu, kolejno, słyszałem w milczeniu,

Jak spadały owoce. Zefir mi daleką
Niósł woń kwiatów. I nieraz zdało mi się prawie,
Że ktoś szepce po cichu. Raz, marząc na jawie,
Słyszałem dźwięki fletu za łąką, za rzeką.
Raz — śród złotych i żółtych liści — pośród boru
Widziałem: ryży faun w szkarłatach wieczoru
Tańczył. Znów go widziałem, jak wychodził w boru
Ścieżką — i na zwalonym usiadł pniu śród drogi
I wtłoczył dwa motyle na dwa swoje rogi.
Raz centaur płynął falą rzeki zadyszaną;
Na jego sierci końskiej i człowieczem ciele
Szumiała woda. Podszedł ku trzcinom niewiele,
Wytężył nozdrza, zarżał i powrócił. Rano
Ślad jego wielkich kopy widziałem na trawie.
Nagie, niosące kosze niewiasty, na jawie
Przechodziły w oddali na krańcu równiny
I raz trzy z nich ujrzałem przy źródle, u trzciny,
A jedna — naga — taką rzecz mi powiadała:
— Wykuj biały twój marmur podług mego ciała
I każ się moim ustom uśmiechać w tej bryle!
Słuchaj, jak wokół ciebie tańczą długie chwile
Siostry me — jak się wkoło łączą — zaplatają —
Rozplatają — i kręcą się — i rozkręcają!
I czułem na swych ustach jej usta płomienne.
Wówczas ogród i cichy las, i łąki senne
Zadrżały dziwnym dreszczem i poszmerów echem,
A woda popłynęła wartko — z żywym śmiechem.
Nimfy, stojąc u trzciny, wzięły się za ręce
I kołem zatańczyły. Jak hoże młodzieńce,
Szły z lasu ryże fauny — po jednemu — ładem;
Dźwięczne pieśni zagrzmiały za złoconym sadem
I na lekkiem powietrzu zaśpiewały flety,
A ziemia zatętniała centaurów galopem,

Odgłos kopyt szedł gwarnych widnokręgów tropem...
I oto — patrz! zasiadły centaurom na grzbiety,
Trzymając w ręku tyrsy i wiadra pękate,
Satyry kuternogi od pszczół pokąsane,
A wargi ich czerwone i usta włochate
Całowały gromady nimf roztańcowane!
I był taniec ogromny, frenetyczny, dziki:
Kopyta, nogi dziewic, pochodnie, tuniki,
Śmiechy, krzyki, uściski, pocałunki, flety,
Ciała pokryte włosem, ręce, łona, grzbiety —
Szalenie się toczyły w swej potędze nagiej
Wokół mnie, który pełny ciszy i powagi
Ryłem wciąż na wydętym w pierś okrągłą dzbanie —
Nieokiełznane potęg życia wirowanie!
Zapach z dojrzałej ziemi wyłoniony, zdrowy,
Jakiś szał upojenia wlewał mi do głowy —
I w woni grusz i jabłek, w żarze winnych macic,
W tętencie kopyt końskich, w uderzeniach racic,
W płowej woni ogierów i kozłów oddechu,
W wichrze pląsów, w uścisków ogniu, żarze śmiechu —
Com słyszałem i com widział — ryłem na marmurze.
I śród tych ciał gorących, w tym potężnym chórze
Szeptu ust, rżenia koni i ryku bawołów —
Czułem w sobie rozkosznych lub wściekłych żywiołów
Wszystką moc: pocałunki i tchnienia nozdrzowe.
Nadszedł mrok i znużoną opuściłem głowę;
Upojenie me znikło z spełnioną robotą.
Od stóp po ucha gotów — cały — wykończony
Wazon — na swoim soklu — w milczeniu stał oto
Spiralnie w marmurowe życie wyrzeźbiony.
Znikniony wir, którego echo wrzawy — zdali
Płynęło — zagłuszone na wietrzyka fali,
Toczył się z swemi bogi — z nagiemi nimfami

Z centraurami, kozłami, bykami, faunami —
W milczeniu, a wydarty zda się memu łonu
Toczył się — tu — na ścianach okrągłych wazonu.
A ja — samotny — rzucon w ciemności na wieki,
Kląłem świt — i płakałem w ony zmrok daleki.



SONET.

Z prastarych ksiąg, oprawnych w jaszczur i klejnoty,
Pragnąc być mistrzem wiedzy, którą znały magi
Czerpałem duszą, pełną wytrwałej odwagi,
Znajomość tajemniczej drogich kruszczów cnoty.

Szmaragd działa, że na świat rodzą się bliźnięta;
Rubin — chroni od grzechu jak archanioł czysty,
Czujne oko i mądrość dają ametysty,
Dyament zwycięża jady i złą mowę pęta.

Zgładziłem kamieniarza, gdy raz o północy
Ciosał drogi cymofan i aurypigmenty —
Antydot przeciw czarów potędze zaklętej.

I dla ciebie, o piękna porwałem te cudy
I włożyłem na palec kamień strasznej mocy,
Chryzolit, który leczy z szaleństw i ułudy.



FRANCIS VIELÉ GRIFFIN.

Nad grobem Heleny.

Cóżeś robiła w ogrodzie — w mroku?
— Księżyc tak jasny, żeś blada...
Czy nie wiesz że cień idzie po twym kroku,
Czy nie wiesz, że noc z Przeznaczeń pada?...

Cóżeś śledziła pod gąszczy szelestem?
— Księżyc tak jasny, że chylisz oczy...
Czy nie widzisz nawet kto jestem,
Kto mówi z tobą w nocnej pomroczy?

Czego się lękasz, Duszo? Kto cię woła?
— Księżyc tak jasny — ja się lękam ciebie —
W cyprysach miga skrzydło anioła —
W cyprysach cicha pieśń płacze po niebie...

Cóż ty widzisz, żeś w dreszczach? Jakaż jawa?
— Księżyc tak jasny — cicho wszędzie —
Twarz twoja blada — warga krwawa —
A oczy twe, jasne, wielkie oczy twe — w obłędzie!


Kto jesteś? Idę za tobą — kocham cię serdecznie
— Księżyc tak jasny — w liściach igra blask księżyca —
„Świat się zmienia — jam ta sama wiecznie —
Jestem Śmierć — masz — ucałuj me lica!



Małgorzata.

O gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej!
O gdzie jest Małgorzata? o biada, rycerz jej!

Ona jest w swoim zamku, w kwiatach i grabinie
— Szare jej oko w mgle dalekiej ginie —
Dumki dziewicze roi wśród tęsknoty,
Złotowłosa w jutrzni złotej.
Ona jest w swoim zamku o lekkich wieżycach,
O woniejących kwiatami ulicach,
Gdzie ciężkiemi są chwile, co zdają się lekkie,
Długie i ciężkie jak lata dalekie —
Długie i tak błędnie przepędzone,
Długie i tak męcząco wydzwonione.
Ona jest w swoim zamku — w tym dębowym lesie,
Co ku wyniosłym wieżom z wiosek pnie się,
I nad którym ulata dreszcz ku wyżynie...
— Dalekiej pieśni echo ku niej płynie,
W której radosne jakieś rozpacze
Rozrzewnionem sercem płacze,
Jakiś śpiewak zatęskniony,
Jakiś śpiewak uwieńczony.
„Czy wiesz, że jest godzina, gdy nic nie odczuwa
Już duch — oczekiwaniem zbyt długiem znużony?

Czy już na ciebie przyszło to, że się zasnuwa
Twa żądza w cień, co milknie niemy, rozrzewiony?

O gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej!
O gdzie jest Małgorzata? o biada, rycerz jej!

Ona jest w swym ogrodzie pod śnieżną jabłonią,
Marzenia jej leciuchny zefir kwietnia gonią —
Marzenia, w których Miłość kroczy z swym orszakiem
I słońce promienieje nad zieleni szlakiem.
Ona jest w swym ogrodzie, pełna niepokoju
Od lubczyków, co płoną w kwietniowym rozwoju...
— W zieleni, z dreszczem jakaś piosnka śpiewa,
A szczęście jej różanym śmiechem się rozlewa.
Ona jest w swym ogrodzie, w rojnym swym ogrodzie,
Co brzęczy, szemrze, szumi, śpiewa jak czarodziej!
Róż weselem zapłoniona,
Pieśnią życia upojona,
Na pół strwożona wróżbami stokrotki,
Ale wierząca w ten dźwięk słodki,
Co mówi: Kocham ciebie!...
I świece zapala — i Veni Creator wydzwania!
Śmieje się sama do siebie —
I pogląda na drogę, i ręką się zasłania!

O gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej!
O gdzie jest Małgorzata? o biada, rycerz jej!

Ona jest w swym klasztorze, modli się i wzdycha —
Godzina za godziną płynie, płynie z cicha —
Ona jest w swym klasztorze, modli się i wzdycha.
Ona się modli w półświetle gromnicy,

Marzy o oblubieńcu nadziemskiej stolicy,
O Chrystusie, co wejrzy ku swej żałobnicy.
Ona jest w swojej celi, modli się i wzdycha —
I przed wybranym bogiem na klęczki się zniża,
Kwieciem, co środ jej duszy zakwitło kielicha,
Zasypując drogę krzyża.
Jak morski ptak polotem rozpostartych skrzydeł,
Dusza jej się unosi na wichrze organów —
I płynie we mgle kadzideł
Znużona — i oddana Panu panów —
Całą duszą rozkochaną,
Duszą swoją obłąkaną.
Dusza jej się unosi na wichrze organów,
Śród fal cudownych wiary upojenia
A monstrancya opromienia
Głowy kapłanów,
Żałobną szatą czarnych — i promiennych złotem...
— I duch jej cały drży — porwany kołowrotem.

Przeciw sobie zbuntował się duch dziewiczy,
Umarła... Już ją zakon schłonął tajemniczy.

O gdzie jest Małgorzata?

Ona jest w swoim zamku, gdzie ją troska gniecie,
Ona jest w swojej wiosce, spokojna jak dziecię,
Ona jest w swoim grobie, siejmy na nim kwiecie!



STUART MERILL.

Sonety Wagnerowskie.
I. Lohengrin.

Niby wstęga w heroldów rękach uroczysta,
Powiewają szkarłatem królewskie sztandary —
I wspaniałym zaciągiem rycerstwo i pary
Zeszli się wokół tronu — ku czci Jezu-Chrysta.

Nad rzeką rozpłakaną płacze Elsa czysta
I cudu oczekuje na łzy — pełna wiary:
Lecz trwodze jej ogromne urągają gwary
I jak grom ku niebiosom trąba gra złocista.

Naraz milczenie. Grozą wszystkie płoną oczy,
Bo jak sen, wychodzący z chmur i fal przezroczy.
Na brzegu — party wichrem z nieznanego dala,

Kierowany łabędzia idealnym lotem —
Oto jawi się w hełmu promienieniu złotem
Lohengrin — rycerz święty grobu i Graala.



2. Parsifal.

„Chwała ci, Parsifalu! stróżu Grala święty,
Królu, którego skroń dziś Monsalvat dziedziczy!“
I wolnem Alleluja brzmi chór tajemniczy,
Płynąc na ideału tron w lazury — wzięty.

Parsifal na marmurach krzyżem rozciągnięty —
W złotej zbroi — ubóstwia dziś — rycerz dziewiczy,
Znak odkupienia — Rubin, co się błyskawiczy
Skrami przez ściany urny, z kryształu wyciętej.

Z szczytu, gdzie milkną echa psalmów i organów,
Gołąbka — w aureoli królestw niewidzalnych,
Z rozwartem pada skrzydłem wprost na hełm królewski.

Cień. Lecz okno purpurą maluje kapłanów,
Schylonych w wielkiej grozie światów idealnych —
I .. o, ten odgłos cytar i sen arf niebieski!



3. Walkyrye.

Hejahaha! Walkyrye pędzą do Walhali —
Z wichrem ściera się orszak ich na nieba tropie,
Skrząc się, tętnią kopyta rumaków w galopie.
Hejahaha! Eumenid chór po nocy wali.

Ogień, co się na ostrzach lanc ich krwawo pali —
Syczy, jak wąż czerwony w piekielnym ukropie,

A pioruny cymbałów w kurzawy potopie
Brzmią im w takt, niby jęki fantastycznej fali.

Hejahaha! nad księżyc, nad wicher tumanów —
W żelaznym szczęku mieczów i obławnych wrzasków,
Dysze krwawa purpura ich miedzianych kasków!

I naraz echa milkną. W ponurym prologu —
Gniew straszliwego Boga, jeźdźca huraganów,
Zahuczał w łonie burzy dzikim grzmotem rogu!



RENÉ GHIL.

Wyjątki z poematu „Dzieło.“
Z Uwertury Części II.

Ale traf nieprzyjazny, który chwili baczy,
Knował przeciwko śladom zbudzonych gałęzi,
Wszystkie chmury ciężarne widziałem rozpaczy
I próżnię żądz bezpłodną w śnie bez widzeń — więzi.

Z zmęczonem łonem, wieczny bóg tysiącoleci,
Na słoneczności dumań zamieszkały własnych,
Pragnie z swego sieroctwa zmartwychwstać — i z jasnych
Promieni nową przyszłość w mroku swoim nieci
Tajnych znaków wszechdrgnieniem, co w przestworza leci.

O, mówcie, że księżyczne złowrogie przedednie,
Bezpotomnie umarło — i że z klęsk, świetlaną
Tęczą, lat promienistych zorze znów powstaną!

Ono błądzi przez nocy wdowieństwa bezednie,
Jako proporctwo żaru jasnych łez uprzednie.

Lecz ziemski, nie dający nadziei rosplennej
Porywu — co przez długich krzepnie walk zapały,
I falowemi drogi ściga szczyty chwały —
Jeden na widnokręgu wieczór bezpromienny
Grzmi, że zaginie ziarno w zarodni nasiennej...

I znów, jakoby w nocy więziony bezładnej,
Duch Życia — pozbawiony raju snów i marzeń
Trwa ciemny, i bez pieśni, bez bólów, bez wrażeń,
Aż wysiłkiem wszechmocy wstanie po bezwładnej
Spocznień nieskończoności — złotą sławą żadnej.

I oto w gaje życia, gdzie wygnane kwiaty,
Wirem mroków porwane, cierpią wieczne męki,
Zszedł bóg tysiącoleci, i siostrzanej ręki
Żywem ciepłem, otworzył promieniste światy.

Oto znów zpod tajemnych, zpod wrzeciądzów szczelnych
W doliny Życia dzwoni żyzny duch wieczności
I w śmiertelnych porywach drżącej zieloności
Budzi nasiona, pełne nadziei weselnych,
Zachowane ku jutru od padań śmiertelnych...

I wraz wszystkie girlandy, strojne w liści sploty,
Gdy błysło to widzenie w onej dzikiej leśni,
Zadrgały naraz dźwiękiem eolowej pieśni,
I w zachwycie wołały: Ach, to ty, ach, to ty!
Coś trwał spowity długo w jednych zim martwoty...



Z Uwertury Części III.

Błysło, promieniejące żądzą rozwojową
Żelazo...
Metalicznych wież ogniste fary
Olśniewają stolicę i stulecie młode...

Więc ku świętemu dziełu, kędy nagie Bary
Walą młotem w warsztatach —
— chwały wiecznej słowo!
W zgrzycie kół poruszanych tryumfami pary,
Dzierżąc młoty posłuszne — nasze silne Bary,
Nie wypuszczą spętanych wichrów na swobodę.

Ostatni czarny wicher pod tą grozą młota,
Ostatnich Pracowników, których dłoń wieczorem
Już omdlewa — wygnania pozna wiekuiste
I bezsilny rozpaczy gniew, i łzy kropliste,
I w oczach zapatrzonych w dal błyśnie tęsknota,
I żal, że już bezczynny upadł pod toporem!

Wówczas, o wielkie Bary, o kosmate łona,
Których włosy się kąpią — w czarnych potów chwale!
Warsztaty, gdzie błyskają czyny i metale
Spoczniecie gdy ognisty młot — wichry pokona.

Wówczas, czarne Cyklopy, praca przeminiona,
Będzie waszą potęgą, co wam spokój nada,
I spokój twardym młotom — a kosmate łona
Pójdą — w cieniu drzew spocząć, niby jagniąt stada!


Treść metali gryzący — zwycięski duch Pary
Drga i płynie w milczących gniewów kołowrotach,
A zdala oświecają Stolicę — w ciemnotach
metalicznych wież ogniste fary...

Błyska — promieniejące żądzą rozwojową
Żelazo...
Nasze Bary potężne — oparte na młotach
Żarzą huk energiczny! Dzikie wichru słowo
Milczy — jak na żałoby dzwon — na młota gwary...




koniec części pierwszej.
EMIL VERHAEREN.

Odjazd.

Mórz wał o piersi skał rozbija fal swych szał
I nadbrzeżne granity. Morze szalejące,
I pieniące — i huczące — i bryzgające
Pieni swoich bałwanów tysiące.
Oderwane znikają baraki i śpichrze,
Zgrzyta pomost w łańcuchu. Słychać gwar —
Szereg pomostów i doków i gar —
I ognie spiętrzonych latarń i far —
Chwieją się w wichrze,
Co biczuje morski piach
I słupy — i wieże — i dach...

I gdy maszty zaskrzypią — i fale się wydmą,
Szalony okręt mój kotwicę ciska.
I — na zenitach mając portu widmo —
Ryczy całą mocą swego pyska
Na wichry i gromy
I mknie zwierz błyskawiczny przez morza ogromy.

O, na jakiż to obłęd niewiadomy —
Na jakie sny letargiczne,
Na jakie przebudzenia magnetyczne,
Na jakie Pozaświaty, na jakie Gdzie-bądź
W promieniach konwulsyjnych słońc?
Na jakie grozy i mrozy,
Na jakie rafy i trafy,
Na jakie złote Potozy,
Na jakie steru i masztów rozłomy —
O, na jakie miraże — i śmiechy — i kwiaty
Pędzi mój okręt, dziki mors zębaty —
Zwierz błyskawiczny przez morza ogromy? —

Ale ta, co rozsądku mego dzierży stery —
Trzymając bladą lampę w ręku,
Weszła na wielkie debarkadery —
I patrzy, jak mój okręt odpływa w rozjęku,
Na widnokręgów niewiadomych sfery...



POWROŹNIK.

Pod groblą śród wioszczyny,
Której szlak otaczają dziwne plątaniny
Krzywych linii ku morskiej głębinie szumiącej —
Siwy powroźnik jasnowidzący —
U drogi — chodząc wstecz a wstecz,
Mądrze układa, przesuwając dłoń
Dalekich nici wir, co precz, —
Z nieskończoności precz — sunie się doń!

Tam,
Gdy skwarny wieczór mrze u morskich tam —
Słychać jeszcze zgrzyty kół;
Ktoś niewidzialny na górę i w dół
W tajemniczych porusza je rękach,
Gdy równolegle na czółenkach,
Co w odległości toczą się jednakiej —
Od kresu po kres drogi — niezmiennemi szlaki
Wciąż wiją się konopie — niby długi wąż —
W dzień i w noc — nieustannie — wciąż, a wciąż, a wciąż!

Słabą je ale zwinną jeszcze ręką, mota
Starzec, trwożny, że zgasi owę trochę złota,
Co w trud mu wlewa słońca promień zachodzący.
I tak — wzdłuż domów i murów —
Siwy powroźnik jasnowidzący
Przyciąga widnokręgi — rzekłbyś, mocą sznurów.

Oto są widnokręgi — oto są ich zdroje:
Żale — wściekłości — nienawiści — boje,
Łzy milczenia — krzyku łzy,
Widnokręgi przeszłych dni,
Pogodne i rozwichrzone,
Przeszłości dzieje wskrzeszane.

Niegdyś — było to życie błędne, lunatyczne,
Płynące śród wieczorów i ranków świetlanych,
Gdy boża dłoń do krain wiodła obiecanych
Swój lud, paląc mu ognie w ciemności magiczne.

Niegdyś — było to życie, wielką burzą wzdęte,
I dziko zawieszone u kopyt rumaków,

Niespodziane — i pełne błyskawicznych znaków
I w ogromne przestworza — ogromnie napięte!

Niegdyś — było to życie mistyczne, ogniste.
Biały krzyż na niebiosach, krzyż piekieł czerwony —
Każdy swojem żelazem szedł opromieniony
Przez krew — w swoje zwycięzkie niebo promieniste.

Niegdyś — było to życie spienione. Szalała
Krew ludzka. Dyszał zbrodnią świat. Huczały dzwony.
Krwawo z potępiającym walczył potępiony —
I śmierć im lśniła w dali szalona, wspaniała!

Śród lnianych pól i łoziny,
Śród nieruchomej drożyny —
Wzdłuż domów i murów
Siwy powroźnik jasnowidzący
Z głębi wieczoru zagadnieniami nęcącej —
Przyciąga widnokręgi — rzekłbyś — mocą sznurów.

Oto są widnokręgi — oto są ich zdroje:
Praca, wiedza, zapał, boje.
Widnokręgi mknących pozorów,
A w zwierciadle ich wieczorów
Żałobne teraźniejszej doby niepokoje.

Oto — nagromadzeni ogniów tęczy żywej,
W których mędrcy związani w olbrzymi wysiłek
Przeczą bóstwu, by podnieść te nicości pyłek,
Dokąd wiedzy człowieczej dopłyną porywy.

Oto izba, gdzie myśl swe twierdzenia podsyca,
Matematycznie ważąc liczbę elementów:

Że tylko pusty eter treścią firmamentów
I że z retort nam błyśnie śmierci tajemnica.

Oto — dymna fabryka: materya niemocna
Tocząc się — drga stężona — krwawa śród pieczary,
Gdzie w trudach się formują nowożytne czary,
W których zamiera przestrzeń, czas i ciemność nocna.

Oto dziś — patrz! — zmęczonej gmach architektury
Pod ciężarem stuletniej pracy swej ugięty,
Z którego płyną groźne krzyki i lamenty,
Wyzywające przygód piorunowe chmury.

Na drodze równej — oniemiałej
Z okiem utkwionem w świetle chwały,
Co złoci o zachodzie brzeg domów i murów —
Siwy powroźnik jasnowidzący —
Z głębi wieczoru, nimbem promieniącej,
Przyciąga widnokręgi — rzekłbyś — mocą sznurów.

Oto są widnokręgi — oto są ich zdroje:
Błyski, nadzieje, przebudzenia, boje,
Widnokręgi co jaśnieją
Jutrzejszej doby nadzieją —
Po za kresem brzegu, zdala,
Gdzie na obłokach wieczór się zapala.

W dali tam — harmonijnej i pogodnej dali —
Podwójne szczeble złota zawiesza drabina:
Marzenie i Poznanie — po szczeblach się wspina;
Chociaż z osobna wyszły — mkną po jednej fali.


W dali tam — wszech przeciwieństw gasną krwawe błyski,
Ręka zwątpień otwiera tam Pewności wrota.
Wzrok widzi, jak się wiąże jasna praw istota,
Którą chwilowych doktryn więziły kołyski.

W dali tam — duch przenika w subtelnej pogoni
Dalej, niżeli pozór — niżeli śmierć sięga:
Serce się uspakaja. Słodyczy potęga
Ogromnego milczenia dzierży klucze w dłoni.

W dali tam — Bóg, będący każdą ludzką duszą,
Starza się — i we wszystkich rozlewa, odtwarza —
I tem wyżej się wznosi, im niżej rozważa
Cierpienie i pokorę, które serce kruszą.

I jest to pokój żywy i ciepły. Wesele
Harmonijne i równe — w tej wieczornej ziemi,
Gdzie jak węgiel nadziei promieńmi złotemi
Goreją gwiazdy nocy w powietrznym popiele.

Pod groblą śród wioszczyny,
Której szlak otaczają dziwne plątaniny
Krzywych linii ku dali zawrotnej, szumiącej —
Siwy powroźnik jasnowidzący
Wzdłuż domów i murów
Pochłania widnokręgi — rzekłbyś — mocą sznurów.



POECI ANGIELSCY
JERZY GORDON LORD BYRON.

DO SIOSTRY.

Choć się spełniły losów mych godziny,
A gwiazda moja gaśnie na błękicie:
Nie chciałaś we mnie widzieć żadnej winy,
Choć innym łatwe zbrodni mych wykrycie.
Choć dusza twoja znała me cierpienie,
Tyś się dzieliła zemną w tej żałobie,
Tak, że miłości mej wszystko marzenie
Jedynie w tobie znalazłem ja — w tobie!

Gdy się natura wokół nas uśmiecha,
Wzrusza mnie łąka — las — i fala sina.
Wiem, że jej uśmiech fałszem nie oddycha,
Bo twój mi uśmiech ona przypomina.
A kiedy wichry walczą z oceanem,
Jak ci, com ufał im, z moją osobą:

Jeśli coś wzburzą w mem sercu złamanem,
To przeto, że mnie chcą rozłączyć z tobą.

Choć skała mojej nadziei rozbita,
Choć jej odłamy potonęły w falach,
Choć dusza moja cierpieniem okwita,
Ja w niewolniczych nie upadnę żalach.
Niech tysiąc bólów ściga mię — nie legnę!
Zgniotą — nie złamią! Pierwej spocznę w grobie —
Niechaj mię dręczą — ja kolan nie zegnę!
Nie o nich myślę! Ja myślę o tobie!

Choć twór człowieczy — tyś mi nie kłamała;
Chociaż kobieta — tyś mię nie zdradziła;
Choć spotwarzona — tyś się nie zachwiała,
Choć ukochana — tyś mię nie smuciła.
Choć ci wierzyłem — mnie się nie wyparłaś.
Gdyś mię żegnała — nie, by ujść od brata,
A gdyś czuwała, — czci mi nie wydarłaś,
A gdyś milczała — nie na potwarz świata.

Lecz ja nie gardzę — nie potępiam świata,
Jak i tej walki wszystkich na jednego:
Jam go nie cenił, on mi był jak krata,
Żal mi, że wcześniej nie uciekłem z niego.
Jeżeli błąd ten kosztował mię drogo,
Więcej, niż mogłem przewidzieć w potrzebie,
Pomimo całą świata chęć złowrogą,
Nigdy on nie mógł pozbawić mię ciebie.

Z przeszłości mojej, sny bolesnej złemi,
Wielką naukę zyskam dla przyszłości:


Że to, com kochał najwięcej na ziemi,
Godnem też było największych miłości.
Źródło wytrysło w puszczy. Zieleń drzewa
Zakwitła nad niem. O wieczornej dobie
Ptak na gałęziach w samotności śpiewa
I opowiada duszy mej — o tobie.





PERCY BYSSHE SHELLEY.

Serenada indyjska.

Wstaję z łoża, śniąc o tobie,
W pierwszym słodkim nocy śnie,
Gdy łagodny zefir tchnie,
Gdy się złocą gwiazdek roje!
Wstaję z łoża, śniąc o tobie —
Jakiś duch czy jakiś ptak
Prowadzi mnie — któż wie jak? —
Pod twe okno, dziecię moje!

Błędny wietrzyk skróś przenika
Ten milczący, ciemny świat;
Czampakowy pachnie kwiat —
Niby myśli śród marzenia!
Żałośliwa pieśń słowika
Obumiera cichym snem:
Tak jak ja na sercu twem
Mam ostatnie wydać tchnienia!


Otwórz, otwórz swe okienko!
Ja omdlewam, padam, mrę —
Niech jak deszcz — całunki twe —
Zaleją mi usta — oczy!
Twarz ma blada pragnień męką:
Serce me tęsknotą drży —
Ze swem sercem złącz je ty —
Moje z piersi wnet wyskoczy!





SMUTEK.

Szybciej, niźli tchnienie lata,
Niż młodości pieśń skrzydlata
Niźli szczęściem noc bogata —
Znikłaś mi jak sen przelotny.

Jako las — gdy zieleń zginie,
Jako noc — gdy sen przeminie,
Jako duch — gdy łza popłynie,
Jestem dzisiaj sam — samotny!

Jaskółeczka lato — wróci,
Sowa noc — się znów ocuci,
Łabędź młodość — gdy nas rzuci,
Zniknie w czasu mrokach wiecznych.


Serce wiecznie pragnie świtu,
Lecz i sen mi pełny zgrzytu,
Próżno zima chce rozkwitu
Dać mi z jakich palm słonecznych.

Lilie — pannom w ślubne doby,
Róże — matkom do ozdoby,
Fijołki są na dziewic groby:
Bratki — oto moje kwiecie!

W grobie duszy swej je noszę,
Bez łez gubię je potrosze:
Łzy mi wyschły i rozkosze —
Brak mi serca na tym świecie!





WILIAM C. BRYANT.

MOGIŁA.

A kiedy ja umrę — niech moi druhowie
Nie płaczą nademną cmentarnie:
Ja nie chcę kamieni za grobu wezgłowie,
Lecz wioski mej kocham ja darnie.
Więc niech mię położą śród gaju — za łąką,
Niech kwiaty zasadzą i zioła,
Niech kurhan ubiorą zieleni obsłonką!
Ja spałbym, czuwając: świeciłoby słonko
I kwiatom złociłoby czoła.

Przez długie, przez długie godziny tam w lecie
Słoneczne promienie-by lśniły,
A trawa zielona i krzewy, i kwiecie
W przecudnychby farbach wschodziły.
Ptaszęta gniazdeczko tam wiłyby sobie,

Miłosną śpiewałyby pieśń na mym grobie
I motyl-by fruwał wesoły.
I słychaćby było o rannej tam dobie
Kolibry-dyamety i pszczoły!

W południa gorące radosne okrzyki
Od wioski płynęłyby echem:
Wieczorem dziewczęta przy dźwiękach muzyki
Śpiewałyby pieśni ze śmiechem.
W północy, przy blasku miesięcznych promieni,
Ująwszy swe dłonie, młodzi narzeczeni
Kroczyliby nad mą mogiłą!
I gdyby się spełnił mój sen — u przedsieni
Mej trumny-by smutków nie było!

Ach, wiem ja, że nicbym nie widział w swej trumnie
Z tych cudów, co budzi żar lata:
Że blask jego nieba nie spływałby ku mnie,
Ni jego muzyka skrzydlata.
Lecz jeśliby przyszli na senne me kiry
Druhowie, by płakać zagasłej mej liry —
Nie wrócą do domu z pośpiechem:
Bo kwiaty — a pieśni, promienie — zefiry
Wstrzymają ich słodkim oddechem.

Bo wszystko to, wszystko w wzruszonem ich łonie
Obudzi myśl o tem, co było,
I o tym, co dzielić nie może po zgonie
Radości — pod własną mogiłą,
Którego dział wszystek przepychów korony,

Słonecznie zdobiącej te niwy —
Jest tylko to jedno: że grób ma zielony!
I raz jeszcze chcieliby pieśni mej tony
I głos jeszcze słyszeć mój żywy!





ALFRED TENNYSON.

Minione dni.

Łzy ciche, łzy bezsilne (nie wiem, czemu płyną)
Po licu mem się toczą w smutku nieujętym,
Tryskają z mego serca — i do oczu płyną,
Gdy patrzę po jesiennym ogrodzie zwiędniętym,
Marząc o dniach, co przeszły na wieki, gdy miną.

Świeże, jak promień słońca po nad falą siną,
Gdy żagle nam przyjaciół przywożą z oddali:
Smutne, jak błysk ostatni po nad falą siną,
Gdy żagle nam unoszą to, cośmy kochali:
Takie smutne — tak świeże są dni, które miną.

Smutne — dziwne — jak w letniej zorzy, nad doliną,
Pierwszy okrzyk poranny półzbudzonych ptaków:
Dla duszy, co się żegna z tą ziemską doliną
I widzi już w lazurach cień cmentarnych znaków:
Takie smutne — tak dziwne są dni, które miną.


Drogie jak pocałunki, co w grobie nie giną,
Słodkie, jak te, co marzy beznadziejna dusza
Na zakazanych wargach; głębokie — jak wino
Pierwszej — wrzącej miłości, którą żal porusza.
Niby śmierć w ciągu życia są dni, które miną.





HENRYK LONGFELLOW.

O ZMROKU.

Po dniu promiennym nadeszły mroki,
Padając z skrzydeł nocy głębokiej,
Tak jak padają pióra po piórach
Ze skrzydeł orła, co płynie w chmurach.

Widzę światełka we wsi poblizkiej
Skroś mgieł tumany, dżdżu wodotryski:
Dziwny mi smutek ogarnia duszę,
Któremu, nie chcąc, poddać się muszę.

Dziwny półsmutek — i półtęsknota:
W tym smutku milknie boleść żywota,
A tak cierpieniu bywa pokrewny,
Jako deszczowi tuman powiewny.

Pójdź mię kołysać łagodną nutą,
Czytaj mi piosnkę z serca wysnutą:
Co moje wszystkie smutki ukoi
I wygna troski precz z duszy mojej.


Nie czytaj piewców tych starożytnych,
Ani tych bardów, jak gromy szczytnych,
A których echo brzmi nam zdaleka
Z pod nieśmiertelnych stuleci wieka.

Skromnego czytaj mi dziś pieśniarza,
Którego pieśń się w sercu rozżarza,
Jak łza w źrenicy — albo ulewa
W letnich obłokach; który wciąż śpiewa;

Który, pomimo trudy codzienne,
Pomimo noce swe bezpromienne,
Słyszy w swej pieśni — wieczyste dźwięki
Cudnej melodyi, cudnej piosenki.

Ach, takie pieśni dają nam ciszę
Od trosk, którymi żywot nasz dysze:
Błogosławieństwo niosą nam rzewne,
Niby gorące łzy modlitewne.

A potem weźmiesz księgę wybraną:
Czytaj mi piosnkę swą ukochaną,
I — niby zapach — w rymy poety
Wlej czarodziejstwo głosu kobiety.

Zadrży noc, pełna muzyki boskiej:
I dzień czerniące żale i troski,
Jak arabowie namioty zwiną
I tak jak oni, milcząc, odpłyną.




DANTE GABRYEL ROSETTI.

Dzieweczka wybrana.

Cicho się wsparła dzieweczka wybrana
Na złotym niebios szafirowych zrębie.
Jej oczy głębsze były, niźli głębie
Wody, co wieczór płynie zwierciadlana.
Trzy lilie w ręku jej drżały od rosy,
A siedm gwiazd złotych zdobiło jej włosy.

Jej sfałdowowana wietrzykiem sukienka
Nie była strojna świetnych haftów czarem,
Lecz białą różą, Maryi Panny darem,
Z którą w modlitwie tak błogo się klęka.
Gęsto na ramię spadające włosy
Złociste były, jak dojrzałe kłosy.

Zaledwie jeden dzień słoneczny minął,
Jak w chórach Boga została aniołem.

W spokojnem oku i nad jasnem czołem
Był jeszcze podziw, co dotąd nie spłynął,
Chociaż na ziemi ten wybrany kwiatek
Dwudziestu nawet nie przebywał latek.

(Jeden śród ludzi wieki w nich oblicza)...
Jednakże na tem miejscu — i w tej chwili
Zaprawdę, że się ku mnie ona chyli —
I włosem mego dotyka oblicza...
Ach, nie! to liście padają jesienne...
O, jakże prędko lato mknie bezsenne!

A stała w domu bożego przedsieni,
Którą zbudował On po nad słoneczną
Bezdnią wszechświatów — i zkąd drogą wieczną
Spływa tajemny początek przestrzeni —
A tak wysoko, że oko błądzące
Zaledwie dojrzeć może złote słońce.

Stoi on w niebie nad morzem eteru,
Jak most świetlany. A pod nim, jak fale —
Płynie dni złoto i nocy opale —
Pośród płomieni i ciemności szmeru.
Pod niemi światy niezliczone drzemią
I nieskończoność płynie z naszą ziemią.

Tłumy na wieki złączonych kochanków
W okół niej krążą, słodkiemi wyrazy
Wciąż powtarzając swych przysiąg ekstazy,
Strojni w wieczystej miłości splot wianków.
Dusze przed Boga idąc nieśmiertelne
Oblicze — lśniły jak ognie subtelne.


Dzieweczka jeszcze w otchłanie patrzała,
Po za tych cudów kraje przechylam,
Tak, że ogrzała ciepłem swego łona
Zrąb, na którym się w błękicie wspierała.
A rozmarzone lilie, jak w uśpieniu,
Na jej przeczystem spoczęły ramieniu.

Z stałego punktu w cherubów mieszkaniach
Widziała czasu puls, kiedy gorąco
Uderza w światy. Źrenicą błądzącą
Mgły chciała przebić w dalekich otchłaniach
I oto mówić jęła swe hejnały,
Tak jakby gwiazdy złotą pieśń śpiewały.

Słońce zagasło już. Pierścień księżyczny
Jak gdyby drobne piórko — iskrą złotą
W mglistych wzlatywał przestworach. I oto
Mówić poczęła śród ciszy mistycznej.
A głos jej dźwięczał jako gwiazd śpiewanie,
Gdy chórem nocy witają zaranie.

(Słodki to głos był! Owo ptaszę śpiewne
Czyż nie pragnęło, by przez chmur obsłonki,
Głos jego doszedł mych uszu? Te dzwonki,
Gdy, władnąc świetlną sferą, brzmiały rzewne,
Czyż nie pragnęły we mnie zejść pociechą
Po szczeblach, jakie tworzyło im echo?)

— Chciałabym, aby on już był tu przy mnie...
Przyjdzie! tak usty mówi różanemi.
Czyż nie modliłam się w niebie? Na ziemi
Czyż on nie błagał oto Pana w hymnie?

A dwie modlitwy — potęga nie mała!
I czemużbym się tej chwili lękała?

Gdy aureola mu błyśnie nad czołem
I kiedy białe wdzieje na się szaty,
Dłoń jego wziąwszy, pójdziemy przez światy
Do źródeł, z których światło spływa kołem,
I w ten świetlany prąd oboje wstąpim
I przed obliczem Boga się wykąpiem.

Staniemy razem u tej skrzyni progu,
Co nietykalna i niepokalana,
Świeci na niebie, wiesznie poruszana
Od ludzkich modłów przesyłanych Bogu.
I ujrzym wszystkie nasze modły dawne,
Jako w obłoczki zlewają się mgławne.

Spczniemy razem w cieniów tajemnicy
Tego żywego, mistycznego drzewa,
Z którego listnej zieleni powiewa
Nieraz obecność tchnienia Gołębicy,
A każdy listek, dotknięty jej pióry,
Słodkie jej imię głosi przez lazury.

I w tym spoczynku i w tej błogiej ciszy —
Ja go nauczę tych czarownych pieśni,
Które tu śpiewam, a których on nie śni,
I głosem, który sam ledwie usłyszy,
Zaśpiewa, w pieśni ustając bez przerwy,
Dziwiąc się rzeczom, których nie znał pierwej.

(Niestety! razem powiedziałaś — razem..
O tak! ty jedno stanowiłaś ze mną,

Lecz Bóg czy zechce w tę jedność nadziemną
Podnieść tę duszę, co tylko obrazem
Miłości, jaką dla cię czuła w sobie
Była podobną, o gołąbko, tobie?)

Pójdziemy razem do gaju palm wiotkich;
Gdzie Marya Panna marzy rozmodlona
Ze swemi pięcią sług, których imiona
Dzwięczą, jako te pięć melodyi słodkich:
Gertruda i Magdalena z Cecylią
I Małgorzata z świętą Roza Lilią

W krąg siedzą z włosem ujętym w przepaski,
Z czołem w promienną ozdobnem koroną
I w bieliźnianą wsnuwają oponę
Czystego płótna — złotych nici blaski,
Szyjąc narodzin suknie tym, co wchodzą
Tutaj, gdy istność swą przez śmierć odrodzą.

Może się zlęknie, może niemy stanie?
Wtedy na ustach mu usta swe złożę
I swoją miłość opowiem, a może
Zniknie w niem wszelki lęk i pomięszanie,
A Święta Matka w złotej aureoli
Z błogiem uśmiechem mówić mi pozwoli.

I poprowadzi nas sama dłoń w dłoni
Tam, gdzie przed Panem tłumnie dusze klęczą
A wszystkie strojne siedmiobarwną tęczą,
A każda perły radosnych łez roni.
Śpiewaniem witać nas będą anieli
I cytr muzyka niebo rozweseli.


Tam ja wybłagam u Chrystusa Pana
Tę wielką łaskę dla niego i siebie,
Abym, jak niegdyś na ziemi tak w niebie,
Tutaj z nim żyła w miłości skąpana.
I byśmy byli, jak niegdyś czasowo —
Tutaj na wieczność złączeni godową.

Patrzy i słucha, a potem powiada
Głosem, gdzie słodycz z tęsknotą się przędzie:
Wszystko to stanie się, gdy on przybędzie.
Zamilkła. Światło drżało w krąg. Gromada
Białych aniołów po niebie płynęła.
Ona, wzrokiem się modląc, uśmiechnęła.

(Widziałem uśmiech jej). Lecz niezadługo
Chóry aniołów uleciały w głębie
Sfer nieskończonych — i na złotym zrębie
Niebios — wzdłuż ręce złożyła — i strugą
Obfitą — oczy skrywszy w dłoń — płakała
Smutnie. (Słyszałem, jak łzy wylewała).





Śmierć w miłości.

W orszaku Życia postać mi się ukazała:
Miała skrzydła Miłości, jej chorągiew niosła.
Na materyi, cudownej szlachectwem rzemiosła,
Lśnił, o! twarzy bez ducha, kształt twojego ciała.


Szumy, jak szumy pierwszych dni wiosny, tajemne,
Drżały w fałdach. Bez śladu, szybko ta istota
Przeszła przez moje serce, jak ów dzień, gdy wrota
Narodzin na świat nowy zagrzytały ciemne.

Lecz za nią szła niewiasta w kwefie. Owinęła
Chorągiew wokół drzewca A potem ją spięła
Srebrnem piórem, wyjętem ze skrzydła husarza,

I u warg swoich bladych nieruchomo trzyma
I mówi do mnie: Spojrzyj, wiatru nigdzie niema.
Jam Śmierć! Ta Miłość ze mną jedną istność stwarza.





KAROL ALGERNON SWINBURNE.

TRYADY.
I.

Co mówi lazurom słońc zorza,
Co wiatr mówi morskim rozdołom,
Co mówi księżyca blask mrokom,
Któż o tem wie?

Przecz lubą motylom jest róża,
Przecz lubą jest góra sokołom,
Przecz lubą jest tęcza obłokom,
Któż powie mnie?

Co śpiewa łzom rosy łan zboża,
Co śpiewa lipowy liść pszczołom,
Co śpiewa głąb wyżyn urokom,
Któż pojmie je?



II.

To, co kwiecień odsyła do maja,
To, co maj zaś oddaje czerwcowi,
A co czerwiec lipcowi przesyła,
Niby urodzin dar:

Czem się zorza w dnia czarach upaja,
Czem uśmiecha się dzień południowi.
Czem piosenka westchnieniu jest miła,
To łamie życia gwar.

Ach, nikt nie wie, co przeszłość zataja,
Jak kosztowną miesięcznych jest nowi,
Jak bolesną jest przemian ich siła,
A każdy chce znać ich czar!



III.

Czem jest miłość życia fal do brzegu,
Miłość brzegu do fal mrących toni,
Czem jest miłość do skier błyskawicy
Złoto-purpurowej —

Nie poznamy, choć włos będzie w śniegu,
Po kres życia, co się we łzach trwoni
I, ach, w dziwnej trawi się tęsknicy
Do deski grobowej,

Do tej tajni, gdzie kres tajń szeregu,
Tego mroku, w którym słońce płonie
I zagasa w wieczorów ciemnicy —
Lub w świt błyska nowy!





PIELGRZYMI.

— Gdzie jest pani serc waszych, wy którzy idziecie
Z pieśnią? Czy z żalu po tem, co było na świecie,
Smutni tak — czy z tęsknoty za jutrznią, co będzie —
Śpiewacie tak żałośnie naraz i weselnie?
— Pani serc naszych ludzkie nie zobaczą oczy:
Nie ma ona rąk, źrenic, warg ani warkoczy
Złocistych, ani kształtu; lecz ten, co posiędzie
Jej miłość — wie, że piękno jej trwa nieśmiertelnie.

— Czyż to królowa, darów rozdająca skrzynie?
— Tak, owo: ten, co ujrzał ją — dla niej jedynie
Żyć będzie — i w cierpieniu — we łzach, krwi i pocie
Dla niej — męki nie syty — pójdzie po otchłaniach.
A gdy mu umrzeć każe — tedy — umrze pewnie
I wszystko drogie rzuci i da tej królewnie
I nago pójdzie w słońca żarach, w śniegów słocie
I życie swe przepędzi w wieczystych czuwaniach.

— Nie maż ona siedziby śród ziemskiego koła?
— Wiek wieku pyta, naród narodowi woła:

Gdzie ona? a na krzyk ten nie masz odpowiedzi.
Bo jeśli ona w duchu ludzkim się nie mieści,
Jeśli niema stolicy w wnętrzu twego łona,
Próżno śpiewać jej chwałę: dźwięk to pustej miedzi,
Póki serce nie bije odczuciem jej treści.

— A czy nie żal wam życia słodkiego potoku?
Bo śmiertelna wyrocznia płonie w waszem oku,
Hieroglif smutku, piętno wielkie a ogniste,
Że w życiu waszem niema wczasu ni spocznienia,
Miłości prostej, uczuć żywych i serdecznych,
Przyjaźni, snów rozkoszy ani chwil bezpiecznych?
— Niema, tak! Dla nas tylko oblicze jej czyste —
Jasny wzrok — i ożywcze a płodne jej tchnienia.

— Ale wy wszak umrzecie, nim jej tron ujrzycie.
— Pewnie — i odrodzony w słonecznym rozświcie
Glob bez nas płynąć będzie — gdy my legniem w grobie!
Lecz jeśli ona żyje i ziemię porusza —
Jeśli stary świat zerwie wszystkie stare pęta:
Toć przez nas owa jutrznia odrodzin poczęta.
My nie umrzem. Żyć będziem, pełni szczęścia w sobie —
Bo życie krótkie — śmierć zaś słodko wita dusza.

— A ludzie was zapomną. — Ale my na wieki
Staniem się częścią globu, oceanów rzeki —
Częścią eteru, ognia, który w ziemi płonie
I wszystkich rzeczy dobrych; w każdem uderzeniu
Ludzkich serc — będzie drgała krwi naszej kropelka —
Jak w waszych bije pulsach — niewygasła, wielka
Krew zmarłych, co wszczepili żądzę w naszem łonie
By ich ognistym śladem iść w rozpromienieniu.


— Lecz wypić moglibyście z rozkoszy kielicha!
Szalony teraźniejszość kwiecistą odpycha
I zamyka się w jutra tchnieniu lodowatem,
Gdy oto matka, ojciec, brat wasz, siostra wasza
I ta wybranka wasza, wasze ukochanie
Pójdą w proch — i z nich śladu, jak z was nie zostanie.
— Zostanie ta, co była nam jedynym światem,
Razem siostra, kochanka, razem matka nasza.

— Wartoż ofiar, by nagród doczekać tak małych?
Patrzcie! zamarłe usta wieków osiwiałych
W przeszłości swej zasnute, jak w wiecznej ciemnicy
W pozaświatowych mrokach — w mogiłach zamkniętych
Drwią z was, wiedząc, jak wielu mówiło też słowa
I upadli — upadli — i zmarłych grób chowa!
Wstaniecie-ż wy, gdy tamci nie wstali z martwicy?
— Nie my — lecz ona! Dla niej nie żal być z wyklętych.

— Nie jesteście-ż zmęczeni? duch wasz nie zamiera,
Widząc, jak noc z kolei — noc, dzień — dzień pożera,
Chwila chwilę w bezsennym ogniu jak pochłania?
Bezsenni! kiedyż do snu zamkniecie powieki?
— Znużeni my! Omdlewa serce, mózg, dłoń, nogi —
I pewnie senby dla nas nad wszystko był drogi
Nad wszystko — prócz strasznego tego pożądania,
Które, gdy kto raz odczuł, będzie czuł na wieki.

— Tak lubą wam, że za nią gonicie wyschnięci —
Tak pewną, kiedy próżne wszystkie ludzkie chęci —
Mara ta: by w orkanach uzdrowienia cudu
Szukać — złamanym sercom i grzbietom ugiętym?

— Gdyby żywot nasz ślepy był, a śmierć jałowa,
Dumna nadzieja świata przecież się zachowa.
Człowiek się do człowieka, lud zwróci do ludu
I żywe będzie żywem, słowo święte — świętem.

— Omijajcie nas zatem — i płyńcie swą drogą.
Jakież światła po śmierci zabłysnąć wam mogą?
A gdy świt zajaśnieje, dowiecie-ż się w grobie?
A gdy człowiek zwycięży, gdzie wam posłać gońca?
— Dość jest światła na miarę jednego żywota,
Ludzie mrą, nieśmiertelną — człowiecza istota.
My ludzie śmierć ponosim, siejąc w nocy dobie,
By człowiek w dzień się żywił, żął i żył bez końca.





EDGAR ALLAN POE.

DZWONY.

Hej, u sanek dzwonią dzwony,
Srebrne dzwony!
Jakiż świat zadowolenia wróżą nam ich miłe tony!
Jakże dźwięczą, jakże brzęczą,
Brzęczą, dźwięczą potrząśnięte,
Pośród nocy uśnieżonej,
Co lodową drzemie ciszą!
A te złotych gwiazd miliony,
Po niebiosach rozpryśnięte,
Złociej lśnią się i kołyszą,
Od roskoszy krystalicznej —
I mrugają w takt muzyczny,
Niby w zgodny hymn runiczny
Z kołysaniem i śpiewaniem tej melodyi wy pieszczone

Którą dźwięczą, dźwięczą — dzwony,
Dzwony, dzwony, dzwony,
Dzwony,
Te dźwięczące, śpiewające, ach! te srebrne dzwony,

Hej, do ślubu dzwonią dzwony,
Złote dzwony!
Jakiż świat uszczęśliwienia wróżę nam ich słodkie tony!
W balsamicznej ciszy nocy,
Gdy powietrze pierś ich trąca,
Dźwięczą płynne, złote dźwięki
W jeden ton,
W jeden lotny ton piosenki,
Jak turkawki pieśń, co tęskni, patrząc w bladą twarz miesiąca,
Do niebiańskich stron!
Z różnodźwięcznych tych gardzieli,
Tryska jakaś melodyjna pieśń w weselnej dziewic bieli,
Jakże drga,
Jakże trwa
Na przyszłości dni!
Jakże śpiewa o porwaniu,
O porwaniu, całowaniu,
Jak czarownie brzmi!
Kołujące, wirujące,
Kołysane, rozśpiewane,
Dzwonią, dzwonią dzwony
Dzwony, dzwony, dzwony,
Dzwony,
Całujące, zgodnie brzmiące, ach, te złote dzwony!

Hej, na trwogę dzwonią dzwony,
Spiżowe dzwony!

Jakiż dziki świat alarmu wróży nam ich jęk wzburzony,
Śród groźnego nocy cienia,
Jakże wyją z przerażenia!
Od tej grozy słów im brak,
One mogą tylko tak
Wyć, jak wicher rozstrojony
W swojem gromkiem przyzywaniu na ten krwawy blask pożaru,
I w szalonem rozhukaniu na ten głuchy szał pożaru,
Który w dymie, który w skrach,
Pośród gwaru i rozgwaru,
Płynie w górę, w górę, w górę,
Jakby żądze swe ponure,
Chciał w niebiosa słać i w chmurę
I w piekielnych swoich snach,
Jakby dziś lub nigdy już
Chciał rakietą krwawych róż
Na miesięcznych zasiąść mgłach!
Ach, te dzwony, dzwony, dzwony,
Jak nam dźwięk ich rozstrojony,
Śpiewa hymn rozpaczy!
Jakże wyją, a skowyczą,
Jakże syczą, huczą, ryczą,
By grom armat i kartaczy!
Jaka dzika groza płonie
W rozhukanem, rozdyszanem, powietrznianem łonie!
Ale ucho czuje już
Z tego jęku,
Z tego szczęku,
Że ucicha klęska już.
Ale ucho słyszy już,
Z tego blasku,

Z tego wrzasku
Że omdlewa klęska już.
Bo zemdlone, uciszone, rozgniewane dzwonią dzwony,
Dzwony, dzwony, dzwony, dzwony.
Dzwony,
Te huczące, te wyjące, te spiżowe dzwony!

Hej, na pogrzeb dzwonią dzwony,
Żelazne dzwony!
Jakąż pieśń nam uroczystą ich poważne wróżą tony,
Śród nocnego, śród milczenia,
Jakże huczą z przerażenia,
Ach, bo każdy, każdy dźwięk
Który drży,
Śród ich rdzy,
To śmiertelny jęk!
A ci wszyscy śmiertelnicy,
Co mieszkają w tej dzwonnicy,
Samotnicy!
Kiedy dzwonią straszne dzwony,
W monotonii zakwefionej,
Czują gloryę, co na czoła
Im nakłada biała, święta,
Wniebowzięta dłoń anioła!
To nie męże, ni kobiety —
To nie ludzie, ni zwierzęta,
To są duchy, to szkielety!
A ich królem któż jest?... On!
Ten co bije, bije w dzwon —
W pogrzebowy bije dzwon;
Zgon!
Ach, jak jego pierś wesoła,

Gdy peanem brzmią mu dzwony.
Jak on tańczy, jak on woła,
Jak on trzyma takt muzyczny,
Niby wielki hymn runiczny.
Gdy peanem brzmią mu dzwony,
Dzwony, dzwony, dzwony,
Jak on trzyma takt muzyczny,
Gdy wydzwania zgony, zgony,
Niby wielki hymn runiczny,
Gdy wyjące wyją dzwony,
Dzwony, dzwony, dzwony,
Gdy jęczące jęczą dzwony,
Dzwony, dzwony, dzwony,
Dzwony,
Te płaczące, grobem tchnące, te żelazne dzwony!





Dla Ani.

Dzięki niebu — Przesilenie
Przeminęło już bezpiecznie —
I powolne ciała gnicie
Już minęło ostatecznie
I gorączka, zwana życiem,
Przeminęła ostatecznie.


Ach, bezwładnie wiem i smutnie
Wszystkich sił jam pozbawiony —
Żaden muskuł się nie rusza —
Gdym na wzdłuż tak położony —
Mniejsza o to — Tak mi lepiej,
Gdym na wzdłuż tak położony...

Leżę — leżę — tak spokojnie —
W cichem łożu leżę sobie,
Że ktoś mógłby patrząc na mnie
Sądzić, żem jest trupem w grobie.
Ach — i drżałby patrząc na mnie,
Sądząc, żem jest trupem w grobie.

Jęki moje i stękanie —
I gorączka — łkanie — rwanie —
Już ucichły w błogim stanie —
— I okropne uderzanie —
Ach okropne — przeraźliwe —
Mego serca uderzanie.

Ból i duszność — chęć rzygania —
I febryczne drżenie ciała —
Już ustały wraz z gorączką,
Co po mózgu mi szalała —
Wraz z gorączką zwaną życiem,
Co mi mózgi rozpalała.

I, ach, wszystkie te męczarnie,
Najstraszliwsze te cierpienia
Przeminęły z najstraszliwszą
Męką mąk — męką pragnienia,

Które we mnie głąb’ ognista
Namiętności rozpłomienia.
Piłem wody, dziwnej wody,
Co mi gasi szał pragnienia.

Piłem wody, która płynie
Jako piosnka nad kołyską —
Od wiosennych zórz, lecz mało
Wsiąka w gruntu podścielisko —
W tej jaskini tutaj blisko
Wsiąka w gruntu podścielisko.

Ach, a teraz któż to powie,
Chyba waryat jaki może,
Że mój pokój pełny mroku
I że ciasne moje łoże!
Ach, bo nigdy człowiek nie spał,
W takiem łożu jak to łoże,
A gdy śpisz — spać musisz właśnie
W takiem łożu jak to łoże.

Teraz duch mój tantalowy
Pełny ciszy odpoczywa —
Zapomniawszy — albo wcale
Nie żałując róż przędziwa,
Nie żałując dawnych wzruszeń
Mirtów ani róż przędziwa.

Bo gdy cicho tutaj leżę,
To widziadła owych kwiatków
Mają dla mnie świętszy zapach,
Przenajświętszy zapach bratków,

Rozmarynu słodki zapach,
Pomięszany z wonią bratków,
Z wonią ruty — i przecudną
Czystą — świętą wonią bratków.

I tak leżę cichy — senny —
Kąpiąc duszę jak w otchłani
Nieskończonych snów o prawdzie
I piękności mojej Ani —
Tonąc duszą w tej kąpieli
Snów o włosach mojej Ani.

Ona czule mię całuje,
Czule pieści dłoń mą ona;
Śpię — ach śpię — rozkosznie marzę
Niby w raju — u jej łona —
Śpię głęboko — śpię na niebie
Mojej Ani drogiej łona...

Gdy mrok nastał, wnet mię ona
Kryje ciepłem ducha swego —
I błagała archaniołów
By mię strzegli ode złego,
Ach, królowę archaniołów,
By mię strzegła ode złego.

Leżę — leżę tak spokojnie
W łożu swojem leżę sobie,
(Znając miłość jej anielską),
Że wy mię sądzicie w grobie —
Ach — i leżę tak z rozkoszą
Cichy — senny leżę sobie —

(Z jej miłością, cichą — słodką — )
Że wy mię sądzicie w grobie —
Że wy drżycie patrząc na mnie
I sądzicie, żem już w grobie..

Ale serce me jaśniejsze —
Niż na niebach — na otchłani
Wszystkie gwiazdy promieniste:
Ach, jaśniejsze blaskiem Ani,
Gdyż rumieni się tą zorzą,
Która jest miłością Ani;
Gdyż się złoci myślą zorzy
Jasnych oczu mojej Ani...





Eldorado.

Rycerz na schwał
Na koniu wcwał,
W dzień jasny i w noc bladą —
Śpiewając rad,
Wędrował w świat
I szukał Eldorado.

Przeminął wiek —
Osiwiał człek,
Duch troską drżał mu bladą:

Bo nigdzie mu
Nie błysł kraj snu —
Rojone Eldorado!

A gdy już był
Bez sił, bez żył —
Napotka marę bladą.
O, cieniu mów,
Gdzie kraj mych snów —
Mów, gdzie jest Eldorado?

Za szczyty gór —
Za kresy chmur —
W krainę cieniów bladą
Śpiesz noc i dzień
(Odrzecze cień) —
Tam znajdziesz Eldorado!





Uśpiona.

W gorącą północ lśni czerwcową
Mistyczny księżyc nad mą głową.
Usypiających mgieł wilgocie
Świat w widziadlanem kąpią złocie, —
Co, dystylując się kroplami,
Spływa nad cichych gór szczytami;

Ślizga się sennie falą siną
Nad tą powszechną łez Doliną.
Bluszcz wokół grobu się obwija —
Śród fal kołysze się lilija;
Mgłą otuliwszy senne ciemię —
Ruina — w ukojeniu drzemie.
Właśnie jak Lete — patrz — jezioro
Świadomie śpi północną porą
I za nic w świecie się nie zbudzi.
Śpi wszystko Piękno. Patrz — śród ludzi,
Rozwarłszy okno na niebiosy —
Tu śpi Irena z swemi losy.

O pani, jakaż tobie moc
Otwierać każe okno w noc?..
Swawolne wiatry z drzew i krzaków
Lecą tu — niby stada ptaków —
Magiczny — bezcielesny rój
Napełnia szmerem pokój twój —
I strasznie wokół ciebie pląsa
I białą twą kotarą wstrząsa,
Gdzie pod zwartemi już powieki
Twa dusza śpi — ach! śpi na wieki...
Patrz — cienie drżą jak sen cmentarza!
Nic cię to, pani, nie przeraża?
Czyś ty daleko ztąd? Ach, czyż
Pojmujesz, jak i czemu śpisz?
Tyś pewnie gdzie w dalekich krajach,
Za sennem morzem, w złotych rajach...
Dziwna twa bladość — dziwny strój —
Przedziwny długi warkocz twój
I wielki ten milczenia zdrój...


O, pani śpi! Obyż jej spanie,
Co trwa, głębokie było! Panie,
Ty przyjmij ją pod swe czuwanie.
Gdy świętszem stało się to łoże,
Ściany tej izby bardziej boże,
Spraw, Panie, niechaj śpi przez wieki
Z nierozwartemi wciąż powieki,
Śród widm schodzących z mgły dalekiej.
Śpi droga moja. Ach, jej spanie,
Co trwa, wieczystem niech się stanie!
Niech sen jej zawsze będzie taki —
Niech cicho pełzną w niej robaki!
Daleko w ciemnym, starym lesie —
Niech świat jej grób wysoki wzniesie,
Grób, co już nieraz czarne swoje
Zamykał drzwi żelaznych dwoje,
Z tryumfem kryjąc w swe żałoby
Rodzinnych herbów jej ozdoby.
Jaki samotny grób milczący,
W którego nieraz drzwi niechcący,
Rzucała niegdyś kamień drżący.
Grób, który z czarnej swej czeluści
Jej głosu nigdy nie przepuści,
Bo strach ogarnąłby dziecinę,
Że jęczą w grobach mary sine!






Do matki.

W niebiosach — przeczuwana zdawna to zagadka —
Kiedy anioły szepczą ze sobą do ucha —
Nie znajdą — śród wyrazów najsłodszych dla ducha —
Gorętszego — świętszego nad ten wyraz: matka!

Więc z dawna cię już zowię tem imieniem drogiem.
Ciebie, coś mi jest więcej niż matka rodzona
I jedna dziś napełniasz treść mojego łona —
Odkąd nasza Wirginia stanęła przed Bogiem.

Matka moja, co wcześnie opuściła syna,
Była tylko mą własną matką. Lecz jedyna,
Ty — byłaś matką owej, com kochał na życie.

Droższa-ś mi więc od matki, com miał w dni rozkwicie
Tak jak moja małżonka, co śpi w grobów głuszy,
Była droższą mej duszy nad życie mej duszy.





Milczenie.

Są takie bezcielesne rzeczy, są zjawiska,
Co mają byt podwójny, jak bliźnięca owa

Moc, co naraz z materyi i ze światła tryska —
I naraz tworzy bryłę i cień w sobie chowa.

Tak dwulice Milczenie: naraz brzeg i morze,
Ciało i duch; pustynne kocha rumowiska,
Świeżę porosłe trawą; są w niem jakieś zorze,
Jakieś ludzkie pamiątki: więc się go nie trwożę,
Choć łzy mi płynę. Nigdy — dźwięk jego nazwiska.

To milczenie cielesne. Żadna zła potęga
Nie tkwi w niem. Więc spokojny bądź u jego progu.
Lecz, jeśli kiedy z losów woli nieodmiennej
Stanie przed tobą jego cień — elf bezimienny,
Co opętał samotny świat, dokąd nie sięga
Ludzka stopa — na ten czas duszę poleć Bogu!





Opętany zamek.

W najzieleńszej z naszych dolin,
Od aniołów zamieszkały,
Promienisty i pogodny —
Niegdyś zamek stał wspaniały.
Tam — w krainie władcy Myśli
Stał świetlany zamek ów:
Żaden seraf nie nakreśli
Skrzydłom cudnych takich snów.


Kołysał się tam na dachu
Szereg złotych flag bogaty:
Ach — to wszystko było dawno,
Przed dawnemi bardzo laty.
Z wietrzykami, co igrały
W posłoneczne owe dnie —
Przez omszone, jasne wały
Wonny eter w sale mknie. —

Wędrownicy, w tej dolinie,
Przez dwa okna jaśniejące
Widzą duchy, w takty liry
Melodyjnie kołujące
Wokuł tronu, lśniąc wspaniale,
Iście jak porphyrogen:
W należytej widniał chwale
Świetny zamku władca ten.

Promiennemi od rubinów —
Świetlanego zamku wroty —
Płyną — płyną — ciągle płyną
Muzykalne ech istoty,
Których słodkim było losem
Wciąż królowi nucić śpiew,
Po nad wszystko cudnym głosem —
Wiedzy ludów niosąc siew.

Aż ci naraz w czarnych szatach
Spadła chmura klęsk obfita:
Płacz, bo nigdy złota zorza
Już nad zamkiem nie zaświta.
I ów pałac — co jaśnieje

Dotąd chwałą w mroki padł —
I straszliwe jakieś dzieje
Z niepamiętnych dźwiga lat.

A wędrowcy dziś w dolinie
Przez dwa okna krwią płonące —
Widzą formy, rozdźwięczone
Fantastycznie wirujące —
I jak rzeki wir szalonej
Rój zgrzytliwych płynie ech,
Bo przez wrota — wykrzywiony
Bez uśmiechu — w wieczy śmiech.





Ulalume.

Chmura niebo mroczyła surowa
I od liści powiędłych szedł szmer —
Od gałęzi powiędłych szedł szmer...
Była ciemna noc październikowa,
Najstraszniejsza z mego życia er...
Był to Aubr, który we mgle się chowa,
I wilgotny, pomroczny las Weir;
Aubr — jezioro, co w mroku się chowa,
I od wiedźm opętany las Weir...

Tam to niegdyś szeroką aleją
Śród cyprysów z swą duszą sierocą —

Ze swą Psyche błądziłem sierocą,
W dniach, gdy w sercu płomienie goreją,
Jak te ognie, co z wirem i mocą,
Jak te lawy, co wiecznie a z mocą
Aż na Yanik siarczyście się leją
Pod biegunów lodowych północą —
Aż na Yanik jęcząco się leją
Pod tych królestw lodowych północą.

Słowa myśl nam mroczyła surowa
I od marzeń zdrętwiałych szedł szmer —
I od wspomnień zdradzieckich szedł szmer:
Bom nie wiedział, że październikowa
Była noc — ach! najstraszniejsza z er,
Noc śród nocy najstraszniejszej z er —
Że to Aubr, który we mgle się chowa
(Choć-em błądził ongi śród tych sfer),
Aubr — jezioro, co w mroku się chowa,
I od wiedźm opętany las Weir.

A gdy noc opuszczała niebiosa,
Kompas gwiazd zapowiadał już ranek, —
Jako gwiazda, co wróży poranek,
Kres nam drogi rozjaśnia zukosa
Blade światło zza lasu firanek...
I cudowna, srebrzysta lśni kosa,
Róg podwójny — róg dawnych sielanek —
Dyamentowa Astarty lśni kosa,
Róg widomy, róg greckich sielanek.


„Ona — rzekłem — świetniejsza od Dyany,
Ona krąży po westchnień eterze,
Ona włada we wspomnień eterze,
Ona wie, że wciąż niewypłakany
Ból, gdzie rozpacz na twarzy łez strzeże, —
I nad gwiazd się uniosła rydwany,
By nam w niebie zgotować wieczerzę,
Letejskiego pokoju wieczerzę.
Uleciała nad złote rydwany,
Aby ziemskie oświecać rubieże!
Uleciała nad jasne rydwany,
Aby ziemskie weselić rubieże“.

Lecz uległa nieznanej mi sile,
Wzniósłszy palec do góry: „Nie wierzę! —
Tak mię Psyche mistycznie ostrzeże —
Słuchaj, smutnie tej gwieździe nie wierzę,
Ach, bladości jej dziwnie nie wierzę!
Śpiesz! zbyt długie zostajesz tu chwile.
Śpiesz — uchodźmy! Zaklinam cię szczerze.“
W bólu mówi i skrzydeł swych pierze
Spuszcza w dół, aż sunęły się w pyle,
W zgrozie mówi — i białe swe pierze
Spuszcza w dół, aż tarzały się w pyle,
Aż rozpacznie tarzały się w pyle.

„Siostro — rzekłem — to nic, urojenie!
Płyńmy, płyńmy w ten srebrny blask dalej,
W kryształowy ten blask idźmy dalej:
Sybilińskich to świateł natchnienie,
Co Nadzieją i Pięknem się pali —
Na błękicie tej nocy się pali...

Z wiarą idźmy w te jasne promienie,
Zaufajmy świetlanej tej fali.
Śmiało dążmy w te czyste promienie,
Szczęście ku nam wybłyśnie z tej fali,
Co na niebie, drżąc, jasno się pali...“

Tak mą Psyche cieszyłem nadzieją,
By ją wyrwać z ponurych tych dum.
I z ponurych wyrwałem ją dum —
I na kres szliśmy dalej aleją,
A na kresie alei był tum...
Jakiś napis na drzwiach nosił tum:
„Jakież głoski tu, siostro, jaśnieją,
Jaki napis na drzwiach nosi tum?“
Rzekła mi: „Ulalume — Ulalume —
To umarłej twej grób Ulalume!“

Jękła pierś ma żałobą surowa,
Jako liści powiędłych ten szmer,
Jak zeschniętych gałęzi ten szmer —
I krzyknąłem: „Ach, październikowa
Noc to była — najstraszniejsza z er,
W roku zeszłym, najstraszniejsza z er,
Kiedym błądził, błądził śród tych sfer —
I przyniosłem tu czerwiom na żer
Straszny ciężar — aż pęka mi głowa —
W noc śród nocy najstraszniejszej z er...
Jakiż demon wiódł mię do tych sfer?
Znam ja Aubr, który we mgle się chowa
I wilgotny, pomroczny las Weir —
Aubr — jezioro, co w mroku się chowa
I od wiedźm opętany las Weir!“





Miasto na morzu.

Patrz — oto czarny śmierci tron
Śród dziwnych — pustych, dzikich stron,
Gdzie się Zachodu krwawi skon.
Tam wielcy — mali — dobrzy — źli —
W spokoju wiecznym każdy śni.
Tam gmachów tłum — tam wieżyc zrąb,
Których nie dotknie czasów ząb.
(Struktura taka nam nie znana) —
A wkrąg od wichrów zapomniana,
Drętwa — pod niebem na dolinie
Melancholijnie woda płynie.

Nie schodzi żaden błysk z lazurów
Na wieczny mrok tych sennych murów,
Lecz z ułudnego morza fal
Milczące światło spływa w dal —
I w dal rozlewa się po skałach,
Katedrach, wieżach, arsenałach
I babelowych — zda się, wałach.
Po niedostępnych ciemnych parkach,
Po marmurowych sklepień arkach,
Po gmachach, które we mgle giną,
I których ściany w krąg obwiną
Rzeźbionym fryzem bluszcz i wino.

Drętwa — pod niebem na dolinie
Melancholijnie woda płynie.

A blade zamki i ich cienie —
Zawisły, rzekłbyś, jak widzenie
W powietrznej sinych mgieł arenie.
Gdyż z dumnej wieży tej stolicy
Duch Śmierci patrzy bladolicy.

Groby rozwarły się widomie,
Ziejąc — na martwych skał poziomie —
Lecz ani skarb, co w nich zamknięty,
Ni w oczach bogów dyamenty,
Ni trupy — strojne w wieniec złoty —
Nie zbudzą głębin tych z martwoty —
I żadna struga, żadna mgła —
Nie marszczy fal umarłych szkła.
Nie wróży nic, że będzie wiatr
Na tem straszliwie niemem morzu;
Nie świadczy nic, że był tu wiatr
Na tem ohydnie cichem morzu!

Lecz — spójrz! w powietrzu jakiś ruch
Toń wód porusza jakiś duch:
Wieżyce, zda się, płyną w dół,
W mgły rozwiewając się na pół...
Mdlejące świątyń bladych szczyty
Znikają, w próżni mknąc błękity,
I zapłonęła toń ogniściej —
Godziny dyszą uroczyściej
I w dzikich jękach — w bezdeń wód —
Zapada w mgłach mistyczny gród,
I z swych tysiącznych wstając tronów
Wita go piekło śród pokłonów!





Do jednej w raju.

Byłaś mi wszystkiem, o miłości moja,
Za czem duch tęskni jakby za mirażem,
Czarowną wyspą, o miłości moja,
I żywej wody źródłem i ołtarzem,
Który sam Pan Bóg w żywe kwiaty stroi,
I wszystkie kwiaty owe były — moje!

O śnie, zbyt cudny, abyś trwać mógł dłużej,
Świetlna nadziejo, obrazie anioła,
Coś po to błysnął, aby zniknąć w burzy...
Naprzód! Głos jakiś ku Jutru mnie woła,
Lecz duch mój w przystań, co się wiecznie chmurzy,
Wciąż zapatrzony — na Przeszłości czoła,
Bezsilny krąży śród błędnego koła.

Bo oto iście — biada mi, o biada!
Zagasły wszystkie mego życia słońca;
Nigdy już — nigdy już — nigdy! powiada
Głos mi tajemny, co od mórz bez końca
Po brzeg piaszczysty — strasznem echem włada:
Dąb nie zakwitnie, co go grom roztrąca,
Ani rannego orła lot, co spada!

I życie moje — to bólu zachwyty —
A nocy moich bezsenne marzenia
Płyną, gdzie oczu twoich blask ukryty,
Tam, kędy ślady twoich nóg stąpienia.

Tam, gdzie eterów toczą się błękity —
U wiekuistych światłości strumienia.





Robak zdobywca.

Patrz! gala w Nocy lśni salonach —
Od dawnych, smutnych lat
Strojnych aniołów chór w zasłonach,
Ze łzami w oczach siadł —
Niby w teatrze siadł — i patrzy
Na dramat łez i krwi!
Orkiestra zaś w ton najbogatszy,
Melodyą sfer im brzmi.

Aktorzy — Boga obraz sam —
Coś krążą, coś biegają —
Coś szemrzą — szepczą tu i tam,
Ach, lalki, które drgają
Na rozkaz istot bezforemnych,
Co scen zmieniają krąg —
Roznosząc szmerem skrzydeł ciemnych
Jęk niewidzialnych mąk.

Pstra iście sztuki tej intryga —
Każdy ją pomni widz:
Widziadło, które wiecznie ściga

Tłum, co nie ujmie nic.
W jednakiem wiecznie krążąc kole —
Na jeden punkt powraca:
Szaleństwo — grzechy i niedole —
I strach, co życie skraca.

Lecz, spojrzyj! W ciżbę tych aktorów
Coś pełznie, coś się pląta:
Czerwonych sunie rój potworów
Z pustego sceny kąta.
Sunie a sunie, aż się zerwie
I ciała graczy ssą.
Płaczą anioły, widząc czerwie —
Przesiąkłe ludzką krwią.

Zagasły światła — w koło mrok —
Śmiertelnym — patrz! piorunem —
Na każdy ludzki spada wzrok
Kurtyna swym całunem. —
Anioły, ze łzą u swych powiek —
Żałują nieszczęśliwca —
Bo słuchaj: Dramat ten — to Człowiek.
Bohater? Robak Zdobywca!





Kraina snu.

Idąc w ciemny szlak nieznany,
Od złych duchów opętany —
Z krain, kędy Bóstwo — Noc
Samowładną dzierży moc
I, w gwiaździstej lśniąc koronie,
Na swym czarnym siedzi tronie —
Świeżom wrócił w nasze światy,
Zpoza Thule lodowatej —
Z sfer, — co we mgłach się promienią —
Poza czasem i przestrzenią.

Tam doliny są bezdenne,
Tam urwiska są kamienne,
Tam są głazy fantastyczne —
Letargiczne — magnetyczne —
I otchłanie — i pieczary —
I olbrzymich lądów jary —
Niepojętych kształtów mary —
Wiekuistych mgieł opary.
Niebotyczne dzikie góry,
I bezbrzeżnych mórz lazury
Mórz, co dyszą bez wytchnienia
Pod błękitem z krwi płomienia.
I jeziora nieskończone,
W martwą wodę skrysztalone,
W martwą wodę lodowatą,
Śnieżnych lilij strojne szatą.


U tych jezior nieskończonych
W martwą wodę skrysztalonych,
W martwą wodę lodowatą,
Śnieżnych lilij strojnych szatą —
U tych gór — i u tych rzek,
Które szumią z wieku w wiek —
U tych borów — u tych błót,
Gdzie jaszczurek żyje ród —
U tych mrocznych kałuż brzegu,
Przeraźliwych wiedźm noclegu,
I w wszetecznej każdej plamie —
I w rozpacznej każdej jamie —
Gdy tu błądzisz, wszędy ci,
Zapomniana, nikła lśni,
Jakaś mara przeszłych dni.
Zaczajone błędne twarze,
Gdy wędrowiec się ukaże —
Nagle jawią się jak cienie,
Dreszcz w nim budzą i westchnienie.
Drogie widma w białych szatach,
Nie cielesne w obu światach —
I na ziemi — i na niebie —
Schodzą — niby mgła — do ciebie.

Bowiem sercom bolejącym
Kraj ten światem jest kojącym
Tym, co męką dyszą bladą —
Kraj ten jest — jak Eldorado.
Bo wędrowiec, co tu zboczy
Przez zamknięte widzi oczy.
Przed otwartą zaś źrenicą —

Świat ten — wieczną tajemnicą.
Tak chce Pan, co zakaz święty,
Dał powiece niezamkniętej.
Duch, co błądzi ziemią tą,
Przez zaćmione patrzy szkło.

Idąc w ciemny szlak nieznany,
Od złych duchów opętany,
Z krain, kędy Bóstwo — Noc
Samowładną dzierży moc —
I, w gwiaździstej lśniąc koronie,
Na swym czarnym siedzi tronie —
Świeżom wrócił w nasze światy
Z poza Thule lodowatej.





POTĘGA SŁOWA.
OINOS.

Wybacz, Agathosie, słabość ducha, który świeżo przystroił się w nieśmiertelność.

AGATHOS.

Nie powiedziałeś jeszcze nic, drogi Oinosie, za cobyś miał prosić o przebaczenie. Poznanie — nawet tutaj — nie jest sprawą odgadnienia. Co do mądrości to z wiarą proś Aniołów, aby ci ją dali.

OINOS.

Ale ja, w czasie ostatniego mego istnienia na ziemi, marzyłem, że odrazu tu osiągnę znajomość wszechrzeczy.

AGATHOS.

Ach, nie w poznaniu jest szczęście, ale w poznawaniu. Wiedzieć na zawsze — to błogość wiekuista, ale wiedzieć wszystko — to potępienie demona.

OINOS.

Najwyższy jednak — czyliż nie zna wszystkich rzeczy?

AGATHOS.

I to jest tajemnica jedyna, która Jemu samemu powinna zostać nieznaną.

OINOS.

Przecie, ponieważ każda wiadomość rozszerza naszą wiedzę, koniecznie więc poznamy w końcu wszystko.

AGATHOS.

Rzuć okiem w dale otchłani. Niech się twój wzrok wysili, aby przeniknąć te niezliczone perspektywy gwiazd, gdy my zwolna śród nich płyniemy — wskroś — i jeszcze — i zawsze! Czyliż sam wzrok duchowy nie ma granicy w tych murach złota krążącego we wszechświecie? w murach, które składają mirjady ciał świecących, w niezmierzonej jedności rozlanych.

OINOS.

Widzę oczywiście, że nieskończoność materyi nie jest marzeniem.

AGATHOS.

Niema w niebie marzeń, ale tu nam dano objawienie, że jedynem przeznaczeniem tej nieskończoności tworzywa jest dostarczać nam źródeł niewyczerpanych, w których dusza może zaspakajać bez końca swoją żądzę poznania, żądzę nigdy niewygasłą, gdyż zagasić ją byłoby to dla duszy unicestwić siebie. Pytaj mnie, Oinosie, swobodnie i bez lęku. Pójdź, ominiemy na lewo promienną harmonię Plejad i rzućmy się w dal na łąki gwiazd, gdzie zamiast bratków, fijołków i renonkułów — znajdziemy warstwy słońc potrójnych i słońc trójkolorowych.

OINOS.

A teraz, Agathosie, płynąc przez ogromy, nauczaj mię. Mów do mnie w tonie swojskim ziemi. Nie zrozumiałem tego, coś mówił o sposobach i drogach Stworzycielu, tego, którego zwaliśmy Stworzycielem w czasie, gdyśmy byli śmiertelni. Chcesz powiedzieć, że Stwórca nie jest Bogiem?

AGATHOS.

Chcę powiedzieć, że Bóg nie stwarza.

OINOS.

Jakże to, wyjaśnij mi.

AGATHOS.

Na początku tylko Bóg stworzył. Stworzenia — to, co zdaje się jako stworzone — które teraz od końca do końca świata rwą się bez odpoczynku do istnienia — nie mogą być uważane jako wynik bezpośredni, ale raczej jako wynik pośredni twórczej potęgi Boga.

OINOS.

Śród ludzi, mój Agathosie — idea ta nazwanąby wprost była fałszem.

AGATHOS.

Śród aniołów, mój Oinosie, przyjętą jest ona jako prawda.

OINOS.

Pojmuję cię o tyle, o ile chcesz powiedzieć, że niektóre czynności istoty, zwanej przez nas Naturą — lub inaczej mówiąc, prawa naturalne — w pewnych warunkach wywołują to, co nosi zupełny pozór stworzenia. Na krótki czas przed zupełnem zniszczeniem Ziemi, robiono — pamiętam — niemało doświadczeń, które się wybornie powiodły, a które mędrcy ziemscy z dziecinną dumą nazywali: kreacyą istotek.

AGATHOS.

Wypadki, o których wspominasz, były to tylko przykłady kreacyi wtórnej, jedyny rodzaj kreacyi, jaki miał kiedykolwiek miejsce od chwili, gdy pierwsze Słowo ogłosiło pierwsze prawo.

OINOS.

Światy gwiaździste, które tryskają z głębi otchłani niebytu i co chwila wybuchem goreją na niebie — te światy gwiaździste, czyż nie są dziełem bezpośrednim ręki Pana?

AGATHOS.

Postaram się, Oinosie, poprowadzić cię krok za krokiem przed oblicze koncepcyi, którą widziałem. Wiesz doskonale, że, jak żadna myśl zginąć nie może, tak niemasz czynu, którego wyniki nie byłyby nieskończone. Poruszając ręką, gdyśmy byli mieszkańcami ziemi, sprawialiśmy drgania w atmosferze okolnej. Drganie to ciągnęło się bez końca, aż wreszcie, udzieliło się każdej cząsteczce atmosfery ziemskiej, która od tej chwili na zawsze została pchniętą w ruch tym jedynym ruchem ręki. Matematycy naszej planety dobrze ten fakt znali. Szczególne wyniki, jakie wywoływały w cieczach szczególne bodźce, były przedmiotem ścisłego rachunku, tak, iż stało się łatwem oznaczyć, w jakim okresie impuls danej siły mógł ziemię okrążyć i oddziałać na zawsze na atmosferę otaczającą. Mając dany w warunkach wiadomych objaw, bez trudu określano rachunkiem wstecznym wartość bodźca pierwotnego. Wówczas matematycy, którzy widzieli, że skutki danej przyczyny absolutnie nie miały kresu; którzy widzieli, że część tych skutków można było śledzić dokładnie w czasie i przestrzeni, za pomocą analizy algebraicznej; którzy zrozumieli też całą łatwość rachunku wstecznego: — ludzie ci, mówię, zrozumieli też, że ten rodzaj analizy zawiera w sobie też nieograniczoną potęgę postępu, i że niemasz zrozumiałych granic, jakieby można postawić jego kroczeniu wiekuistemu oraz jego stosowaniu, wyjąwszy granice ducha, który ją popchnął i zastosował. Ale do tej mety przybywszy, matematycy nasi nagle się zatrzymali...

OINOS.

I czemuż, Agathosie, mieli iść dalej?

AGATHOS.
Gdyż poza tem było kilka olbrzymich idej wielkiego znaczenia. Z tego, co wiedzieli, wnieśćby mogli, że istota o inteligiencyi nieskończonej, istota, której byłby odsłonięty — niby w jasnowidzeniu — absolut całej analizy algebraicznej; istota taka bez żadnej trudności śledzićby mogła wszelki ruch w powietrzu wyryty i przez powietrze w eter uniesiony aż do jego odbić najdalszych, nawet do epoki, nieskończenie wstecz oddalonej. Istotnie, łatwo wykazać, że każdy ruch tej natury, wyryty w powietrzu, musi w końcu oddziałać na każdą jaźń pojedynczą, w granicach bytu zawartą. Istota więc, obdarzona inteligencyą nieskończoną; istota, którą sobie wyobraziliśmy, mogłaby śledzić te dalekie falowania ruchu — poza świat i wciąż poza świat — w ich oddziaływaniach na wszystkie cząsteczki materyi; poza świat i wciąż poza świat — w przemianach, jakie one dawnym narzucają kształtom, lub innem słowem, w nowych kreacyach, jakie z nich powstają: — aż nakoniec, nieczynne już odtąd, złamią się o tron Boga. I nietylko to mogłaby uczynić taka istota, ale, gdyby w jakimkolwiek czasie przedstawiono jej jakiś wynik: gdyby np. poddaną została badaniu jedna z niezliczonych komet — mogłaby owa inteligencya bez żadnego trudu rachunkiem wstecznym określić, jakiej przyczynie pierwotnej owa kometa zawdzięcza swe istnienie. Ta potęga analizy wstecznej — w swej pełni i absolutnej doskonałości — ta zdolność wiązania we wszystkich czasach wszystkich skutków ze wszystkiemi przyczynami — stanowi bezwątpienia przywilej samego bóstwa: ale ta potęga kształtuje się również na wszystkich stopniach, leżących niżej doskonałości bezwzględnej — po przez całą drabinę inteligencyj anielskich...

OINOS.

Ale ty mówisz tylko o ruchach, odbitych na powietrzu.

AGATHOS.

Mówiąc o powietrzu, myśl moja obejmuje tylko świat ziemski; ale uogólnij ją, a ogarnie ci ona wszystkie bodźce stworzenia, w eterze zamknione, w eterze, który, przenikając i przenikając sam jeden całą przestrzeń — stanowi tym sposobem wielkie medyum stworzenia.

OINOS.

Zatem wszelki ruch jakiejbądź natury jest twórczy.

AGATHOS.

Nie może być inaczej. Ale prawdziwa filozofia oddawna już nauczyła nas, że źródłem wszelkiego ruchu jest ruch i że źródłem wszechmyśli jest...

OINOS.

Bóg.

AGATHOS.

Wspominałem ci już, Oinosie, jakem przemawiał niegdyś do jednego z dzieci tej pięknej ziemi, która niedawno zginęła. Mówiłem jej o ruchach atmosfery ziemskiej.

OINOS.

Pamiętam o tem...

AGATHOS.

A gdym ci to przypomniał, czyś nie czuł, że przez twój umysł przepływa myśl o materyalnej potędze słowa? Każde słowo czyż nie jest ruchem powietrza?

OINOS.

Ale czemu ty płaczesz, Agathosie? Czemu, o, czemu skrzydła twoje opadają, gdy oto unosimy się nad tą piękną gwiazdą, najzieleńszą, a jednak najsmutniejszą ze wszystkich, jakie napotkaliśmy w swym locie? Świetne jej kwiaty zdają się czarodziejskiem marzeniem, ale jej groźne wulkany przypominają namiętności wzburzonego serca.

AGATHOS.

One nie zdają się — one ; tak, to marzenia i namiętności. Tę dziwną gwiazdę — trzy wieki temu — jam ją z załamanemi dłońmi, z płonącemi oczyma leżąc u stóp mej ukochanej: jam ją kilku namiętnemi słowy wywołał do bytu! Jej świetne kwiaty — to są najdroższe ze wszystkich nieurzeczywistnionych marzeń, a dzikie jej wulkany — to namiętności najgorętszego i najbardziej prześladowanego serca.






POECI WĘGIERSCY.
DANIEL BERZSÖNYI.

Melancholia.
Te a sötet erdök vadonjain
Szeretsz almodozni, o melancholia!

W ciemnych lasów najdzikszych gęstwinach,
Melancholio, lubisz ty przebywać;
Lubisz śnić na pustych miast ruinach,
Smętnym wiatrom echem się odzywać!

Szczyt granitu, w mgieł ujęty chmury
I dolina dzika są ci miłe;
Blady księżyc i gotyckie mury
Czarodziejską mają dla cię siłę.

Na mogiłach mchem pokrytych siadasz,
Tam swą lutnię podnosisz w milczeniu;
I spoglądasz w przyszłość i upadasz,
Rozmodlona w elegijnem tchnieniu.


Tylko płochość, ziemią upojona,
Blade róże rwie rzeczywistości;
Lecz ty zawsze żyjesz pogrążona
W cudnych snach przeszłości i przyszłości.

Tyś mi dotąd była duszą brata,
Kierowałaś młodzieńczemi laty,
Gdym uchodził od płochości świata
Pod twe ciche, cieniste namioty.

Młodzieńcowi melodyą żałoby
Tyś natchnęła serca wszystkie tętna;
Ach, starcowi zlej na uczuć groby
Ciche światło swe — potęgo smętna!





JAN GARAY.

Dwaj śpiewacy.

Śród doliny w małej wiosce —
Na ubocza gdzieś — w oddali —
Skromni, zgodni, niezawistni
Dwaj śpiewacy zamieszkali.
Jeden śpiewak był to słowik:
Wielki smutek pierś mu darł,
Bo piękności go pozbawił
Trosk miłosnych srogi żar.
Drugi śpiewak — to skowronek,
Co miał szary strój ubogi,
Który kąpał się w kurzawie
I gdzieś mieszkał w końcu drogi.
A gdy słowik ze skowronkiem
Wsczęli pieśń — ci piewcy dwaj —
I gdy tamten w niebo wzlatał,
Ten napełniał pieśnią gaj:

To ich muzyka czarowna
Całą ziemię radowała —
A z słuchacza smutnych oczu
Cicha szczęścia łza spływała.





SANDOR VAHOTT.

Pożegnanie.
Kedvesen süt a hold.
Szól az estharang

Blado świeci księżyc,
Brzmi wieczorny dzwon.
Pożegnanie śle mi
Jego smętny ton.
Pobłogosław Boże
Kąt ten, pełny ziół,
Gdziem tak wiele szczęścia —
Trosk tak mało czuł.
Błogosław i ciebie,
Siny wzgórku mój,
Gdziem siadywał nieraz,
Plotąc marzeń rój.

Jak mi ciężko żegnać
Ten rodzinny kąt —
Gdybymż mógł sierota
Nie odchodzić ztąd!
Tylko ty strumyku,
Jeden — śród mych dróg
Pójdziesz razem zemną —
Wieść nas będzie — Bóg!





KAROL KISFALÙDY.

Perła.
Van egy gyöngye a vilagnak

Jest jedna perła na ziemi —
Skarb wielki naszej istoty:
Barwami zdobi cudnemi
Ziemskiego szczęścia blask złoty.

W zwierciadle perły tej drżącem
Odbicie swe widzą dusze:
Ono radości nas słońcem
Darzy za wzięte katusze.

Lecz śród salonów złoconych
Nie zalśni perła ta rzewna:
W bogaczów sercach skażonych —
Nie tkwi ta niebios królewna.


Ci tylko, którzy boleją,
Znają to słodkie zjawisko:
Tym, co się z uczuć nie śmieją,
Tęskliwa bladość jej błyska.

Nieraz mym druhom, gdy cierpię —
Niosę cierpień swych powieść —
I łza mi z oka się czerpie...
Ach! w niej ta perła się mieści.





Postanowienie.
Végezd, sors! a mit ream kimértel

Dokonaj, losie, twoich ciosów miary
I w życie moje wszystkie zlej trucizny,
Odbierz, czemś łudził! odbierz wszystkie mary,
Z dni mej młodości, w sny złocone żyznej.
Com tylko kochał, wszystko weź co prędzej,
Prowadź na nową, pełną cierni drogę.
Drogę najwyższej na tej ziemi nędzy —
Złam mię do reszty: więcej wziąć nie mogę!

Ja się nie lękam, że mi los co zdarzy,
Siłę mą tylko podnoszą katusze,

Niech nad mem sercem ciężki ból zaważy
I spotęguje moją słabą duszę.
Choć twoje ciągłe krwawe uderzenia,
Tak mi wydarły wszystko bezlitośnie,
Choć wszystko dotąd we łzy mi się zmienia:
Moc mego ducha przez twe ciosy rośnie.

Jednę kochałem przecudną istotę,
W jej sercu wszystkie złożyłem nadzieje,
I nieraz duszy jej promienie złote
Niosły mię w niebo, gdzie słońce jaśnieje.
Błogosławiona! w tę słodką godzinę
Tyś rozrywała moich cierpień pęta,
Wskazując w róże usłaną ścieżynę...
A dziś! usnęłaś, kosą śmierci ścięta.

I cóż mi przyszłość dać, co mi wziąć może?
Ku jakiejż losy popchną mię krainie?
Z serca, dartego przez cierpienia noże,
Postanowienie, boży ogień, płynie.
Od siebie tylko czekam ja spokoju,
Gdy wszystko wicher mi porywa lotny.
Nie znam, choć lękam się żywota boju....
Cóż pocznę? pójdę w świat zawsze samotny!





SANDOR PETÖFI.

Węgierska pieśń junacza.
Veres napokról almodom!

Mój duch śni wciąż o krwawych dniach,
Gdy stary świat zapadnie w zgliszcza,
A na tych gruzach nowy gmach
I staną nowych dni bożyszcza.

Niech zabrzmią już, niech zabrzmią już
Bojowych trąb rozgłośne tony!
Wojennych burz, wojennych burz —
Pożąda duch mój walk spragniony!

Z radością skoczyłbym na grzbiet,
Na grzbiet bystrego mego konia —
W szeregu mężnych byłbym szedł,
Jak wicher przez skrwawione błonia.


Gdyby pierś moją trafił strzał,
Znajdzie się ktoś, co ją przytuli;
Znajdzie się ktoś, co będzie miał
Całunków balsam przeciw kuli.

W kajdany wraże gdybym wpadł,
Odwiedzi ktoś mej celi ciemnie;
Ponurych snów mych czarny świat
Rozproszy jego wzrok tajemnie.

A gdybym zmarł, a gdybym zmarł —
Pod mieczem kata czy śród bitwy,
Znajdzie się ktoś, co wnet by starł
Krew bladych zwłok mych — łzą modlitwy!





Karczemka.
Falú vegen kurta kocsma..

Stoi karczemka na końcu wioski,
Stoi pośrodku drogi szamoskiej
I na gościniec patrzy szeroki,
Póki się nocne nie zbliżą mroki.

Mrok nocny pada. W cichym rozgwarze
Kończą się prace, milkną żniwiarze.

Przestały huczeć młyńskie kamienie,
Zapanowały mrok i milczenie.

Lecz za to w karczmie rozgwar niemały:
Brzmią dźwięki pieśni — grają cymbały —
Tańczą chłopaki rozochocone,
Aż trzeszczą w oknach szyby wstrząśnione.

— Hej-że karczmarko, złota dziewczyno,
Staw tu przed nami najlepsze wino
Niech będzie stare — niech będzie czyste —
I, jak mój młody konik, ogniste.

— Hej-że Cyganie! Zagraj na dudzie —
Tańcujmy żywo! tańcujmy ludzie.
Całą mą sakwę wytańczyć muszę,
Muszę wytańczyć całą mą duszę.

Wtem od ulicy w okno ktoś wali.
— Chłopcy, mniej wrzawy róbcie na sali.
Wielmożny pan nasz spać chce w tej porze,
Przez wasze krzyki usnąć nie może.

— Niech czarci porwą twojego pana —
I ty, służalcze, idź do szatana!
Hejże, Cyganie, zagraj na dudzie:
Tańcujmy dalej, tańcujmy ludzie.

Znów bicie w okno gromadka słyszy.
— Niech się panowie weselą ciszej,
Niech Bóg wam szczęści. Tak późna pora...
Biedna matula moja jest chora.


Nikt na te prośby nie odpowiada.
Płacą karczmarce, ile wypada:
Milkną cymbałów dźwięki wrzaskliwe.
Idą do domu chłopcy poczciwe.





Młot wiejski.
(Urywek)
Széretnek az istenek engem
Remittö módra széretnek.

Pokochali mię bogowie żywo,
Pokochali mię z siłą straszliwą:
Dali głos mym płucom tak potężny,
Jako bitew wrzawy szczęk orężny,
Co, pustosząc ziemię naokoło,
Na ruiny zmienia wieś wesołą,
Krwią malując obrazy żałości:
Organista głosu mi zazdrości!
Oto samo niebo mi wybiera,
Moich płuc godnego bohatera,
(Niechaj Bóg od wszelkich klęsk go chroni):
To Fejnagy o szerokiej dłoni,
Wiejski kowal, jako sam się zowie,
Lecz fantazyą bogaci kmiotkowie,
Poetycznym natchnieni polotem,

Fejnagiego zowią Wiejskim młotem.
Wy, co siłą posiadacie ducha,
I nie drżycie, kiedy pieśń krwią bucha,
Bladych warg nie krzywicie w boleści,
Posłuchajcie strasznej mej powieści!
Ale wy, których serca drżą zawsze,
Gdy im śpiewać jakie czyny krwawsze,
Co słuchacie ich zlękli i smutni
Uciekajcie od mej groźnej lutni.




Amen! smutnie od ołtarza dźwięczy,
Święte modły kończy sługa boży,
I jak zwykle, lud, co wokół klęczy,
Amen! Amen! poważnie przywtórzy.
Zakończone już modły wieczorne.
Powracają do dom rzesze korne
I przy uczcie, sącząc dno kielicha,
Chwalą Pana. — W kościele zamkniętym
Była cisza. Gdy świątynia cicha,
Cichsza więcej, niż moczary wiosną,
Kiedy czajka uśnie snem zaklętym,
I gdy czapla, i gdy żaby posną
Była cisza zatem. Tylko oto
Bezlitośnie, głodne dwa pająki,
Nad soczystej śliwy pestką złotą
O przelękłej muchy walczą członki.
Wtem, nieszczęście! muchę opuściły,
Biegnie na to mysz, ile ma siły.
Chwyta zdobycz: tędy i owędy
Leci skryć się w fałdach rewerendy
I urządza tam ucztę wspaniałą,

Aż pająkom w oczach zaświtało.
Ależ nagle, co za grom rozprasza
Tej świątyni ciszę uroczystą:
Czyż to piorun te mury przestrasza?
Czy to w garnku gotuje się kasza?
Nie! to człowiek jakiś tak rzęsisto
Chrapie. Tam, na ławie rozciągnięty
I skulony, i we dwoje zgięty —
Śpi... Lecz oto budzi się już... Poczuł,
Że już dość ma chrapania... Odpoczął.
Wstaje... trze swe rozespane oczy...
Patrzy... ciemność go pogańska mroczy.
Idzie do drzwi... wali w mocne klamki,
Lecz, napróżno! nieruchome zamki.
Więc umysłem bystrym w locie chwyta,
W czem tu trudność sprawy jest ukryta
I, ponuro patrząc dookoła,
— Ach, zamknęli — rzekł — wrota kościoła.
Ale wnet, jak każe umysł męski,
Wzywa ducha siłę do pomocy:
Aby go nie zawiódł śród tej klęski —
I nie zawiódł go w tej strasznej nocy.
Wnet na lotnych skrzydłach, niby ptaszki,
Do tej myśli głębokich macierzy,
Po niebitej w ciemię, krągłej czaszki,
Tysiąc planów wybawienia bieży.
— Jak wyzwolić się? Ze wszech sił krzyczeć?
Ale tak, jak grom armaty srogiej
Nie uleci dwakroć takiej drogi,
Do jakiej ją pan puszkarz przyłoży,
Tak głos ludzki. — Niema na co liczyć!
Bo chociażbym krzyczał jak najsrożej

Nie usłyszy mię we wsi lud boży,
Gdyż wieś leży ztąd o pół godziny
Drogi, hen! tam w korycie doliny.
Czy przez okno skoczyć mam? Zaiste,
Gdym był jeszcze małem, zwinnem dzieckiem,
Gdym na drzewie wiśnie rwał soczyste,
Przed strażnikiem kryjąc się zdradzieckim,
Częstom skakał z wysokości drzewa.
Lecz to dzisiaj trudne. Dziś upływa
Czwarty krzyżyk życia nad mym włosem.
Męski wiek nad siłą moją cięży,
Skok tak wielki pewnie mię zmitręży,
I złamany kark będzie mym losem.“
Tak myśl z myślą, tocząc bój zażarty,
W kotle tęgiej głowy się przewija,
Tego męża cnego, co mu czwarty
Czwarty krzyżyk życia teraz mija.
I rozmyśla dalej i, markotny,
— Muszę inny znaleźć plan — wyrzecze —
Albo noc tu przeleżą samotny,
A bez ludzi wiekiem czas się wlecze.
I przez okno spojrzał — i na skrawym
Punkcie niebios utkwił wzrok ponury
I spoglądał, jako bocian, który
Nieruchomy czyha ponad stawem
Na obfity łup, który zaniesie
Swym pisklętom na słomianej strzesie.

Nagle więzień — „Mam już, mam! zawoła
I twarz jego błyszczy tak wesoła,
Jak, naprzykład, ziemia się raduje,
Gdy z niej słońce promienne zdejmuje

Z sadzy nocnych obłoków pokrywę.
Albo też jak, gdy płomienie żywe
W ciemnej kuchni błysną od komina —
I gdy mopsa chłód męczyć zaczyna,
A wielmożna pani wstaje z łoża
I do izby zawoła czeladnej:
— „Andziu, Andziu — wstań, zbudź się! czas ładny
Rozpal ogień! Szybko! Już lśni zorza!“
Andzia wstaje — czesze warkocz złoty,
I półsenna idzie do roboty,
I natychmiast krzemieniem i stalą
Pocierają hubkę, aż rozpalą,
Hubką żarzą krzesiwo; krzesiwem
Palą słomę; słomą wiązkę drzewa,
Aż zapłonął komin ogniem żywym
I mopsowi brzuszek wnet ogrzewa.
Więc powiadam, jako od płomieni
Zajaśniała kuchnia pośród mroku,
Taka radość blaskami się mieni
W bohatera mego smutnem oku,
Kiedy wołał: Mam! Ciekawy świecie!
Ty się pytasz: Cóż ma? powiedz przecie.
Więc posłuchaj, o ciekawy świecie!
Lutnio moja, śpiewać ci wypada,
Co on ma? Gdyś pierwej smutna, blada
W bohatera mego los patrzała,
I twarz twoja czysta, idealna,
Włzach boleści gorzkich się kąpała: —
Teraz na niej radość tryumfalna,
I łez szczęścia perły bez pochyby
Twarz twą w jednej orosiły chwili,
W jednej chwili błysnęłaś, jak gdyby

Srebrny guzik na czarnej attyli.
Jest już plan wyzwolenia wyborny,
Bowiem żadna nie powstaje złuda,
Gdy obmyśli rzecz mąż tak przezorny.

„To się musi udać! To się uda!
Mówił więzień w kościele zamknięty —
Na dzwonnicę wdrapię się po murze,
I z dzwonnicy zsunę się po sznurze.
Lecz, gdy dzwon zadzwoni potrząśnięty?
Już urządzim tak, że nie zadźwięczy.“
Nim bohater nasz plan swój subtelny,
Który pięknie świadczy, jaki dzielny
Duch w nim mieszka — szczęśliwie uwieńczy —
Odpocznijmy chwilę — i znużone
Siły nasze w inną zwróćmy stronę.





JAN ARANY.

KEVEHAZA
(BÓJ HUNNÓW.)
(Rok 540)
Mert vijjog a saskeselyü? mert szàllong
a turul s’ölyü?

Dlaczego żałobnie tak kracze pstry sokół?
Dlaczego w lazurze sęp lata naokół?
Dlaczego tak krążą te nieszczęść zwiastuny
Nad brzegiem szerokich, błękitnych wód Duny?
Dlatego żałobnie tak kracze pstry sokół,
Dlatego w lazurze sęp krąży naokół,
Że jutro w tem miejscu, o tejże godzinie,
Tysiące rycerzy w strumieniach krwi zginie.


Od Duny szerokiej na lewo, na prawo,
Niepróżno tłum ludów mknie z wróżbą tą krwawą.
Ze wschodu, z zachodu różnego narodu
Gromada nadpływa, jak wilki w dni głodu.
Napełnij się dzisiaj falami, o rzeko,
Bo jutro twym nurtem krew pójdzie daleko
I łzy szerokiemi zapełnią cię ściegi,
Bo matki zapłaczą na wód twoich brzegi.

Lecz rzeka falami nie huczy w powodzi,
Spokojnieby można przepłynąć ją w łodzi.
A Makryn Rzymianin, ze Sasem Dytrychem,
Ucztują na drugiem wybrzeżu, na cichem.
„Podnieśmy puhary! Niech pije, kto łaknie!
Nie bójmy się Hunnów, bo czółen im braknie!“
I krążą puhary i Szazhalom dzikim
Szeroko, daleko rozbrzmiewa okrzykiem.

Rozliczne tam ludy, rozliczne plemiona,
Rozlicznych języków tam ćma połączona:
Czerń obcych rycerzy, czerń obcej odzieży,
Kołczanów, i hełmów, i strzał, i pancerzy;
Alany, Herule, Lombardy i Goty,
I Syryan, i Celtów i hordy i roty,
I stroje rozliczne stubarwnie się świecą
Pod murem Potencyi, pod sławną stolicą.

„Podnieśmy puhary! Niech pije, kto łaknie!
Nie bójmy się Hunnów, bo czółen im braknie!“
A Makryn wciąż wzywa: Lej wina, lej piwa!
A Dytrych podwójną go miarą zażywa.
Dytrychu, ty Sasie, nie szalej, nie szalej,

I ty, Rzymianinie, zbyt wina nie nalej.
Bo trunek i taniec wam będą ku szkodzie,
Bo wilk już u celu, bo wilk już w ogrodzie.

Spójrz, oto pod górą, hen, tam przy Kelenie,
Jak mroczy się czyste niebiosów sklepienie,
Zmroczona, ściemniona, keleńskich nieb strona:
Porusza, porusza się łąka zielona...
A każdy pył kurzu — to rycerz odważny,
A każda tam słomka — pień włóczni żelazny,
A dwustu tysięcy płuc męskich dech mocny
Rozżarza swym ogniem wiatr chłodny, północny.

I Keve, wódz dzielny na czele szeregów,
Z walecznem rycerstwem już stanął u brzegów,
Lecz fala przez głębie szerokie tu bieży:
Ni mostu, ni łodzi dla tylu rycerzy.
A gdyby i most był — to byłby zamały,
A łodzi i setki wnetby się złamały —
Bo tłum ten gdy zajął zielony brzeg wody,
Brzeg trzęsie się cały, jak szklane zim lody.

Więc Hunnów wódz rozkaz dał wnet, by drużyna
Z swych miechów wylała szlachetną ciecz wina.
A rozkaz dowódcy — nie puste to śmiechy,
Więc Hunny natychmiast opróżnią swe miechy.
Dunaju, ty stary, napij się do syta!
Bo może już nigdy twe sine koryta
Pić wina nie będą — i niech po tem winie
Wić Hunnów walecznych w spokoju przepłynie.

A noc takim mrokiem dokoła oblana,
Że ledwie czasami zabłyśnie wód piana,

I cała kraina zapadła tak w ciszę,
Że ledwie się czasem plusk fal zakołysze.
Lecz fala coś pluszcze, lecz fala klekocze,
Pocichu, powoli przez wody przezrocze
Mkną, zda ci się, ciemne, olbrzymie delfiny —
Mkną chyżo a cicho przez Dunaj, przez siny.

Z miechami pustemi tak mkną niewidomie
Hunnowie, jak gdyby na moście, na promie,
I stają bezpieczni aż na Szazhalomie —
Pod nocy oponą, w swym dzikim ogromie.
Lecz cicho, junaki! w spokoju, w milczeniu,
Wystąpcie z fal cichych Dunaju! I w cieniu,
Gdy ziemię mgła czarnym pokrywa wyziewem,
Na brzeg wchodzą Hunny pod wodzem, pod Keven.

A Makryn pijany nie czuje i nie wie,
Że śmierć mu na karku zasiadła już w gniewie.
Nie czuje i nie wie nic Dytrych, Sas dzielny,
Że płonie Potencya, gród jego weselny.
O, płonie! o, gore! A kto zeń ucieka,
Na tego cios włóczni zkądś spada zdaleka!
Zwęglona, zniszczona, w perzynie, w ruinie —
Potencya, największy gród w całej krainie.

I żaden się kamień nie został w grabieży,
I żadne niemowlę u łona macierzy.
Lecz ciągle w dolinie śmiertelny bój krwawy
Trwa jeszcze śród jęków, i szczęków, i wrzawy.
I ciągle upada pstra ludów gromada,
Gdzie każdy językiem odmiennym ci gada

I biegnie tłum cały związany, zmięszany,
Gotowie z Altany, Celtowie z Rzymiany.

O mroki, zakryjcie różany blask zorzy!
O nocy, niech łono twe ranka nie tworzy!
O, niechaj w swej drodze zatrzyma się słońce,
By ukryć te tłumy narodu jęczące.
Niech światłem swem wieści skrwawionej nie szerzy,
Że martwy śród martwych wódz Hunnów już leży,
I niech nie pokaże, jak Hunn w pstrym nieładzie,
Pomimo zwycięztwa, ucieka w gromadzie.

Sas Dytrych toć rycerz dzielności nadmęskiej,
Lecz nie on powodem tej Hunnów jest klęski.
I ostrą jest włócznia żelazna Makryna,
Lecz nie w nim jest śmierci Kevego przyczyna.
To bóg sam swe oko odwrócił od niego,
I żołnierz to własny uranił Kevego;
W zatrutych strzał deszczu, pod mroków oponą,
Ta krwawa omyłka została spełnioną.

Gdy o tem na góry dowiedział się szczycie
Sas Dytrych, wnet biegnie na śmierć i na życie.
I spada na huńskiej ucieczki nawały;
Podobnie wstrzymują bieg sinych fal — skały:
A w pięści swej dzierżył Sas Dytrych waleczny
Trzon włóczni potężnej na cios obosieczny,
Tym końcem on kole, a tamtym on wali,
I świszczy, i błyszczy iskrami swej stali.

Bóg nocy niejeden już żywot ukrócił,
Niejeden duch pyszny w pył nędzy obrócił,

I tak, jak nad falą podnosi się fala,
Nad tłumem umarłych — tłum żywych przewala.
I chociaż umarłych jest dużo w dolinie,
Lecz żywych wciąż tłumy — i tłum ten znów ginie.
Ze stron wszech od łąk i od lasów zielonych
Wojsk idą szeregi, krwi wrażej spragnionych.

Hej, Belo, Kadoszu, podnieście swe miecze,
Bo mocniej bój siecze, czerwieniej krew ciecze.
O! Hunnów potomku, ty piękny, ty śniady,
I cóż ci pomogą strzał lotne gromady?
Choć tarcza słoneczna, pod huńskich strzał chmurą,
Zapadła w toń mroków śmiertelnie ponurą,
Lecz nic nie pomaga rycerzy odwaga,
Bezsilnie opada i orzeł, i flaga.

Hej naprzód, hej naprzód, synowie Atylli,
Śmierć groby wam swoje niedługo odchyli!
A burz czarownice, a chmur błyskawice
Tak lśnią, że bóg od nas odwrócił źrenice.
Lecz naprzód, niech wali miecz Hunnów najdalej,
Niech wrogi padają od groźnej, od stali.
Rycerze, popchnijcie ostrogą rumaki.
I ślijcie do niebios swych wrogów orszaki.

Oburącz tnie Kadosz po wrażych głów fali
I świszczy i błyszczy iskrami swej stali.
Na ślepo udziela wkrąg ciosów swych Bela,
Zagłada tam spada, gdzie grot jego strzela.
Lecz tak, jak gdy w skały kto dawne uderzy,
Wnet piasek się sypie, jak z morskich wybrzeży,

Lub jako gdy w falę znów fala się wlewa, —
Tak rycerz, ściśniony tłumami, omdlewa.

Napróżno się Kadosz obronnie w tył chyli,
Wrogowe żelazem mu piersi przeszyli,
I ten, co go dotąd nie pobił nikt w boju,
Od miecza Dytrycha upada w krwi zdroju.
I Bela, tłumami otoczon dokoła,
Choć zwinnie odpycha grot wrogów od czoła,
Lecz w końcu samotny, podobny do wieży,
Raniony upada i martwy już leży.

Nie prędko, ach, ujrzą te łąki, te kępy
Tak dzielne, tak piękne rycerskie zastępy.
Nie prędko, nie prędko się tu zazieleni
I kwiecie i trawa na pustej przestrzeni.
Szeroka dolina pod kopyt napadem,
Pod wojsk niezliczonych potężnym stóp śladem
Powiędła i wyschła. Gdzie Hunny stąpali,
Tam trawa nie rośnie w pobliżu, ni w dali.

Sto tysięcy Hunnów poległo tu w chwale,
Dwakroć tyle wroga w krwi leży i w kale.
Niewrogi i wrogi — zmięszani w dolinie,
I falą czerwoną krew razem ich płynie.
Kto tutaj zwycięzca, a kto zwyciężony?
Osłabły jednako obydwa legiony.
Pobity z zwycięzcą zmęczeni — i bledną —
I stali się masą bezwładną — i jedną.

A walka śmiertelna wciąż trwa nieustanna,
Aż zorza na niebie zabłysła poranna.

A kiedy się krwawe kończyły rozprawy,
Zamroczył niebiosa północy cień krwawy.
Hunnowie, zmęczeni od ran i od bolu,
Tysiącem umarłych leżeli na polu.
Cofając się tłumnie, lecz Dytrych zwycięski
Wnet pogna za nimi, łez zwiastun i klęski.

„Niechaj mi tu zaraz dwa konie przywleką,
Jak noc ma być jeden, a drugi jak mleko.
A oba niech będą bez skazy, bez wady —
Tak wielki chce Mano, bóg naszej gromady,“
Rumaków chcąc pary, tak Torda zwie stary,
I pali, i żarzy stos bożej ofiary.
Buchają płomienie na chwałę dla Mana —
I noc zda się zorzą wieczorną oblana.

„O pięknych wy Hunek synowie waleczni,
Nie traćcie nadziei, boście już bezpieczni.
Bo zemstę ofiarą już dosyć zrównano,
I znów się uśmiecha nam wielki bóg Mano.
Lecz zanim blask zorzy ozłoci sklep nieba,
Umarłych nam zacnie pochować potrzeba,
Bo gdybyśmy wraz nie złożyli ich w tumy,
To w gniewie by rzucił bóg na nas żar dżumy.“

Hunnowie słuchają słów mądrych kapłanów:
Połowa rycerzy wnet kopie śród łanów,
A druga połowa nagrobki układa,
Gdzie w ciszy ma spocząć umarłych gromada.
Wnet ziemię przynoszą z okolicy całej,
Budują kurhany dla braci swych chwały

A każdy tam grób — to stóg ziemi wysoki,
Na każdym poległych popielą się zwłoki.

Tonęła śród nocy ponurej pomroku
Szeroka, głęboka dolina Tarnoku.
Lecz śród niej szeroko, daleko płomienie
Od ogni pogrzebnych wciąż lśnią nieskończenie.
Gdy zdala się patrzysz śród mgły nieprzejrzystej,
To zda ci się błękit niebiosów gwiaździsty,
U stóp zaś każdego krwawego ogniska
Tłum ludu, że, zda ci się, widzisz mrowiska.

O, śmierć wojownika jakże jest wspaniała!
Na polu bojowem otacza go chwała,
Kamraci na tarczy go niosą w mogiłę
I w rękę mu kładą to wszystko, co miłe
Mu było za życia: więc groty i włócznie,
Więc miecz i siekierę. A potem mu hucznie
Nad grobem zapalą żar stosu płomienny,
Co, gasnąc, w blask chwały się zmienia promienny.

I trup bohatera Kevego — wraz z ciałem
Kadosza i Beli — w orszaku wspaniałym
Ponieśli na grobu wieczyste posłanie —
I kurhan ozdobił ich grób. Na kurhanie
Wzniesiono głaz czarny, przez wieków pleśń — święty:
W kurhanie spoczywa wódz Hunnów zamknięty.
I wokół z bojaźnią i ze czcią tłum cały
W łzach śpiewa po zmarłych żałobną pieśń chwały.

Tak owa błoń bitwy, krwi straszna wylaniem,
Na wieki się stała Kevego mieszkaniem,

I tam, gdzie spalony on z wojskiem był razem,
Do dzisiaj się miejsce to zwie Kevehazem.
I mnogie od bojów tych lata minęły,
Płynęły jak ptaki, jak fale płynęły —
Rok żaden Kevego nie zbudził z uśpienia
I żaden nie zaćmił sławnego imienia.

Na trzeci dzień Hunny nabrali znów ducha,
Jak morze, co wichrem szalonym wybucha,
I zadął w róg złoty u stopni kurhana
Bendegus szlachetny, syn Tordy, kapłana.
Wiatr wschodni podnosił do góry wspaniale
Chorągiew, co dotąd spadała niedbale,
I godło ich — orzeł, wzniesiony zuchwale,
Na zachód, na zachód, na zachód mknie stale!

W pobliżu Tarnoku gród Zezimor leży:
Tam Makryn się chował śród trzcin u wybrzeży.
I huńskich wojaków nań runie nawała,
A z góry spadali, jak spada z niej skała.
I słońce południa ściemniły obłoki,
Od zgrozy promienie zapadły się w mroki —
I słońce zmroczyło swe blaski promienne,
Spojrzawszy na krwawe te boje plemienne,

I jasną dolinę pokryły wnet mroki,
I znikli wojacy w ciemności głębokiej,
I bój był straszliwy w ciemności tej piekle,
A każdy z rycerzy krwi żądzą wrzał wściekle.
Lecz Bóg chciał, że w groźnej rozprawie tych bojów
Zwycięztwo zabłysło dla huńskich, dla wojów.

I rzeka z gór spływa krwią ludzką gorąca,
I wrogów w czerwienie mogilne swe strąca.

Bendegus rozlewa deszcz śmierci obfity,
Ilekroć wyrzuca swój grot jadowity.
Jak orkan szalony, w krwi płynąc potoku,
Miecz jego nie próżno mu wisiał u boku,
I, w czaszkę Makryna raz bijąc za razem,
Na miazgę mu strzaskał ją groźnem żelazem.
A Sasa Dytrycha gdy grotem ukole,
Jak gwóźdź wbity mocno — grot stanął mu w czole.

I nigdy już Makryn nie widział zórz słońca,
Bo upadł w ciemności, co w groby go strąca.
A słońce znów blaskiem wesołym zalśniło,
Lecz nie dla Makryna już ono świeciło.
A Dytrych, jak bawół, co wyje szalenie,
Gdy czuje, jak w głowę go walą kamienie,
W tył z bólu się rzucił i gromy wyzywa,
I, łamiąc na dwoje, grot z czoła wyrywa.

„Poddaj się, Dytrychu, waleczny ty Sasie!“
— Dopókim jest żywy, nie poddam ci ja się!“
„Oddaj się na łaskę — niełaskę mej woli!“
— Nie, nigdy, przenigdy nie zniosę niewoli!“
I Dytrych, podobnie jak buldog zażarty,
Gdy sforą rozjadłą opadną go charty, —
To w tył się potoczy, to naprzód poskoczy,
A grot mu tkwi w czole i miga mu w oczy.

„O, szkoda cię, wodzu walecznych zastępów,
Byś już dla zgłodniałych miał żerem być sępów.

I leżąc samotny śród krwawych tych szlaków
Bez ruchu, byś nie mógł odegnać tych ptaków.
Masz dłoń mą, choć ona raniła, lecz szczerze
Oddaje ci wojny i miru przymierze.“
I w końcu Bendegus ze Sasem Dytrychem
Dłoń sobie podali nad brzegiem wód cichym.

Trzy dni jeszcze wojsko spoczywa — i sypie
Mogiły dla zmarłych, i pije na stypie,
I bogu dań składa w dziękczynnej ofierze.
Za kwiaty zwycięztwa i wojsk dwu przymierze.
I lutnie zabrzmiały. A złote ich struny
Śpiewają, jak mężnie toczyli bój Huny,
Śpiewają, jak mężnie naddziady walczyli,
Tak, jak my ich czyny śpiewamy w tej chwili.





Sąd Boży.

Ciemny radwański bór głucho drży —
Tam Benö Barczi umarły leży:
Ostry puginał w sercu mu tkwi.
Na Boga! iście, któż nie uwierzy,
Toż to zabójstwa ślad jawny — świeży!

Ojciec na zamek każe go nieść...
W samotnej, wielkiej kładą go sali —

I pokrwawiony leży dni sześć,
Ani go myli, ni przebierali,
Proste mu, twarde łoże usłali...

Halabardników poczwórna straż
Zamyka wszystkim wchód do komnaty...
Matka czy siostra, choć we łzach twarz —
Niechaj gdzieindziej płacze — za katy!
Biada, kto chciałby przełamać czaty...

Kobiety w cichy skryły się kąt —
I głuszą żałość, co pierś im łzawi.
Ojciec pieczęcią na Boży sąd
Wzywa: zabójca niech się objawi:
Winny, przy którym rana się krwawi.

Zamek kirami żałoby drżąc,
Zasłania złote południa słońce;
Nad ciałem stoi sędzia i ksiądz,
I czarne krzyże i świece drżące, —
Żółtawym blaskiem migotające...

— Niech przyjdą wrogi, gdy miał ich zmarły!
I przyjdą, których ojciec pokaże.
Lecz żyły rany się nie otwarły,
Nad Benöm wrogów mignęły twarze,
Lecz żaden zbójcą się nie okaże.

— Któż więc morderca? mówcie przeklęci,
Czyżby z mojego był pokolenia?
On tu — i póki znak mej pieczęci

Nie napiętnuje zbójcy ramienia,
Na wszystkich żywych mam podejrzenia!

— Niech przyjdzie druhów gromada szczera!
Młodych rycerzy szereg wnet stawa
Smutni widokiem krwi bohatera
Co go nie bitwy porwała sława;
I przeszli: rana ciągle nie krwawa.

— Niechaj dwór cały i wiejski lud
Stanie nad trupem!.. Idą ochoczo —
Przejdą kolejno — lecz próżny trud —
Na bohatera smutne łzy toczą —
Łzy żałośliwe krwi nie wytłoczą!

— Niech przyjdzie matka, siostra jedyna! —
Siostra ma w oku połysk cmentarny,
Matka przypada z jękiem do syna,
Ale trup milczy na ten krzyk gwarny,
A w ranie krople suchej krwi czarnej.

— Niech jego luba wreszcie tu stanie,
Niech Abigiela zjawi się tkliwa!
Zbliża się... Oko utkwiła w ranie —
Idzie bez ruchu, rzekłbyś, nieżywa...
I nagle z rany krew mu wypływa.

Ona nie płacze, ona nie wzdycha —
Ale rękami skronie ugina...
Nastaje chwila straszliwie cicha
I krew we wszystkich żyłach się ścina.
— Dziewczyno, tyś mi zabiła syna!


Ona zaklęta niby przez czar
Milczy i słucha — bełkoce. — Ha!
Jam nie zabiła, choć dla mnie zmarł...
Bóg mi i niebo świadectwo da,
Lecz jam ten sztylet dała mu — ja!

Miał moje serce, dowody miał
Że między nami raj zakwitł już,
Czemuż przysięgi odemnie chciał?
„Gdy mi odmówisz, to śmierć mi wróż“
— Idź! i ze śmiechem dałam mu nóż!

I sztylet z rany dziko wyciska
I ogniem płoną jej dwie źrenice:
Śmieje się, płacze, skrą noża błyska —
W szalonym skoku biegnie w ulicę:
W zdumieniu widzi tłum latawicę.

I na gościniec biegnie i w las —
Tańczy wesoło i śpiewa w lot:
— Była dziewczyna, hej, była raz —
Robiła chłopcom tysiące psot,
Igrała z nimi jak z myszą kot!






Wallijscy bardowie.

Siadł Ethward król, angielski król
Na bułanego konia;
— Chcę widzieć, jak — śród moich pól
Wallijskie kwitną błonia.

Czy jest tam rzeka, płodny grunt,
Czy łąki trawą lśnią?
Czy zrosił je zgnieciony bunt
Spiskowców żyzną krwią?

I czy, jak chce miejscowy lud
Szczęśliwy tak jest tam —
Jak gnane w jarzmie stada trzód
W cienie więziennych bram?

— Korony twojej, panie, wkrąg
Dyamentem Walii błoń:
Tam szumi trawa bujnych łąk
I rzeki srebrna toń.

A, panie, lud, wallijski lud —
Szczęśliwy tak jak chcesz:
Tam w chatach głód i mrok i chłód
I cisza trupich rzesz. —

Siadł Ethward król, angielski król
Na bułanego konia:

Gdzie stanie, groby pośród pól
I nieme wszędy błonia.

Był zamek Montgomery zwan —
Król na noc zjechał tam,
I zamku Montgomery pan
Ugaszcza króla sam.

Ptactwa i ryb i dziczy huk,
Co tylko radzi gust —
Niosą szeregi rączych sług
Na czar dla oczu — ust!

Co jeno z trunków, jadła, zbóż
Ten cudny rodzi kraj,
Co wina ma zza sinych mórz
Na stół królowi daj!

— Panowie szlachta, hejże, wy
Czyż nikt nie trąca kruż?
Na cześć mą, któż, wallijskie psy,
Podniesie kielich — któż?

Panowie szlachta, nędzne psy,
Gdzież wiwat dla Ethwarda?
Niechaj mi pieśń pochwalna brzmi —
Sprowadzić mi tu barda!

W zdumieniu patrzy każdy gość,
A w pulsach tętni krew:
Na twarzy błyska blada złość
I purpurowy gniew!


Zamiera dech, owłada strach,
Na ustach milknie żart...
Jak gołąb siwy naraz w drzwiach,
Jawi się stary bard.

— Ja — rzecze starzec — panie mój,
Wyśpiewam czyny twe:
I rzęże ranny, chrzęści bój,
Kiedy strun liry tknie.

I rzęże ranny, chrzęści bój,
I rzeka lśni od krwie;
Na trupy spada kruków rój:
To, królu, czyny twe!

I cały lud jak jeden trup —
Czy słońce masz, czy mgłę;
Wszędy potykasz się o grób:
To, królu, czyny twe!

— Ha, precz z nim, wieść mi go na stos!
Rozkaże Ethward:
Chcę słodkiej pieśni słyszeć głos —
I wyszedł młody bard:

— Słodko wieczorny szumi wiew,
Na Milford schodzi cień —
Zeń dziewic, wdów — żałobny śpiew,
Jęk skargi płynie zeń!

Niewiasto, dziatek już nie ródź
Lub rzuć je w głębie mórz!

I skinął król: — Ha, na stos pójdź —
I na stos idzie już!

Lecz niewzywany naraz wszedł
Zuchwale trzeci bard —
Na kobzie pieśnią zabrzmi wnet
W stalowych piersi hart!

— Padł w boju rycerz, w kwiecie lat...
Lecz słuchaj, Ethward —
Któryby cześć twą śpiewać rad,
Nie żyje taki bard.

Dotychczas lutnia płacze go...
Lecz słuchaj, Ethward —
Przekleństwem wszystkie pieśni grzmią,
Gdy śpiewa ci nasz bard!

— Ha, dość! — i król jak srogi czart
Okropny wzniesie głos:
— Gdzie tylko w Walii stanie bard,
Prowadzić go na stos!

Czereda sług rozpierzchła się
Po kraju w ciemną dal —
Tak owa uczta zmierzchła się
Śród krwi czerwonej fal!

Siadł Ethward król, angielski król
Na bułanego konia:
Gdzie stanie, łuny pośród pól
I w zgliszczach Walii błonia.


Pięciuset bardów pieśnią grzmiąc
Na stos się dało wieść:
Żaden nie uląkł się, by drżąc,
Edwarda śpiewać cześć!

— Ha, co za pieśń! ha, co za szmer!
W Londynie co za tłum!
Wisieć mi będzie sam lord mer,
Gdy mię przebudzi szum.

Cisza. Nie słychać skrzydła much —
Cisza, choć głowę strać
Śmierć niesie słowo, szept i ruch —
Bo król nie może spać!

— Ha, niech mi bębny, rogi brzmią,
Niech brzmią mi dźwięki trąb!
Wallijska uczta wspomnień krwią
Mej duszy wstrząsa głąb!

Lecz głośniej brzmi nad bębnów grę —
Nad trąby i nad róg
Pięciuset bardów pieśń, co mknie
W niebo, jak gromów huk!






POECI RÓŻNI.
Z nowogreckiego.

PANAGIOTIS SOUTSOS.

Na ruinach Sparty.

Tocz, tocz Spartańska rzeko, swoje fale mętne!
Na pianie twej pożółkłe płyną liście smętne,
Zimnej jesieni zwiastuny,
Co cicho się unoszą za fal twoich biegiem,
A ja cichy wędrowiec stoję nad twym brzegiem
I w sercu noszę całuny.

Euroto, gdzież jest dzisiaj owa sławna era,
Gdy się bohaterowie kąpali Homera
W twych wód przejrzystym krysztale...
Kiedy z Agezylajem mierzył dłoń swą w bitwie
Tebańczyk mężny w boju a bystry w gonitwie
Tak, jako sine twe fale?


Żadne się tu przeszłości echo nie odzywa,
Tylko smutek — samotność — i cisza straszliwa
Nad twemi brzegi dziś krążą.
Pustynią naokoło zaległy obszary
Słychać tylko szum trzciny i fal twoich gwary
Co, jako piorun, w dal dążą.

O, ojczyzno Likurga, ziemio nieśmiertelnych,
Ojczyzno wielkich imion, matko czynów dzielnych,
Całuję twoje wspomnienie.
O ty, Peloponezu królowo, o Sparto!
Ach, krew w mych żyłach huczy boleścią zażartą,
Gdy patrzę na twe zniszczenie!

Straszny widok! Tyś szkielet dzisiaj, o Lakonio,
A grób Leonidasa — o gorzka ironio —
Został oborą dla bydła.
Jaskinią — Kleomena wsławione siedlisko —
I mieszkają tam dzisiaj niedźwiedź i wilczysko,
Gdzie duch roztaczał swe skrzydła!

Sparto, gdzie twój bohater, gdzie dziś Leonidas,
Gdzie wielki Agezylaj, gdzie mężny Brazydas,
Gdzie lud twój? gdzie twe efory?
Gdzie są walki Palestry? gdzie twych dziewic grono
Co ćwiczyły swe ciała — z piersią obnażoną —
Pełne wstydliwej pokory?





ALEKSANDER YPSILANTIS.

Skarga ptaszęcia.

— O biedne ptaszę, ptaszę samotne —
Dokąd cię niesie skrzydło polotne?
Gdzie twoje gniazdko — powiedz ptaszyno!
— Dni moje w smutku bez końca płyną.
Ja nie mam gniazda. Błąkam się wiecznie
I szukam ciszy bezużytecznie —
Próżno śni szczęście tęskne me łono,
Próżno śni szczęście! Niewiem gdzie ono.
Miałem ja gniazdko, gdym był maleńki
I w cieniu mirtu swoje piosenki —
W ciszy piosenki wesołe snułem.
We własnem gniazdku radość ja czułem!
Miałem kochankę: jej czar miłosny
Serce me poił w dni życia wiosny.
Nagle z obłoków spadł sęp drapieżny —

W dziewczę me rzucił wzrok swój lubieżny —
Rozszarpał dziewczę moje promienne
I zniszczył gniazdko moje wiosenne!
Odtąd przez cudze błąkam się szranki —
Ach, bez ojczyzny i bez kochanki!
Zmęczone skrzydło, ciało zmęczone
Gna mię, gdzie zechcą losy szalone!
Gdzie mię poniosą w groźnym szeleście,
Wichrów i burzy prądy, aż wreszcie
Tam dojdę, dokąd wszystko się uda,
Gdzie nawet świata kończą się cuda —
Gdzie sęp drapieżny, co zbrodnie rodzi,
Gdzie i niewinne ptaszę uchodzi.





Nowogreckie pieśni ludowe.
I.
Zamek Orei.

Widziałem wiele zamków
Śród życia mych kolei,
Lecz najpiękniejszy zamek —
To-ć zamek był Orei.


Czterdzieści wież on dźwiga,
A wszystkie złotem strojne,
I drugich ma z żelaza
Czterdzieści wież na wojnę.

Leżeli Turcy pod nim
Dwanaście lat z kolei,
Lecz stoi niezdobyty
Wciąż zamek ten Orei.

I przyszedł podły Turczyn,
Pies przyszedł Ikoniota —
Przed królem staje zgięty
I takie słowa miota:

— „O królu wszechpotężny,
Co dasz dla nieboraka?
— „Dam tysiąc ci florenów,
Pysznego dam rumaka,

A nadto dam dwie szable,
Co w srebrnej lśnią ozdobie.
— „Ja nie chcę twych florenów,
Swe złoto schowaj sobie.

Pogardzam twym rumakiem
I mieczem srebrem tkanym —
A tylko chcę dziewicy,
Co mieszka w zamku szklanym.

— „Jeśli się mury zamku
Przed tobą nie ostoją;

Gdy weźmiesz szklany zamek,
Dziewica będzie twoją“.

Więc mnicha bieże odzież
ów Turczyn Ikoniota —
I klęcząc — z płaczem — z jękiem —
W zamkowe bije wrota.

— „Ach, otwórz mi Orejo,
Co patrzysz tam z wysoka,
Ach, otwórz wrota zamku,
Królewno czarnooka.

— „Idź precz, idź precz, psie nędzny —
Tyś Turczyn Ikoniota!
Czy chcesz, by ci przyniosła
Śmierć — strzała moja złota?

— „Na świętą klnę się Pannę,
Na krzyża klnę się wota:
Jam nie jest ten, co sądzisz —
Nie Turczyn Ikoniota!

Jam mnich, z klasztoru idę —
Noc całą szedłem ciemną —
I z głodu już umieram —
Ulituj się nademną!

— „A więc mu dajcie chleba
I niechaj idzie z Bogiem!
— „O, puśćcież i do cerkwi —
Jak mi to będzie błogiem.


Ach, otwórz mu Orejo,
Co patrzysz tam z wysoka,
Ach, otwórz wrota zamku,
Królewno czarnooka.

— „Otwórzcie mi więc wrota,
Niech spocznie na podwórzu
— „O, pani — odzież moja
W łachmanach jest i w kurzu.

— „Hej, słudzy! w miech go rzućcie,
Niech pozna tam katusze.
— „O pani, nie czyń tego
Niech w worku się nie duszę.

Przez wrota wpół otwarte
Wnet Turków wpada tłuszcza.
Plądrować złote skrzynie
Po zamku wnet się puszcza.

On tylko do Orei,
On tylko spieszy do niej,
Lecz ta go pchnęła w morze
I zginął w morskiej toni





II.
Nocna podróż.

Matko, dziewięciu miałaś synów
I jedną córkę miałaś;
Kąpałaś ją w wieczornym blasku,
A rankiem włos czesałaś.

I sznurowałaś ją, gdy miesiąc
Lśnił w ciszy nieboskłonu.
I przyszedł poseł po twą córę —
Aż zdala — z Babilonu.

— „Matko, daj wziąć na obcą ziemię
Aretę swą kochaną!
Jam z tak dalekich przybył krain,
By prosić o jej wiano.

— „Czy ty masz rozum Konstantynie,
Czy też ci drwić kto radzi?
Gdy przyjdzie na mnie ból lub radość,
Któż córkę mi sprowadzi?

A on się klnie na Boga — świętych,
Że wiary jej nie zdradzi.
Gdy przyjdzie na nią ból lub radość —
Wnet córkę jej sprowadzi.


Matko! zły rok na ciebie przyszedł,
Padło twych dziewięć synów —
I dawnoś lała gorzkie łzy
Na grób — na Konstantynów:

„O Konstantynie — wstań, o, wstań,
Aretę moją sprowadź!
Na Boga — świętych tyś się klął,
Że wiary chcesz dochować.

Gdy przyjdzie na mnie ból — i nagle
Mą radość wszelką zgładzi,
Że ujrzę córkę mą — a dziś
Któż córkę mi sprowadzi?

I gdy północy przyszedł czas,
On spełnić szedł swe losy.
I ujrzał ją: przy blasku pełni
Czesała krucze włosy.

Chodź, chodź, Areto! Matka twa
Chce córkę swą obaczyć!
— „Ach, cóż odemnie chce w tej porze,
Ach, cóż to może znaczyć?

Gdy radość błysła w domu jej,
Wnet swe manele kładę;
Gdy boleść w domu jej, o bracie,
Wnet tak jak stoję — jadę.

— „Ni ból — ni radość w domu matki,
Lecz pójdź co prędzej z celi“.

I na tej drodze, gdzie jechali,
Na drodze, gdzie ciągnęli —

Słyszą jak ptaki im śpiewają —.
Jak mówią — słyszą bladzi:
— „O, patrzcie, jedzie piękne dziewczę,
A dziewczę trup prowadzi!

— „Czy słyszysz, miły Konstantynie,
Co ptaki nam gadają?
— „Niechaj, co chcą gadają ptaki,
Niechaj, co chcą — śpiewają!

— „Ach, ciebie, bracie, czuć kadzidłem!
Drżą z strachu me kolana!
— „Wszak wczoraj byliśmy my razem
W cerkwi świętego Jana.

Kadzidło przeszło z księdza w tłum,
Co w cerkwi się gromadzi!
Matko, drzwi otwórz! To Konstanty
Twą córkę ci prowadzi“.

— „Gdyś już umarły — odejdź precz!
Gdy zemnie drwisz — idź dalej!
Areta — córka moja biedna —
W obczyźnie gdzieś w oddali.“

— „Matko, drzwi otwórz! Jam Konstanty,
Jam syn twój, matko droga!
Jam przyszedł spełnić swoje klątwy,
Com klął imieniem Boga!


Przyszedł na ciebie wielki ból
Ja córkę ci przywożę.
Otwarła drzwi i padła martwa,
Wołając: Trup, o Boże!






Z czeskiego.

JAROSŁAW VRCHLICKY.

Na dwie starożytne maski i Tragedyę
i Komedyę.

Na cóż was z głębi wyjęto podziemnej?
Wyście dziś światu, jak myt stary, ciemny —
Co w ludzkie myśli wpada i wnet znika:
Obca dziś ludziom waszych czuć muzyka!
Nie zbudzą świata wasze głosy wieszcze,
Bo w nas zagasły wielkich myśli dreszcze,
Zapału ognie i mary płomienne!
Płaczcie, wstrząsajcie swe włosy promienne:
Chodzi i tańczy nasz wiek obojętnie,
Śmiechem ni bólem nie zadrgnie namiętnie.

A jakie światy kryją wasze twarze!
W tych białe zęby szyderstwo pokaże,
Te przerażeniem skrzywione boleśnie,
Spazmy im wargi ranią nawet we śnie.
W tych ślepe fatum, co i bóstwa goni,
W tych bezlitośny śmiech świszcze i dzwoni,
W tych cały Olimp, a w tych ziemia cała,
W tych żart i tan, w tych groza skamieniała.

Gdzież dni, gdy człowiek w skarbach pieśni złożył
Swój śmiech i bóle — i muzy z nich stworzył!
Dziś ziemia pusta. Dziś znikły z niej cuda:
Chmury nam kryją słońce i niebiosy.
Na progu świata siedzi zysk i nuda.
Poezya blada, rwąc rozpacznie włosy,
Odwraca twarz! Więc wy przemówcie maski,
Pokażcie światu swe zmroczone blaski,
Swój włos rozwiany, swe zbudzone oczy...
Czas, kiedy człowiek wciąż o zysk bój toczy,
Ustanie... Człowiek zajrzy do swych wnętrzy,
Gdzie walk bez końca huragan się piętrzy,
I bez rumieńca łzy wyleje srebrne
I śmiech wysnuje w radości podniebne —
I złoży wszystko, co go pali, dręczy,
Jak niegdyś w pieśni różnobarwnej tęczy.

W rysach się waszych wielkie sny wyryły,
Dawnych a wielkich czasów mary boże!
W rysach to waszych, odchodząc, ukryły
Muzy — odblaski swych lic — niby zorze.
Gdzie jest Pigmalion, coby tchnął w kamienie
Myśl swoją? Coby roztlił w nich płomienie?

O, wątpię, wątpię! Świat już takich niema,
I warga nasza już na wieki niema!

O, groźna masko! patrzę na cię blady.
Tyś furya — na twej głowie żmij gromady,
Tyś Edyp, który moc swych błędów waży,
Tyś Ajaks, hańby piętno na twej twarzy,
Tyś Prometeusz, co piorun porywa!
Nas wszystko gnębi: zapał, wiara żywa
I buntu groza, co kajdany łamie,
Nam słabość własna, nam i złoto kłamie.
Masko, twój groźny ból wstręty w nas budzi —
W twym gniewie piorun; w oku wzgarda ludzi,
W twych rysach plemię olbrzymów jaśnieje,
Plemię olbrzymów, a myśmy — pigmeje!

Faunie, na ciebie także patrzym ze łzą,
Po twojej brodzie krople wina pełzą
I w dziwny chaos włos ci oplótł skronie!
Przed chwilą snadź na białej nimfy łonie,
Rozkosze pijąc, w jej ucho różowe,
Szeptałeś cicho żarty Pryapowe!
O faunie, w oczach twoich błyszczą żary,
Kryjące w sobie śmiech Olimpu stary,
Co Homerową pieśń czarowną kreśli
I ogniem lśni w Arystofana myśli
I wkłada prawdzie na skroń czapkę błazna,
Bo prawda jest mu jak siostra przyjazna —
I ty dziś milczysz: tyś myt stary, ciemny!

Na cóż was z głębi wyjęto podziemnej —
Was, stare maski śmiechu i boleści?

Więc w trumnę świata, w jego gwar bez treści,
W dzieci i starców waśni, stare maski!
I w jego pychy pożądania harde —
Rzućcie znów obie swe promienne blaski,
Ty — swe cierpienia, a ty — swą pogardę.





Duet z przedwieków.
TUBALKAIN.

Ja w ognia płomieniu złotym
Potężnie walę mym młotem —
Jam kruszec wyjął z gór łona,
Jam piorun porwał w ramiona —
Jam stworzył ludzkie istnienie!
Cóż ziemię w przepych ubiera?
Toż młot i drąg i siekiera —
Najpierwsze życia zadrgnienie!


JUBAL.

Jam nad strumieniem w trzcinie siadł,
Jam słuchał pośród ptaków stad
Pieśni, co im się marzy!
A dźwięk strumienia, lasów szum
I ptaków śpiew — śród moich dum

Do dziś w mej duszy gwarzy.
W wieczorny cień — i w jasny dzień
Mój duch napełnia, spływa weń —
I ogień w nim wciąż żarzy.


TUBALKAIN.

By spocząć pod cieniem klona,
Z namiotu wyszła ma żona
Światło jej pada na czoło —
U nagiej piersi wesoło
Zawisło lube me dziecię —
Ta iskra promienna, żywa
Młode mu oczy odkrywa
Na brzask poranku o świcie..,


JUBAL.

Gdym siedział cichy śród mych mar
Nad wodą — życia mego czar,
Ma łania przyszła miła —
Przyszła ma córa — wietrzyk kniej
I z ust mych wzięły usta jej
Wszystko, co dusza ma śniła.
I odblask wszystkich moich żądz
I moja pieśń, com tworzył drżąc
W jej oczu niebie lśniła


TUBALKAIN.

Że żyję, czczę za to słońce!
Naokół cudów tysiące

Powstają dla mnie jak w lesie,
Gdy przez noc pączki przyniesie
Maj — ziemi władca serdeczny.
Coś ty jest? Rydel ty? Piła
Ty? klucz! Ty? łańcuchów siła
Oto jest pracy czar wieczny


JUBAL.

Zapał i śpiew — i czarów tan!
Mą pieśnią dźwięczy cały łan
I rzeka pieśń mą śpiewa.
I szumi trzcina, dzwoni kłos —
Do ilwy koron — srebrnych brzóz
Do gardła ptaka spływa.
Co śpiewasz ty? nadziei kwiat!
Przez ciebie spłynąć musi w świat
Era pokoju szczęśliwa.


TUBALKAIN.

Mój topór lasy wypleni,
A gdy mi zbraknie przestrzeni
Wyorzę o rannej porze
Brózdy na pustym ugorze —
Zbuduję miasto kamienne
Lew, orzeł, tygrys pobladły
Ranne mą strzałą upadły,
Łowy mam łupem brzemienne.


JUBAL.

Wszystko, com w duszy swojej miał,
Tom w duszę dziecka mego wlał —
Me wszystkie wlałem mary.
I cały żywot mój w tem tkwił,
Bym tylko pokój błogi pił,
Bym pił z wszechświata czary —
I w dzień i w nocy brzmiał mój śpiew
I jak do ojca tygrys, lew
Szły do mnie, pełne wiary.


FINAŁ POETY.

Ten w rytmie pieśni, a ten w młotów ruchu
Dwa skrzydłu tworzą ci, o ludzki duchu!
Gdybyś obojgiem równie władać umiał,
Możebyś lepiej hymn świata zrozumiał,
Co brzmi w światłości i w bezładzie ciemnic
Śród dziejów biegu i życia tajemnic.
O, ślepe fatum! Tylko pieśniarz czuje
Że jego lube mary rozdźwięk truje!
Że nigdy oba skrzydła ducha w zgodzie
Nie wzlecą wraz ku myśli i swobodzie
Że ludzki czyn — napróżno szczęście goni,
A ludzka myśl — jest echem jego woni!





Z duńskiego.

WILHELM BERGSÖE.

KORALE.

Tam, gdzie w nadwodnych skał grzbiety czarne
Bryzgają morza spienione fale
I w dzikim szale
Wirują, huczą, wrzawne i gwarne:
Korale wznoszą swoje sklepienia.

Piękne jak kwiaty, jasne jak zorze,
Lekkie jak szklane jeziora pianki,
Stawią krużganki,
Co pną się ciągle wyjrzeć nad morze,
A kiedyś spoczną w chłodzie palm cienia.


Nikt ich nie widzi. Tylko w dni rzadkie,
Kiedy ucichną fale spienione,
Widać zasłonę
Na dnie kwiecistą. Przez fale gładkie
Samotne wówczas korale płyną.

Lecz niechaj tylko wzburzone iły
Drgną, lub się w głębi ruszy bezdennej
Osad kamienny —,
Wszystkie ich blaski wnet się ukryły,
Niknąc pod morza tajną głębiną.

I wieszcz podobnie, gdy dmą orkany,
Wśród wrzawy prądów buduje znojnej
Dom swój spokojny,
Co wciąż ku górze mknie w kraj świetlany,
Zkąd duszom palmy błyszczą kwitnące.

Niezrozumiany idzie po ziemi,
A gdy głupota ludzka weń godzi,
Sam wnet uchodzi,
By z marzeniami skryć się własnemi,
Póki mu znowu nie zalśni słońce.





Ze szwedzkiego.

EZAJASZ TEGNER.

RZECZY WIECZNE.
Väl folmar den starke med svärdet sin verld
Vär flyga som örnar hans rykten.

Dość czyni na świecie zbryzgany krwią miecz,
Jak orły lśnią skry jego w chwale.
Lecz nieraz się łamie i cofa się wstecz
I orły padają w mórz fale.
Nietrwałem jest wszystko, co przemoc uczyni,
Umiera śród burzy, usycha w pustyni.

Lecz mądrość jest wieczna. Przez ogień i krew
Promiennem jaśnieje swem czołem —
I światu wskazuje śród mroku i plew
Jak iść za słonecznym aniołem,

Lecz mądrość jest wieczna. Na niebie i ziemi
Jej słowo śród ludów brzmi dźwięki bożemi.

Lecz prawda jest wieczna. Liliowy jej kwiat,
Zdeptany odrasta na nowo.
I wciąż tryumfalniej zdobywa ten świat —
Jak słońce — lśni wieczne jej słowo.
Gdy przemoc i podstęp chcą zgasić jej świty
Jej głos w twojej piersi spoczywa ukryty.

A wola zamknięta śród żaru i mąk —
Do czynu pobudza człowieka —
Bo myśli ust trzeba, a prawdzie trza rąk,
A słowa oddawna lud czeka.
Ofiary i klęski, nim dojdziesz do mety —
Zabłysną, jak gwiazda wschodząca z wód Lety.

A pieśni moc nie jest jak kwiatów woń mdła,
Jak tęcza barwista w obłoku!
Bo w pieśni przeszłości czarowny świat drga,
Naddziadów twarz błyszczy w jej oku.
Poezya jest wieczna. A w złotym jej piasku
Niejeden tkwi dla nas wzór chwały i blasku.

Ta moc u Mądrości i Prawdy tkwi wrót,
A dobro i piękno wytwarza —
I wiecznie, dopóki człowieczy trwa ród
Ideał nam w sercu rozżarza.
Co losy ci dają — jak mara przeminie,
Co bije w twem sercu — to nigdy nie zginie.





ERIK SJÖBERG.

REZYGNACYA.

Czemuż nie mam spokojnie znosić swojej doli?
Ona była aniołem danym mi od Boga:
I czemuż mi przenikać tajnie Jego woli,
Czemuż pytać Go, jaka przeznaczeń jej droga?
Jak ptaszę, co spoczywa pod skrzydłem macierzy,
Tak ja na jej ramieniu czułem ducha ciszę:
I oto śmierć zatrutym swym grotem w nią mierzy,
Lecz ja zwyciężę boleść choć boleścią dyszę!
Jak biała gołębica, co się w niebo wznosi
Ku gwiaździstym błękitom — gdzie boże siedlisko:
Tak i ona świetlana, stojąc Boga blisko —
Cicho — cicho Mu szepcze i serdecznie prosi:
O Panie, mówi, przyjmij tę drobną ofiarę —
Ty serce me przenikasz — ty znasz me błaganie —
O, błagam ciebie, Ojcze — tę miłości czarę,
Której dałeś mi pełną, jemu oddaj, Panie!





Z hiszpańskiego.

CORPANCHO.

W pamiętniku.
Blanco cisue que te banas.

Jak biały łabędź, który mknie
Po nieprzerwanej życia fali —
I pieśń radosną śle z oddali,
W której miłością drży natura:
Tak twoja dusza pieśnią tchnie
Taka pogodna i wesoła —
Jak pierwsza myśl, co błyska z czoła
Rozkochanego trubadura.

Jako wspaniały róży kwiat,
Co woniejącą lśni koroną

I po nad innych kwiatów grono
Barwą i blaskiem tryumfuje;
Tak ty wśród dziewic równych lat,
Gdy rozkołysze cię gallarda —
Tak ponad inne błyszczysz harda,
Że aż się niebo rozkoszuje!

Tak od najpierwszych życia dni —
Wdziękami jesteś otoczona,
Których została ci korona —
Z dawniejszej rajskiej twej krainy.
A że do snu śpiewali ci
Niezwyciężeni wojownicy,
Przywykłaś więc, że skroń dziewicy
Niezwyciężone pną wawrzyny.

Czemuż od liry żądasz mej
By na te karty weszła drogie,
Skoro me myśli tak ubogie —
I takie błahe me natchnienie
Ja ciebie wielbię w duszy swej,
O czysta, świetlna, woniejąca,
O ty, promienna w blaskach słońca,
Jako uroczych snów marzenie.

Widząc, jak zdobisz ziemi szlak,
Sądzę, że boża w tobie siła,
Żeś tu z błękitnych sfer przybyła,
Żeś ty jest huri chrześciańska —
I zapytuję siebie tak:
Czy w twojem sercu śród pamiątek,

Dla siebie znajdę ja zakątek —
O posłanniczko ty niebiańska!





Hamak.

Jasny księżyc już wyłania
Swoje czoło posrebrzane —
Pójdź, me dziewczę ukochane —
Śnić w hamaku ogrodowym!
Gdy w milczeniu wieczorowem
Kwiaty do snu się kołyszą,
Gdy miłosną pieśnią dyszą —
Ciche — wonne wiatru wiania!

O, jak lubo pośród gaju,
Gdzie swe fale strumyk toczy
Wielbić słodkie twoje oczy —
Tak w miłości wykąpane —
I twe włosy rozbujane —
Przez hamaku kołysanie —
Tak całować bezustannie
Ach — to duszę mieści w raju!

Pójdź — o, spiesz — niech tchem swym zdrowym
Nas całuje wiatr swawolny —

Niech nas buja hamak wolny:
Śród zapachu pomarańczy —
Niech nam w oczach gaj zatańczy —
Niech nas do snu ukołysze —
Niech twój oddech cichy słyszę:
Śnij w hamaku ogrodowym.





ANTONIO de TRUEBA.

Kwiaciarka.

O wschodzie słońca złocistym
Ja cię ujrzałem, niestety,
Gdyś w swym ogrodzie wzorzystym
Z róż układała bukiety!
A skorom ujrzał raz ciebie,
Kroki me wciąż tu zwrócone:
Chcę ujrzeć w oczu twych niebie —
Serce me — serce zgubione!
Ach, ty znalazłaś je pewno —
Jam je tu zgubił dziś zrana:
Oddaj mi serce, królewno,
Oddaj, kwiaciarko kochana!





OCZY.
I.

Piękna brunetko, twe oczy
Czar mają dla mnie uroczy
Bardziej niż róży kolory,
Bardziej niż zapach jaśminu,
Bardziej niż morskie bisiory,
Bardziej niż blaski rubinu. —
Pod ich gorącym promieniem
Chciałbym ukończyć me życie,
A mem najmilszem marzeniem,
Co serca przyspiesza bicie,
Abyś u okna framugi
Stanęła — ja zaś bym blisko
Ukryty — patrzał czas długi
Na to cudowne zjawisko.
Więc na kolana upadam —
I jeszcze raz ci powiadam:
Piękna brunetko, twe oczy,
Czar mają dla mnie uroczy!


II.

Pod twojem oknem wciąż marzę
I śpiewam ci na gitarze —
O twej piękności wszechmocy
Boga największem tem dziele —

Tak płyną dni me i nocy —
Dla ciebie żyją, aniele!
Niechaj twa matka się gniewa,
Niech mówi matka twa stara,
Że sen jej słodki przerywa
Moja dźwięcząca gitara.
Nic mej miłości nie wstrzyma!
Uczuć mych prąd niewstrzymany:
Burzy ni dżdżu dla mnie niema,
Nie groźne mi są brytany...
Niech mi twa matka dowoli
Pod twojem okiem, o dziecię,
Śpiewać żałośnie pozwoli —
O ubóstwiany mój kwiecie.
Rozum straciłem — olśniony
Oczu twych ogniem słonecznym,
Chciałbym jak motyl szalony —
Zginąć w ich blasku serdecznym...
Ach, zmarłbym niby w Edenie,
Całując dwa twoje słońca:
I wciąż, o świetlne marzenie —
Mówić ci będę bez końca:
Piękna brunetko, twe oczy —
Czar mają dla mnie uroczy!





Z włoskiego.

JÓZEF GIUSTI.

Toast Girelli
ofiarowany ś. p. panu Talleyrandowi.

Pan Girella[1] (inwalid
Wielkich zasług i zalet),
Rzucając przy stole
Dowcipy swe,
Stracił bussolę
I a—b—c.
I, pijąc wino,

Toaścik leje
A z ust mu płyną —
Własnej kroniki
Zacne pomniki —
Nieprane dzieje!
Niech żyją błazny i arlekiny!
Ojce i syny!
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary —
Spiski i kluby — króle i fary!

Z każdej takiej maszkary
Zacnemi środki
Do swojej łódki —
Przez ład nowy i stary —
Co mogłem — brałem —
I życie pchałem.
Kto nie giętki ma tułów,
Kto jest pełny skrupółów —
I nie umie (z tą wadą)
Grać duszą tak jak szpadą —
Nie zna co blaski,
Finansów łaski.
Niech żyją błazny i arlekiny!
Niech żyją cekiny!
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary —
Podatki — stemple i kary.

A oto wśród okrzyków
I wrzasku buntowników —
Zawszem ja ku obronie

Od burz i sprzeczek,
Nosił na łonie
Z tuzin wstążeczek...
Gdy upadł ksiądz,
Wtedy jam, drwiąc,
Był ateistą,
Grabiąc na czysto
Kościoły niesforne
I władze klasztorne.
Niech żyją błazny i arlekiny!
I Jakóbiny!
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary —
Loreto i Republiki sztandary!

Znikły warkocze;[2]
Więc znów się toczę
Ku panu memu
Ojcu świętemu.
Wróciłem na pastewniki,
Między dobre katoliki.
A ta suknia przybrana
Nie szkodzi mi u pana,
Bo choć stoję w obronie
Przy kościele i tronie
Nic nie oddałem,
Co zrabowałem.
Niech żyją błazny i arlekiny! —

Kłamliwe miny —
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary —
Co biorą, a nie oddają ofiary!

A gdy pisałem,
Toć opiewałem
Wojny — przymierza,
Króla — papieża —
Lud i Marata —
Napoleona —
Wolność z niewolą —
Pitta, Murata,
Króla Nazona[3]
I Fra-Diavolo[4].
Moskwę — Marengo
Sławiłem tęgo.
Niech żyją błazny i arlekiny!
Niech żyją Welfy i Gibelliny —
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary,
Ten, co wschodzi, i ten, co idzie na mary.

Gdy za dni sto
Powrócił status quo —
W nowych zapałach
Festyny urządzałem,

Posągi przemieniałem
Na piedestałach.[5]
I tak powoli
Śród fal swawoli
I skał szeregu —
Kiedy okręt się wije,
Krzycząc ciągle: niech żyje!
Dopływałem do brzegu.
Niech żyją błazny i arlekiny!
Ukłony i festyny!
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary
Żargon [6] i ci, co są dlań pełni wiary.

Później piękną ideję
Wprowadzam w dzieje.
Gdy minął dawny wiek,
Na inny płynę brzeg.
Rzecz była taka:
Odebrałem chłopaka[7]
Opiekunom — i wziąłem
Węgiel — a społem
Dla mojego patrona

Zbrojnego w potęgę
Zabłysła korona,
A dla siebie mam wstęgę.
Niech żyją błazny i arlekiny!
Ordery, pergaminy!
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary —
Świeca łojowa[8] — Kroaty i huzary!

Po trzydziestym na nowo
Sławię burzę trzydniową,
Sławię Modeny
Rzeźnicze sceny;
Czytam dzienniki
Wszelakiej kliki
I płaczę trocha
Nad biedą Włocha.
A gdy świat się odwróci,
Od krwawej rewolucyi
I innych szuka lejc —
Nie gadam nic.
Niech żyją błazny i arlekini
I król Chiappini[9]

Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary.
Karta — i crimen laesae — i lipcowe żary.

Dziś jam staruchem,
Lecz czujnem uchem
Z przyzwyczajenia —
Dla czasu przepędzenia
Słucham, jakie brzmią hasła,
I spokojnie je kradnę,
Łykając, jak kęs masła.
A sztuką władnę,
Bom w niej ćwiczony.
Pod osłoną prezydenta
Dziś mi papież uwielbiony
I kościół — matka święta.
Niech żyją błazny i arlekiny
I ludzie z miękiej gliny!
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary
I kto słyszy, jak rośnie trawa i szuwary!

Jam jeden z świadków
Wielu upadków!
Ten kredyt traci,
Ten duszę znów;
Ów szyją płaci.
Koroną — ów.
Lecz tylko osły
Łeb oddawali;
Chytrości posły —
My — zawsze cali. —

A każdy zbierać gotów
Zyski cudzych kłopotów.
Niech żyją błazny i arlekiny.
I złości syny
Niech żyją maszkary
Wszelakiej miary —
I Brighella[10], co niesie ci pożywne dary.






GUIDO MAZZONI.

Chóry życia.

Śpieszą waleczni młodzieńcy, śpieszą na walkę ognistą.
Skrzą się żelazne ich włócznie, groźnie ku słońcu zwrócone.
I grzmi pobudka bojowa: Walczcie, o, walczcie młodzieńcy!
W wojnie jedynie jest chwała, w wojnie jedynie potęga.

Tańczą radosne dziewczęta, tańczą na kwietnej murawie.
Po falujących, po wzgórzach dzwoni ich dumka dziewicza,
Dumka dziewicza ich dzwoni: Kochajcie, dziewczęta, kochajcie!
Tylko w miłości jest radość, tylko w miłości jest życie!


Po marmurowych, po schodach biali zstępują starcowie,
Idą powolnie z powagą, pieśń uroczystą śpiewając,
Pieśń uroczystą i wielką: Słodszą, o dzieci, mogiła —
W śmierci jedynie jest spokój, w śmierci jedynie jest cisza!


KONIEC.
SPIS AUTORÓW.

Arany Jan, ur. 1817—1882 — największy po Petöfim mistrz poezyi węgierskiej; słynie jako autor wspaniałych ballad, wielu pieśni historycznych, już to refleksyjnych, już w ludowym tonie śpiewanych, wreszcie napisał wielką epopeję węgierską, w tonie pieśni o Nibelungach pt. „Toldi“; gdzie zawarł liczne podania bajeczne hunnów i madziarów. Inne epos, dotyczące Atylli, w urywkach tylko wykonane „Śmierć Budy“, „Królewicz Szaba“, „Kevehaza“.
Banville, Teodor de, ur. 1823—1891, poeta czysto paryski, wielce płodny, lekki, dowcipny, liryk autor wielu komedyjek w stylu tej, jaką tu zamieszczamy, a nadto całego szeregu ksiąg lirycznych: „Les cariatides“, „Les stalactites“, „Les odelettes“, „Les odes funambulesques“.
Bergsëe Wilhelm — poeta i uczony duński z epoki romantycznej (koło 1840).
Berzsönyi Daniel (1786—1836) — Horacy węgierski, główny przedstawiciel szkoły klasycznej; mistrzowsko przenosił na węgierszczyznę rytmy łacińskie — Znać też na nim wpływy Osyana.
Casanova Zofia — z męża Wincentowa Lutosławska, zamieszkała w naszym kraju, młoda poetka hiszpańska, jeden z najwybitniejszych talentów w swojej ojczyźnie; w powieści p. t. „El doctor Wolski“ maluje nasze stosunki; wydała tom poezyi pt. „Fugaces“ (Pieśni ulotne). Pisze nadto dzieła histor. z dziejów Galicyi hiszpańskiej. —
Gautier Teofil (1811 — 1870), rozmiłowany w egzotyzmie, wyznawca sztuki dla sztuki, zwiastun Parnasu t. j. umiarkowania dziwactw romantyzmu; właściwie klasyk romantyzmu z pewnym odcieniem groteskowym w stylu poetów francuzkich przed XVI wieku. — „Emaux et camées“, „Poésies“, „Opisy podróży“, „Studya literackie“, „Rzecz o poetach francuskich groteskowych“, „O szkole romantycznej.“
Garay Janos (1812—1853), humorysta satyryk węgierski; główne jego dzieło jestto wesoły poemacik „Janos obsitos“ (Janek obieżyświat), zawierający wyborne obrazy z życia ludowego. — „Nowele i komedye“
Ghil René — ur. 1866, przywódca szkoły ewolucyjno-instrumentacyjnej, zwanej tak z powodu, że wyznaje filozofię ewolucyjną i używa pewnej instrumentacyi w budowie wiersza; system ten polega na szczególnej kombinacyi samogłosek. — Teorya Ghila objaśnioną jest w „Traitédu Verbe“; dzieło jego „Oeuvre“ (inaczej „Legenda marzeń i krwi“) — wyobraża rozwój ducha w jego dążeniu do światła.
Giusti Józef — (1809—1850) — włoski Béranger, z głębszym podkładem filozoficznym, poeta satyryczny.
Haraucourt Edmund, ur. 1858, uczeń Leconte de Lisle’a, również pesymista, wydał zbiór poezyi pt. „L’âme nue“.
Hugo Wiktor Marie, ur. w Besançon — 1802—1886. — Twórca romantyzmu fr. „Ody i Ballady“, „Legenda wieków“, „Straszny rok“. — Romanse: „Nędznicy“, „Rok 93“, „Człowiek śmiechu“, „Pracownicy morza“, „Notre Dame“. — Dzieła dramatyczne: „Cromwell“, „Marion Delorme“, „Lucrezia Borgia“, „Hernani“, „Le roi s’amuse“ i t. d. — Dzieła polityczne etc.
Kisfaludy Karol (1788—1831), grał wraz ze swoim bratem Aleksandrem, w liter. węgierskiej rolę Brodzińskiego. Pełny wdzięku liryk; pisał nadto rzeczy epickie „Mohacs“, „Nowelle i sztuki teatralne“; dobry satyryk.
Leconte de Lisle, Karol ur. 1818 na wyspie Bourbon — 1895, następca Wiktora Huga na tronie poezyi francuzkiej, właściwy twórca Parnasu, przeciwnik egotyzmu w sztuce, miłośnik i odnowiciel form klasycznych. — Napisał: „Poèmes antiques“, „Poèmes barbares“, „Poèmes tragiques“. — Nadto wyszedł tom dzieł pośmiertnych. — Tłomaczył Homera, Hezyoda, tragików greckich. — Obacz o nim moje Studya z liter. francuzkiej.
Longfellow Henryk (1807—1862), wszechstronny poeta amerykański, jeden z pierwszych wykorzystał podania ludowe czerwonoskórych „Hiawiata“. Nadto „Ewangelina“ i „Złota legenda“. Bardzo wdzięczny liryk; tłomacz „Boskiej komedyi“. Z młodszych utworów należy wspomnieć: „Hyperiona“ i „Studenta hiszpańskiego“.
Mallarmé Stefan (1842—1897), twórca szkoły symbolistów, która się poczyna jego poemacikiem „L’après midi d’un faune“; tu zaznaczył on swoją główną tendecyę, jaskrawe odróżnianie mowy wiązanej od niewiązanej. Teoretyczne objaśnienia w „Divagations“; wydał „Vers et prose“, „Florilège“ i t. d.
Merill Stuart (ur. 1865), młody Amerykanin, wychowany w Paryżu i piszący po francuzku, umiejętny melodysta języka. Wydał „Gammes“, „Fastes“, „Chansons d’automne“.
Petöfi Sandor (ur. 1822 w Kis-Körös, zginął w bitwie pod Schässburgiem, w r. 1849), najsławniejszy z poetów węgierskich, choć z pochodzenia Słowak; właściwie nazywał się Petrowicz. — Oprócz niezliczonych liryk, w czysto ludowym, madziarskim duchu, napisał kilka większych poematów jak np. „Janos Vitez“, „Szilaj Piszta“ i i. — Kilka powieści. — Wydania jego dzieł bardzo liczne; najlepsze: edycya „Towarz. im. Petöfiego“ i „Towarz im. Franklina“. Po polsku tłumaczyli go p. Duchińska, p. Sabowski, H. Zathey i i.
Poe Edgar Allan (1809—1849), najgenialniejszy pisarz Ameryki Północnej, umysł łączący w sobie ścisłość matematyczną z nieopętaną fantazyą. — Dzieła jego są: „Historye nadzwyczajne“, „Historye szczególne,“ „Przygody A. G. Pyma,“ filozoficzny poemat prozą „Eureka.“ — Wreszcie zbiór p. t. „Poems and Essays“, z którego pomieszczamy wyjątki. — Wierszem pisał niewiele, ale są to rzeczy doskonałe.
Régnier, Henri de (ur. 1867.) — jeden z najbardziej utalentowanych poetów młodej Francyi. — „Episodes“, „Sites“, „Poèmes anciens et romanesques“.
Richepin Jan (ur. w Algierze, w r. 1849) — głośny bardzo niedawno poeta radykalny, autor „Blasphèmes“. Wydał nadto „La chanson des gueux“, „La mer“. — Pisał też powieści i sztuki teatralne.
Rosetti Gabryel Dante (1828 — 1884), — poeta i malarz, ang. w obu gałęziach starał się o przełamanie wpływów renesansu i powrót do ducha XIII stul., do tradycyi dantejskich i prerafaelskich. — Główne jego dzieło „House of Life“, księga sonetów miłosnych; nadto ballady i liryki mistyczne.
Shelley Percy Bysshe (1792 — 1822), współzawodnik i przyjaciel Byrona, którego chwałę dziś przesłania. Poematy: „Królowa Mab“, „Alastor“, „Adonais“, „Epipsychidyon“, „Rokosz Inslamn“, „Hellas“, „Prometeusz rozpętany“, „Beatrix Cenci“, i i. — tłumaczyli go na polski: Adam Asnyk Feliks Jezierski, Jan Kasprowicz. Władysław Nawrocki, i i.
Sjöberg Eryk (ur. 1827) mało głośny, ale zdolny liryk szwedzki z okresu romantycznego.
Soutsos Panagiotis (1761—1806), wraz ze starszym swoim bratem Aleksandrem S. — byli to główni inicyatorzy poezyi nowogreckiej i odrodziciele jej ducha, — Aleksander S. był pieśniarzem w rodzaju Bérangera, Panagiotis — wydał prócz wielu liryk — dramaty p. t. „Wędrowiec“, „Messyasz“, oraz romans „Leander“.
Sully Prudhomme (ur. koło r. 1830 — jest to poeta myśliciel, dotykający wszystkich niemal spraw ducha i życia; zalicza się do Parnasu. — Poezye jego zawierają się w 8 tomach; „Épreuves“, „Solitudes“, „Vaines tendresses“, „Prisme“, „Justice,“ „Bonheur“ i i. — Napisał też prozą: „De l’expression dans l’art.“ — „Que sais je?“ — Tłumaczył wierszem „Lukrecyusza“. Obacz o nim moje studya z literatury francuzkiej.
Swinburne Algernon Karol (ur. 1837.), zwany angielskim Wiktorem Hugo, mistrz języka i kolorytu, namiętny i zuchwały śpiewak rewolucyi, morza i miłości. Radykalny w pojęciach i formie — wywołał silne wrzenie literackie w swoim kraju — i licznych naśladowców, zwanych szkołę szatańską. — „Songs before Sunrise“, „Poems and ballads“ (3 tomy); dramaty: „Marya Stuart“, „Bothwell“, „Chastelard“, „Erechteus“, „Atalanta“ i i.; piękne studya literackie „Wiktor Hugo“, „Shakespeare“...
Tennyson Alfred, (1809—1891) „poëta laureatus,“ trubadur nadworny królowej Wiktoryi, epigon romantyzmu, autor wielu poematów, osnutych na tle cyklu Artura i legend Okrągłego Stołu — „Idylle królewskie“, „In memoriam“, „S-ty Graal“, „Godiva“, „Ginevra“, „Księżna Maud“, „Zjadacze lotosu“. Dramaty: „Harold“, „Królowa Marya“.
Tegner Ezajasz (1782—1846), największy poeta na północy skandynawskiej, twórca romantyzmu szwedzkiego, autor głośnego, dwakroć na język polski tłumaczonego poematu: „Frithiof saga“. — Z innych utworów godne uwagi: „Mędrzec“, „Szwecya“, „Aksei“.
Trueba, Antonio de, urodzony w r. 1821, w ziemi Biskajskiej, daleki od wszelkich doktryn, stoi na gruncie tradycyi narodowych, i zarówno w wierszu jak i noweli — odtwarza ducha ludowego.
Vahott Sandor, (1818—1861), liryk sielankowo-patryotyczny, słynny głównie w czasie Odrodzenia węgierskiego. W r. 1846 wydał „Költömények“ (poezye), nadto zaś poemat historyczny: „Elżbieta Batory.“
Verlaine Paweł (ur. w Metz 1844), przedstawiciel t. zw. dekadentyzmu, liryk najwdzięczniejszy ze wszystkich, jakich dotąd wydała Francya. Pisał wiele: „Poèmes Saturniens“, „Jadis et naguère“, „Romances sans paroles“, „La bonne chanson“, „Amour“, „Bonheur“, „Sagesse“ — Wydał też „Poètes maudits“ — profile kilku poetów. — Umarł w roku 1896. —
Viélé-Griffin, Francis — współczesny poeta francuski, bardzo osobisty, melodyjny i ekspresyjny. Umie splatać prostą pieśń ludową z najbardziej modernistycznym duchem. — „Cygnes“, „Joies“, „Yeldis“, „Пάλαι“, — Tłumacz francuzki Swinburne’a.
Vrchlicky Jarosław, właściwie Emil Bogusław Frida (ur. 1853) wraz z Juliuszem Zeyerem i Świętopełkiem Czechem stanowi wielką trójcę poetów czeskich z lat siedmdziesiątych. Napisał wyżej 20 tomów poezyj. „Duch i Świat“, „Sfinks“, „Co żywot dał“, „Gorzkie ziarna“, „Symfonie“, „Eklogi“, „Perspektywy“, „Męty“, „Poezye epickie“, „Twardowski“. Kilka dzieł dramatycznych; tłumaczył Dantego, W. Hugo, Mickiewicza, Leopardiego; antologia włoska i francuska.
Ypsilantis Aleksander (1783 — 1823), wystąpił w dobie przebudzenia ducha Nowogrecyi, którego pierwszym śpiewakiem był Konstanty Rhigas (1753). Nieco później wystąpili Korais, Trikupis i Ypsilantis. Przyjmował udział w wojnie Greckiej 1821 r. i umarł w Wiedniu, dokąd się udał po jej ukończeniu.








  1. Girella — chorągiewka t. j. człowiek zmiennych przekonań.
  2. Warkocz, (coda), moda z czasów rewolucji.
  3. Król Nazone — t. j. Ferdynand Burbon, król Neapolu.
  4. Fra Diavolo — (Michał Pezza) — wódz bandytów, przychylny Nazonowi.
  5. Po upadku rewolucyi zmieniano posągi z jej czasów.
  6. Żargon t. j. język haseł politycznych.
  7. Zabrałem chłopaka: w r. 1821 Wiktor Emanuel I zrzekł się tronu i regencyę sprawował Karol Albert, ks. Carignano, później król Piemontu. Karol Albert należał do Carbonarów t. j. stowarzyszenia t. zw. węglarzy; ztąd wspomnienie o „węglu“.
  8. Świeca łojowa — jestto aluzya do panowania austryackiego, gdyż niektórzy żołnierze austr., a zwłaszcza Kroaci (według opowieści ludu), nie znając użytku świec, jadali je.
  9. Chiappini t. j. Ludwik Filip, którego ojciec Filip Egalité miał podobno córkę, wydaną za mąż za niejakiego Chiappini, sierżanta.
  10. Brighella — maska w dawnym teatrze włoskim komicznym, wyobrażająca franta, który udaje głupiego i zawsze gotów do zdrady.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.