Przejdź do zawartości

Milion na poddaszu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Milion na poddaszu.
Obrazek z niedawnej przeszłości


przez
Jana Zacharjasiewicza.
Poznań,
Nakładem Mieczysława Leitgebra i Spółki.
Warszawa,Kraków,
Gubethner i Wolff.D. F. Friedlein.

1870.

Poznań, czcionkami Ludwika Merzbacha.







I.

W pierwszych miesiącach tak zwanego „Królestwa Kongresowego“ wyglądała Warszawa tak przepełnioną, jak tego dawno nie pamiętano. Najrozmaitsze postacie uwijały się po ulicach miasta, stały po rogach, witały się, rozmawiały i z pewną gorączką żegnały się i oddalały. Wszystko to nosiło cechy wyjątkowego życia stolicy.
Łatwo odgadnąć powód téj wyjątkowości. W kraju nastąpił nowy stan rzeczy. Napoleon odpłynął na wyspę św. Heleny, wojsko polskie wróciło do kraju, a kongres wiedeński ułożył nowe warunki bytu Królestwa.
Tym sposobem we wszystkich kierunkach życia spółecznego następywały zmiany. Spółeczeństwo polskie było podobne wówczas do wezbranéj rzeki, któréj wody powoli uspakajać się i opadać zaczęły. Ustępujące w dawne koryto wody znalazły tam wiele zmian, jakich pierwéj nie było. Tam utworzyła się głębia; tu miałki piasek porobił wyspy i wysepki, a gdzieindziéj znowu zwaliły się kamienie i potworzyły nieprzeparte zapory.
Tak wyglądało spółeczeństwo polskie po przebytych wielkich katastrofach, po wezbranych aż do marzeń nadziejach, po których potrzeba było wrócić do twardéj, nieubłaganéj rzeczywistości i z nią się pogodzić na czas długi.
Wojsko wróciło do kraju. Tysiące rodzin pospieszyły do stolicy, aby tam szczęśliwie przy życiu pozostałych jak najprędzéj powitać, albo dowiedzieć się przynajmniéj o szczegółach śmierci tych, którzy nie powrócili...
To też na ulicach można było zaraz poznać, kto nie znalazł tutaj krewnych. Smutnie, z głową w ziemię spuszczoną, chodzili i patrzeli na wszystkie strony, czy jeszcze gdzie nie obaczą twarzy ukochanéj, a przynajmniéj czy nie rzuci im kto z litości kilka słów pocieszających, któreby im wystarczyły na kilka godzin słodkiéj nadziei...
Byli tacy, którym z wszelkiemi szczegółami powiedziano, że ten lub ów poległ na polu walki, a oni jednak nie chcieli wierzyć, bo wierząc temu, musieliby — umrzeć z boleści!...
Koło kolumny Zygmunta zbierały się zazwyczaj całe tłumy takich nieszczęśliwych i wzajemnie udzielały sobie wiadomości w dniu dzisiejszym zdobytych. Wiadomości te były częstokroć tak fantastyczne, że tylko rozdarte serce matki, bolejąca dusza ojca lub szalona rozpacz żony, mogła im uwierzyć...
Od czasu bitwy pod Lipskiem widziano przez pięć lat wysokiego, chudego człowieka, w dużéj, rogatéj czapce, chodzącego po Krakowskiem Przedmieściu i Nowym Świecie, od kolumny Zygmunta aż do „trzech krzyży.“ Przed każdym przechodzącym stawał, witał go i pytał, czy znał nie i nie widział gdzie jego syna...
Przez dziesięć lat widywano staruszkę codziennie na wszystkich pryncypalnych ulicach, która jedynaka swego szukała. Zaglądała do wszystkich zajazdów, podsłuchiwała rozmów przechodzących, płakała i modliła się, wierząc sercem macierzyńskiém, że jéj syn nie zginął, że wróci! A kiedy w celi szpitalnej potrzeba było rozstać się z tym światem, nieszczęśliwa staruszka płakała rzewnie, że Bóg nie dozwolił jéj jeszcze trzech dni życia, gdyż w tych dniach niezawodnie syn jéj nadciągnie do Warszawy i nie będzie nawet miał z kim się serdecznie przywitać!..
A takich jak ten ojciec, szukający w końcu już tylko z nałogu syna swego, jak ta matka, wierząca w powrót jedynaka, były tysiące, tylko ich boleść i nadzieje nie objawiały się w formie tak ekscentrycznéj. Siedzieli oni smutno i cicho, na poddaszach i pierwszych piętrach, ścierali łzę gołą ręką lub chustką batystową...
Do przeludnienia miasta przyczynili się także i ci, którzy z nowego stanu rzeczy korzystać chcieli. Kraj potrzebował nowej organizacyi, wojsko tak zwanej reorganizacyi. Jedni chcieli z czystych pobudek dla kraju pracować, inni dla chleba, a wielka część była takich, którzy w tych nowych robotach widzieli szerokie pole dla swojéj ambicyi i dumy.
Do tego jeszcze dodać należy, że po takich wysileniach, jakie kraj w ostatnich latach poniósł, podupadło wiele fortun a tysiączne zastępy nowego proletaryatu weszły do stolicy, jako do serca kraju, aby tam znaleść kawałek chleba, lub przynajmniéj się razem biedą swoją cieszyć.
Oprócz tych widocznie biednych ludzi, były jeszcze krocie innych, którzy do ubóstwa otwarcie przyznać się nie chcieli. Nie byli to wprawdzie ubodzy w zwykłém znaczeniu tego słowa, ale byli ubodzy w stósunku do tego, co przedstawiać mieli.
Ludzie ci byli nieszczęsną puścizną smutnych ostatnich czasów Rzeczypospolitéj. Ojcowie ich, porwani dziwnym niewytłómaczonym dotąd psychologicznie szałem największych zdrożności życia, rzucili w ten szał swoje majątki i poczciwe wspomnienia rodowe. Schodząc do grobu, przekazali swe historyczne nazwiska niedołężnym potomkom, którym fortuny nie zostawili, a których niczego uczyć nie kazali... Pozostałki ostatnich, cynicznych teoryi życia, nie mieli nawet w sobie tyle poczciwego instynktu, aby wstąpić w szeregi wojska narodowego. Wybladli i głodni woleli wycierać salony warszawskie i z dnia na dzień przemyśliwać o grożącém jutrze. Mimo to miny ich na pozór oznaczały ludzi dostatnich fortun, a marzenia ich przewyższały niejednego milionera.
I dla tych ludzi była dzisiaj pora bardzo korzystna. Wielu z nich, nie mając swego żywota niczem namarkowanego, pogodziło się z nowym stanem i przeszło w intratną służbę do przeciwnego obozu, mając za podwładnych tych, którzy pod Sammo-Sierra szli na mordercze baterye. Inni w inny sposób starali się przyjazną sytuacyę exploatować.
Jeżeli zaś któremu z nich Opatrzność proste nogi dała i na tułowie twarz nie bardzo szpetną osadziła, ten uważał już siebie za uwolnionego od wszelkiéj pożytecznej pracy. Potrzebował tylko te nogi i tę twarz starannie pielęgnować, wierząc silną wiarą Turka, że za nie powinien bez żadnéj pracy dostać znaczną fortunę z dodatkiem żony.
I bardzo logicznie rozumowali sobie podobni spekulanci. Według ich wyobrażeń czasy prawdziwych zasług dla kraju, które to zasługi zawsze sowicie zaszczytami i fortuną wynagradzane były, bezpowrotnie minęły. Nie było więc nadziei, aby czémś można było podtrzymać dawny lustr narodu. Trzeba więc było ratować zagrożoną ubóstwem pozycyą spółeczną bogatém ożenieniem się, do czego nigdy milionowych ochotniczek nie braknie. W zamian bowiem za milion daje się niepoślednie nazwisko, herb na drzwiczki od karety i guziki liberyi... więcéj?... Na cóż więcéj, jeśli to wystarcza?...
A z takich właśnie ludzi składało się towarzystwo, w które teraz czytelnika wprowadzamy. Każdy z nich mógłby przynajmniej być ministrem przy innych okolicznościach, dzisiaj pozostało tylko marzenie — o posażnéj żonie!


II.

W niewielkim saloniku, urządzonym z wielką wykwintnością siedziało pięciu młodych mężczyzn. Obrazy wiszące na ścianach okazywały, że gospodarz domu był kawalerem. Obok koni i chartów były nagie kobiety, obok scen myśliwskich, były kopie starożytnych greckich utworów. Przy zegarach, zwierciadłach i innych sprzęcikach, był nieunikniony kupido ze złotą strzałą, ornament tak wysoko ceniony za czasów panowania Stanisława Augusta.
Siedzący na niskich krzesłach mężczyźni byli młodzi. Żaden z nich, jak się zdawało, nie przekroczył jeszcze o wiele trzydziestego roku życia. Wszyscy mieli ogromne czuby na środku głowy do góry misternie wzniesione, jak to nakazywała ówczesna moda. Peruki bowiem już były zeszły, a długi czas krótko strzyżone włosy rosły teraz bujnie i obficie. Kołnierze od surdutów, które jeszcze nieco na fraki zakrawały, były wysokie i sięgały aż do uszu. Białe chustki grubo na szyi nawiązane z misternym węzłem a poniżej długie tak zwane francuzkie westy uzupełniały ubiór najważniejszéj części ciała ludzkiego. Na piersiach pozostały jeszcze u niektórych żaboty, a u rękawów koronki.
Jeden z nich był brunet i w rozmowie nazywano go Podkomorzycem. Drugi miał blond włosy a przed chwilą nazwał go służący panem Podczaszycem. Trzeciego bladego szatynka zwano po prostu Hektorem z dodatkiem czasem herbu Leliwy, a dla uzupełnienia tradycyi greckiej czwarty o rudawej czuprynie miał imię Achila. Piąty najmniéj respektowany a najczęściéj mówiący, nazywał się krótko Lesio z dodatkiem Piława.
Po niejakiéj pauzie, którą właśnie sprawiły słowa Hektora, że dzisiaj u pani Podkomorzyny nie będzie żadnego liczniejszego zebrania, na które większa część przytomnych liczyła, ozwał się Lesio Piława:
— Ja nie myślę wcale ubiegać się o jaki urząd. Z urzędem połączone są rozmaite nieprzyjemności — do tego służba dzisiejsza publiczna djabła warta! Dawniéj, kiedy to były dobra koronne...
— Jerzy przyjął rotmistrzowstwo w pułku szaserów, wtrącił Hektor.
— W wojsku jeszcze pół biedy, ale do pióra i zielonego stolika, to trudno się. przyzwyczaić, dodał Podkomorzyc.
— Gdyby przynajmniéj zacząć od czegoś, na przykład od pułkownika, jak to ongi był powiedział JMPan Potocki. Ale wysługiwać się po brudnych koszarach i potem wchodzić na salony JMPani Wojewodziny, która ma tak delikatne nerwy, że te koszary na dziesięć kroków czuje, to rzecz niepodobna! zagadnął Podczaszyc.
Mais savez-vous? Lolko się żeni i bierze dwa miliony gotówką! ozwał się Achil, podgarniając czuba.
Sapristi! że takie szczęście żadnego z poczciwych ludzi nie spotka! zauważył Podkomorzyc.
Teraz zaszła rozmowa wyłącznie do posażnych panien stolicy. Wszyscy mówili, każdy swoją wiadomość dorzucił, a działo się to wszystko z takiém zajęciem, że trudno nawet było rozeznać, kto mówił.
— Mówią, że Izabela nie będzie miała więcéj nad dwakroć! Starościna mydli oczy konkurentom!
— Andrzej jest bliski deklamacyi, bo mu mecenas podszepnął, że Tela będzie miała pół milionka!
— Ale nie wiecie, jakie nieszczęście spotkało Stefana! Przez dwa lata śpiewał włoskie piosenki i chodził do Karmelitów na ranne nabożeństwo, a nawet mówią, że jeden wielki post cały pościł... a teraz powiedziano mu, że panna Eliza za życia mamy dobrodziejki, która jest czerstwa i zdrowa, nic nie dostanie prócz peryodycznego dowozu legumin i innych kuchenych akcesoryów, jeżeli Stefan, jak to pannie obiecywał, zechce mieszkać w stolicy...
Que diable! To sprawa niemiła! Trzeba wielkiéj zręczności do wycofania się...
— Stanisław najlepiéj sobie poradził. Upatrzył sobie bogatą rzeźniczkę, chodził codziennie na kiszki i flaki...
Que dites-vous! I miałby się z rzeźniczką żenić? Cóż to by był za dom dziwny!
— I owszem! Mielibyśmy najlepsze szynki i kiełbasy po postnym obiadku u Wojewodziny!
Tutaj otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł niski, okrągławy człowieczek z błyszczącemi brylokami na brzuchu. Niegdyś był może brunetem, dzisiaj przebijającą siwinkę nacierał jakiémś czernidłem, a wychylającą się nieprzyzwoicie łysinę zasłaniał starannie długiemi kosmykami włosów nagarniętemi aż gdzieś z boku.
Mimo to z rumianéj, świecącej się twarzy przybyłego gościa widać było, że w skrytych marzeniach swoich jeszcze do młodzieży się liczył, chociaż napozór z wielką ostentacyą ten przymiot od siebie odpychał, nazywając się zawsze starym. Nie lubił jednak, jeżeli inni tym przymiotnikiem go nazywali. Wtedy nawet był impetyczny.
— Kubaś, Kubaś! wołali wszyscy na wyścigi powstali, aby przyjaciela uściskać.
Kubaś miał dzisiaj twarz prawdziwego dyplomaty. Brodę schował w wysokie kołnierzyki i szeroko zawiązaną chustkę, cybulaste oczy potoczył po zgromadzonych z pewną niedowierzającą nieufnością i czekał na pierwsze słowa.
— Stary Kuba coś nam dzisiaj ciekawego przynosi! zawołał Hektor, uderzając go po ramieniu.
Kubaś skrzywił się, rzucił kapelusz na krzesło i odburknął;
— Z wami nie podobna jest jednego słowa na seryo przemówić. Macie zawsze dziecinne żarty!
Tu zerknął Kubaś do źwierciadła i poprawił mozolnie z boku nagarnionego czuba.
— Ależ ojcze Jakubie! Patryarcho nasz przewielebny! Rozprowadź fałdy czoła twego, które nie są oznaką starości, ale zapamiętałego gniewu! improwizował Lesio ze słodkim uśmiechem.
— Skończcie wasze żarty! odfuknął Kubaś — wiem ja lepiej od was, że nie jestem młodzikiem, ale...
— Ale mężem w pełnéj sile wieku! przerwano mu naraz z różnych stron.
Kubaś jeszcze raz wysłał na zwiady swoje wypukłe oczy. Obszedł niemi wszystkie nosy i na pół otwarte usta, chciał nawet pogłębiéj pod czaszkę zaglądnąć, ale nie potrafił. Na wypolerowanych czołach odbiły się nieposłuszne oczy i poraz drugi nie chciały próbowad szczęścia. Kubaś zadumał się, jakby się z czémś wahał.
Towarzysze obskoczyli go dokoła i zaczęli się do niego przymilać, obsypując go pieszczotami.
— Zaczekajcie, ozwał się po niejakiej chwili Kubaś, którego czasem po przydomku antenatów Krzywdą nazywano.
Wszyscy zasiedli miejsca swoje, zostawiając kanapę dla nowo przybyłego.
— Wielką nowinę wam przynoszę, zaczął Kubaś Krzywda, krewniak wielkiego pisarza koronnego, nowinę, która was wszystkich aż do szpiku poruszy!... Jest w Warszawie panna z milionem posagu!
— Milion posagu! krzyknęli wszyscy, rzeczywiście aż do szpiku tém słowem rażeni.
Krzywda zaturbował się tym entuzyazmem. Obszedł znowu oczyma wszystkie nosy i czoła. Coś się w nim odzywało, że zrobił głupstwo, ale inaczéj być nie mogło. Miał on widocznie jakiś planik ukryty, ale właśnie dla tego planiku potrzeba było wypowiedzieć to czarodziejskie słowo.
Zmartwił go jednak i zaniepokoił efekt, jaki na towarzyszach sprawiły jego słowa. Hektor zmarszczył czoło, jakby gotów był stanąć do walki śmiertelnéj o ten milion, Achil zpod oka spojrzał na niego, przypominając mu tém wejrzeniem dzieje nieszczęśliwéj Troi, w których Achil pobija Hektora... podkomorzyc z dumą, wydął usta, jakby chciał tém powiedzieć, iż z prawa ten milion jemu się należy, czemu jak najwyraźniéj protestował podczaszyc, gładząc świeżo ogolone wąsy. Lesio Piława jak się zdawało nie windykował dla siebie całego miliona, ale miał niepłonną nadzieję, że przez zręczne obroty można będzie jaki prezencik z niego dla siebie okroić.
Wszystko to niepokoiło Kubasia. To téż chciał zaraz zmazać ten efekt następném słowem, nad którém właśnie przemyśliwał. Ale słowo takie w żaden sposób nie chciało przyjść mu do głowy. Pomogli mu towarzysze.
— Milion posagu! powtórzyli chórem, a głos ich był dźwięczny, jakby wszyscy byli tenorami.
— Tak jest, milion posagu! odparł zakłopotany Kubaś, ale ten milion stanie się wtedy rzeczywistym milionem, jeżeli wy więcéj wiecie odemnie o nim i moją wiadomość w należyty sposób uzupełnicie!
— A cóż ty wiesz? Cóż ty wiesz? Gadaj, tylko prędko! zapytali wszyscy z niecierpliwością.
— Ja wiem tylko tyle, powoli ciągnął Kubaś, że ten... milion... jest na poddaszu!
Wymówiszy ostatnie słowo, spojrzał Kubaś ciekawie po twarzach towarzyszy. Twarze te jednak okazały biednemu Kubasiowi, że źle rzecz obliczył. Słowo „poddasze“ nietylko nie zmazało efektu „miliona“, ale owszem spotęgowało go. Wszyscy byli nadzwyczaj rozciekawieni. Łatwiéj bowiem wziąść milion z poddasza, niżeli z pałacu, lub zamku. Tam można lada świecącym pozorem omamić, tu wszyscy znają się na pankowanych lisach.
— Milion na poddaszu! zawołano chórem, to istna awantura... to złote runo, po które nawet Jazon nie potrzebowałby przejść wzburzonych bałwanów morza!... A leż do licha! jakże ten milion dostał się na poddasze. Opowiedz!
Kubaś już był widocznie takim obrotem rzeczy zmartwiony. Przemyśliwał tylko teraz nad tém, jakto poprowadzić swoje opowiadanie, aby dopiąć celu ukrytego swego planiku, a u niebezpiecznych przyjaciół nie wzbudzić zbytecznego apetytu do tego miliona!
Jedno i drugie wobec tak czujnych adwersarzy było nader trudnem zadaniem. Potwierdzały to ich twarze. Na każdej malowało się jakieś zamyślenie... zdaje, się, że każdy z obecnych był już myślą na tém szczęśliwém poddaszu i pierwszym szturmem brał ten milion dla siebie, odpychając współzawodników...

Kubaś westchnął skrycie i może poraz pierwszy w życiu pomyślał sobie, że nie jest tak młodym, jak inni...

III.

Kubaś przystąpił wreszcie do opowiadania, jakim sposobem dowiedział się o milionie na poddaszu.
— Przechodziłem właśnie, mówił głosem niepewnym, przez rynek starego miasta. Byłem tam incognito u Fukiera, gdzie zazwyczaj posilają się do procesów dobrym węgrzynem prawnicy, a z których jednego właśnie szukałem... Otóż przechodząc przez rynek obaczyłem nagle podeszłą kobietę, która przy straganie z różnemi wiktuałami stała, jak by coś kupić chciała. Stara kobieta miała twarz dosyć szpetną i resztki pańskiego dawniéj ubioru na sobie. Wyglądała na jakąś zubożałą szlachciankę, która jednak jeszcze zapomnieć nie może, czém była. To wybijało się na jéj ponuréj, do rozkazów dawniéj przywykłéj twarzy. Targowała dosyć długo plaskankę séra. Przy niej stała prześlicz... co mówię... dosyć zwyczajna dziewczyna, która mogła być jéj wnuczką. Twarz jéj była... dosyć pospolita, nawet tuzinkowa, oczy... już nie wiem jakie!
Widocznie zmęczył się Kubaś tak kunsztownemi zwrotami. Pot kroplisty wystąpił mu na czoło. Po chwili daléj ciągnął:
— Kiedy tak na nie patrzyłem, przysunął się do mnie jeden z powracających od Fukiera prawników i furknął mi w ucho: milion posagu!... Pojmiecie, że podobne słowa mogą odurzyć człowieka!
— Ale panna zapewne po tych słowach wyładniała do posągu Wenery! wtrącił z ironią Achil.
— I stała się mądrą i uczoną, jak Konfucyusz wielki filozof chiński! dodał Hektor.
— Co do piękności, podjął Kubaś, to nie trzeba było czekać na te słowa, aby wiedzieć, że jest... że nie jest tak bardzo brzydką! Ale piękną, we właściwém znaczeniu tego słowa nigdy podobna twarz być nie może...
Podkomorzyc uderzył przy tych słowach w dłonie i zawołał z uśmiechem doświadczonego człowieka:
— Rzecz układa się wybornie! Milion posagu, panna szpetna, babunia na poddaszu! Nic łatwiejszego jak porwać milion przy brzydkiéj pannie! Gdyby tyła piękna, to sprawa trudniejsza! A tak, koledzy...
Widocznie przestraszył się Kubaś tego niespodziewanego zwrotu. Pogniewał się sam na siebie, że tak nieznacznie opowiadanie pokierował, rozpaczliwym ruchem ręki odsłonił kryjącą się wstydliwie łysinę i odparł szybko:
— Panna wcale nie jest brzydką, a nawet pod pewnym względem może uchodzić za ładną!
— Mniejsza, czy ładna czy brzydka, rozumna czy głupia, ale milion, cóż ten milion? Zkąd tam milion? pytali wszyscy.
— Otóż teraz kolej na was, odpowiedział z wystraszonemi oczyma Kubaś, sprawdzić ten milion waszemi znajomościami bogatych rodzin naszych. Mnie się zdaje, że prawnik zadrwił ze mnie!
— Jakże się nazywa ta nieoceniona babunia z tym ładnym milionkiem i gdzie mieszka? zapytał podkomorzyc.
— Mieszka na poddaszu, róg ulicy Rymarskiéj i Leszna... nazywa się szambelanowa Mirska!
— Szambelanowa Mirska! powtórzyli wszyscy i spojrzeli po sobie wzrokiem badawczym.
Głucha cisza zapanowała w saloniku. Złośliwy kupidyn z wyprężonym lukiem zdawał się uśmiechać do wszystkich... Psotnik wypuścił niewidocznie kilka złotych strzałek, ale żaden nie dał poznać, że te strzałki trafiły...
— Szambelanowa Mirska, podjął po długiéj chwili podkomorzyc, którego oczy dziwnie zabłysły — Mirscy są nawet w jakiémś pokrewieństwie z nami po kądzieli... nieboszczka babka moja była Mirska z domu...
Wnet jednak przybrał twarz spokojną i obojętną, dodając z ironicznym uśmiechem:
— Ale co do miliona, to palestrant prawdopodobnie zadrwił z ciebie kochany Kubasiu! Szambelan Mirski miał wprawdzie znaczną fortunę, ale przehulał wszystko. Należał do tężyzny i przetężyznił wszystko! Szambelanowa, kobieta dziwaczna, nie miała także znaczniejszego majątku, co było powodem, że po śmierci męża cofnęła się zupełnie od dawnych swoich znajomych, zakopawszy się na jakimś folwarku w głębokiéj Litwie!
Podczaszyc śledził z uwagą twarz mówiącego, jakby chciał się przekonań czy podkomorzyc mówi prawdę. Ironiczny uśmiech, którym czasem usta okrążał, okazywał, że podkomorzyca podejrzywał. Wkrótce jednak i on przybrał twarz spokojną i obojętną. Prawie od niechcenia bawiąc się łańcuszkiem od zegarka, ozwał się.
— Wierzę w różne dziwactwa ludzkie, ale gdzie jest panna na wydaniu, która ma milion posagu, tam podobnego dziwactwa przypuszczać nie mogę. Milion jest to ładny brylant, którego się pod korzec nie chowa, ale oprawia się go w złoto, aby zwabił drugi milion do siebie. To jest zasadą najskąpszych matek, cioci i babuń!... A co się tyczy saméj szambelanowéj, to wiem tyle, że tam była kiedyś fortuna, ale poszła jeszcze za życia nieboszczyka szambelana...
Hektor patrzał na jednego i drugiego i także zdawał się sprawdzać to wszystko, co widział, z tem, co słyszał. I po jego twarzy — przebiegł chwilowo jakiś żywszy wyraz, ale i on ten wyraz wyrugował z swéj twarzy i z widoczną usilnością przyoblekł ją w wyraz obojętności i niezachwianego spokoju.
A wszyscy trzej byli podobni w téj chwili do wprawnych graczy, którzy dobre karty dostali, a jednak starali się ukryć to przed sobą. Achil już z samego dziejowego antagonizmu podejrzliwie zmierzył Hektora, a Lesio w tym razie był o tyle szczerszym od innych, że usta szeroko z ciekawości otworzył i ich bynajmniéj nie zamykał.
— Mirscy coś tak i z nami są spokrewnieni, rzekł po dłuższéj pauzie Hektor — ale my tam nigdy do tego się nie przyznawali. Już to jest nie mały kłopot w towarzystwie z Litwinkami. Mówią haniebnie, a są jakoś czy tak oryginalne, czy nieokrzesane, że czasem wstydzić się trzeba takiego kuzynostwa!... Szambelanowa wdowa nie miała nigdy znacznego majątku, a jeśli dzisiaj na poddaszu mieszka, to jest tylko dla mnie powodem, aby o tém nie wiedzieć!
— Myślicie, że to milion można z rękawa wytrząsnąć! zauważył Achil — fortuny wielkie upadły dzisiaj a to, co się świeci, to szych i blichtr!... Prawnik zapewnie napił za wiele węgrzyna i dodał kilka zer...
Lesio chciał z otworzonej gęby także jakie słowo wypuścić, ale przeszkodził mu w tém Kubaś.
Kubaś z nadzwyczajną uwagą słuchał mówiących i patrzał na nich. Wypukłe jego oczy biegały z jednego nosa na drugi. Było w nich widać niepokój i pewne niedowierzanie. W końcu usiłował przybrać twarz obojętną, co mu się fatalnie nie udawało. Pełne i rumieńcem świecące policzki jego były jakoś dzisiaj tak tkliwe na każde poruszenie wewnętrzne, że stenografowały z całą skrupulatnością sprawozdawcy parlamentarnego najskrytsze myśli i przelotne marzenia z wszelkiemi poprawkami i uzupełnieniami!
— To téż ja palestrantowi nie wierzyłem, ozwał się po niejakim namyśle, bo cała rzecz była niejakoś nieprawdopodobna? Powiedziałem wam jednak o tém jako dobry przyjaciel i spodziewam się, że wy także będziecie mieli dla mnie tyle wdzięczności, że podzielicie się zemną tém, co się w téj sprawie daléj dowiecie. Już z saméj ciekawości warto czasem o niéj pomówić... bo innego znaczenia nie można do tak dziwnéj wieści przywiązywać!
Wszyscy zamilkli, uważając całą rzecz za wyczerpaną. A gdy się niektórzy do wyjścia zabierali, zapytał podkomorzyc:
Jakiż macie program na jutro?... Może koło południa zebralibyśmy się znowu tutaj na pogadankę!
— Ja najprzód oświadczam, że nie przyjdę, rzekł podczaszyc, mam jutro interesa w trybunale i to w południe...
— Dla mnie jutrzejszy dzień, jest dniem feralnym jak każdy piątek, ozwał się Hektor, dla tego zostanę w domu!
— Jutro właśnie mam być w Mokotowie! tłómaczył się Achil...
— A ja mam jutro naradę z mecenasem! dodał Kubaś i spuścił oczy do ziemi.
Pozostały sam jeden Lesio nic nie powiedział, bo większość już i tak zerwała jutrzejsze posiedzenie.


IV.

Dziwnym, nieodgadnionym sposobem zeszli się nazajutrz wszyscy niedaleko teatru w południowej godzinie. Teatru nie było dzisiaj, znajomych także żaden z nich nie miał w tym zaułku miasta. Spojrzeli po sobie i przez chwilę namyślali się, co jeden drugiemu ma powiedzieć. Był to bowiem czas, w którym jeden miał być w trybunale, drugi w Mokotowie, trzeci na naradzie z mecenasem a czwarty miał w tym dniu, jako w dniu feralnym, siedzieć w domu za piecem!... Tym czasem wszyscy prócz Lesia znaleźli się jakoś tutaj koleją dziwnym przypadkiem...
— A gdzież tak szparko dążysz Hektorze, zapytał z ironicznym uśmiechem podkomorzyc, i to jeszcze tak wyświeżony, jakby to nie był wcale dla ciebie dzień feralny, ale dzień wielkiego szczęścia...
— Wyobraź sobie... wypadł mi nagły interes, odparł Hektor... przyjechał mój stryj... a gdzież to ty spieszysz?
— W tym samym jestem wypadku, co ty kochany Hektorze, odparł z uśmiechem podkomorzyc, z tą tylko różnicą, że dla mnie dzień dzisiejszy nie jest feralnym i że nie stryj ale ciotka moja przyjechała do miasta!
Uśmiechnęli się, uściskali i poszli daléj osobnemi drogami, jeden na lewo drugi na prawo.
Za kilka minut spotkał Hektor podczaszyca, który biegł co tchu naprzód.
— A mości podczaszycu, zawołał Hektor, toś nie w trybunale? Wszak to godzina roków...
— Ach! Przeklęci palestranci! Szukałem mego patrona... odparł przytomnie podczaszyc... a gdzież ty biegniesz?
Hektor dał mu tę samą odpowiedź, co podkomorzycowi, podczas gdy tenże podobną odpowiedź dawał w bocznéj ulicy Achilowi, z którym się tam spotkał.
Zdawało się, że po tych przypadkowych spotkaniach rozbili się przyjaciele na wszystkie strony miasta, i że już dzisiaj więcéj z sobą się nie obaczą. Jeden poszedł na wschód, drugi na zachód, trzeci na północ, a czwarty na południe. Trudno było o bardziéj różne kierunki dróg na bożym świecie.
Za dziesięć minut wtoczyła się zamknięta dorożka na ulicę Rymarską. Zwolniała coraz mniéj biegu, wreszcie stanęła przy pierwszéj kamienicy na Lesznie. Starannie ufryzowana głowa wychyliła się z doróżki i rekognoskowała kamienicę. W reszcie po krótkiéj rozmowie z doróżkarzem wymknął się z doróżki jakiś jegomość i szybkim krokiem wbiegł do sieni.
Był to Hektor. Lśniący kapelusz nasunął w sieni na oczy, a twarz zakrył długim płaszczem z krótkim kołnierzem.
Chodził niejakiś czas z widocznym niepokojem po sieni. W sieni nie było prawie nikogo. Wszedł ostrożnie na piętro.
Była to kamienica stara, ciemna. Schody szły nieregularnie, za każdym krokiem można było kark skręcić.
Po wielkich trudach dobił się Hektor do pierwszego piętra. Tu długi czas oglądał się na wszystkie strony, ale nie było ani żyjącéj duszy. Wreszcie na galeryi usłyszał jakieś kroki. Idąca po wodę służąca pojawiła się na progu.
— Czy tu mieszka pani szambelanowa Mirska? zapytał Hektor jak mógł najciszéj.
— Pani szambelanowa? odparła zadziwiona służąca, a zkądby się tu szambelanowa wzięła?
— Ma mieszkać na poddaszu... jest z nią wnuczka, szambelanowa może mieć lat siedmdziesiąt.
Służąca rozśmiała się figlarnie, pokazała Hektorowi szereg białych ząbków i rzekła:
— Jakaś pani z ładną dziewczyną mieszka na poddaszu... ale któż tam wie, czy to wnuczka, czy co! A państwa tam wielkiego nie ma! Stara pani sama z targu nosi wiktuały i mają tylko dochodzącą sługę...
Hektor zamyślił się na chwilę. Ubóstwo szambelanowéj stanęło mu jak złowrogie widmo przed oczy. Wprawdzie słyszał coś o niéj, że gdzieś tam w głębokiéj Litwie mieszkała, słyszał, że nieboszczyk szambelan przehulał fortunę... Łatwo więc być może, że szambelanowa zupełnie podupadła i teraz do miasta się przywlokła, aby u krewnych żebrać...
Myśl ta straszna radziła mu natychmiat wrócić. Było niebezpiecznie przyznawać się do pokrewieństwa ubogiej kobiety, która prawdopodobnie żebrać będzie po tych salonach, na których on błyszczał pozornym majątkiem...
Rozważywszy to wszystko, postanowił odstąpić od zamierzonej wizyty. Wypadki bowiem nagłego zubożenia bogatych dawniéj rodów były podówczas w Polsce bardzo zwyczajne. Ostatnie katastrofy, lata bezmyślnego szału, przyprowadziły wielu do torby żebraczéj. Były to zwykle skutki przeobrażania się stósunków spółecznych i państwowych kraju.
Wszystko to nakazywało Hektorowi cofnąć się od zamierzonego kroku. Im gorsze były schody, po których tu się drapał w ciemnocie, tém niepodobniejszym stawał mu się milion na poddaszu! Po rozmowie ze służącą było to wprost bajką.
Hektor podziękował Bogu, że go zawczasu ostrzegł, podziękował ładnéj kuchareczce o białych ząbkach i już pierwszy schód do ciemnéj otchłani był przekroczył — gdy nagle usłyszał na dole podkomorzyca.
Podkomorzyc podniesionym głosem pytał się kogoś w sieni o mieszkanie szambelanowej...
Hektorowi zaparł się oddech w piersiach... Cóż tu robić? Czy spotkać się oko w oko z podkomorzycem? Cóż ma w takim razie powiedzieć? — Jakże znieść jego szyderczy uśmiech? Czy przyznać się do kłamstwa? —
To były pytania, które w oka mgnieniu przebiegły przez zakłopotaną głowę Hektora. A nigdy pewnie nie opuściła go tak dalece wszelka odwaga... W téj chwili nie mógł w żaden sposób spojrzeć w oczy podkomorzyca.
Czasu do namysłu nie było... na schodach dały się już słyszeć kroki podkomorzyca...
Bądź co bądź Hektor nie chciał iść w oczy podkomorzyca... na pierwszém piętrze nie było się gdzie ukryć, służąca jeszcze nie zeszła z korytarza... Postanowił iść na drugie piętro i tam szukać jakiego schronienia...
Na drugiém piętrze był właśnie jakiś młody człowieczek z miną czupurną, który dyscypliną chciał wytrzepywać kubrak... Hektorowi nic innego nie pozostało, jak iść na poddasze, iść na chybitrafi i tam na pierwszych schodach czekać jakiéjś lepszéj myśli, co daléj robić!...
Jeżeli na schodach pierwszego i drugiego piętra był zmrok szary, tutaj była już noc zupełna... Zaraz za pierwszym krokiem rozgniótł sobie Hektor kapelusz na głowie, za drugim krokiem uderzył nosem w jakiś balek wystający...
Wyprawa po milion zaczęła przybierać rozmiary tragiczne, ale cofnąć się nie było podobna! Za sobą słyszał już kroki podkomorzyca... a na domiar tego wszystkiego usłyszał na dole głos trzeci, który wyraźnie brzmiał jak głos podczaszyca...
Hektor postanowił z rozpaczliwego swego położenia skorzystać. Ciemno było jak w rogu, mógłby się więc ukryć i spokojnie oczekiwać dalszego przebiegu rzeczy. Szczęściem natrafił na jakiś korytarzyk i tam przycupnął.
Zdaje się, że podobne fatum prześladowało także i podkomorzyca. Być może, że i on chciał się cofnąć z téj awanturniczéj wyprawy po milion, ale i jemu zagrodził drogę los zawistny... Usłyszał za sobą podczaszyca!
Przez sympatyczne pokrewieństwo myśli przechodził te same fazy różnych planów co i Hektor, i obaj zeszli się razem w korytarzyku pod płatwią omotani jak najmisterniéj wiekową pajęczyną!... Hektor chciał mu się z drogi usunąć, aby o niego niezawadził i mocniéj przyparł się do dachu, gdy nagle nadusił jakiś przedmiot miékki i ciepły... Usunął się czémprędzéj i w śmiertelnéj trwodze zaparł oddech w piersi... Podkomorzyc przesunął się koło niego...
Za kilka minut powiększyło się towarzystwo podczaszyca. Jaki wypadek tam go zapędził, czy kroki Achila czy Lesia za sobą usłyszał, tego ani Hektor ani podkomorzyc odgadnąć nie mogli...
Teraz dopiero nadciągała straszna scena. W pokoiku za drzwiami słychać było rozmowę:
— Wielmożna pani, ozwał się głos kobiecy, coś się ropocze na korytarzu, pewnie złodzieje!
— Złodzieje! odpowiedział głos surowy, a cóż chcą złodzieje od biednych ludzi? Zaświeć panno i popatrz!
Była to straszna chwila dla ukrytych... Za dwie minuty otworzyły się drzwi, ukazała się ręka staréj kobiety z kagańcem... potém wydobył się nos... za nosem świecące jak marmur żółte czoło i para straconych oczu...
— Jezus, Marya, Józef! ozwał się krzyk z pode drzwi, czterech złodziei! Gwałtu złodzieje!...
Tu kaganiec z palącym się knotem upadł na ziemię... drzwi się zatrzasły... i ciemność ogarnęła wszystko!
Hektor poczuł, że ciepły przedmiot tuż koło niego odsapnął, ruszył się z miejsca i wypadł na schody. Za nim pospieszył podczaszyc, za podczaszycem podkomorzyc, a w końcu wysunął się i Hektor.
W przeciwległéj kamienicy w sieni stał Lesio i patrzał jak jeden po drugim wypadali z sieni, powalani kurzem i omotani pajęczyną. Pierwszy wytoczył się z sieni.. Kubaś, za nim inni. Achil chodził po ulicy i tylko rekognoskował.
Lesiowi dziwne myśli przychodziły teraz do głowy. Antenaci tych wszystkich brali także milionowe fortuny, ale tych fortun dobijali się z bronią w ręku w służbie Rzeczypospolitéj, a wnukowie ich umią tylko robić wyprawy po milion posagu, chociażby gdzieś na poddaszu... Czy czasy się zmieniły, czy ludzie tak znikczemnieli?...


V.

Kiedy bohaterowie wyprawy po milion różnemi drogami do miasta dążyli w téj błogiéj nadziei, że żaden z nich przez drugich nie był widziany, zapadła na tajemniczem poddaszu uchwała wielkiéj wagi dla przyszłości.
Poddasze to tajemnicze nie miało nic szczególnego. Składało się z czterech małych pokoików i przybocznéj małéj kuchenki. Pierwszy pokoik służył mieszkańcom za salonik. Dla tego tylko tak go nazywamy, że nie był ani sypialnią, ani kuchnią. Sprzęty bowiem nie miały w sobie nic salonowego. Mała, wypłowiała kanapka z czerwonego merynosu, sześć krzeseł tąż samą materyą obitych, dwa stoliki, klawikord, kilka wazoników kwiatów, oto wszystko, co się tutaj mieściło. Na ścianach wisiało kilka starych obrazów, które tylko znawca specjalny mógł osądzić, czy miały jakąś wartość. Między niemi wisiało kilka małych świeżych malowideł i tuszem czarnym lub sepią robionych obrazków, które wyglądały na studya jakiegoś amatora.
Z tego pokoju wychodziły drzwi na prawo do małéj komnaty, w któréj stały dwa łóżka. Po lewej stronie była izdebka przeznaczona jak się zdaje na garderóbkę, w któréj za parawanem stało łóżko skromne, jak się zdaje, służącéj.
W pierwszym pokoiku siedziała właśnie podeszła matrona z marsową twarzą. Była to sama pani szambelanowa. Koło niéj rysowała kredką na papierze młoda osóbka, z drobnemi rysami twarzy. Trzecia, podeszła kobieta siedziała pod piecem i przędła. Wrzeciono furczało w jéj wprawnych palcach a nić wysnowała się jak cienka pajęczyna. Twarz prządki była znacznie zmarszczkami poprzecinana, w oczach jednak był jakiś wyraz młodości serca.
Pani szambelanowa czytała coś na książce. Była to kobieta podeszła, mogąca liczyć lat siedemdziesiąt. Twarz miała przedłużoną, rysy ostre. Nos długi kończasty, usta szeroko rozkrojone, brwi w złamanym łuku podniesione do góry, czyniły ją podobną do ideału szanownéj nadzorczym więzienia.
Przy takich zewnętrznych przymiotach nie można się było dziwić, że ś. p. szambelan oderwał się jak najspieszniéj od tego więzienia doczesnego. Ci jednak, którzy szambelanową dawniéj z bliska znali, byli tego zdania, że ś. p. szambelan nie miał tak czego spieszyć się na wędrówkę zagrobową, gdyż ta była w każdym razie nie pewną a pani szambelanowa miała tyle rozsądku a nawet ujmującego obejścia się, że mógł jeszcze wygodnie ze dwadzieścia lat na tym świecie pozostać, a nawet po swojemu grzeszyć, na co rozumna małżonka była zawsze wyrozumiałą.
Długie lata wdowieństwa miały szambelanową bardzo odmienić. Zakopała się gdzieś na wsi, w głębokiéj Litwie i prawie ździczała. Odosobnienie swoje od świata motywowała upadkiem fortuny i długami pozostałemi po mężu. Przez lat trzydzieści kilka gospodarowała sama z ekonomami i włódarzami. Żywot taki nie mógł korzystnie wpłynąć na jéj powierzchowność. Ubiór jé przedstawiał najczęściéj dwa wieki. Były tam resztki z dawnéj elegancyi dworu Stanisława Augusta z nowożytniemi wymysłami mody, która najczęściéj w karykatnrze przychodziła na Litwę.
Majątek szambelanowéj, w którym się po śmieci męża zamknęła, był prawie mytem dla całego sąsiedztwa. Nikt jéj po za kopcami tego majątku nie widział, nikt u niej nie bywał. Opowiadano najrozmaitsze o niéj baśnie. Mówiono, że w czasie wielkich upałów chodzi nago po ogrodzie, że sama krowy doi, ze stajni gnój wyrzuca, wódkę chłopom szynkuje, a długiemi wieczorami pierzę skubie albo przędzie. I te drobne wiadomości wyszły z domu jakimś nadzwyczajnym wypadkiem, bo nie było przykładu, aby jaki sługa lub jaka służąca, która raz do tego zaklętego dworu się dostała, opuściła służbę i sąsiadom tajemnicę dworu zdradziła.
Osamotnienie takie jak również i przyzwyczajenie do wydawania codziennie różnych rozkazów gospodarskich, odbiło się widocznie na jéj twarzy. Była to twarz carowa, na czole zawsze zmarszczona. W jéj spojrzeniu był rozkaz, jéj głos rozkazywał, a nawet w uśmiechu, który rzadko gościł na jéj ustach, było coś rozkazującego.
W ostatnich latach skarżąc się na długi, biedę i nędzę, sprzedała szambelanowa majątek, i skromną bryką z wnuczką swoją jedyną, któréj matka umarła a ojciec gdzieś zginął w legionach, przyjechała do Warszawy.
Tyle mniéj więcéj wiedziano o szambelanowéj. Dzisiaj w Warszawie prawie nikt jéj nie znał.
Wnuczka szambelanowéj, która w téj chwili na papierze kredą rysowała, było to dziewcze cudnéj piękności. Mogła mieć lat dziewiętnaście. Twarz miała białą, owalną. Oczy duże, czarne, patrzały na świat z jakąś ustawiczną bojaźnią, jakby przeczuwały, że ten świat nie może im dać tego wszystkiego, co tam po za niemi marząca dusza sobie roiła!... Usta różowe jak pączek nierozkwitłéj róży chciały się widocznie składać do uśmiechu, ale coś płoszyło zawsze ten uśmiech, coś mu nie dało się rozwinąć. A często zamiast uśmiecha zawitało na te młode usta coś cierpkiego, bolesnego, jakby przeczucie, że kiedyś może trzeba będzie wiele cierpieć, wiele płakać!...
Wszystkie te melancholijne oznaki przyszłych cierpień i zawodów zwyciężała młodość i zdrowie, które w całéj pełni tryskało na téj pięknéj, miałkowatéj twarzy. A twarz ta była ubrana w najpiękniejsze jasnoblond włosy, jakie tylko wówczas w całéj koronie znaleść można było. Włosy te w naturalnych kędziorkach spadały na skronie i białą szyję, i czyniły ją podobną do twarzy jednego z aniołków Rafaela, który wsparty na ramach obrazu z nieba na ziemię wygląda!...
Siedząca pod piecem prządka należała do służby i tworzyła cały dwór prawie szambelanowéj.
Taki był wewnętrzny obraz poddasza, gdy nagle usłyszała prządka jakiś szelest za drzwiami.


VI.

Szelest za drzwiami powtórzył się raz, drugi i trzeci. Przy trzecim razie najwyraźniej ktoś macał po drzwiach. Był to właśnie podczaszyc, który w ciemności nie mógł się zoryentować. To już prządkę widocznie przestraszyło.
— Wielmożna pani! coś się ropocze po korytarzyku! Pewnie złodzieje!
Szambelanowa spokojnie podsunęła okulary na czoło spojrzała na prządkę i odparła:
— Złodzieje? A czegóżby chcieli złodzieje od biednych ludzi?... Wstań panna, zaświeć i popatrz!
Po tych słowach nasunęła szambelanowa znowu okulary na nos i zaczęła daléj czytać spokojnie.
Gdyby ją w téj chwili kto widział, z jakim spokojem i rezygnacyą mniemanych złodziei albo nawet może rabusiów czekała na tém osamotnionym poddaszu, byłby przysiągł, że ta kobieta miliona mieć nie może! Tak spokojnymi mogą, być tylko ludzie biedni, bardzo biedni, którym ani ogień nic spalić, ani woda zabrać, ani złodziéj ukraść nie może!
Rysująca na papierze wnuczka nie przerwała nawet swego zatrudnienia. Gdyby nawet spokój babuni był spokojem sztucznym, wyrobionym przez różne gorzkie doświadczenia życia, to spokój młodéj dziewczyny był naturalnym spokojem ludzi, którzy od złodzieja niczego nie potrzebują się obawiać.
Dopiero gdy stara prządka z kagańcem do sieni się wychyliła i znane już słowa w przestrachu wyrzekła, odłożyła babunia okulary, zamknęła książkę i wstała powoli, aby się naocznie o nieproszonych gościach przekonać.
Tymczasem upadł i rozbił się kaganiec, a drugiego prawdopodobnie na poddaszu nie było. Potrzeba było zaświecić świecą. Zrobienie światła nie było także wówczas tak łatwem jak teraz. A gdy to w końcu nastąpiło i szambelanowa z zimną odwagą drzwi na korytarz otworzyła, nie było już tam nikogo!
— Waćpannie coś się przywidziało, złota rybeńko! rzekła spokojnie szambelanowa i obeszła ze świecą korytarz. Poco by tu złodzieje przychodzili! Kilka starych gratów i kwita! Dawniéj to było inaczéj... dzisiaj zbiednieliśmy!...
Mimo tych uspakajających słów drżała prządka na całém ciele. Jasnowłosa blondyneczka odłożyła także kredkę, i zamyśliła się nad tém, po co tu mieliby przychodzić złodzieje? Czy tu jest skarb jaki?...
Szambelanowa wróciła ze świecą, ale na twarzy już nie miała téj spokojności, z jaką wychodziła. Znalazła na belkach ślady rąk wyciśnięte na odwiecznym pyle. Ślady były widocznie świeże. Niechcąc jednak trwożyć wnuczki ani staréj prządki, utrzymywała uporczywie, że nikogo tam nie było!
— Ależ wielmożna pani, mówiła prządka, widziałam ich na własne oczy! Było ich czterech, a jeden miał oczy jak cebule! Patrzał na mnie tak przeraźliwie że mi tchu w piersi nie stało!
— Rybeńko, Elżbieto! odparła szambelanowa, na na starość przywiduje ci się i kwita!
— Na rany Chrystusa, wielmożna pani! widziałam, nieprzymierzając, jak widzę teraz wielmożną panię!...
— A jakże wyglądali ci złodzieje? zapytała wnuczka i podparła ręką głowę.
— A istne złodzieje! Złodziejskie twarze i oczy! Tak patrzeli, jakby tutaj Bóg wie co było do wzięcia!
Wnuczka uśmiechnęła się, spojrzała do zwierciadła, które naprzeciw niéj wisiało i odgarnęła ze skroni włosy:
— Ależ opiszcie mi Elżbieto, rzekła po chwili, jako oni wyglądali?
— Ei, to nie byli zwyczajni złodzieje! prawiła Elżbieta, mieli bardzo porządne ubranie na sobie, kapelusze i płaszcze z krótkiemi kołnierzami, ze srebrnemi albo złotemi klamrami na piersiach, bo się coś mocno błyszczało! Jeden z nich kucznął pod płatwią, drugi obok niego przycisnął się do dachu, trzeci oparł się o komin, a czwarty wyglądał z poza drzwi!...
Szambelanowa zagasiła świecę i usiadła na krześle. Wysokie jéj czoło pofałdowało się.
Siedziała tak długi czas zamyślona. Elżbieta tymczasem odmawiała pacierze, patrząc na drzwi z widoczną trwogą.
— Babuniu, ozwała się wnuczka, kreśląc bezmyślnie kredką po papierze, przecież to jest smutno, że my na całém poddaszu same mieszkamy. Jeszcze teraz pół biedy, ale tylko za kilka tygodni, gdy nadejdzie zima i długie zimowe wieczory...
— Masz słuszność Tereniu, odpowiedziała szambelanowa, właśnie nad tém myślę!
Babunia umilkła a wnuczka kreśliła daléj różne bezmyślne kreski na papierze.
Długi czas trwało milczenie. Terenia wypełniła to milczenie jakiemiś tak dziwnemi myślami, z jakich sobie sama zdać sprawy nie umiała. Myślała o złodziejach tak żywo wymalowanych przez Elżbietę, widziała ich wychodzących z ciemnego korytarzyka i wychodzących do pokoiku, kłaniając się grzecznie, ale w ich oczach było coś strasznego!...
— Otóż słuchaj Tereniu, co zrobić zamyślana, rzekła szambelanowa. Będzie to i z pożytkiem dla nas i bezpieczeństwem. To prawda, że na całém poddaszu samym kobietom nie bardzo bezpiecznie siedzieć. Gotów jaki łata myślić, że mamy skarb ukryty i nas cichaczem podusić. Wprawdzie żal by mu potém było, gdyby nic nie znalazł, ale ten żal jużby się nam na nic nie zdał! Trzeba więc zawczasu coś zrobić, aby i ludziom złym nie dać pokusy do grzechu i sobie to mizerne życie jeszcze na czas jakiś zabezpieczyć!
— Ba, ale cóż zrobić w takim razie? zapytała Terenia a serduszko jéj zapukało niespokojnie.
— Mamy jeden zbytni pokoik. Leżą tam tylko stare gazety i nic więcéj. Trzeba ten pokoik odnająć!
— Odnająć?... A komuż go odnająć? z niejakiém zadziwieniem zapytała wnuczka.
— A jużci jakiemu porządnemu lokatorowi. Byłby więc mężczyzna jeden na poddaszu a nawet i kilkanaście złotych w dodatku. Jedno i drugie dobre, bo w dzisiejszym naszym stanie na wszystko uważać trzeba.
Terenia w téj chwili myślała tylko o jednym. O drugiem wiele nie myślała, bo o tém słyszała często z ust babuni. Szambelanowa bowiem zawsze narzekała na złe czasy, na wydatki i na dzisiejsze ubóstwo swoje.
— Tak więc się zrobi Tereniu, prawiła daléj, pokoik ten z osobnym wychodem wyporządzi się zaraz dzisiaj po południu. Elżbieta każe go służącéj czysto wymieść, a ty Tereniu zajmiesz się sama, aby go jako tako urządzić. Postawi się tam sofka, co jest na strychu, tapczan, dwa krzesła i jedno zwierciadło. Jak zechcesz możesz tam także zawiesić kilka obrazków swoich, które i tak poniewierają się na strychu. Ja bym była za królem Janem III z dużemi wąsami. Patrzy on jak żywy człowiek, i zdawałoby się, że jest dwóch mężczyzn na poddaszu!
— Przecież nam jakoś śmieléj będzie, ozwała się z pod pieca Elżbieta, jeźli jaki mężczyzna tutaj zamieszka!
Terenia już tych słów staréj prządki nie słyszała. Biedne, osamotnione dziewczę puściło wodze swojéj wyobraźni dziewiętnastoletniéj, a młoda dusza wymknęła się w jakiś świat inny, zupełnie nowy! Przed jéj oczyma przechodzili długim szeregiem różni lokatorowie i dopraszali się o ten pokoik... Odmówiła jednemu, drugiemu, trzeciemu... czwarty był jakoś uparty, nie chciał odejść... zapłakała... a lokator zajął pokoik!...
— A ty Tereniu, mówiła daléj szambelanowa, napiszesz ładnie na kartce papieru: „Tu jest pokoik do najęcia.“ Tę kartkę przylepi potem Elżbieta z Annuśką na dole na murze, aby każdy wygodnie mógł czytać.
— A może dodać: „na poddaszu?“ zapytała Terenia w jakiémś roztargnieniu.
— Nie, tego dodatku nie potrzeba, odpowiedziała babunia. Jeżeli z góry przeczyta kto, że na poddaszu, to machnie ręką, i pójdzie daléj. A tak będzie chodził po kamienicy, z piętra na piętro i zajdzie wreszcie do nas. Trzeba więc ten pokoik tak przystroić, aby zapomniał, że to na poddaszu i sobie go upodobał!... W życiu tak często się dzieje!
Czarne oczka Tereni rozświeciły się jakimś blaskiem nadzwyczajnym!


VII.

Zaraz po obiedzie, który Annuśka z jakiejś garkuchni przyniosła, poszła szambelanowa do drugiego pokoju trochę przedrzemać się, jak to było jéj zwyczajem. Terenia wzięła się zaś natychmiast do poruczonéj roboty.
Wyniesiono na strych stare graty, podłogę zamieciono starannie. Ustawiono sofkę, łóżko, stolik i cztery krzesła. Reszta należała już do własnego przemysłu Tereni, aby ten pokoik przyjemnym i zapraszającym uczynić.
Gdy o tém pomyślała i słowa ostatnie babuni sobie przypomniała, zaczęło jéj serce jakoś strasznie się niepokoić. Raz chciało gwałtem przejść na prawą stronę, drugi raz chciało przebić lewą, aby się z téj ciasnéj klatki uwolnić. Biedne dziewczę nie mogło sobie dać rady z tém rozkapryszoném sercem. Cóż jemu dzisiaj tak nagle się stało? Jaki może być związek między niém a urządzeniem pokoika dla nieznajomego lokatora? Cóż to jest, że ono mówi dzisiaj tą swoją dziwną, niezrozumianą mową? Czyż ono odtąd zawsze będzie bić tak niespokojnie?...
Były to pytania, które sobie Terenia skrycie zadawała, ale na które odpowiedzieć nie mogła.
Stanęła na środku pokoiku i zamyśliła się. Spojrzała po pustych ścianach i zapytała siebie w duchu:
— Czémże to te biedne i puste ściany przyozdobić, aby lokator, raz je ujrzawszy, już z nich nie wyszedł jak tego chce babunia?... Gdyby tu były jakie makaty lub złote obicia, to co innego... ale to białe wapno kogoż przynęci i zatrzyma?... Któż zechce tutaj zamknąć sobie świat cały, aby przez to okienko tylko trzy dachy widział?...
Smutno zrobiło się Tereni przy tych myślach. Ale cóż robi, trzeba przecie przystroić ten pokoik!...
Powiedziawszy to sobie, wzięła się zaraz do pracy, nie tracąc czasu na próżne żale. Najprzód potrzeba było okienko czémś przyozdobić, aby ta ozdoba chód w części pokrywała widok dwóch brzydkich kominów, które tuż przed okienkiem z sąsiedniego dachu sterczały. Na to była zaraz rada pod ręką. Znalazła się w przyniesionych rupieciach babuni jakaś stara, wełniana materya. Zręczne paluszki Tereni udrapowały tę materyę po nad okienkiem w tak cudowny sposób, że wyglądała jak majowy obłoczek, spuszczający się na ziemię...
Teraz przystąpiła do ozdoby ścian. Jan III z marsowym wąsem już wisiał według rozkazu babuni; ale cóż on sam jeden tym pustym, białym ścianom pomoże?...
Terenia poszła na palcach do pokoiku, gdzie spała babunia i otworzyła dużą tekę, w któréj chowała swoje rysunki. Długo przewracała w téj tece. Wyjmowała i chowała na powrót. Ten brzydki, ów niestósowny, tamten za mało wykończony. Jakoś żaden z nich nie miał tyle ponęty, aby lokatora ułowić...
Smutno już, bardzo smutno było Tereni. Lokatorowie warszawscy to ludzie zepsuci, widzą tyle ładnych rzeczy... jakże to coś im okazać, co by ich zająć i w tym pokoiku zatrzymać mogło? Może który przyjdzie, oględnie się i ze śmiechem ironicznym odejdzie?... A może nawet który wprost powie, że to lub owo mu się nie podobało? Może by dobrze było, żeby to wszystko w ukryciu daléj leżało i żeby żadnego lokatora tém nie zapraszać?...
Kiedy tak bolesne myśli po pięknéj głowie Tereni się snuły, wypadły z teki dwa duże kartony. Terenia podniosła je i z pewném zadowolnieniem zaczęła im się przypatrywać. Były to kopie znakomitego włoskiego mistrza. Jeden karton wyobrażał poczciwego patryarchę, gdy poraz pierwszy przy studni Rebekę obaczył, a drugi przedstawiał domowe sceny, gdy tenże tak długie lata o nią się wysługiwał.
Kartony te były bardzo dobrze rysowane i kredą wycieniowane. Terenia uśmiechnęła się do swojéj pracy i bez żadnej myśli ubocznéj postanowiła temi kartonami ubrać ściany pokoiku. Dołączyła jeszcze do nich kilka pejzarzyków, wynagradzając tym sposobem przyszłemu lokatorowi widok na dachy i okopcone kominy...
A kiedy to wszystko na ścianach w symetrycznych odstępach rozwieszone było i kiedy jeszcze nad łóżkiem zawisł mały z kości słoniowéj misternie wyrzeźbiony krycyfiks na czerném, hebanowém drzewie, zdawało się Tereni, że życzeniom babuni już stało się zadość, i że żaden lokator tego pokoiku tak prędko nie porzuci!
Trzeba było teraz przystąpić do pracy ostatecznéj, ale oraz nader ważnéj. Trzeba było bowiem napisać kartkę, pismem ładném i zdaleka czytelném: „Tu jest pokoik dla kawalera do najęcia!...“
Zdawało się Tereni, że kartka taka miała wielkie znaczenie. Lokator bowiem najpierwéj do niéj przystępował. Stósownie więc do tego, jak ta kartka do niego przemówiła, albo wchodził do kamienicy albo szedł daléj. Chodziło więc o to, aby ta kartka tak do lokatora przymówiła, żeby wszedł i już więcéj nie wyszedł...
Najprzód przyszła myśl Tereni, czyby téj kartce nie dać złotych obwódek, lub wprost napisać ją na złotym lub srebrnym papierze. Sprawiałoby to na przechodzących nie mały efekt i przyciągałoby ich oczy...
Po krótkiém jednak zastanowieniu się, odstąpiła od téj myśli. Było w tém coś śmiesznego, a nawet niedorzecznego. Zresztą jak można komu na kartce obiecywać złoto, a potem okazać mu białe, wapienne ściany?...
Terenia pokręciła główką na znak, że tak robić nie chce i wzięła pióro do ręki, aby na prostym, białym papierze napisać owe zapraszające na poddasze słowa. Mimo to, kreśląc te słowa, nie mogła paluszkom swoim wziąść za złe, że pierwszą literę wypisała z pewną kokieteryą, dodawszy do niéj kilka zakręconych misternie ogonków. Słowo „pokoik“ było tak zręcznie wycieniowane, że najprzód wpadało w oko, a litera K w słowach dla kawalera wiła się z taką jakąś tęsknotą, że mimowolnie musiała czytającego zebrać ochota, obaczyć te piękne paluszki, które tak wiele umią pismem swojém powiedzieć...
Gdy już to wszystko zrobione było, wyszła szambelanowa ze swego pokoiku. Terenia okazała jéj, co zrobiła. Szambelanowa obejrzała starannie pokoik do najęcia, uśmiechnęła się na widok kartonów przedstawiających sceny siedmioletniéj służby zakochanego patryarchy i uznała wszystko za dobre. Ale gdy kartkę przeczytała, zapytała z chmurką na czole:
— A dla czegóż to waseńdzka dodała „dla kawalera?“ O tém przecież nie było mowy!
Terenia zarumieniła się jak piwonia, spuściła czarne oczka i odpowiedziała:
— Ja sądziłam, że w takim małym pokoiku nikt inny zamieszkać nie może!
Szambelanowa pokręciła trochę głową, przeczytała raz drugi i trzeci i ozwała się w końcu!
— Tego dodatku wcale na kartce nie było potrzeba. Rozumie się, że w jednym pokoiku człowiek z rodziną mieszkać nie może. Ale kiedy już się napisało, to szkoda papieru, aby pisać drugi raz. Niechże i tak będzie!
Teraz musiała Elżbieta z żytnéj mąki zrobić klajster, a korzystając z wieczornego zmroku za pomocą Annuśki przylepić tę kartkę na dole przy bramie w takiem miejscu, aby każdemu przechodzącemu w oczy wpadała.
A gdy po długich kłopotach wreszcie kartka na murze przylepiona była, wróciły wszystkie kobiety na dawne swoje miejsca, na jakich zastali je mniemani złodzieje. Szambelanowa postawiła lampkę na stole, i zaczęła czytać w książce, Terenia wzięła ten sam papier i tę samą kredkę i zaczęła coś rysować, a panna Elżbieta siadła pod piecem z kądzielą.
Mimo tych pozornych zajęć, każda z nich myślała o dniu jutrzejszym, w którym właściwie dopiero czytelną będzie przylepiona na murze kartka, i o lokatorze, jakiego ona na poddasze sprowadzi.


VIII.

Wieczorne marzenia o przyszłym lokatorze pokoiku najbardziéj ze wszystkich niepokoiły Terenię. Inaczéj jakoś wyobrażała go sobie od sędziwéj panny Elżbiety, która widziała w nim łysego emeryta z podagrą w nogach, z którym czasami o pogodzie i słocie mowić będzie. Lokator Tereni był wcale innym człowiekiem... był najprzód młodym i miał czarne włosy...
Więcéj o nim powiedzieć nie mogła, lecz co chwila przybierał inną twarz. Nie mogąc sobie z tą ustawiczną przemianą dać rady, odłożyła całą sprawę lokatorską do dnia jutrzejszego, który najlepiej ją rozsądzi.
Z tém postanowieniem, odśpiewawszy z babunią pieśń nabożną, położyła się do łóżeczka i przymknęła czarne oczka. Ale oczka te nie chciały się dzisiaj w żaden sposób skleić. Dawniéj zamykały się tak łatwo dzisiaj stawało ustawicznie coś na przeszkodzie. Raz rozparł się w nich jakiś młody francuski żołnierz, którego ujrzała w przechodzie Napoleona do Moskwy, i wysoką czapką swoją nie dał się rzęsom zamknąć. Drugi raz usiłował w te czarne oczka zaględnąć jakiś wcale nieznajomy człowiek, którego nigdy w życiu nie widziała i śmiałą ręką otwierał zawsze znużone powieki... To znowu coś jak błędny ognik, strzelało po tych oczkach, a gdy przed siebie spojrzała, obaczyła jakiegoś małego psotnika ze skrzydełkami motylemi u ramion, a łukiem naprężonym w drobnych rękach...
A kiedy wreszcie te jedwabne rzęsy jakoś się razem splątały i powieki na oczach przymknęły, stanęły przed nią znowu jakieś obrazy niepokojące, które ją niemiłosiernie trapiły! A nie mogła się ich pozbyć w żaden sposób!...
Śniło się jéj, że koło téj kartki jéj ręką napisanéj zeszli się różni ludzie na ulicy i zaczęli głośno krytykować jéj pismo. Jednym nie podobał się ogonek tak misternie nad T nakręcony, inni dziwili się, dla czego pokoik jest więcéj od innych słów wycieniowany, a byli znowu i tacy, którzy z twarzą wybladłą, a cynicznym uśmiechem stroili różne żarty nad lękliwie nakreślonym K w słowie „dla kawalera“ i odgadywali, czy to pisała stara panna czy młoda, piękna czy brzydka, bogata czy uboga?... Śmiechy i dowcipy towarzyszyły tym rozmowom i wszyscy patrzeli z ironią w okienko pokoiku...
Potem śniło się jéj, że rożni lokatorowie przychodzili oglądać ten pokoik. Jeden powiedział, że ubogi, drugi ganił jéj kartony i śmiał się z cierpliwości nieoszacowanego patryarchy, trzeci krytykował draperye firanek...
Terenia chciała płakać, chciała w rozpaczy pójść do klasztoru, ucieknąć od świata i ludzi... gdy ją nagle babunia wzięła za rękę. Terenia otworzyła oczy, serce jéj biło niespokojnie — w pokoju był już dzień biały.
— Miałaś rybeńko sen niespokojny, rzekła babunia przykładając rękę do jéj czoła, dla tego obudziłam cię, płakałaś rzewnie, jakby cię kto zabijał!... Cóż to ci się śniło tak strasznego? Czy wczorajsi złodzieje?
Terenia przeżegnała się i wstała z łóżeczka. Ubrawszy się na prędce pobiegła do okna, aby się przekonać, czy to może być prawdą, co się jéj śniło o kartce. Zresztą ta kartka miała dzisiaj sprowadzić lokatora... jaki to będzie ten lokator?
Z bijącém sercem otworzyła okienko i wychyliła jasną główką na ulicę, po któréj roiły się już tłumy...
Z pomiędzy tłumu; zatrzymał się jakiś jegomość i zaczął czytać... Jegomość miał siwą głowę, starannie okryty lisią czapką, która mu zachodziła aż na uszy. Na ramionach wisiał płaszcz granatowy z wytartym manszestrowym kołnierzem. W ręku miał trzcinę hiszpańską i dużą chustkę kraciastą, którą ustawicznie czerwony nos obcierał...
Jegomość ten czytał kartkę, patrzał po oknach kamienicy i medytował. Terenia cofnęła szybko swoją jasną główkę, aby stary jegomość jéj nie ujrzał. Lokator taki nie był wcale podobny do jéj wymarzonych lokatorów...
Po długiéj medytacyi stary jegomość wszedł do sieni, ale z niéj wyszedł, machając laską i mówiąc do siebie:
— Na poddasze! Ktoby tam codziennie chciał się drapać! Pewnie jakieś biedactwo tam mieszka!...
Rzekłszy to, przeszedł z pogardą koło kartki i poszedł daléj patrząc na prawo i na lewo.
Niejakiś czas była kartka osierocona. Nikt na nią nie spojrzał, nikt jéj nawet nie widział. Tereni biło serce, kto to teraz po tym starym, a brzydkim jegomości zwróci uwagę na tę kartkę zapraszającą na poddasze...
Znowu z tłumu został się jeden. Był to człowiek słusznego wzrostu w okularach. Odczytał porządnie kartkę raz i drugi, obejrzał starannie wszystkie okna kamienicy, pokiwał głową i — poszedł daléj!
Zaraz po nim stanął jakiś biedny rzemieślnik, niosący węzełek pod pachą. Czytał długo i z uwagą. Odszedł kilka kroków i znowu się wrócił i czytał... Pismo wydało mu się za porządne — pokoik byłby pewnie za drogi... odszedł!
Po drugiéj stronie chodniku ujrzała Terenia młodego mężczyznę, ubranego z wielką elegancyą. Miał płaszczyk ciemno zielony z fantazyą na lewe ramię zarzucony. Kapelusz lśnił się, a z pod kapelusza wyglądały czarne pukle włosów misternie ułożonych. Twarz młoda, uśmiechnięta, rumiana miała wyraz wielkiego zadowolenia. W ręku miał elegant cieniutką laseczkę, którą zgrabnie wymachiwał w powietrzu. Biedniejsi ludzie ustępowali mu się z drogi.
— Mój Boże! pomyślała sobie Terenia, gdyby to ten chciał przyjść i kartkę przeczytać!...
Młody elegant, jakby podsłuchał tajne myśli Tereni, przeszedł przez ulicę i zaczął czytać zapraszającą kartę...
Tereni biło serce mocno... wychyliła jasną główkę — nie dla tego, aby być widzianą — ale aby widzieć, co robi elegant...
Elegant czytał kartkę długo, bardzo długo. Przytém wymachiwał laseczką na wszystkie strony... Zdawało się Tereni, że już się zwraca do sieni, że już wkrótce będzie na poddaszu... gdy tymczasem jakaś piękna pani przeszła koło niego i niby się uśmiechnęła. Elegant odszedł od kartki i poszedł za tą piękną panią, poprawiając płaszcz i fryzurę...
Smutno zrobiło się Tereni. Już nie chciała dłużéj patrzyć na losy biednej kartki... I tak śniadanko było gotowe.
— Ciekawa jestem, zagadnęła szambelanowa, jaki to lokator dopyta się do naszego pokoiku!
Terenia westchnęła — a w téj chwili dały się słyszeć jakieś niepewne stąpania po ciemnych schodach. Wkrótce stanął ktoś pod drzwiami, namacał klamkę i lekko zapukał.
Tereni mimowolnie ścisnęło się serce... dla czegoś? nie umiała sobie zdać sprawy!
Przyszły lokator wszedł do pokoju.


IX.

Wszystkie kobiety spojrzały z ciekawością na nieznajomego, który w téj chwili stanął przed niemi.
Był to człowiek zupełnie zwyczajny. Mógł liczyć lat dwadzieścia kilka. Twarz miał trochę zwiędłą, jakby ostrym wiatrem zwarzoną. Dwoje niebieskie oczu patrzały spokojnie przed siebie. Włosy krótko strzyżone, jakiegoś ciemnego koloru jeżyły się do góry, jak sierść u głodnych, biednych zwierząt. Okrywał go płaszczyk z ciemnego szaraczka, stalową klamrą na piersiach spięty. W ręku trzymał starannie jedwabny, czarny kapelusz, aby go gdzie nie uszkodzić.
Terenia spuściła oczy na papier i daléj rysowała. Nieznajomy jakoś nie był podobny do wymarzonych lokatorów.
Szambelanowa patrzała czas niejaki na nieznajomego, czekając od niego pierwszego słowa. Ponieważ jednak nieznajomy wcale słowa nie wypowiedział, tylko uporczywie milczał, rumieniąc się lekko na twarzy, rzekła do niego:
— Waćpan zapewne przychodzisz, aby ten pokoik obaczyć, o którym ci powiedziała kartka na dole?
— Tak jest, odparł widocznie zakłopotany nieznajomy, mówiono mi, że tutaj jest ten pokoik.
— Chodźże waćpan, rzekła szambelanowa i obejrzysz go sobie dobrze, czy ci się podoba.
Rzekłszy to wstała od stołu i wyszła do sieni z kluczem od pokoiku.
— Pokoik mały, mówiła otwierając sama, ale czysty i suchy. Dla jednego człowieka to dosyć.
Nieznajomy wszedł za nią do pokoiku i zaczął się na wszystkie strony oglądać. Szambelanowa śledziła z uwagą wszelkich jego poruszeń, jakby odgadnąć chciała, oczém ten młody człowiek być może.
Tymczasem pozostałe w pokoiku kobiety rozmawiały z sobą o nowym lokatorze.
— Zdaje mi się, że on tu mieszkać nie będzie, mówiła panna Elżbieta, furcząc wrzecionem, zresztą jakiś młodzik i chudeusz! Po całych dniach nie będzie w domu, a późno w nocy będzie się nabijać! Byłoby lepiéj, gdyby lokator był stateczniejszym człowiekiem. Siedziałby w domu, a nawet czasem możnaby jakie słowo z nim pomówić!
— I mnie się zdaje, odparła Terenia smutno, że on tu mieszkać nie będzie! Prawdopodobnie niepodoba mu się pokoik...
Zaledwie te słowa wymówiła, weszła szambelanowa napowrót do pokoju z nieznajomym. Terenia spojrzała z trwogą na niego, aby z jego twarzy wyczytać, co postanowił. Elegant z laseczką przemknął w téj chwili przed jéj oczyma...
— Więc waćpan powiadasz, rzekła szambelanowa, że pokoik ci się podoba! Ale najprzód muszę waćpanu powiedzieć, że jakkolwiek jesteśmy ludzie ubodzy, lubimy jednak wygodę we własnym domu. Chcemy, aby nam w sąsiedztwie nie robiono krzyku i hałasu, i aby po nocach nie nabijano się po schodach, nie ściągano żadnego hałaśliwego towarzystwa.
Terenia patrzała w twarz nieznajomego, jakie wrażenie sprawi na nim to kazanie staréj babuni. Twarz nieznajomego była jakoś teraz w korzystniejszém oświetleniu, ale przecież nie była to twarz eleganta z laseczką...
— Zdaje mi się, odparł nieznajomy z ujmującym uśmiechem skierowanym więcéj do Tereni, niżeli do babuni, zdaje mi się, że będę nader spokojnym lokatorem, gdyż równie jestem ubogim, a na kawałek chleba pracować muszę.
Szambelanową widocznie uderzyły te słowa. Na pierwszym wstępie przyznać się do ubóstwa, gdy piękna jasnowłosa panienka to słucha, było albo chwalebném bohaterstwem, albo niedolężnością w stósunkach światowych!
Niejakiś czas myślała nad temi słowami szambelanowa. Terenia trochę się zasępiła, a twarz jéj przybrała wyraz obojętności. Panna Elżbieta najwyraźniéj w świecie rzuciła na nieznajomego wejrzenie pogardliwe.
— Jakże się waćpan nazywasz i czém na kawałek chleba zarabiasz? zapytała po chwili szambelanowa.
— Nazywam się Bernard... zaczął nieznajomy, a twarz jego ożywiała się coraz więcéj.
— Bernard... Bernard... przerwała szambelanowa — niechże waćpana Bóg ma w swojéj opiece! Wymówiłeś słowo, które zawsze wzrusza mnie do żywego!... Nieboszczyk mój mąż nazywał się także Bernard! Wprawdzie trzydzieści lat jak stanął przed sądem pana Boga, a serce człowieka ma już taką naturę, że im daléj pamięcią sięga, tém więcéj widzi tam dobrego, bo złe samo przez się zaciera się!... Więc pan nazywasz się Bernard!
— Teraz jestem aplikantem przy komisyi skarbu, prawił daléj młody człowiek, chociaż dawniéj byłem wojskowym...
— Byłeś waćpan wojskowym w tak młodym wieku!... A dla czego porzuciłeś to rzemiosło?
— Bo wuj mój, w którego brygadzie służyłem, życzył sobie, abym dzisiaj w inny sposób krajowi służył!
— Zapewne wuj waćpana miał do tego słuszne powody... A kto był wujem waćpana?
— Generał Kwaśniewski, który dłuższy czas był ze swoją brygadą na Pomorzu!
— Kwaśniewski! Kwaśniewski! Poczciwy Kwaśniewski!... A siadajże waćpan! Generała znałam dobrze.
Poczciwy człowiek oryginał jakich mało!... A co, czy nauczył się z Francuzami po francusku?
— Nie, do końca kampanii nic nie umiał!
— A jakże to tam było z tym orderem, który o mało bitwy wygranéj nie pozbawił Napoleona?... Słuchaj Tereniu!
— Historya orderu jest rzeczywiście prawdziwą. Byłem właśnie wtedy przy wuju. Nad wieczorem przybył kuryer z głównéj kwatery i przywiózł generałowi od Napoleona opieczętowany tak zwany „l’ordre de bataille.“ Oddając pakiet, wymówił pierwsze słowo, ukłonił się i wyszedł. Generał już od niejakiego czasu był w złym humorze, że siedzi bezczynnie. Teraz zdawało mu się, że cesarz przysyła mu order. Wyrzucił więc opieczętowany pakiet z mniemanym orderem na piec, a sam chodząc szerokiemi krokami po pokoju zaczął wyrzekać: Order, order mi przysyła Napoleon, a ja do kroć sto tysięcy... bić się chcę! Order, order! Co mi po orderze, kiedy kraj czeka odemnie czego innego! Héj mocny Boże! Generał Kwaśniewski bezczynnie siedzi na kresach Pomeranii... Gdyśmy z adjutanten do generała weszli i słyszeli go tak narzekającego, zabrała nas ciekawość obaczyć ten order. Wdrapałem się na piec... i jak wielki był nasz przestrach, gdyśmy zamiast orderu obaczyli rozkaz bojowy cesarza...
— I cóż, czy poczciwy generał nie uczył się od tego wypadku po francusku?
— Nigdy! Zwykł był mawiać, że Pan Bóg stworzył człowieka wraz z jego mową i że nie należy Pana Boga poprawiać.
Szambelanowa widocznie była temi przypomnieniami uniesiona. Nawet Terenia słuchała z lepszą uwagą.
— I czy to prawda, zapytała śmiejąc się, że generał takie figle Niemcom płatał?
— Z Niemcami obchodził się bardzo po ludzku — tylko niesprzyjających wojsku różnemi sposobami karcił. Niemcowi naprzykład, kiedy go do swego domu na kwaterę przyjąć nie chciał, kazał w nocy kamienicę zamurować...
Szambelanowa śmiała się do rozpuku, bo te historyjki o generale Kwaśniewskim obiegały wtedy kraj cały.
— A czémże waćpan byłeś w służbie wojskowéj? zapytała po chwili szambelanowa.
— Byłem porucznikiem! odpowiedział skromnie Bernard, a teraz aplikuję w komisyi skarbu.
Szambelanowa widocznie była zadowolona z lokatora. Terenia kreśliła bezmyślnie na papierze. Żal jéj było tego eleganta z laseczką, ale nowy lokator był już lepszym od jegomościa w lisiéj czapce z nosem czerwonym...
Szambelanowa długi czas gładziła palcem po nosie, co oznaczało, że się na coś nie może zdecydować.
— Waszmość mówiłeś, że jesteś biedny. Czy ci ubóstwo nie bardzo dopieka? rzekła po chwili.
— Zrazu, gdy byłem jeszcze młodym, odpowiedział Bernard, to nie bardzo przykro było. Rodzice byli dosyć majętni. Ojciec zginął w legionach, matka umarła a wuj generał jest tak poczciwym, że nigdy grosza utrzymać nie może!
— Otóż widzisz waćpan, mówiła z pewném wysileniem szambelanowa, że trafiłeś również do ludzi, którzy niegdyś mieli znaczną fortunę, ale przez różne domowe i publiczne klęski zbiednieli i podupadli!... Więc nie będziesz się waćpan gniewał na nas, jeśli mimo znajomości poczciwego generała, zażądamy za ten pokoik... dwadzieścia złotych!
— Dwadzieścia złotych? powtórzył Bernard i bez namysłu dodał: Dobrze!
Skrzywiła się szambelanowa, spojrzała marsem na Bernarda i rzekła:
— Dla czegóż to waćpan tak prędko odpowiadasz: Dobrze!... Dla czegóż nie targujesz się! Biedni powinni się targować!
— To prawda, odparł z uśmiechem Bernard, ale nie — z biednymi!
Roześmiała się szambelanowa. Terenia zmarszczyła bielutkie czoło.
— Masz waćpan słuszność, rzekła, śmiejąc się szambelanowa, ale biedni tylko mogą czuć, że jest drogo. Dla tego mówię to waćpanu, bom się omyliła, a ty targując się, mógłbyś mi moją pomyłkę przypomnić. Za pokoik ten należy się tylko dziesięć złotych. I tak trzeba dosyć butów podrzeć, aby się na poddasze wdrapać.
Bernard z uśmiechem przystał także i na dziesięć złotych, bo zdaje się, że w téj chwili wiele o nich nie myślał.
— A zresztą, prawiła daléj szambelanowa, będziemy się mogli może inaczéj ugodzić. Waćpan zapewne umiesz więcéj od wuja po francusku, a może i geografii coś praktycznie nauczyłeś się, to w wolnych od obowiązków godzinach możesz coś z wiadomości swoich mojéj wnuczce Tereni udzielić.
Bernard zarumienił się i skłonił Tereni, Terenia z lekkim kaprysikiem pochyliła główkę...
— A w niedzielę i czwartki przyjdziesz waćpan do nas na litewskie kałduny!


X.

Tak odbyła się instalacya nowego lokatora.
Zdaje się, że tylko szambelanowa była z niego mocno zadowolona. Kazała mu nawet dodać jeszcze nieco rupieci do pokoiku, aby mu tam było dobrze i wygodnie. Sama nawet własną ręką postawiła mu drugą szklankę na stole.
Panna Elżbieta nie sprzyjała wiele lokatorowi. Uniéj miał tylko walor człowiek, który już zdobył sobie pewne stanowisko, był radzcą albo przynajmniéj emerytem. Wysługujący się dopiero aplikant, biedny rozbitek lepszych nadziei dążący pracą do kawałka chleba i służby korzystnéj dla kraju, byli u niéj niczem. Tamten był u néj już człowiekiem gotowym, którego nawet jakoś zatytułować można było, a ten dopiero materyałem do czegoś, czego nazwać nie można!
Terenia, osobliwie gdy do zwierciadła spojrzała, myślała nader rozsądnie. Dziwiła się, jak mogła marzyć, że do ubogiego pokoiku na poddasze mógłby inny człowiek przyjść, jak biedny jakiś aplikant! Dziwiła się, jak mogła nawet przypuszczać, że tu za ścianą wapnem pobieloną może się ulokować ktoś, który miałby stanowić obfity materyał do jéj marzeń sekretnych?... Ludzie wchodzący do jéj marzeń wyglądali zawsze inaczéj. Otaczała ich jakaś inna atmosfera, niżeli zimny oddech ubóstwa i mozolnéj pracy!...
Powoli przyzwyczajała się do lokatora jak do zwykłego sąsiada, z którym przypadek ją zapoznał. A poza tym lokatorem uprządła nową siatkę złotych marzeń, do któréj nawet często w jego obecności zaglądała!
Lokator jednak myślał sobie wcale inaczéj. Zaraz pierwszéj nocy długo nie mógł usnąć. Jasna główka o złotych loczkach kręciła się przed nim nieustannie. Zaglądała mu w oczy, bawiła się jego kołnierzem, śmiała się i uciekała, aby znowu przyjść do niego. Wprawdzie w czasie jego służby obozowéj widział wiele podobnych główek jasnych i ciemnych, a nawet czasami także go prześladowały. Ale przecież nie były tak uporczywe, odeszły jeżeli tego koniecznie zapragnął! Dziś jednak i pragnąć nie mógł, aby te złote kędziorki od niego odeszły, a nie było znowu sposobu, jakby je przy sobie na zawsze utrzymać.
Zaraz w pierwszym tygodniu przekonał się, że to byli ludzie zacni i poczciwi, ale ubodzy. Tytuł szambelanowéj wcale się temu nie sprzeciwiał. Były to bowiem czasy przewrotu wszelkich dawnych stósunków społecznych. Tramy i słupy które dźwigały zeszłowieczną budowę, leżały teraz bezczynnie i próchniały. Wiele rodów znakomitych w dziejach podupadło i zbiedniało, a tylko męty najczęściej dostały się na wierzch!
Nieraz wydarzyło się Bernardowi, że dawnych dygnitarzy, weteranów armii, widział teraz mieszkających na ubogich poddaszach, zagryzających suchy kawałek chleba. Nieraz nawet i on jadł z nimi ten chleb suchy...
To téż nie dziwiło go wcale, że i szambelanowa była teraz ubogą. Słyszał, że św. pamięci szambelan hulał sobie za dobrych czasów i przehulał nie tylko swoją, ale i żony fortunę. Terenia była sierotą i także nie miała fortuny.
Jakkolwiek to wszystko bynajmniéj nie ujmowało czci podupadłéj familii, ale nie mogło go także popchnąć do śmielszych marzeń względem téj złotowłoséj główki, która od pierwszego snu w najętym pokoju już mu spokoju nie dawała! On biednym aplikantem, nie mógł żonie dać utrzymania... co innego, gdyby był bogatym!...
Postanowił więc czekać cierpliwie, dopóki szczęśliwsza gwiazda nad nim nie zaświeci, a tymczasem stósownie do rozwieszonych na jego ścianie kartonów miał wysługiwać się chociażby i lat siedm!
Przedświadczenie, że ci ludzie są jemu równi ubóstwem i losami, postawiło go zaraz z początku na poufałéj z nimi stopie. Była to wielka korzyść dla niego. Pewny zawsze siebie i śmiały jak zazwyczaj z równymi, mógł dostatecznie odsłonić się przed nimi z całym swoim charakterem. Nie potrzebował odgrywać żadnéj roli, tylko był zawsze samym sobą, jakim go Bóg stworzył i generał Kwaśniewski trochę podchował.
To też szambelanowa bez wszelkiéj ogródki mawiała do niego prawie co dzień:
— A nie zapomnij waćpan, jak będziesz wracał z biura, przynieść w kieszeni cztery ładne bułeczki!
Bułeczki te znakomicie duże i białe, sprzedawały się tylko w jednym sklepiku przy ulicy Senatorskiéj. Bernard przynosił je codziennie w kieszeni, które wielkim były specyałem dla Tereni.
Nieraz nawet dostawał Bernard daleko ważniejsze zlecenia.
— Waseńdzi Bernardzie! mawiała do niego szambelanowa w niedziele i czwartki, Annuśka to dziewczyna nieporządna. Znowu nie przyniosła łoju od nerek do kałdonów! Weźno waćpan czapkę i przynieś łoju! Tylko uważaj, żeby ci rzeźnik dobrze naważył, bo ci ludzie, jak obaczą kogoś z waszecia, to już myślą, że jest głupi!
Przyzwyczajony do obozowego życia Bernard, bynajmniéj nie uchylał się od takiego zlecenia, tylko wypełniał je z taką skrupulatnością, że szambelanowa postanowiła Annuśce nigdy nie dawać na łój pieniędzy.
Co Terenia o tém wszystkiem myślała? trudno wiedzieć. Było jéj jakoś nie źle z nowym lokatorem. Miała do kogo słowo przemówić, usłyszała często od niego coś, o czém jeszcze nie wiedziała, wprawiała się w francuzczyznę — za to grywała mu czasem na klawikorcie, albo rysowała jego karykaturę, gdy z łojem wraca do domu...
Po za tém jednak — zdaje się — nic więcéj nie było!
Bernard nawet na razie niczego więcéj nie żądał. Wolno mu było przecież wpatrywać się w te złotowłosą główkę z czarnemi oczkami, wolno mu było słuchać tego pieszczonego głosiku, który stokroć był przyjemniejszy i słodszy od klawikordu... i czegóż było mu dzisiaj więcéj potrzeba? Wszystko to bowiem, co do zupełnego jego szczęścia potrzebném jeszcze było, odkładał do téj chwili, w któréj z dekretem na parę tysięcy pensyi będzie mógł śmiało wejść na poddasze, uklęknąć przed babunią i poprosić o tę drobniutką rączkę, która tyle razy jego poczciwą twarz tak potwornemi kreskami na papierze zelżyła!...
Nie wiedział biedak, że marzeniom tym groziło właśnie wielkie niebezpieczeństwo!


XI.

Razu jednego, gdy właśnie w wielką śnieżnicę za jakimś sprawunkiem szambelanowéj (prawdopodobnie po łój do kałdunów) na drugi koniec Leszna biegał, zaziębił się, dostał kaszlu i kazano mu do łóżka się położyć.
Zrazu cieszyła go macierzyńska prawie pieczołowitość poczciwéj szambelanowéj, z jaką koło niego się krzątała. Przynosiła mu ziółka, siedziała przy nim cały wieczór, opowiadała mu o generale wuju Kwaśniewskim. Terenia także była dla niego bardzo przyjacielską. Kazała pannie Elżbiecie kilka razy dowiadywać się o jego zdrowie. A gdy się zmierzchło, usiadła do klawikordu i grała najsmutniejsze melodye, które przez szpary we drzwiach w całości dostawały się do jego ucha. Zanuciła nawet jakąś rzewną piosenkę półgłosem, czego dawniéj nie bywało!
Bernard podziękował Bogu, że go raczył nabawić chorobą, bo w téj chorobie było mu tak dobrze, tak błogo!... W nocy miał sny wprawdzie trochę gorączkowe, ale były tak słodkie, tak boskie, że radby taką gorączkę mieć do końca życia! Śnił bowiem o złotowłoséj głowie, która tym razem była smutna i miała niby łzy w oczkach...
Nazajutrz niepodobna było iść do bióra. Nawet sama szambelanowa kazała mu w łóżku zostać.
Do godziny dziewiątéj szło wszystko zwykłym, znajomym mu porządkiem. Przed śniadaniem były modły i pieśń pobożna. Po śniadaniu jednak nastąpiły rzeczy, które go mocno zdziwiły, a których on, idąc do biura nigdy nie widział! Dla czego z tego wszystkiego robiono przed nim tajemnicę?
Z uderzeniem dziewiątéj godziny przyszedł na poddasze jakiś jegomość w skrzypiących butach. Bernard słyszał przez drzwi, jak się witał, jak potem dobywał chustkę do nosa, która szeleściała jak jedwabna... witał się z Terenią bardzo poufale, żartował, śmiał się, napomknął, że choć codziennie tu bywa, to przecież...
Więcéj nie dosłyszał Bernard. Przed oczami zrobiło mu się czarno, gorączkowe usposobienie przyczyniło się do tego, że coraz jaskrawsze obrazy stawały przed nim tych dziwnych, jemu nieznanych odwiedzin...
W przyległych pokojach ustała żywa, wesoła rozmowa. Nastąpiła jakaś straszna, nieodgadniona cisza.
Czasami tylko przecisnęło się przez szpary drzwi jakieś pojedyncze, niezrozumiałe słowo. Czasem wyrzekł je nieznajomy mężczyzna, czasem zdawało się wychodzić z pięknych ustek Tereni...
Cisza ta złowroga trwała całą godzinę! Dla Bernarda była to wieczność!
Rozgorączkowana wyobraźnia chorego potworzyła w téj godzinie tyle najdziwniejszych obrazów, że musiała w końcu upaść na siłach i sprawić powszechne odrętwienie... Był to pierwszy, oczywisty dowód, jak wielce kochał Terenię! Dotąd takiego dowodu nawet, sam dla siebie nie miał!...
Następna godzina miała mu nieco tę rzecz wyjaśnić. Jegomość z jedwabną chustką do nosa i o skrzypiących butach pożegnał się i odszedł, a tuż za nim wszedł do pokoju drugi, który długi czas szeroko po podłodze suwał nogami, jak to zwykle po salonach bywa. Przyniósł także z sobą tak odznaczającą atmosferę, złożoną z tysiącznych pachnideł, że część téj atmosfery nawet przez szpary drzwi przedarła się do pokoiku Bernarda.
Drugi jegomość już bardzo mało mówił, tylko otworzył klawikord i rozpoczął grać razem z Terenią.
I o różnych słowach i uwagach poznał Bernard, że to był nauczyciel muzyki. Z tego wnosząc, zaczął powoli wierzyć, że pierwszy był nauczycielem rysunków. Przypominał nawet sobie, że słyszał suwanie ołówka po papierze...
Odetchnął pełną piersią i ukląkł na łóżku pod krycyfiksem, który rączka Tereni zawiesiła... aby podziękować panu Bogu za wybawienie go od tak wielkiego niebezpieczeństwa, które mu zagrażało! Oraz błagał w duchu Terenię, aby porywczości jego przebaczyła, która tylko była dowodem, że ją tak kocha, jak sam o tém nie wiedział!
Spokojny i szczęśliwy słuchał daléj lekcyi muzyki. Po pachnącym muzyku przyszedł znowu jakiś stary, przez nos mówiący jegomość, który coś z książki zaczął czytać i wyraźnie z nosowéj wymowy na profesora zakrawał.
Było to coś o dziejach polskich, o literaturze, o sztuce, a nawiasem o dobrym stylu i pisowni.
Wreszcie skończył profesor polskiego, zamknął książkę, pożegnał się — do jutra!
Bernard położył znowu głowę na poduszkę i zaczął to wszystko w myśli rozbierać.
Chwilowe uspokojenie zaczęło go znowu opuszczać. Czy to był zwykły skutek gorączki, która go trapiła, czy insze głębsze powody budziły ten niepokój w jego umyśle, trudno wiedzieć!
Jakkolwiek pierwsze, jaskrawe podejrzenia zupełnie nie znikły, podniosły się natychmiast niektóre wątpliwości, na które nie mógł w żaden sposób dostatecznie sobie odpowiedzieć. Ta niemoc dręczyła go najbardziéj.
Najprzód nie mówiono mu nigdy o tém, że tutaj codziennie chodzą nauczyciele. Zdawało mu się bowiem, że z tą rodziną stanął już na tak poufałej stopie, że żadnych tajemnic przed nim nie miano.
Dla czegóż więc robiono z tego wszystkiego przed nim tajemnicę? Dla czego zostawiono go na uboczu familijnych planów jakichś, w które on bynajmniéj nie wchodził? A przecież jemu zdawało się, że on powinien był już zająć także pewne miejsce w tych planach familijnych! Przecież był już prawie członkiem rodziny!... A to, z czego niby tajemnicę przed nim robiono, mogłoby tylko tém więcéj przywiązać go do nich, tém więcéj uszczęśliwić!...
Powtóre przy widoczném i z pewną ostentacyą wypowiadanym zawsze ubóstwie lekcye podobne są bardzo znacznym wydatkiem! Cóż znaczy ten kontrast takich wydatków i ubóstwa? Coś się pod nim ukrywa?...
Bernardowi znowu pociemniało przed oczyma, bo znowu przyszły na myśl dawne podejrzenia!...
Przyszło mu na myśl, że w tém wszystkiém może się ukrywać jakaś niekorzystna dla niego tajemnica. Ludzie, którzy przez zubożenie ze sfery wielkiego świata wychodzą, nie przebierają zazwyczaj w środkach, aby dalszą egzystencyą swoją zabezpieczyć. Znając słabości i nawyczki tego świata, nie wahają się służyć im, by tylko z tego jaką korzyść dla siebie odnieść!
Być może, że zubożała szambelanowa wyszukawszy tę piękną dziewczynę, wzięła ją w swoją opiekę, aby ją należycie wykształcić dla jakiego wielkoświatowego sybaryty?... A przypuszczając, że zamiary szambelanowéj były uczciwe, czyż nie było to oczywistém, że kształcąc wnuczkę swoją, ma tajemne plany wydań a jéj za jakiego bogatego męża? A że biedny lokator te plany nie wchodził, było rzeczą namacalną, bo przed nim o téj wyższéj edukaeyi nigdy nic nie mówiono!... A może rzeczy jeszcze daleko gorzéj stały... ale o tém już lękał się myśleć biedny Bernard!
Tylko gorzko, bardzo gorzko rozśmiał się. Śmiał się z siebie, że podobne idealne marzenia mógł sobie roić przez kilka tygodni, nie mając do tego należytego gruntu. Tymczasem marzenia szambelanowéj i Tereni były prawdopodobnie bardzo daleko od niego! On nie tylko bułki w kieszeni nosił w braku innego służącego, targował się z rzeźnikiem o łój do kałdonów w zastępstwie kucharki!.. Czyż to nie było szaleństwem z jego strony przy tych bułkach i łoju przypuszczać sobie coś podobnego do głowy? Czyż Terenia okazała mu dotąd jaką inną życzliwość, jaką się zazwyczaj okazuje dla codziennych, powszednich znajomych, z którymi przypadek nas łączy?...


XII.

Pytania takie, które sobie chory Bernard w samotnym pokoiku zadawał, mogły być wprawdzie tylko skutkiem gorączki, która go trawiła, mogły być także spowodowane gorącem uczuciem, jakiém pałał dla Tereni — ale zawsze było już faktem, że w jego duszy powstały. Już nie można było czemkolwiek ich odpędzić lub na zapomnienie skazać!
Za kilka dni minęła gorączka, pulsy wróciły do regularnych uderzeń — ale te nierozwiązane pytania pozostały jak uporczywe męty na dnie duszy. Posmutniał, przybladł jak człowiek który nosi się z jakąś wewnętrzną chorobą.
Wreszcie pozwoliła mu szambelanowa opuścić samotny pokoik. Z bijącém sercem, drżący cały wszedł do szambelanowéj.
W pomieszkaniu szambelanowéj nic a nic się nie zmieniło. Szambelanowa czytała przez okulary żywoty świętych, Elżbieta przędła pod piecem a Terenia przewracała w tece za jakiemiś rysunkami.
Powitano go serdecznie, z pewném wzruszeniem, jak się wita długo nieobecnego przyjaciela. Szambelanowa nawet odłożyła okulary i zamknęła książkę, czego dawniéj nie czyniła. Poprawiła kornet i zaczęła z nim rozmowę.
— A to waćpan wyleżał się za cały miesiąc! Cóż robić i za to Bogu trzeba dziękować, że nie było gorzej!... Waćpan masz płaszcz za lekki a tu zimno nie lada! Może się tam znajdzie na strychu stary watowany płaszcz mój jedwabny. Zawołamy żydka, może da się użyć na podwatowanie płaszczyka waćpana!...
Troskliwość szambelanowéj sprawiła na Bernardzie teraz smutne wrażenie. Zdawało mu się, że on tutaj tylko litość wzbudza a nic więcéj. Litość to najboleśniejsza jałmużna, jaka komukolwiek się wyświadcza!...
Nic na to nie odpowiedział, tylko badawcze spojrzenia wysłał do Tereni.
W téj saméj chwili spotkał się z oczyma Tereni. Terenia patrzała na niego dzisiaj inaczéj. Przynajmniéj tak się Bernardowi wydawało. W oczach Tereni było jakoś dzisiaj więcéj sympatycznego uczucia. Zdawało się, że tém spojrzeniem chciała sobie wynagrodzić tych kilka dni, w których lokatora wcale nie widziała, a do którego już się przyzwyczaiła.
Bernard czuł to spojrzenie na swojéj twarzy. Nigdy jeszcze w ten sposób nie patrzała na niego. Nawet nie tylko na twarzy, ale gdzieś aż w sercu czuł to spojrzenie... Uderzyło ono niespokojnie pod tém spojrzeniem...
— Panu zapewnie przykrą, była tak długa samotność! ozwała się, nie spuszczając z niego tego spojrzenia.
— Byłaby mi tysiąc razy przykrzejszą, odpowiedział z ożywieniem, gdybym poza cienką ścianą mego więzienia nie słyszał mowy tak przyjaznych mi ludzi, od których nawet w myśli trudno mi się odłączyć!
— Dobrze jest, odpowiedziała szambelanowa, że się waćpan przywięzujesz do ludzi a nie do miejsca, jak to czynią samoluby!
Terenia spuściła oczy, za chwilę znowu je podniosła, znowu spuściła i lekko zarumieniła się.
— Może właśnie to, coś pan słyszał, przeszkadzało panu? wyszepnęła z cicha, przewracając w tece.
— Słyszałem najczęściéj tylko muzykę, odpowiedział Bernard, a ta jest dla mnie zawsze upragnioną. Wychowałem się śród szczęku broni, słyszałem tylko działa i wrzask bojowy — po śmierci ojca słyszałem tylko płacz matki — a po śmierci matki cały świat napawał mnie jakąś dziwną dysharmonią... dla tego każda harmonia jest dla mnie tak miłą i słodką...
Twarz Tereni rumieniła się więcéj. Szambelanowa z uwagą patrzała na Bernarda.
— Harmonia, ozwała się po chwili, jest to wielkie słowo. Człowiek tak powinien żyć na świecie, aby jeżeli nie z światem, to sam z sobą powinien być w harmonii. To jest cała filozofia życia.
Oczy Bernarda błysnęły jasném światłem. Słowa tak podniosłe, wymówione z takim spokojem nie mogły pochodzić z ust kobiety, któraby mogła mieć inne myśli od czynów swoich. Twarz Tereni harmoniowała także w téj chwili z temi słowami, a jéj czarne oczka szkliły się tak idealnym połyskiem, że tam na dnie żadnych mętów być nie mogło.
Lżéj zrobiło mu się na sercu. Wstydził się w téj chwili gorączkowych twoich przywidzeń. Oskarżał sam siebie w duchu, że popełnił zbrodnię, przypuszczając, że ci ludzie mogliby mieć jakieś niecne zamiary.
To go tak rozczuliło, że się w głos rozpłakał, chwycił rękę szambelanowéj, a potem drobną rączkę Tereni i je na przemianę zaczął okrywać gorącemi pocałunkami.
Szambelanowa widocznie była wzruszoną. Pocałowała go w głowę i przeżegnała świętym krzyżem.
Terenia zapłoniła się jak różyczka, cofnęła prędko swoją rączkę i wystraszonemi oczkami spojrzała na babunię. Babunia uśmiechnęła się do niéj z pewném zadowoleniem, którego wnuczka nie umiała sobie wytłómaczyć.
— Sieroctwo mości Bernardzie, rzekła po chwili szambelanowa, jest to wielką szkołą życia. Z niego wychodzą ludzie prawi i uczciwi, ale może też ono słabego złamać i na zawsze sponiewierać. Tyś z niego wyszedł lepszym!
Terenia czuła w téj chwili jakiś dziwny niepokój. Szukała jakiegoś rysunku i w żaden sposób znaleść go nie mogła, choć go dziesięć razy miała w ręku. Bernard był przez cały dzień szczęśliwym!


XIII.

Jest już w naturze serca, że dąży zawsze do niepokoju. Żywiołem jego jest niepokój czy to na wyżynach szczęścia, czy w padole boleści. Spokój to u niego synonim obojętności. Warunkiem jego życia jest pragnąć i obawiać się...
Tego teraz doświadczał Bernard. Był szczęśliwym dzień cały i zdawało mu się, że tego szczęścia jego żadna chmurka nie zaćmi, że mu ciągle pogodnie świecić będzie, jak po długiéj niepogodzie świeci niebo lipcowe.
Tymczasem zaraz w nocy naszły go znowu niepokojące myśli. Jak rozbite promieniem słonecznym mgły, które po drugiéj stronie nieba znowu zaczynają się gromadzić, tak wracały do jego wyobraźni dawne podejrzenia.
Osobliwie nie mógł tego zrozumieć, że ludzie stósunkowo tak ubodzy, wydają na wykwintne wychowanie tyle pieniędzy i do tego jeszcze robią z tego przed nim tajemnicę. Od podejrzenia, aby w tém były jakiekolwiek nieuczciwe zamiary, odstąpił zupełnie, ale nie mógł takiego postępowania pogodzić z zdrowym swoim rozumem.
To jedyne zostało ze wszystkich jego gorączkowych podejrzeń. Ale na to jedyne pytanie nie mógł sobie dostatecznie odpowiedzieć, jak również nie mógł zostawić go bez żadnéj odpowiedzi. Daremnie sobie głowę łamał, ale nic nie wymyślił.
Nazajutrz po bezsennéj prawie nocy przyszedł do szambelanowéj blady i zmęczony.
Szambelanowa wpatrywała się w niego długo, a potem ukośne wejrzenie zwracała na Terenię.
Trwało to czas jaki, a nawet śród rozmowy dostrzegł Bernard jakichś dziwnych porozumiewać się babuni z wnuczką oczami. Nie mógł tego pojąć, coby to znaczyło. Spotkał się kilka razy z oczkami Tereni, ale te tak prędko uciekły gdzieś głęboko pod jedwabne rzęsy, że nic z nich wyczytać nie mógł mimo najlepszych chęci.
Po niejakim czasie wstała Terenia i z pewném wewnętrzném wzruszeniem wyjęła z komódki nową tekę z rysunkami, starannie na stalowe klamerki zamykaną. Otworzyła tekę i wyjęła zwolna duży karton cienkim papierem cały owinięty. Rozwinęła ten papier, przygładziła karton i położyła go na stole w milczeniu.
Bernard ujrzał teraz jednę z najpiękniejszych akwareli. Była to jedna z tych alegoryi, w których podówczas nadzwyczaj lubowano. Miało to oznaczać życie ludzkie. Na pierwszym planie było bardzo tłumno. Byli tam różni ludzie i różnego wieku. Były dzieci, młode dziewczęta, staruszki — byli chłopcy, dojrzali mężczyźni i starcy w różnych zatrudnieniach życia ludzkiego stósownie do wieku. Po nad nimi w przezroczystém powietrzu odbywał się taniec Horów czyli godzin. Splecione porządkiem toczyły się szalonym wirem i dawały niejako naukę, jak czas życia prędko ubiega!
Prawdopodobnie była to kopia jakiegoś z lepszych malarzy, ale odznaczała się nadzwyczajną starannością, niepospolitym talentem i nadzwyczajną pracą. Hory osobliwie były tak powietrzne i przezroczyste, jakby się rozpłynąć miały!...
Bernard patrzał z zachwyceniem na ten obraz. Terenia stała przy nim z jakimś smutkiem na twarzy.
— Jakże się waćpanu to malowanie podoba, zagadnęła szambelanowa, to wszystko robota Tereni.
Bernard nie mógł nawet słów znaleść, tak był cały w ten obraz zatopiony. Po jego twarzy tylko i po oczach można było poznać, jakie wrażenie sprawia na nim ta prześlicznie wykonana kompozycya.
— Dziś, bardzo dużo to pieniędzy kosztuje, mówiła daléj szambelanowa, sam nauczyciel, przy którym Terenia to robiła, wziął za lekcye pięćdziesiąt złotych!... Ale cóż robić i to w życiu może się przydać.
Bernard nadzwyczaj był kontent, że mu się nadarzyła sposobność mówienia o niektórych rzeczach, które go przez całą noc tak strasznie niepokoiły. Nie wiedział tylko jakby to zacząć. Zarumieniwszy się, rzekł drżącym głosem:
— Bardzo to ładna i piękna zabawa... ale dla ludzi tylko bogatych!
— Tak, podjęła szybko szambelanowa, bogaci zrobili sobie z tego zabawkę, a dla biednych może to być chlebem!
Bernard dziwnie spojrzał na szambelanową. Ciemny jego horyzont zaczął się trochę wyjaśniać.
— Widzisz waćpan, mówiła daléj szambelanowa, ludzie biedni powinni z wszystkiego korzystać. Jeżeli ktoś ma w kieszeni tysiąc złotych i nic za nie nie kupuje, to źle robi. A jeźli za nie kupi sobie naukę, lub wykształci talent jego wrodzony, to te tysiąc złotych mogą dla niego stać się funduszem niewyczerpanym!...
Twarz Bernarda rozjaśniała się coraz więcéj. Niemém wejrzeniem błagał Terenię, aby mu przebaczyła.
— Gdy waćpan byłeś chory, słyszałeś zapewnie, jak tutaj do Tereni przychodzili różni nauczyciele. Otóż widzisz rybeńko, że tych kilkunastu złotych nie żałuję, bo Terenia nie tylko więcej się nauczy, ale nawet na wypadek mojéj śmierci nie będzie w kłopocie, jak sobie na kawałek chleba zarobić. Ludzie często różne koleje losu przechodzą. Ot i ja byłam kiedyś bogatą, mieszkałam w pałacach, a dzisiaj na poddaszu. Wprawdzie pałace szczęścia nie dają, ale i na poddaszu nie przyjdzie ono samo z siebie, tylko trzeba sobie na nie gorżko zarobić!
Bernard z coraz większem rozrzewnieniem patrzał przed siebie. Wstydził się dawnych podejrzeń, widział, że tak niesprawiedliwie posądzał ludzi najzacniejszych w świecie, że mogą mieć jakieś niedobre cele życia!...
— Otóż widzisz waćpan, mówiła daléj szambelanowa, pierwszy wkład w naukę Tereni już nam się zaczyna wracać. Od czasu do czasu sprzeda się taki jeden obrazek, a za to jest nie tylko czém nauczyciela od rysunków zapłacić, ale nawet wystarczy na nauczyciela historyi... Otóż tak rybeńko powinni biedni robić!
— Jak to, zawołał Bernard, któremu łzy w oczach stanęły, ten obraz pójdzie na sprzedaż?
— Tak jest, na sprzedaż! odpowiedziała krótko szambelanowa — a waćpan zajmiesz się tą sprzedażą!
— Bernard spojrzał na Terenię. Terenia patrzała w téj chwili na niego. W jéj czarnych oczkach był jakiś wyraz, jakiego tam jeszcze nie widział. Było tam coś smutnego, ale tlało także jakieś uczucie błogie, szczęśliwe...
— I ja mam ten obraz sprzedawać? zapytał rzewnym głosem, w którym łzy były.
— Weźmiesz waćpan za niego sto złotych! odpowiedziała krótko i spokojnie szambelanowa.
— Czy pani na to zezwala? zapytał Bernard Terenie i wysłał do niéj błagalne wejrzenie za obrazem.
— Biednym, odparła szambelanowa, nie wolno jest przywiązywać się do swych zabawek, chociażby one cząstkę życia stanowiły! Praca to ich chleb — więc pracę za chleb zamienić trzeba!
Terenia odpowiedź matki uważała za swoją i słowami Bernardowi nic nie odpowiedziała. Za to jéj oczy błysnęły jaśniéj, jakby były wilgotne... Spojrzała jeszcze raz na obraz jakby się z nim żegnała...
Bernard zamyślił się. Wprawdzie zniknął teraz ostatni cień gorączkowych jego podejrzeń, ale wyjaśnienie to kosztowało go w téj chwili bardzo wiele!... On miał być owym bezsumiennym człowiekiem, który ten obraz, robiony przez kilka tygodni mozolnie tą drobną rączką... ten obraz miał on wziąść i zanieść go do żyda i powiedzieć mu: daj sto złotych!
— Jeżeli waćpan nie chcesz tego uczynić, rzekła z chmurą na czole szambelanowa, to zawołasz żydka jak zwykle!
— Nie, zawołał z gorączką Bernard, ja sam go sprzedam!
Szambelanowa wzięła karton, zwinęła go lekko, obłożyła starannie papierem i dała mu do rąk.
Z błagalnym wejrzeniem na Terenię, aby mu ten grzech ciężki darowała, wziął Bernard obraz i wyszedł do swojego pokoiku.


XIV.

W pokoiku swoim odetchnął Bernard, bo mu ja koś ciężko na sercu było, i usiadł, aby to wszystko w głowie swojéj uporządkować, co w tych kilku chwilach widział i słyszał. Karton położył na stole.
Najprzód podziękował Bogu, że go tak prędko uwolnił od mar strasznych, które go od kilku dni prześladowały. Obaczył teraz nad sobą niebo jasne i czyste. Ale to niebo miał okupić wielką, bardzo wielką ofiarą... Spojrzał na karton...
Miłość wyższa i szlachetniejsza, nie tylko kocha osobę, ale kocha to wszystko, co tę osobę otacza. Kocha jéj myśli, prace ducha, czyny i cały zawód, w jakim ukochana osoba jest czynną. Wszędzie bowiem tam jest cząstka życia drogiej osoby, są jéj ślady, któremi szła, jest upominek ubiegłych przy pracy chwil... jest część téj osoby!
To téż leżący na stole karton, przyciągnął wszystkie myśli Bernarda do siebie. Wziął go do ręki i zaczął się mu przypatrywać z całą uwagą, jakby chciał policzyć wszystkie kreski — a przypatrywał się z niewypowiedzianą rozkoszą!...
Im Więcéj się w tajniki sztuki zagłębiał, tem większą czuł rozkosz, i tem większe wzbudzał zachwycenie.
Każda kreska była pociągiem jéj ręki! każdy punkcik był jéj dziełem! A wieleż to kresek i wieleż punkcików potrzeba było zrobić, aby cały obraz stanął w takim uroku, w jakim widział go właśnie Bernard w téj chwili?...
Na te kreski i punkciki patrzyły jéj oczy... o jakże one były szczęśliwe!...
Przechodząc od punkcików i kresek do całych figur, podziwiał Bernard i poił się artystyczném dotknięciem téj małéj rączki, która to wszystko tworzyła, jak Bóg sam tworzy... Cóż to naprzykład, za twarz u tego starca? To otwarta księga życia! Ileż to burz, ile trudu i znoju, ile ubiegłego szczęścia i rozkoszy zapisało się na téj twarzy?... Albo ten uśmiech młodéj kobiety do postępującego za nią mężczyzny, jakże on trafnie jest uchwycony i wykradziony z twarzy tych pięknych babel, które prócz tego złudnego uśmiechu nic więcéj w duszy nie mają!... Albo téż matka z uśpioném dzieckiem na łonie! Jak cicho jéj pierś oddycha, aby dziecięcia nie zbudzić! Jak trworzliwie patrzy na szeleszczącą gałązkę drzewa, którą wiatr porusza, nie wiedząc, że dziecię jéj śpi!... A tych dwanaście, wzajemném uściskiem splecionych dziewic z mgły i eteru — ten szalony, nieubłagany wir tańcujących godzin — jakże smutno patrzą one w tym tańcu, że każdy ich obrot część życia ludzkiego stanowi, który policzony będzie!
Im więcéj wpatrywał się w ten obraz, tem więcéj przywiązywał się do niego, tem boleśniejszą była mu myśl, że wkrótce z nim się rozstanie, że odda go prawdopodobnie w ręce żydowskie, które nie będą wcale wiedziały, jaki to klejnot!
A obraz ten co raz więcéj przemawiał do niego. Zdawało mu się, że tam mógł widzieć całą duszę Tereni, jak ona powoli rosła i uszlachetniała, zacząwszy od biesiadujących na dole ludzi prozaicznych, aż do powietrznych rusałek w obłokach... Zdawało im się, że kto takie postacie z takiem przejęciem się tworzy, ten od skończonego dzieła wstaje lepszym i zacniejszym!... A to wszystko tworzyła, choćby nawet naśladując ja kiego mistrza — Terenia!
Nie, z tym obrazem nie mógł się rozstać. To byłby grzech śmiertelny!...
Bernard wstał i kilka razy przeszedł się po pokoju. Twarz jego wyrażała jakąś walkę wewnętrzną.
Po chwili wyjął kluczyk, otworzył małą szkatułkę i dobył z niej — złotą obrączkę. Była to ślubna obrączka matki.
Łży cisnęły mu się do oczu. Ucałował tę obrączkę i długo, długo w nią się wpatrywał.
Westchnął ciężko i odłożył obrączkę na bok... Potem wydobył z pudełka duży sygnet z herbem...
I ten sygnet ucałował i patrzał długo, długo na niego... Był to pierścień nieboszczyka ojca!
Potem, jakby się lękał dalszych wzruszeń, wziął prędko obrączkę i pierścień do kieszeni i wypadł za drzwi!
Szedł prędko i długo, ale nagle ocknął się i nawrócił. Szedł bowiem ku rogatkom miasta...
Na Franciszkańskiéj ulicy zatrzymał się. Spojrzał na numer domu i wszedł do małego pokoiku na dole.
W pokoiku nad rozżarzonym tyglem siedział żyd z siwą brodą. Bernard stanął przed nim i okazał mu pierścienie.
Żyd założył okulary i zaczął je na wszystkie strony oglądać. Potarł po kamieniu, pościągnął jakimś płynem, rys złoty został niezmazany. Potem wziął ważki, położył okrągły mosiądz a na drugą szalkę rzucił pierścienie!
Bernardowi mało serce z piersi nie wyskoczyło... Zimny żyd patrzał na ważki... czy on wiedział co na tych ważkach ciążyło?... Czyż wiedział, że na téj blaszanéj szali leżały jedyne i najdroższe pamiątki człowieka?
Gdyby wraz z tą okruszyną złota mogły widocznie ciążyć wszystkie jéj dzieje i wspomnienia, które się do niéj przywiązywały... gdyby dołączyły się do tego łzy, które nie raz to złoto skrapiały... ileż c,tnarów potrzebaby było położyć na drugą szalkę, aby ten drogi ciężar zrównoważyć mogły?...
— To nie warte więcéj jak piędziesiąt złotych! odparł żyd spokojnie.
— Zlitujcie się! Ja bym tego innym razem nie dał za tysiąc! zawołał Bernard w rozpaczy.
— No, ja tego nie widzę, co tysiąc złotych warte!... Może pan to widzi! To co innego!
Bernard odpiął łańcuszek od zegarka i rzucił żydowi na stół.
— No, to tak razem dam sto złotych! odpowiedział żyd oglądając łańcuszek.
Bernard chwycił sto złotych i wyszedł na ulicę. Za półgodziny był już na poddaszu.
— Dla czego, waćpan tak prędko biegłeś, zawołała szambelanowa, aż zbladłeś ze znużenia!
W milczeniu położył Bernard sto złotych na stole. Na Terenię spojrzał z rozrzewnieniem.
W téj chwili nie wiedział, który z tych grzechów mógł być większym, czy żeby obraz był sprzedał, czy że jedyne pamiątki po rodzicach żydowi sprzedał?...
— Widzisz waćpan, rzekła szambelanowa z uśmiechem, otóż będzie znowu czém cały miesiąc naukę opłacać. Tak powinni biedni ludzie robić. Uczyć się, i pracę swoją dla większéj nauki spożytkować!
Bernard dłużéj nie mógł tutaj pozostać. Wyszedł do swego pokoiku, do obrazu... a może wyszedł, aby płakać!... Szambelanowa patrzała za odchodzącym z uśmiechem dobrotliwym, a Terenia zadumała się...
Za dwa dni wdrapał się listowy na poddasze z listem do Bernarda.
W liście były pieniądze — sto piędziesiąt złotych — z dopiskiem: „od przyjaciół generała Kwaśniewskiego.“
— Za te pieniądze możesz sobie waćpan co ciepłego sprawić! rzekła szambelanowa i wróciła do czytania.
— Nie mogę, bo mam dług! odpowiedział Bernard i smutno spuścił oczy w ziemię.
Szambelanowa spojrzała na Terenię, która w téj chwili czegoś szybko się odwróciła...


XV.

Kiedy te drobne i błahe rzeczy na poddaszu się działy, w salonach warszawskich bawiono się świetnie i dowcipnie na koszt pani szambelanowéj. Fama bowiem o niéj rozeszła się już po całéj stolicy.
Zdania były podzielone, to jest czy jest rzeczywiście bogata, czy nie. O inne zdania nie chodziło nikomu.
Otóż jedni utrzymywali, że jest rzeczywiście sromotnie bogatą, gdyż mieszkając w głębokiej Litwie, między lasami i bagnami, przez lat trzydzieści kilka nic innego nie jadła jak mleko i ziemniaki, a grosz układała. Złośliwi nawet rozpowiadali, że trudniła się lichewką, pożyczając na dwadzieścia procent. Byli i tacy, którzy twierdzili, że w czasach niespokojnych korzystała z różnych zamieszek domowych i zawsze coś przy tem zarobiła.
Dosyć że jakkolwiek przyznawano jéj znaczny majątek, zawsze jednak przez jakąś niewytłómaczoną zawiść dodawano różne komentarze do tego majątku, które wcale nie były godziwe.
Czy to była wrodzona ludziom zawiść, czy jakie inne powody przyczyniały się do takich wieści, trudno było wiedzieć.
Przyznawszy więc jéj znaczną fortunę, pozostała jednak ważna jeszcze robota dla salonów warszawskich, aby to dziwactwo szambelanowéj, która zamknąwszy się na poddaszu, do wielkiego świata należeć nie chciała, należycie wytłómaczyć. A to właśnie było rzeczą najtrudniejszą. Łatwo bowiem powiedzieć, że ten lub ów ukradł pieniądze lub je komuś przemocą wydarł, ale wytłómaczyć potem dla czego on tych pieniędzy nic używa, to rzecz nie łatwa!
Dla tego najlepsi dowcipnisie salonowi i najgłębsze rozumy wielkiego świata wzięły tę sprawę pod rozbiór.
Jedni widzieli w tem czystą wynikłość psychologiczną. Szambelanowa była od chrztu kobietą szpetną. Człowiek światowy i przystojny ożenił się z nią z jakichś zakulisowych widoków, których nie odsłaniano dla tego, że o nich nikt nie wiedział. Miodowe miesiące IMPani szambelanowéj przypadły nieszczęśliwem zrządzeniem Opatrzności w czasy, w których Warszawa, jak drugi Paryż, postawiła na ołtarzu bóstwa — kobietę ładną... w greckim znaczeniu tego słowa!... Trudno się więc dziwić, że w pamięci szambelan poszedł za duchem czasu i rewolucji w wyobrażeniach ludzkich i ukląkł przed jakąś inną kobietą, któréj grecka piękność go zachwyciła.
Szarabelanowa robiła co mogła, ale męża już rewindykować nie umiała. Sprawa jéj była tem gorszą, że szambelan nie ograniczał się na adoracyi jednego pięknego posągu, ale rozrzucał afekta i pieniądze na wszystkie strony.
Biedna Szambelanowa szukała w nieszczęściu swojem, między swemi, sprzymierzeńców, płakała i spowiadała się z umartwień swoich, ale ludzie ówcześni nie mogli jéj innej dać rady od téj, aby naśladując męża i zwyczaje, pocieszyła się poza granicami matrymonialnych zobowiązań.
Tutaj rozchodzą się zdania na dwie drogi. Jedni utrzymywali, że szambelanowa rzeczywiście zrobiła jakąś niefortunną próbę téj zaleconéj pociechy, która to próba fatalnie dla niéj wypadła! Drudzy zaś twierdzili, że szambelanowa poradziwszy się zwierciadła zrezygnowała z góry z wszelkiej próby, a ubrawszy się w nieprzebity pancerz cnoty, gadała po salonach skargowskie kazania, aż jéj potém nigdzie przyjąć nie chciano!
W każdym jednak razie zraziła się do wielkiego świata, który jéj męża odebrał, a żadnéj innéj pociechy nie dał, i poprzysięgła mu wieczną nieprzyjaźń. Wtedy wyjechała na Litwę i utonęła jak kamień w wodzie. Były wprawdzie głuche wieści, że poszła za ekonoma, że kochała się w jakimś sołtysie, a byli nawet tacy dowcipnisie, którzy twierdzili, że król pruski biorąc Gdańsk Rzeczypospolitéj i motywując ten zabór, że jest siedliskiém Jakubinów, miał tylko szambelanową na myśli, która w tym czasie miała się w Gdańsku znajdować.
Dla tego szambelanowa przyjechawszy z wnuczką do Warszawy, najęła sobie mieszkanie na poddaszu, bo z salonami wieczny rozbrat wzięła. Uczyniła to nawet z pewną ostentacyą, aby salonom warszawskim dokuczyć.
Co zaś z wnuczką swoją zrobić zamyśla, któréj prawdopodobnie da w posagu okrągły milion, tego nikt powiedzieć nie mógł. Jedni utrzymywali, że ją wyda za garbarza lub szewca i to znowu na to tylko, aby się zemścić na salonach i wielkim świecie, który jéj męża odebrał, a w zamian za niego nic nie dał...
Mówiono także, że w tym celu wychowała nawet tę wnuczkę, która zaledwie czytać i pisać umie, a po francuzku ani słowa! Ktoś ją nawet widział i utrzymywał, że ma piegi i włosy rude.
Takie były wiadomości o szambelanowéj w jednym obozie. W drugim wprost im zaprzeczano.
Mówiono, że szambelanowa jest zacna i rozumna kobieta, ale dzisiaj nadzwyczaj biedna. Mąż jéj stracił cały majątek, a to co jéj na Litwie zostało, było tak nie wiele, że z tego bynajmniéj milionu uskładać nie można było. Prócz tego były wypadki w rodzinie, które nie tylko że wiele pieniędzy kosztowały, ale nawet szambelanową do sprzedaży ostatniego folwarku zmusiły. I klęski krajowe przyczyniły się także nie mało do tego...
Dla tego jest to wielkim taktem ze strony rozumnéj szambelanowéj, że będąc ubogą nie pcha się, jak to inni czynią, na salony warszawskie, aby tam być ciężarem, tylko spokojnie siedzi sobie prawie incognito na poddaszu, żyjąc chlebem i wodą. Podobne wypadki bardzo często praktykują się w Paryżu...
Dowcipnisie salonowi wymalowali ubóstwo szambelanowéj w sposób drastyczny. Opowiadali, że nosi jakąś starożytną czapkę futrzaną, starą salopę przewróconą podszewką do góry i w ręku ogromny kosztur. Wnuczka chodzi w perkalikowym szlafroczku, kupionym między żydami na ulicy Kominiarskiéj. Na głowie ma kapelusz stary szambelanowéj z czasów Stanisława Augusta.
Pozwalano nawet sobie z tego powodu stroić żarty i niektóre wykwintne salony straszyć wizytą szambelanowéj.
Savez-vous, mówiono nie raz do pani wojewodziny, pani szambelanowa wybiera-się z wizytą.
Mais, c’est drôle! odpowiadano z przestrachem, co my tutaj z nią, zrobiemy!... Wnuczka nie umie po francuzku!
— Ale umie lepić doskonałe kołduny!


XVI.

W obec takich pogłosek o szambelanowéj, trudno było dalekim jéj krewnym o niéj pomyśleć, chociaż już pytanie: czy ma milion, czy niema miliona? mocno do tego tentowało. Osobliwie bohaterowie owéj wyprawy niefortunnéj na poddasze często wracali myślą na ten ciemny korytarz, ale nigdy nie wynieśli ztamtąd ani jednego światełka, któreby ich oświeciło!
Dwóch z nich należało do krewnych szambelanowéj. Mogli więc ją odwiedzać w każdym razie. Nie czynili jednak tego z nader ważnych względów, to jest, aby w salonach niepopsuć sobie pozycyi zajętéj przyznaniem się do tego pokrewieństwa. Trzéj inni byliby może mniéj dbali na gadaninę salonów, ale nie mieli sposobu wejść na to zaczarowane poddasze.
Podkomorzyc, którego babka była Mirska z domu, miał największy przywiléj do wejścia na poddasze, ale opinia salonów wstrzymywała go od tego kroku. Najprzód szambelanowę i wnuczkę obejrzano od stóp do głowy, a to znaczy bardzo wiele. Jeżeli w innych warstwach towarzyskich praktykują się różne, nawet zbrodnią już będące intrygi, to w salonie wystarcza na wszystko śmieszność, a jeźli jeszcze dowcip ją udrapuje, to ludzie dotknięci tą bronią, przepadli!
A tego najbardziéj obawiał się podkomorzyc. Zarobił on już sobie długoletnią pracą na jakie takie stanowisko w wielkim świecie, a pierwsza wiadomość, że bywa uszainbelanowéj, która jest jego krewną, zepchnęłaby go z niego.
Jeszcze mniejszaby było o to stanowisko, gdyby za to zdobyć milion! Z milionem w kieszeni możeby to jakoś nie tak źle było. Wtedy nawet wielki świąt darowałby mu śmieszną szambelanowę, wnuczce darowałby téj piegi i włosy rude, a nawet nauczyłby ją prawdziwie francuzkiéj pronuncyacyi! Bywały nawet jeszcze gorsze przykłady tolerancyi salonów.
Ale ten milion był dotąd mytem! Jakże to stawić wszystko na kartę? A co gorsza, zamiast miliona obaczy najwyższe ubóstwo, ludzi tonących w nędzy, którzy gotowi się go uczepić i wstydu mu narobić! O pokrewieństwie jego dotąd nie wszędzie wiedziano, miałże sam tę niekorzystną wiadomość roztrąbić na wszystkie strony świata?
A zresztą, rozumował sobie podkomorzyc, cóżby nawet mógł pomódz szambelanowéj, przyznaniem się do pokrewieństwa? Sam nie miał majątku, tylko tradycyą dawnego rodu utrzymywał się jakoś bardzo sprytnie na widowni wielkiego świata. Tę tradycyą możnaby może kiedy dobrze sprzedać jakiéj złotéj gąsce, która gwałtem chciałaby mieć koronę hrabiowską na karecie, a wszedłszy raz w zażyłość z szambelanową, która wkrótce do towarzystwa dobroczynności rękę wyciągnie, potrzeba było pożegnać się z tą jedyną nadzieją, która jeszcze czasami świeciła mu przed oczyma!...
Do takiego hazardu nie miał podkomorzyc odwagi. Tu miał przynajmniej coś, a tam mógł wszystko stracić.
Ponieważ jednak szatan kusiciel do wszystkich spraw ludzkich się mięsza, to i podkomorzycowi podsuwał czasami tabliczkę pod oczy, na któréj jak najwyraźniéj napisany był milion!... W takich chwilach słabości ludzkiéj nasuwał podkomorzyc kapelusz na oczy, zarzucał płaszcz szeroki na lewe ramie tak wysoko, że twarzy widać nie było, i wychodził na Leszno przez ulicę Rymarską. Tam długo krążył wkoło narożnéj kamienicy, wpatrując się ciekawie w jéj wszystkie plamy od szarug północnych.
Szare jednak ściany nieubłaganéj kamienicy milczały, nie dając mu odpowiedzi, czy jest tam na poddaszu milion czy go niema? Nawet okna poddasza tak dziwnie były nieczytelne, że nie można było wiedzieć, czy mają firanki, czy nie?!
Podkomorzyć co kilka dni wyprawiał incognito takie wycieczki. Razu jednego, przed obiadem chciał nawet bliżéj dotrzeć. Wszedł ostrożnie do sieni i zaczął kamienicę z wewnątrz studyować. Lecz i tutaj nie znalazł najmniejszego hieroglifu, któryby mógł milion oznaczać. Kamienica była stara, ciemna, brzydka. Tylko ubodzy mogą w takich domach mieszkać.
Podkomorzyć chciał się prędko cofnąć z tego niebezpiecznego miejsca, ale jakaś kobieta wyszła z dala i zapytała kogo szuka. Potrzeba było coś naprędce odpowiedzieć W téj chwili sam szatan kusiciel podszepnął mu: Pani szambelanowéj!
Zaledwie te dwa słowa wymówił, usłyszał na schodach przeciągłe sapanie, a za chwilę stanęła przed nim stara i szpetna kobieta.
— Czy to waćpan o mnie się pytasz? zapytała szorstko i zmarszczyła brwi.
W sieni stało kilku świadków, którzy słyszeli jak podkomorzyć rzeczywiście o szambelanową się pytał... Nie było żadnéj innej rady jak tylko przyznać się, choć prawdę powiedziawszy, ciarki biegały mu po całém ciele...
Szambelanowa wyjątkowo miała dzisiaj jakiś futrzany kaptur na głowie. Powietrze bowiem było zimne i przejmujące. Salopa podbita atłasem miała widoczne cechy zeszłego stulecia. Rękawice z króliczego futra uzupełniały jéj ubiór.
Za nią w półświetle stała Terenia. Twarz jéj jak zawsze była ładna, czarne oczka ciekawie patrzyły na podkomorzyca, ale ubranie głowy było jakoś dzisiaj tak prozaiczne, że podkomorzyc widział w niéj tylko bardzo pospolitą dziewczynę.
— Więc to aćpan mnie szukałeś mości podkomorzycu? zapytała szambelanowa, patrząc na wykwintny ubiór kuzyna.
— Byłbym od dawna służył pani szambelanowéj, odparł zakłopotany podkomorzyc, ale któżby się spodziewał...
— Że mieszkam na poddaszu! uzupełniła szambelanowa i rozśmiała się — tak, tak! Czasy zmieniły się! Zbiednieliśmy!
Podkomorzyc stał jak na węglach i nie wiedział co z sobą zrobić. Oglądał się, czy go nie widzi kto z wielkiego świata.
— Jeżeli aćpan taki łaskaw, ozwała się szambelanowa, że nie gardzisz ubogimi krewnemi, to bardzo się z tego cieszę. Ale wiedzże rybeńko, żem za stara, aby dla ciebie wracać się na poddasze. Do tego jeszcze idziemy za sprawunkami z Terenią. Jeżeli więc aćpan masz ochotę, to przejdź się z nami, a potem wrócimy razem do domu.
Podkomorzyc myślał właśnie o proteście, ale szambelanowa wsunęła mu swoją rękę między żebra i rzekła:
— Idź Tereniu sama, podkomorzyc będzie mnie prowadzić! On zawsze ma więcéj siły od ciebie.
Nie pozostało więc nic innego podkomorzycowi, jak tylko z rezygnacyą przyjąć wyrok okrutny, jaki go spotkał za zbyteczną ciekawość wywiedzenia się o milionie! Była to zasłużona kara pokusy, jakiéj przed chwilą uległ.
Jednéj rzeczy tylko gorąco teraz pragnął — to jest aby go nikt nie widział! Za to dałby nawet w téj chwili cały milion, gdyby go miał!...


XVII.

Szczęśliwie wyszli na ulicę. Tutaj jeszcze jakoś nie było wielkiego niebezpieczeństwa. Leszno nie ma mieszkańców wielkiego świata. Do tego jeszcze haniebny bruk, a brak zupełny chodników odstręczał miejskich próżniaków zawsze od téj części miasta, która z tego powodu dla wielu mieszkających w Warszawie była terra incognita. Dla tego ulica ta przybrała odrębną sobie cechę i wyróżniała się od innych ulic całą swoją fizognomią, życiem i zwyczajami. Było to osobne jakieś małe miasteczko pod stolicą królestwa, które w wielu rzeczach samo sobie wystarczało nie turbując się o stolicę.
Podkomorzyc był więc tu pewnym, że go nikt ze znajomych nie obaczy, i że cały ten epizod jego życia pozostanie dla wielkiego świata tajemnicą. Odetchnął więc lżejszą piersią w nadziei, że wycieczka staréj szambelanowéj po za Leszno nie sięgnie.
Z Terenią prócz kilku słów zamienionych z nią w sieni, nic więcéj nie mówił. Nie miała ona dla niego żadnego interesu. Cała jéj powierzchowność wskazywała, że ta miliona nie ma, o którym rozeszły się wieści, Było mu nawet jakoś nie na rękę przyznać się do jéj kuzynostwa, nie wiedząc wcale jakiego mu kiedyś męża zaprezentuje. Ale nieubłagana szambelanowa przedstawiła go jako kuzynka, a podkomorzyc długo się krztusił, nim tę pigułkę połknął.
Gdy już byli na ulicy, ozwała się szambelanowa.
— I cóż porabiasz w Warszawie mości podkomorzycu? Oj bieda to dla nas teraz bieda!... Ale cóż robić! Dawniéj było inaczéj! Były fortuny, to też nie umieliśmy ich szanować. Wszystko poszło z szumem i hukiem, ale poszło!
Podkomorzyc nie umiał i nie chciał na to nic odpowiedzieć. Była to materya delikatna. Westchnął tylko.
— Znałam dobrze nieboszczyka ojca, prawiła daléj szambelanowa, był to człowiek dobry i gościnny, to téż wszystko poszło i zostały tylko długi. Cóżeście z tymi długami zrobili? Wszak już majątku żadnego nie macie!
— Długów nieco popłaciło się — cedził przez zęby podkomorzyc, przeklinając szatana-kusiciela.
— A w końcu wam nic nie zostało! Wiem, wiem!... Takto ojcowie nie mieli na to względu, że dzieci biedne zostają.
Podkomorzyc, po którego wykwintnym ubiorze wcale téj biedy nie było znać, westchnął znowu miasto odpowiedzi.
— Ale powiedzże mi kuzynie, prawiła daléj nie litościwa szambelanowa, jakże sobie radzisz, że masz przecież jakiś cały kubrak na grzbiecie? Służysz gdzie? Piszesz w biurze?
Podkomorzyc poczerwieniał cały. Spojrzał z ukosa na Terenię i spotkał się z jéj ciekawemi oczkami, które właśnie oglądały płaszczyk elegancki od góry do dołu. Zacisnął usta i odparł!
— Jeszcze tak dalece nie jestem potrzebnym, abym musiał służyć lub w biurze pisać!
— Ej! co mi tam aćpan bajesz! Wczoraj dopiero mówił mi mecenas, że biegałeś aby tysiąc złotych pożyczyć i nikt nie chciał dać!... Do czegóż to taki wstyd fałszywy między krewnymi?
Podkomorzyc miał wielką ochotę wtrącić starą babę do rynsztoku i drapnąć. Ale namyślił się się i odparł:
— Nie miałbym wcale wstydu, gdyby ci krewni dopomódz mnie mogli, ale...
— Ale gdy są biedni, kończyła szambelanowa, to chcesz ich dobrą miną pocieszyć, choć chłodno i głodno!... Dobrze. Jeżeli kto drugiemu pomódz nie może, to nie trzeba nawet dać mu to uczuć! Zbiednieliśmy!...
Podkomorzyc zaczynał przytomność tracić. Tak przykrych słów jeszcze nigdy nie słyszał! Wprawdzie nie miał żadnéj fortuny, ule umiał jakoś zawsze to pokryć i nikt mu tego na głos nie powiedział, że jest biedny. Nawet w tym celu starannie unikał wszelkiéj pracy, aby go o ubóstwo nie posądzono. Zawsze jeszcze liczył na bogate ożenienie się...
— Ale koniec końców, mój kochany kuzynie, prawila daléj szambelanowa, choć jesteś goły jak turecki święty, to przecież nie trzeba rąk opuszczać. Trzeba coś sobie wyszukać, znaleść miejsce w jakim biurze, lub się czegoś nauczyć... bo inaczéj przyjdzie ci umrzeć pod cudzym płotem o kiju żebraczym!... Wasze salony nie znoszą ubóstwa!...
— Szambelanowo, dajesz mi arcyzbawienne rady i zgrzytał zębami podkomorzyc.
— Bo ja znam dobrze ten świat wielki! Dopókąd będziesz miał białe rękawiczki, to ci jeszcze dadzą jaki ci łap z półmiska, ale gdy ci na to już grosza nie stanie, to flakarka na Starem mieście nie da ci nawet porcyi flaków!
Podkomorzyc gryzł wargi ze złości. Nigdy jeszcze nie był w podobnéj sytuacyi. Wprawdzie czysto odmawiali mu ludzie pożyczki pieniędzy, ale odmowę swoją łodzili tak słodkiemi wyrazami, że po takiéj odmowie jeszcze wyżéj głowę nosił. Tutaj słysząc wprost słowa, o których nawet nigdy nie pomyślał, a co najgorsza, że podobne słowa słucha Terenia...
Przy téj rozmowie nie wiedział nawet, że wyszli już na plac koło kolumny Zygmunta. Było to miejsce nader niebezpieczne. Powietrze było wprawdzie zimne, ale mnóstwo ludzi wyszło na przechadzkę po Krakowskim Przedmieściu.
Podkomorzyc chciał tutaj pożegnać szambelanowę ale ta przycisnęła się do niego i rzekła:
— Przecież tu mię aćpan nie opuścisz! Tu jeżdżą doróżki jak szalone! Prowadź mnie na Stare miasto, nie spotkasz nikogo. Z rezygnacyą więc zeszedł na dół i weszli w ulicę Świętojańską.
Przy ulicy Świętojańskiéj są sklepy gospodarzy. Szambelanowa spojrzała na skórę rozpiętą na okienicy i rzekła z uśmiechem:
— Patrz kuzynku, jaka to pyszna skóra! Jeźli się nie mylę, siedzi tam za ladą jakaś panienka. Garbarze to zazwyczaj ludzie majętni. Śmierdzi bo u nich, śmierdzi — ale najgorzéj śmierdzi ubóstwo! Wierzaj mi!... Czasami to można taką garbarkę porwać z milionem... wy to na wielkim świecie umiecie i jakoś nawet garbarski biszof wtedy wam nie śmierdzi!...
— Szambelanowa jest dzisiaj w fatalnym humorze zauważył zgryźliwie podkomorzyc...
— Ależ rybeńko, nie pojmujesz mnie! Gdybym była bogata, to byś mógł słowa moje wziąść za ironią, ale oboje biedni jesteśmy, dla czegóż nie mamy z sobą otwarcie mówić i rzeczy po nazwisku nazywać?...
Tutaj zbliżyli się wszyscy do Rynku. Szambelanowa stanęła pod straganem z marchwią.
— Otóż widzisz kuzynku, mówiła szambelanowa, jesteśmy u celu naszej wędrówki. Terenia i ja lubimy nadzwyczaj żółtą marchew. Służąca nigdy tak dobréj nie przynosi. Dla tego powiedziałam dzisiaj do Tereni wyjdziemy, przejdziemy się i same marchew kupiemy!... Biedni nie powinni niczego się wstydzić!
Rzekłszy to wzięła dwa pęki marchwi. Jeden zostawiła sobie, drugi dała Tereni...
Podkomorzyc patrzył na to wystraszony. Obejrzał się szybko, czy kto go nie widzi. A niebezpieczeństwo było wielkie, bo od Fukiera wychodzili właśnie palestranci... Tymczasem wiąska marchwi nie chciała się jakoś dobrze trzymać w małéj rączce Tereni. Szambelanowa patrzała na usuwającą się marchew z uśmiechem a potém rzekła:
— Patrz kuzynku, jak to dzisiaj młode panienki nie umieją marchwi trzymać... może byś jéj pomógł?...
Podkomorzyc poczerwieniał jak pąs. Rzucił okiem w koło... ale ratunku żadnego nie było.
— Oddaj Tereniu podkomorzycowi, jeźli ci niewygodnie! rzekła szambelanowa.
Terenia z dowcipnym uśmiechem zwróciła się do podkomorzyca... podkomorzyc machinalnie wziął marchew. W głowie mu zaszumiało... i odtąd już nie wiedział co się z nim daléj działo!...
Kubaś tylko opowiadał po salonach, że widział podkomorzyca, jak niósł dwa paki marchwi i szedł z szambelanową przez całe Krakowskie Przedmieście aż do Kopernika... tam i napowrót!
Podkomorzyc przyszedł dopiero do siebie, gdy pod kamienicą na Lesznie zapraszała go szambelanowa na odgrzewane kołduny. Terenia miała na ustach zabijający, ironiczny uśmiech... podkomorzyc tyle jeszcze miał przytomności, że kilkoma słowy za kołduny podziękował, skłonił się i odszedł.
Szambelanowa patrzała czas niejaki zanim z uśmiechem boleśnym, a potém rzekła do Tereni:
— Patrz Tereniu! Ten człowiek nie ma złamanego szeląga — ale umrze pierwéj z głodu, niżeli weźmie się do jakiéj pracy, bo jest tego przekonania, że każda praca człowieka w salonie poniża!


XVIII.

Nazajutrz leżał podkomorzyc chory w swoich eleganckich apartamentach. Po wszystkich bowiem salonach warszawskich rozbiegła się wieść, że szedł przez Krakowskie Przedmieście z szambelanową, która miała futrzaną czapkę na głowie, salopę obszarpaną i duży kosztur w ręku. Podkomorzyc niósł dla niéj pietruszkę, buraki i selery w jednéj ręce, a w drugiéj gęś, czy kaczkę, jak niektórzy utrzymywali. Wnuczka szambelanowéj, która jest wcale miłą kuchareczką, niosła sér i jaja i miała na głowie kapelusz szambelanowéj z czasów Stanisława Augusta.
Wieści takie, mniéj więcéj dowcipem opieprzone, mogły każdego człowieka zabić. Podkomorzyca nie zabiły wprawdzie na śmierć, ale położyły go do łóżka, bo sam już nie wiedział, jak sobie dać radę!
Pozycya jego była zachwianą, jeżeli nie zupełnie stracona. Stał się śmiesznym, czego najrozsądniejsi i najpoczciwsi ludzie nigdy nie darują — a co jeszcze gorsza, że jest krewnym tak wielce podupadłéj familii, z czego wniosek naturalny wypływa, że i on nie ma fortuny, jeźli krewnéj swojéj pozwala tak imie swoje szargać po błocie warszawskim.
Nieszczęście więc podkomorzyca było skomplikowane, a nie było sposobu, aby mu jak poradzić! Cóż bowiem uczynić? Czy wyprzeć się wprost wszystkiego? Nie uwierzą, bo wielu było świadków! Szambelanowa naumyślnie zaprowadziła go na Krakowskie Przedmieście! Wszyscy go widzieli!... A miałże się także wyprzeć pokrewieństwa z biedną kobietą? I to było niepodobne. Od wczoraj przestudiowano już w tym celu całego Niesieckiego i uzupełniono go najświeższemi naprędce pozbieranemi datami, z czego dowiedziano się z najdrobniejszemi szczegółami w jakim stopniu pokrewieństwa stoi podczaszyc do szambelanowéj w czapce futrzanéj! Do tego szambelanowa, która jest trochę głucha, mówiąc do niego, nazywała go głośno i to nawet z pewną ostentacyą kuzynem i bardzo wiele mówiła o podupadłych rodzinach F., do których oczywiście i on należy!...
Takie myśli przechdziły przez głowę podkomorzyca, a nie wiedział na nie lekarstwa!
Ale nagle strzeliło mu coś do głowy. Jest już w naturze każdego nieszczęścia, że równocześnie przynosi ratunek dla człowieka, byle tylko człowiek umiał ten ratunek dojrzeć i go pochwycić.
Zdawało się podkomorzycowi, że ten ratunek dojrzał, i że należy natychmiast wziąć się do niego.
Z tą myślą wróciły zaraz i siły jego. W stał, ubrał się we frak, wziął białe rękawiczki i wyszedł.
Ratunek ten był heroiczny, ale innego sposobu nie było. Naśladował on w téj chwili wygłodniałą i do rozpaczy przywiedzioną załogę fortecy, która chcąc omylić oblężeńców, wylewa poza mur ostatki wody i wyrzuca wiktuały. Chodziło tylko o to, czy oblegający nieprzyjaciel da się omylić i korzystną kapitulacyą ofiaruje!...
Podkomorzyc siadł do doróżki i kazał się zawieść na Nowy świat, do wojewodziny.
Sędziwa wojewodzina jak zazwyczaj, miała dzisiaj u siebie większe zebranie. Był to dom bardzo gościnny a osobliwie słynął z pewnego przymiotu bardzo chwalebnego. Wojewodzina była rodu starożytnego, nie obawiała się więc przyjmować u siebie towarzystwa, które jeszcze nie miało kwalifikacyi do innych salonów nowszego pochodzenia. Wojewodzina bowiem, kogokolwiek w domu swoim przyjmowała, była zawsze wojewodziną, podczas gdy dom nowo powstały starał się o towarzystwo nieposzlakowanych rodów, które niejako nowemu domowi brakującego mu blasku dodawały. — Wojewodzina miała ten blask starego klejnotu, nie obawiała się zetknięcia nawet z kwasami, które zazwyczaj zdzierają złotą maskę z każdéj imitacyi kruszcowéj.
Bogata w tradycyą rodu i cnoty domowe, przyjmowała u siebie wszystkich bez skrupulatnego rostrząsania. To téż dom jéj był najliczniéj odwiedzany. Przychodzili tam ludzie zupełnie nowi, o których antenatach Niesiecki wcale nic nie wspomniał, a wojewodzina jak najchętniéj wprowadziła ich wtedy w stósunki z dawnyswymi znajomymi, jeśli tego była potrzeba.
Osobliwie kobiety, które poczuwszy się na siłach i na fortunie chciały do bractwa wielkiego medalu, się zapisać, składały zazwyczaj w jéj domu examen, czy mają do tego kwaliflkacye, czy muszą jeszcze niejaki czas zostać katachumenami. Wojewodzina otwierała im chętnie swoje salony i okazywała ich zgromadzeniu w świetle jak mogła najkorzystniejszem, a wyrok zostawiała całemu towarzystwu.
Miała ona na stanowisku swojem tę zasługę, że podupadające wyższe towarzystwo salonów warszawskich zasilała nowym rekrutem. Jéj dom był niejako obozowiskiem wszystkich ochotników i nowo zaciężnych, z których salony wybierały sobie armią regularną, dobrze wymustrowanych żołnierzy.
Wprawdzie wcisnęło się tam także nie mało, hołoty i ludzi różnego autoramentu, bo kontrola w takim razie nie była nader ścisła. Nie ubliżało to jednak wcale domowi, który miał jak najlepsze chęci, ani towarzystwu, które się tam zbierało. Hołota i inne makuły oddzielały się samem ugrupowaniem towarzystwa i najczęściéj jak plewy odpadały za pierwszym podmuchem wiatru.
Tak sobie rozmawiali ci, którzy tam chodzili, bo z takiem rozumowaniem było im najwygodniéj. A rozczarowania te nabierały w obec dobréj piwnicy i wyśmienitéj kuchni szanownéj i gospodyni wszelkich cech najzdrowszéj logiki.
Zresztą świat wielki potrzebuje tylko pewnych form, a na resztę jest po chrześcijańsku nadzwyczaj pobłażliwy. Byle tylko pozory były dobre i godziwe, byle tylko na oczy własne nie widziano!
Podkomerzyc bardzo dobrze obliczył, że wystąpienie jego w takim zebraniu nabiera rozgłosu na całą Warszawę. Wszystkie prawie warstwy i zawady społeczeństwa były tam reprezentowane. Każde więc słowo tam wymienione, odbije się stokrotnem echem po całem mieście, zacząwszy od Pragi aż do Mokotowa!
Tylko jednéj rzeczy nie obliczył... nie obliczył swego sukcesu!...
— Czy to prawda mości podkomorzycu, zapytała go zaraz na wstępie generałowa Z** On dit...
— Wezystko prawda, madame, odparł śmiało podkomarzyc — niosłem kurę, jaja i śmietanę za moją krewną panią szambelanową, która jest ekscentryczną dziwaczką, ale ma — milion gotówką!
— Milion! milion! wołano zewsząd — więc to prawda! Milion! Milion! C’est abominable!
— Tak jest, mówił podkomorzyc podniesionym głosem, sam widziałem rachunki na własne oczy, a nawet za kilka dni mam jako jéj plenipotent jechać do Londynu, aby tam niektóre sumy podnieść...
Głucha cisza powstała w salonie. Było to uszanowanie dla — miliona!...
Podkomorzyc wygrał sprawę. Darowano mu kurę, jaja i cebulę, które niósł, darowano szambelanowéj jéj czapkę futrzaną i kosztur duży — darowano poddasze jako wybryk splenowy, bo miała — milion!
Podkomorzyc tryumfował.
— Czy to prawda, że ma wnuczkę przy sobie? pytały kobiety.
— Prześliczną jak anioł Rafaela! odparł podkomorzyc i zagryzł usta.
— Jakto! Ma milion i ładną wnuczkę! krzyknęła niska, fertyczna dama, która w téj chwili przybiegła prawie bez tchu do podkomorzyca i konwulsyjnie za rękę go ścisnęła.
Mimo hojnie nałożonego bielidła, zbladła dama i zachwiała się...
Nikt nie mógł pojąć ani zrozumieć co to znaczy. Wszyscy zdumieni spojrzeli po sobie.
Nawet Podkomorzyc stał niejakiś czas nieco zdziwiony.
— Podaj mi pan rękę, rzekła do niego drżącym głosem, i odprowadź mnie do fotelu... jakie tu nieznośne gorąco!...
Podkomorzyc podał jéj szybko rękę i zwrócił się do najbliższego fotelu. Dama jednak ominęła ten fotel, a ciągnąć podkomorzyca za sobą, skierowała swe kroki do małéj kanapki, umieszczonéj na boku we framudze okna.


XIX.

Nowina, jaką podkomorzyc przyniósł do salonu wojewodziny, sprawiła na calem zgromadzeniu niezmierne wrażenie. Milion to przecież nie jest rzeczą obojętną, a milion w gotówce to znaczy dziesięć razy więcéj, niżeli jakieś tam prenotacye na hipotece!
Jedni więc mówili o tym milionie jak finansiści, inni objaśniali go złośliwemi uwagami, ale wszyscy mówili o milionie. Robiono z powodu tego miliona różne kombinacye, a osobliwie kobiety tak się tym milionem przejęły, że niektóre posmutniały, a inne ogarnęła jakaś dziwna, nie wytłómaczona gorączka. Matki z córkami i ciocie z swemi pupilkami zaczęły coś szeptać.
Aby to wszystko zrozumieć, wypada nam bliżéj zapoznać się z towarzystwem.
Towarzystwo znajdujące się u pani wojewodziny, miało wszelkie cechy społeczeństwa, które po wielkich katastrofach zaczyna się na nowo organizować. Jest to poruszenie pojawiające się zawsze po wypadkach dziejowych.
Wiek ubiegły zamknął pewien okres dziejów. Ludzie, którzy ten okres stanowili, wypadli z ról swoich, a na ich miejsce wchodzili nowi. A co się jeszcze z dawnego autoramentu zostało, to zużyło się w pierwszych piętnastu latach nowego stulecia, szukając cichych grobów po twardym znoju i zawiedzionych marzeniach.
Wielkie rady historyczne, które jak karyatydy dźwigały dawny porządek rzeczy w ubiegłym stuleciu, straciły w nowem cały fundament, na którym oprzećby się mogły. Odeszły więc na bok, bo nowy porządek rzeczy nie miał dla nich miejsca. Podupadli i zubożeni wysileniami ostatnich piętnastu lat, abdykowały po większéj części z przewództwa w społeczeństwie i skryły się w zaciszną ustroń, żyjąć tam wspomnieniami i tradycyami tego, co już dla nich minęło.
Wydarte te luki w społeczeństwie, potrzeba było innemi ludźmi obsadzić. A takich ludzi było teraz bardzo wiele.
Wołyń, Podole, Ukraina, a nawet w części Ruś Czerwona, obfitowały podówczas w takich ludzi. Były tam bowiem kolosalne fortuny wielkich panów polskich, dzierżących w autoramencie Rzeczypospolitéj wysokie dygnitarstwa. Te fortuny powierzano częstokroć radzcom, plenipotentom, ekonomom, którzy tam gospodarowali i pewny zarobek panom do Warszawy posyłali. W ógóle majątki w tych częściach Rzeczypospolitéj uważała wysoka szlachta za kolonie niemal w tem samem znaczeniu, w jakiem uważa Anglia Indye swoje. Byli tacy którzy tych majątków nigdy nie widzieli tylko z raportów sług swoich mieli jakieś o nich wyobrażenie.
Ztąd poszło, że w tych ziemiach wielu pracowitych ludzi znalazło korzystne zatrudnienie, którzy szczędząc grosz, do grosza przyśli jako homines nomi do bardzo znacznych fortun. Nie obeszło się i bez malwersacyi. Zbyt oddalonych panów okradano po prostu, obecnym schlebiano drażniąc w niegodziwy sposób różne słabości ludzkie. Bardzo więc często zdarzało się, że kamerdyner sprytny, pisarz prowentowy lub ekonom prowentowy, lub ekonom prosty, odziedziczali potem magnackie prawie fortuny, przy których nic już sobie innego nie życzyli, jak tylko jakiego takiego wzięcia u ludzi.
Osobliwie ostatnich lat kilkanaście sprzyjały takiemu panoszeniu się dawnych sług dworskich. Nowy porządek rzeczy zagroził tam fortunom ludzi, wybitniejsze stanowisko w dziejach zajmującym, a niektórzy znowu z nich, poczuwali się do pewnych ofiar dla tegoż społeczeństwa, z którego wyrośli. A że to były właśnie czasy ofiar i nadziei, jako téż niemniéj czasy obawy i trwogi, to wiele wielkich fortun kazano tam poprzedawać, za co tylko można było.
Tu było pole największych nadużyć. Plenipotenci i ekonomowie, którzy już jakiś grosz mieli w zapasie, korzystali z położenia rzeczy, a pomnażając obawę panów swoich widokami sekwestru lub konfiskaty, zmuszali ich do pozbycia się tych fortun za bezcen, czasem nawet przywłaszczano je sobie po prostu pokrywając to jakiemiś wymyślonemi pretensyami.
Otóż między innymi, którzy uczciwą pracą czegoś się dorobili, wstąpili także i tacy do wydartych luk w społeczeństwie. Dopominali się oni o miejsce w tych lukach, jakie zazwyczaj zajmują ludzie odznaczający się wielką fortuną.
Ale historya podobnych fortun nie była zawsze czysta. Ponieważ zaś jedna, druga i trzecia fortuna nabytą była przez malwersacye, i dla tego dzisiejszych ich posiadaczy sprawiedliwą pogardę obrzucono, rozciągniono tę pogardę albo przynajmniéj lekceważenie na wszystkich tak zwanych dorobkiewiczów czyli ludzi nowych.
Z takiego stanu rzeczy wypłynęła u tych ludzi konieczna potrzeba notowania pozycyi swojéj, jaką im nadawały fortuny. Przy fortunie odzywały się inne, nawet szlachetniejsze pragnienia, którym jednak trudno było zadość uczynić, nie będąc w harmonii z otaczającem społeczeństwem. Tu dysharmonia tem więcéj dokuczała, im większe były fortuny!
Potrzeba było jakoś temu dokuczliwemu złemu zaradzić. Dwie drogi ku temu stały otworem. Próbowano jednéj i drugiéj.
Jedna z tych dróg była dosyć łatwa, ale nie zawsze prowadziła do celu. Była to droga pogodzenia się z nowym porządkiem w kraju. Wtedy nie trudno było o zaszczyty i honory. Droga ta jednak nie wydała zaraz owocu. Dysharmonia w otaczającém społeczeństwie trwała daléj, a często nawet stawała się większą. Do pożądanego owocu potrzeba było najmniéj jednéj generacyi.
Druga droga praktykowana powszechnie, zmierzała głównie do podszywania się pod cudzy klejnot szlachecki. Byle tylko podobne nazwisko znaleść w Paprockim, to już była sprawa wygrana. Znaleźli się zręczni, nowożytni heraldycy, a nobilitacya byłego sługi dworskiego poszła gładko jak po maśle. Wtedy zazwyczaj wieszano herb olbrzymi nad bramą, i uczono się z całą starannością wszelkich nawyknieć i przywar rodowéj arystokracyi, które brano za istotne i jedyne zalety.
Trzecia droga była najlepsza i najprędzéj prowadziła do celu. Było nią mięszanie się z rodami staréj szlachty przez małżeństwa, przez co jedni drugim udzielali tego, czego jednym i drugim nawzajem brakowało. Jednym brakło fortuny, drugim czystéj krwi szlacheckiéj, a jedni i drudzy myśleli, że z takiemi brakami przyzwoicie żyć nie można!
Takie wzajemne mieszanie się społeczeństwa następuje zawsze po wielkich, dziejowych katastrofach, które jednych ogałacają z wszystkiego, a obok ogołoconych zupełnie nowych ludzi rodzą.
A pierwsze czasy Królestwa kongresowego były nader obfite w takie wydarzenia. Obok rodów podupadłych po za klęski krajowe, były także niedobitki ostatnich rozpustnych czasów Rzeczypospolitéj. Ojcowie z nowych w kraju rodów przetracili w szale bezwiednym w tych czasach wszystko, a pozostawili synów ogołoconych z fortuny, którym jakby na pokutę przekazano nazwisko, z którem nie, można było schować się w zaułkach społeczeństwa. A fortuny nie było żadnéj, któraby mogła godnie podtrzymywać to nazwisko na szerszéj widowni świata.
To téż ludzie obciążeni nieszczęśliwie takiem i nazwiskami byli zmuszeni sprzedawać je za fortunę, i tym sposobem łączyć się małżeństwami z domami dawnych sług dworskich i dorobkiewiczów.
Jednym i drugim dobrze z tem było, bo co jedni z ochotą sprzedawali, to drudzy z równą ochotą kupowali.
Sprzedawano więc nazwiska nie pytając komu, ani za wiele? A z drugiéj kupowano te nazwiska, zaglądając tylko do herbarza, a niepatrząc bynajmniéj na człowieka, który tym razem był tylko — towarem.


XX.

Zgromadzenie u pani wojewodziny mieściło w sobie wiele takich ludzi, którzy nazwiska swe sprzedać, i takich, którzy je kupić chcieli. Jedni patrzyli na drugich jak się patrzy na wystawione w jakim bogatym sklepie towary. Wzajemnie obawiano się zbyt pochopnego zbliżenia się, bo jedni nie byli jeszcze dobrze poimformowani o cenie, drudzy lękali się niehonorowego odwrotu. Czekano więc na bliższe sygnały, aby zatargować i targ zręcznie przybić.
Między kandydatami jednéj strony, zajmował podkomorzyc niepoślednie stanowisko. Nazwisko dosyć znane w kraju; wysokie urzędy piastowane przez antenatów w Rzeczypospolitéj, koligacye i relacye z wyższemi domami, uprawniały go do tego. Wszystkie te przymioty podnosiła jeszcze oględna powierzchowność i nabyta rutyna poruszania się na wielkim świecie.
Kilka matek i ciotek patrzały na niego z wielkim upragnieniem, jak na zwierza upatrzonego. Młode panienki wzdychały skrycie do jego nazwiska, wnosząc o roskosznych zaszczytach i honorach, jakie je spotkaćby mogły, gdyby im dał swoje nazwisko, swoje koligacye i znajomości ze znakomitemi domami wielkiego świata.
Podkomorzyc jednak nic nie wiedział, o drugich nie chciał wiedzieć. Tkwiła w nim zawsze duma rodowa, która odpychała go od zbyt pospolitych nazwisk. Zawsze jeszcze wyobrażał sobie, że może znaleść jaką posażną pannę z równego sobie rodu, a nadzieja ta zwiększała się po każdém w niższéj sferze odniesioném zwycięstwie.
Naturalną więc rzeczą było, że odurzony taką nadzieją z góry patrzał na mizdrzące się do niego ciotki, i stryjenki, a nie słyszał wcale sekretnych westchnień, wykarmionych dobrze na kukurydzy panienek, których nazwiska umiał nader dowcipnie przekręcać w sposób najpocieszniejszy.
Mimo to fakt był faktem, że wiele serduszek na tym wieczorze żywiło się tajemném marzeniem, że przecież kiedyś je pojmie i zrozumie i gorącym pragnieniom zadość uczyni.
Nowina jednak rzucona przez niego w osłupiałe towarzystwo, że bliska krewna jego, pani szambelanowa ma milion w gotowiźnie, a ten milion prawdopodobnie dostanie się jéj wnuczce, która ma być piękną jak anioł Rafaela, sprawiła nadzwyczajne wrażenie. Skombinowano natychmiast, że podkomorzyc już na ten milion rękę położył, bo nawet sam powiedział, że jest plenipotentem tego milionu i po nie do Londynu wyjeżdża. Inaczéj nie mógł zrobić, bo każdy na jego miejscu byłby to samo uczynił, jeźli jeszcze do tego mjlionu dostaje się aniołka Rafaela!
W zwiąsku z tem były owe kaczki i cebula, które miał nieść za dziwaczną szambelanową. Była w tem widoczna, chęć zaskarbienia łaski staréj dziwaczki. Dla prostéj grzeczności nigdyby tego nie był uczynił podkomorzyc. Jasno i dobitnie oznaczył tym faktem swoje zamiary, których nie można było niewiedzieć.
Również ten fakt z kaczkami i cebulą potwierdzał wieść, że szambelanowa istotnie ma milion. Inaczéj nie byłby podkomorzyc nigdy ani kaczki ani cebuli brał do rąk, gdyby o tym milionie nie miał oczywistych dowodów.
W takim stanie rzeczy był podkomorzyc dla skrycie bijących serc zupełnie straconym. Z boleścią odrywały się od niego sekretne marzenia, raniąc przy tem biedne serduszka. A wiadomo jest powszechnie, że serce zranione jest najniebezpieczniejsze i że najchciwiéj wtedy chwyta za to, co mu się w téj chwili nawinie...
Podkomorzyc sam nie wiedział, jakie dziwne zmiany frontu sprawiła jego fatalna nowina i jak z téj zmiany skorzystali jego znajomi. On chciał, tylko tą nowiną swoją, pozycyę w salonie ratować, a tymczasem sprawił nie tylko dla siebie, ale nawet i dla znajomych swoich wcale nową sytuacyę, o któréj przed chwilą żaden z nich nie myślał.
Najprzód panna Alina (na chrzcie otrzymała imię Katarzyna) córka zamożnego niegdyś dzierżawcy dóbr królewskich, a dzisiaj pana na Ostrochowie, który obecnie wydatkami nad swoją fortunę chciał się gwałtem wcisnąć, jak utrzymywał „do lepszego towarzystwa“, zbladła nieznacznie na tę wiadomość o milionie, bo maksymy jéj, któremi się kierowała, kazały jéj wierzyć, że podkomorzyc do tego miliona przystanie. Inaczéj nawet stać się nie mogło.
Dotąd jakoś panna Alina nie mogła trafić do serca podkomorzyca. Zbywało jéj na sposobności rozwinięcia przed nim całéj swéj potęgi. Obyczaj nie pozwalał jéj nastręczać się saméj, a podkomorzyc był ślepy na sygnały dawane z daleka.
W tym celu użyła pewnego, często praktykującego się wybiegu. Chciała trafić do niego przez przyjaciela. Uważała, że największem, zaufaniem swojem zaszczyca podkomorzyc Hektora. Tego starała się najprzód przyciągnąć do siebie, aby przez niego dojść do podkomorzyca. Hektor był łatwiejszy i na pierwszy sygnał stawił się przy niéj.
Panna Alina starała się najprzód przytrzymać go przy sobie, używając do tego tylko połowy bateryi broni kobiecéj. Wyznała mu, że sprawia na niéj wrażenie poczciwego przyjaciela, któremu wiele rzeczy z prawdziwą roskoszą wyznać można. Aby zaś słów jéj źle nie zrozumiał, przedzieliła go natychmiast od siebie parawanem czystéj tylko przyjaźni, któréj pamięć wiecznie z nią pozostanie. Mówiła mu zawsze, że takie wspomnienia są najprzyjemniejsze w życiu, i że ona tylko dla takich wspomnień, a dla niczego więcéj pozwoliła mu zbliżyć się do siebie.
Hektor przeklął w duchu tę fantastyczną teoryę serca, ale Alina już go przy sobie zatrzymała. Pełnił różne usługi za co obiecała mu korzystne swoje pośrednictwo, jako przyjaciółki i siostry, jeśli sobie kogo upatrzy!
Rad nie rad, przyjął Hektor tę rolę na siebie, i słuchał całemi godzinami najwyszukańszych pochwał na podkomorzyca, który był u niéj wyższy, nad wszystkie ideały życia! Wszystko u niego było najlepsze, jego twarz, oczy, broda, były niezrównane, jego frak i żaboty nie doścignione, a w dowcipie, rozumie i erudycyi nie miał już prawie nikogo równego!
Alina liczyła na przyjacielską usługę Hektora, który to wszystko podkomorzycowi powie. Hektor jednak inaczéj sądził. Był tego prostego zdania, że bliższa koszula ciała. Alina mogła mieć trzy, czterykroć, a ta bagatelka byłaby jemu bardzo na rękę. Dla tego nie tylko, że przyjacielowi nic o téj adoracyi nie powiedział, ale nawet często pannę Alinę w świetle dosyć nie korzystnem przedstawił, o ile względy na możliwą przyszłość na to zezwalały.
Alinie więc z całego tego fortelu nic innego nie pozostało, jak tylko to, że rozmawiając często z Hektorem o podkomorzycu, wiedziała bardzo wiele zresztą obojętnych o nim rzeczy, co dostarczało jéj wątku do rozmowy, jeżeli go gdzie uchwycić mogła. Było i to coś, z czego sprytniejsza kobieta mogłaby może więcéj wysnuć, niżeli to uczynić potrafiła Alina.
To jéj jednak wcale nie zrażało i z wytrwałością godną lepszéj sprawy, wyczekiwała z dnia na dzień lepszego sukcesu.
Zdawało się jéj nawet, że już była blisko tego sukcesu, gdy podkomorzyc nagle w salonie wojewodziny, wbrew zapowiedzi Hektora, że jest chory, we własnéj osobie stanął, i ztwarzą rozpromienioną wieść o milionie za prawdziwą ogłosił.
Milion ten uwieńczony na poddaszu, przebił wskroś serce Aliny, która zadrżała i pochyliła się jak podcięta roślina! Obejrzała się smutno w około siebie — koło niéj usiadł właśnie Hektor.


XXI.

Hektor miał twarz zamyśloną i nieruchomemi oczami patrzał przed siebie. Alina obeszła tę twarz swemi dużemi piwnemi oczyma, pomarzyła chwilę i spuściła smutno głowę. O czem w téj chwili myślała, trudno odgadnąć.
Hektor myślał o milionie. Najprzód myślał o nim jako o cyfrze bez żadnych innych dodatków. Milion już jako prosta cyfra nasuwa każdemu człowiekowi wiele marzeń. Wszystko jakoś wiąże się do téj cyfry szczęśliwéj!...
Napoiwszy się urokiem samej cyfry, przyszedł Hektor do różnych akcesoryów téj cyfry, do szambelanowéj, wnuczki i poddasza. Przypomniał sobie różne, nic prawie nieznaczące szczególiki z dawnych rozmów z podkomorzycem, i tym nadał teraz zupełnie inne znaczenie. Przypomniał sobie owę wyprawę na poddasze, o któréj nigdy nie mówili z sobą. Oskarżał w duchu przyjaciela że nierzetelnie sobie postąpił, ukrywając swoje zabiegi przed nim o ten milion.
Kiedy taki proceder w jego myślach się odbywał, westchnęła Alina boleśnie i ozwała się do niego:
— Cóż pan na to, panie Hektorze? Que dites, vous à cette nouvelle?
Je suis stupefait! odparł Hektor — nic nie umiem, nic nie mogę, nic nie chcę pani na to odpowiedzieć!
— A już odpowiedziałeś pan i to powiedziałeś bardzo wiele! Cela me suffisait... ale z przyjacielem można o tém więcéj mówić! Nie prawdaż panie Hektorze, że jesteś moim szczerym przyjacielem?
Rzekłszy to położyła swoją rękę na jego ręce. Hektor czuł, jak ta ręka drgnęła jakiemś wewnętrzném wzruszeniem. Nie trudno mu było odgadnąć, zkąd to wzruszenie pochodzi i kto jest tego wzruszenia przyczyną... a wtedy powinien był zrezygnować z marzeń swoich ukrytych. Widoczny bowiem miał dowód, że Alina była podkomorzycem mocno zajęta, że go nawet sercem czy głową kochała, i że tracąc go w zawrocie głowy, chce się czegoś czepić, jak pijany płota, a właśnie kołem w tym płocie, miał być on!
Hektorowi jednak obojętnem było, czém miał być dla Aliny. Nie myślał o tém, gdzie mogły być jéj serce i głowa, byle tylko otrzymał jéj rękę, a z téj ręki zgarnął potem trzy, lub czterykroć sto tysięcy!...
Drżenie więc téj ręki, która na jego ręce spoczywała w téj chwili, nie tylko, że go nie zasmuciło, ale nawet wprawiło w humor jak najlepszy. Miał bowiem dowód, że podkomorzyca niejako kochała, którego obecnie na zawsze traci. A w takim wypadku właśnie najlepsza jest rola dla pocieszającego przyjaciela, aby osowiałą rybkę do swojéj matni nagnać.
— Nie panie Hektorze, mówiła daléj Alina, c’estune nouvelle très importante, abyśmy tak krótko ją zbyć mieli!
— Sądzę, że są rzeczy, których się tylko dotknąć można, ale nie trzeba brać do ręki! odpowiedział Hektor.
— Masz pan słuszność! z pewną namiętnością odrzekła Alina, brzydoty, jakąkolwiek ona jest, nie powinniśmy długo oglądać. Już samo oglądanie może nas zniżyć do téj brzydoty, którą przed chwilą pogardzaliśmy!
— Czy pani pod tą przydotą rozumie milion? zapytał z pewnym uśmiechem Hektor.
— Nie panie! Milion jest wszędzie i zawsze milionem! każdy wyciąga rękę do niego. Złodziej aby go ukraść, a człowiek pracowity aby go zarobić. Ale jeżeli kto wystawia się dobrowolnie na pośmiewisko ludzi, aby tym sposobem chwycić za milion... jeżeli kto w czapce błazeńskiéj ze dzwonkami przebiega stolicę, aby tylko za to coś zarobić?...
— Dla tego powiedziałem pani z góry, że na to tylko bardzo krótko odpowiedzieć mogę!
— Ależ nie panie! Taka rzecz zasługuje na jak najdłuższą dyskusyą — trzeba żeby o niéj mówiono po wszystkich salonach, po wszystkich ulicach i warsztatach, bo przecież musi być jakaś opinia publiczna! Czemże my w końcu będziemy wobec gminu, jeżeli wyprawiamy mu bezpłatne widowisko, aby tylko pieniądzie za to dostać! Cóż się zostanie arlekinom i komedyantom?
Permettez, niech się usprawiedliwię z mego zaciętego milczenia. Najprzód mówisz pani o moim przyjacielu. Cokolwiekby ten przyjaciel złego zrobił, moim obowiązkiem jest bronić go nawet wtedy, gdyby to było na moją niekorzyść!
Oh! comme vous êtes genereux! spodziewałam się tego od pana, bo wiem, żeś pan szlachetny!
Tu położyła znowu Alina rączkę swoją na rękawiczce Hektora i z nadzwyczajnem ciepłem uścisnęła go.
— Cieszę się, że przynajmniéj fałszywy krok mego przyjaciela, dał mi dopiero sposobność, abyś mnie pani w tem świetle obaczyła! Dawniej, gdy on był szczęśliwszym odemnie, a ja go ganiłem czasem, toć pani gniewała się na mnie. Pozwolisz więc pani, że również dzisiaj na gniew sobie zasłużę, broniąc go, gdy on jest... nie szczęśliwszym odemnie!
— Ach panie Hektorze, vous êtes labonté même! Doprawdy, że nawet cieszę się z téj dzisiejszéj nowiny tak dziwacznéj, bo z powodu niéj pana lepiéj poznaję!... Tak to czasem dziwną drogą idą rzeczy na ziemi...
Wymawiając te słowa, przesunęła Alina swoje duże, wypukłe oczy po twarzy Hektora powoli, jakby go magnetyzować chciała. Hektor zmrużył trochę oczy, jakby rzeczywiście ulegał temu magnetyzmowi...
— Ale zawsze rozmowa ta dosyć mocno zadrasnęła panią... z ironią, osłodzoną uśmiechem, ozwał się Hektor.
— Toć pan bardzo jasno widzisz! odparła żywo Alina, nie umiem odgrywać roli i nie taje się z tem bynajmniéj co czuję... ale, dodała z pewną goryczą, niektórzy właśnie w tem widzą, niedostateczną kwalifikacyę do wyższego świata...
— Przeciwnie pani, przerwał Hektor nie miły temat, my niejako odżywiamy się w podobnych temperamentach...
Alina przełknęła nie znaczną pigułkę. Uśmiechnęła się i odparła:
— To prawda że świat wielki dzisiaj, choruje na flegmę i szkrofuły, a mówią lekarze, że w skład krwi wchodzi i złoto. Może téż brak tego kruszczu szlachetnego we krwi, spowodował podkomorzyca do téj roli błazeńskiéj...
— Pani jesteś nieubłaganą i zapamiętałą! Wiem jak się pani gniewać umiesz, chciałbym widzieć jak pani kochasz!
Alina zamigotała dużemi swemi oczyma, uśmiechnęła się czarująco i odparła:
— Wierzaj mi pan, że to jest prawdą, co ktoś powiedział: Jeżeli chcesz poznać, jak kobieta kochać może, to patrz na nią wtedy gdy się gniewa!... Możesz pan więc przez tę prostą negacyą przyjść do tego, co chcesz wiedzieć!
Hektor zajrzał teraz w duże oczy Aliny, które bynajmniéj się przed nim nie zamknęły... A w tych oczach na samem dnie, czytał wyraźnie czterykroć-sto-ty-się-cy!...
Alina zajrzała także w oczy Hektora i czytała w nich... ka-re-ta z herbem — wieczorki — u księżnéj... rau-ty u marszał-ko-wéj...


XXII.

Podczas gdy Hektor na murach Troi zwycięskie odnosił laury, syamski brat jego Achil gotował się także do szturmu ale nie Troi tylko do innéj, nie bronionéj wcale fortecy.
Była nią blada, zwiędła blondynka, o mocno chudéj twarzy i czole pargaminowem. Ojciec jéj był dawniéj zawiadowcą majątku w ziemiach nadbohskich, księcia generała, a gdy książę generał za granicę wyjechał, zawiadowca na mocy jakiéjś prywatnéj umowy, stał się właścicielem. Właściciel dzisiejszy Ohrynia i Peczaty powierzył jedynaczkę swoją Anusię, któréj dla prywatnego użytku nadano drugie imie Adelaida, pewnéj matronie podupadłego dawnego rodu i wysłał obydwie na swój koszt do stolicy po męża i herb dla swego domu.
Usłużna matrona zajęła w tym celu wykwintne pomieszkanie przy Nowym świecie, ale jakoś dotąd nie mogła jeszcze dotrzeć do asamblów u księżnéj i rautów u marszałkowéj. Musiała wraz z swoją pupilką odbywać egzamen na salonach wojewodziny, gdzie obok koron hrabiowskich, snuli się także i palestranci.
Adelaida była laleczka bez krwi i ciała. Miała małe, głębokie oczki i patrzała niemi na świat boży zawsze z jednym i tym samym uśmiechem. Opiekunka jéj dodawała życia różnemi środkami lekarskiemi, ale to wszystko na nic się nie zdało. Adelaida nie była ani żywszą, ani rozmowniejszą, ani dowcipniejszą. Miała tylko jedną cnotę, to jest bezwarunkową uległość dla wysokiego rozumu swojéj opiekunki, która była dla niéj alfą i omegą. Chodziła jak ją ubrano, nosiła ręce w małdrzyk złożone jak kazano, uśmiechała się, gdy tego opiekunka żądała, i była zdolną z tym jednym uśmiechem przesiedzieć cały wieczór!
Był to wprost przeciwny okaz nowego świata od Aliny. Ta miała rzutność i energię nowych ludzi, tamta bierność i lękliwość tych, co ze swojéj sfery z niedostatecznemi siłami wychodzą i jak automaty w obcym żywiole się poruszają. Całem ich szczęściem jest, że nie są tu same, tylko bywają przez inne poruszane.
Opiekunka Adelaidy wybrała w duchu Podkomorzyca, z którym nowemu rodowi miał przybyć herb i lustr stary. Czyniła w tym względzie różne kroki, ale to wszystko jakoś marniało na szalonych zamysłach Podkomorzyca, który raz marzył o pannie marszałkowéj, a drugie raz zagalopował się nawet do księżniczki.
To było powodem, że różnych sygnałów dawanych ze strony opiekunki Adelaidy nie widział i nie słyszał. Ale szanowna matrona, która miała wielkie doświadczenia życia, tak sobie w głowę wbiła, że swego dokaże, iż postanowiła z prawdziwie kobiecą wytrwałością starać się o Podkomorzyca dla panny Adelaidy.
Dotąd jednak brakło jéj sposobności plany swoje rozwinąć, miała je jednak gotowe z wszelkiemi szczegółami, podobnie do dowódzcy wojsk austryackich, który dawnemi czasy wychodząc na wojnę, brał z Wiednia gotowe plany całéj kompanii, bez żadnego względu na możliwe przyszłe obroty nieprzyjaciela.
Jak temu wodzowi tak i szanownéj matronie z planami w kieszeni, jakoś trudno było zwycięstwo. Nieprzyjaciel nie zbliżał się i nie widział nawet znaków obozowych, a to co widział, zdawał się nie rozumieć...
Ostatnia nadzieja, możliwego przyszłego zwycięstwa, została teraz przez te fatalną nowinę o milionie zniszczoną. Rozumie się, że po téj nowinie nie można już było o podkomorzycu myśleć...
Tyle czasu marnie się straciło, ojciec Adalaidy, człowiek skąpy, żądał skutku wyłożonych pieniędzy, groził wreszcie odebraniem kredytywy i zwinięciem poselstwa — a tu wszystko się nagle urwało!
Potrzeba więc było natychmiast nową nić nawiązać, aby wiadomość o tem mogła przyjść nad Boh, przynajmniéj równocześnie z wiadomością o zaślubieniu miliona przez podkomorzyca!
W téj chwili właśnie wędrowały Achila oczy po apatycznéj twarzy blondynki — z jakiego powodu, trudno odgadnąć. Dojrzała to opiekunka, trąciła Adelaidę, aby się nieco ożywiła i rzekła do Achila.
— Pan podkomorzyc dzisiaj nader szczęśliwy i rozpromieniony!... C’est drôl, jakto milion rozpromienia! Zdaje mi się, że szambelanowa od kilku miesięcy w stolicy mieszka, a dla czegóż szanowny kuzyn, pierwéj téj kaczki, czy tam koguta nie niósł za nią, tylko dopiero wtedy, gdy się fundamentalnie o milionie dowiedział! Adelaido, mówiła daléj trącając pupilkę, dziękuj Bogu, żeś nie słuchała propozycyi marszałkowéj...
Adelaida poruszyła się, aby żywiéj wyglądać. Achil spojrzał na nią, a potém zapytał.
— Nieprzyzwoicie być tak ciekawym... czy te propozycye tyczyły się podkomorzyca?
— Tak... i nie, odpowiedziała dyplomatycznie opiekunka savez-vous w takich razach trzeba być dyskretną. Co do Adelaidy, to widzisz pan rzecz się tak ma, że ona jako jedynaczka, może liczyć na znaczny majątek... dla tego niema się tak bardzo czego spieszyć, bo zawsze jest i będzie poszukiwaną. Ja tylko wypełniając ostatnią wolę nieboszczki matki jéj, któréj byłam przyjaciółką na pokojach księcia-generała... zawsze jéj powiadam: demandez vôtre coeur, bo to najlepszy doradzca w takim przypadku... A zresztą czterykroć sto tysięcy, to ma także swój urok, chociaż nie jest jeszcze pełnym milionem!... Adelaide que dites-vous?
Adelaida uśmiechnęła się znowu i poruszyła na krześle, ale nic nie odpowiedziała.
— Czy pan znasz nadbohskie okolice? mówiła daléj gadatliwa opiekunka a warta żebyś pan kiedy tam przyjechał. Po drodze wstąpiłbyś pan do Peszaty, a ręczę za to, że byłbyś pan przyjęty... po staropolsku jak to dawniéj przyjmowano!
Achil z większym interesem spojrzał na bladą blondynkę. Teraz wydała mu się dosyć miła... miała w twarzy coś podobieństwa do albiońskiej piękności... Zamyślił się i powoli spuścił oczy w ziemię.
— Być może, odpowiedział po chwili, że w tamte strony kiedy zawitam, bo w tamtych okolicach mam nawet krewnych, których odwiedzić muszę... Czy dla pani nie jest nudną ta płaszczyzna nadbohska?
Pytanie to zwrócił Achil do Adelaidy. Adelaida i tym razem uśmiechnęła się tylko i nic nie odpowiedziała.
— O te płaszczyzny nie są tak nudne, jak sobie panowie w mieście wyobrażacie, odpowiedziała za nią opiekunka, stepy mają swoją poezyą... nie prawda Adelaido? Ten monotonny szum wiatru, który ciągnie jak fala po błoniu, to mgła biała, która powoli odrywa się od łąk, ogrodów i buzanów... prawda Adelaido?
Adelaida ruszyła się znów na krześle i uśmiechnęła się. Achil myślał w téj chwili o czarnéj ziemi nadbohskiéj myślał, o czterech krociach — prawdopodobnie gotówki... spojrzał po raz trzeci na Adelaidę, a teraz wydała mu się nawet piękną! każda Angielka pozazdrościłaby jéj téj białości i tych na pozór apatycznych rysów twarzy...
— Móże pan przyjdziesz jutro do nas na wieczorek en famille, rzekła opiekunka.
Achil przyrzekł i skłonił się, bo obaczył kogoś, z kim chciał słowo pomówić. Był to właśnie jakiś szlachcic ze stron nadbużnych. W drodze do tego szlachcica, złapał go podczaszyc za połę i zapytał:
— Cóż ty z tą martwą maseczką tak wiele rozmawiałeś?
— Panna Adelaida zyskuje bardzo wiele przy bliższem poznaniu! odpowiedział Achil.


XXIII.

Nie będziemy daléj opisywać skutków, jakie sprawiła w owém zgromadzeniu wieść o dwóch związkach, marchwi i milionie na poddaszu. Była to bomba, która niespodzianie wpadła, pękła i w pierwszym popłochu zupełnie inaczéj ugrupowała. Każdy chciał z tego rozbicia coś uratować, aby przynajmniéj z niczem nie zostać.
Nawet Kubaś z wstydliwą łysiną i Lesio z kilkoma rzadkiemi włosami należeli dzisiaj do szczęśliwych odłamków rozbitego okrętu, których czepili się nieszczęśliwe rozbitki, aby przynajmniéj jako tako do portu dopływać.
Kubaś pocił się ze swego szczęścia, rozmawiając z jakąś otyłą, trzydziestoletnią panienką, która patrząc złośliwie na podkomorzyca, wszystko mu przyobiecała, a flegmatyczny Lesio nie mógł tak prędko myśli swoich pozbierać, aby jako tako odpowiadać na wyzywające słowa i spojrzenia panny Agapity, któréj twarz rozlana paliła się jakimś gniewem szlachetnym!...
Był tylko jeden z naszych znajomych, który stał na uboczu i chciwem okiem na wszystko patrzał. Do nikogo się nie zbliżał, do nikogo nic nie mówił. Był to w téj chwili najzimniejszy spoktator z całego zgromadzenia...
Zaraz przy pierwszych słowach o milionie, cofnął się podczaszyc we framugę okna, aby być świadkiem wrażenia, jakie miało sprawić opowiadanie podkomorzyca. Przeczuwał, że ono sprawi pewno zamieszanie.
Najciekawszą dla niego figurą był w téj chwili sam opowiadający. Z jego zachowania się potrzeba było poznać, czy jest już bliskim tego miliona, czy téż dopiero zmierza do niego. Było to nie lada psychologiczne zadanie, ale podczaszyc miał oko wprawne i wiele doświadczeń w życiu, aby nic poznał, czy kto jest kandydatem, czy aplikantem, czy wszedł już na etat.
Zbieg okoliczności dopomógł mu wiele. Przy ostatnich słowach podkomorzyca, widział zbliżającą się do niego spiesznie pewną damę, którą znał doskonale, widział jak go konwulsyjnie za rękę chwyciła, pod ramię wzięła i do osobnéj, na uboczu stojącéj kanapki zaprowadziła. Rzecz ta była dla niego teraz nadzwyczajnéj wagi.
Podczaszyc ulokował się jak mógł najwygodniéj, aby całą swoją uwagę téj zagadkowéj parze poświęcić. Sposób zejścia się i osiedlenia téj pary na odosobnionéj kanapie, dawał bardzo wiele do myślenia. Z wszystkiego sądząc, nie miała to być obojętna pogadanka, była to jakaś ważna, nader ważna sprawa. A sprawa ta mogła się również ważną stać dla podkomorzyca...
Zrazu przez niejakiś czas milczała para na kanapce. Zdawało się, że oboje zbierali myśli swoje i szukali słów, któremiby zacząć mogli mówić do siebie. Przynajmniéj tak wyglądała dama na kanapie. Podkomorzyc prawdopodobnie myślał o zakresie swojéj nowiny w salonie, i zdawało się, że był z tego zakresu zadowolony. Milion bowiem sprawił taki efekt, że mu kaczkę, marchew i cebulę zupełnie przebaczono. Czasami tylko mięszały mu to zadowolenie słowa szambełanowéj bez ogródki wypowiedzone, że jest biednym, i że świat podziwiać jeszcze może cały kubrak na jego grzbiecie... Podczaszyc nie spuscił z niego oka...
Dama nim mówić zaczęła, położyła najprzód drobną rączkę swoją na ręce Podkomorzyca. Po tym wstępie zaczęły się słowa. Dama wymówiła te słowa z wrodzoną sobie żywością. Podkomorzyc słuchał trochę znudzony i zdawało się, że miał wielką ochotę porzucić kanapkę i przenieść się w najodleglejszy kąt salonu, gdzieby z nikiem nie potrzebował mówić, nikogo nie słuchać...
Po niejakim czasie zaczęła się twarz jego ożywiać. Ożywienie to jednak nie było wewnętrznem zadowoleniem, bo objawiało się tylko ironicznym i szyderskim wyrazem twarzy. Żywość damy wzmagała się co raz więcéj, jéj gęsta stawały się co raz szybsze...
Tak upłynęło pół godziny. Gestykulacya damy zaczęła wolnieć, jéj słowa padały co raz skąpiéj, a cała jéj postać przechodziła w jakiś dziwny, omdlewający spokój, w jakąś rzewną apatyę... Jéj ruchliwe kształty układały się powoli w cichy, kamienny posąg... W końcu tyle tylko było widać na niéj ruchu, ile potrzeba było do uzupełnienia malowniczéj pozy...
Wkrótce siedziała na czerwonéj kanapce jak piękna, marmurowa statua z prześliczną draperyą...
W miarę éój kamienienia, począł się spokojny posąg podkomorzyca co raz więéój ożywiać. Wyraz ironiczny na jego twarzy, zacierał się powoli, oczy błyskały co raz silniéój światłem — dama coraz więcéj przechodziła w kamień!
W tych ciekawych studyach przeszkodził podczaszycowi jakiś znajomy. Podczaszyc zgrzytnął zębami i uśmiechnął się słodko do znajomego. Obawiając się jakiéj najobojętniejszéj w świecie rozmowy, zwrócił zaraz ją na przedmiot, który go zajmował.
— Patrz pan, co za przecudna sielanka na czerwonéj kanapie! rzeki do znajomego, wskazując oczami na podkomorzyca.
— Patrzałem już na tę sielankę, odparł znajomy, i dla tego przychodzę do pana, bo widziałem że i pan obserwujesz...
— Ciekawy jestem, coś pan w téj sielance obaczył?... Czy Dorydę czy Alcimadurę?
Parbleu! Któżby śmiał pułkownikową porównać z Alcimadurą? Nie była nią jak miała lat szesnaście, nie będzie nią przecież gdy czterdziesty krzyżyk wlazł na plecy... Ale jak się ta kobieta dobrze trzyma! Wcale jeszcze nie źle wygląda!
— Wieczorem... przyznaję, ale w dzień widać, że nielitościwy ząb czasu wiele tam pokąsał, czego nawet bielidło nie zakryje...
— Tylko widać zawiodło ją dzisiaj przeczucie! Złe miejsce sobie obrała... lepiej było trzymać się starego generała...
— Dla czegóż mówisz pan, że złe miejsce wybrała? Czy miejsce obok podkomorzyca nazywasz pan złem?
— O tyle złe, że nie odniesie tam żadnego skutku. Tam nie ma dla niéj zdobyczy!
— Czy sądzisz pan... że ten milion stoi na przeszkodzie? Cette baguatelle d’un million?...
— Miliona nie znam i nic jeszcze o nim nie wiem, ale to wiem, że podkomorzyc pułkownikowéj nie cierpi! Mówię panu, że on wolałby w téj chwili łoże Madejowe, niżeli tę aksamitną, czerwoną kanapkę...
Jakiś cień przebiegł po twarzy podczaszyca. Spojrzał na kanapkę, pomyślał chwilę i odparł.
— Pułkownikowa nie jest wcale szpetna kobieta. Podobać się zawsze może. A zresztą zdaje mi się, że między nimi...
— Między nimi przed kilkoma — laty było tam jakieś zbliżenie... ale to wszystko urwało się nawet z pewnym skandalem!
On revient toujours à ses premiers amours! zauważył z uśmiechem podczaszyc.
— Ba, odparł towarzysz, gdyby to była pierwsza miłość!... Ale gdzie codzień innych miało się rywali...
— Kobieta sprytna wszystkiego dokaże! szepnął podczaszyc, bo w téj chwili zaproszono gości na wieczerzę.
Pułkownikowa podniosła się — Podkomorzyc podał jéj rękę. Podczaszyc w niejakiem oddaleniu postępował za nimi.
Zrazu nie pewnem było, gdzie pułkownikowa usiądzie. Zdawało się, że miała ochotę rozłączyć się ze swoim towarzyszem. Zawinęła się pomiędzy kobiety, przymówiła kilka słów do staréj starościny, zaczepiła pannę Alinę, przy któréj stał Hektor. O dawnego swego towarzysza z kanapki czerwonéj wcale się nie troszczyła. Ani razu nie obejrzała się za nim. Twarz miała spokojną a nawet wesołą. Z jakąś młodą mężatką zamieniła kilka spojrzeń nader wymownych i słodko się uśmiechnęła.
Podkomorzyc jak cień posuwał się za nią z tyłu. Przy każdem próżnem krześle stawał, jakby chciał przy niéj usiąść. Pułkownikowa mijała jedno krzesło po drugiem, jakby naumyślnie chciała zgubić swego towarzysza. Ten jednak nie był dzisiaj do zgubienia. Przesuwał się zręcznie pomiędzy szerokiemi spódnicami, omijał w drodze stojące krzesła i zawsze był blisko pułkownikowéj. Nawet kilka pań, które do niego przemówiły, nie mogły go przytrzymać. Odpowiedział krótko, uśmiechnął się i poszedł daléj. Nawet z panną Aliną, która widocznie coś mu powiedzieć chciała, sprawił się tak krótko, że to najbliższyeh sąsiadów zadziwiło. Alina strzeliła za nim rozgniewanem okiem, co jednak Hektora bynajmniéj nie gniewało.
Wszystko to uważał dobrze podczaszyc. Na twarzy jego było widać zadowolenie.
Wreszcie stanęła pułkownikowa przy jednem próżnem krześle. Bokiem spojrzała na lewo i usiadła. Przy niéj usiadł podkomorzyc. Pułkownikowa przyjęła to obojętnie, przemówiła kilka słów do niego i zwróciła się na prawo.
Podczaszyc usiadł na przeciwko, gdzie go zasłaniały kandelabry. Z tego zakrytego stanowiska patrzał z uwagą na siedzącą naprzeciwko parę. Zdaje się, że widok téj pary mocno go zajmował, bo nic nie pił i nic nie jadł.
Podczas wieczerzy kilka razy usiłował podkomorzyc zawiązać dłuższą rozmowę z swoją sąsiadką, ale nigdy się mu to nie udało. Albo sąsiad z prawéj strony przeszkodził temu, którego pułkownikowa ciągle do rozmowy wyzywała, albo sama znalazła sposobność odwrócenia swojéj uwagi na co innego.
Podkomorzyc widocznie był teraz zmartwiony. Także nic nie jadł i nic nie pił. Zamyślał się często, a gdy go kto zapytał o co, to podobny był do tego, co się dopiero ze snu budzi. Odpowiedzi dawał krótkie z widoczną niechęcią.
To trwało przez całą wieczerzę. Po wieczerzy wzięła pułkownikowa starościnę pod rękę i już się więcéj nie rozdzieliły. Podkomorzyc robił co mógł, aby znowu pułkownikowę na czerwoną kanapkę zaprosić, ale to mu się już nieudało. Na cały wieczór była dla niego pułkownikowa stracona. Podkomorzyc widocznie zły chodził sam jeden po salonie.
Wreszcie zaczęli się goście rozjeżdżać. Pułkownikowa weszła do przedpokoju. Za nią pospieszył podkomorzyc. Podał jéj białe futro, odprowadził aż do karety, przy karecie jeszcze coś mówił... i z czołem zmarszczonem wrócił do salonu. Podczaszyc ustawicznie patrzał na niego, i uśmiechał się z zadowoleniem.
Po krótkiéj chwili cichaczem wymknął się Podkomorzyc z salonu, zarzucił płaszcz na siebie i wyszedł.
Podczaszyc nie poszedł zaraz za nim. Dopiero za pół godziny opuścił towarzystwo.
Przeszedł Krakowskie Przedmieście i koło kolumny Zygmunta skierował kroki na ulicę Miodową. Przy trzeciéj kamienicy zatrzymał się i spojrzał z uwagą na okna pierwszego piętra.
Trzy okna były oświecone dosyć jasno, dwa inne migały słabem, różowem światłem.
Podczaszyc zatarł ręce i zanucił sobie półgłosem aryjkę.


XXIV.

Pułkownikowa, pod któréj oknami stał właśnie podczaszyc, należała do rzędu kobiet tylekroć opisywanych, a nigdy jeszcze dostatecznie nie zgłębionych. Bywały chwile, gdzieby każdy przysiągł, że to anioł wcielony, ale ten anioł w okamgnieniu zmieniał się w jakąś brzydką poczwarę, z któréj przechodził stopniowo w istnego szatana.
Historya téj kobiety była dosyć długa i pełna rzeczy pięknych, pomieszanych z zwykłemi skandalami.
Dwa razy była zamężną. Raz za jakimś obywatelem wiejskim, drugi raz niby za pułkownikiem, którego złośliwe języki za myt poczytywały. To jednak było pewnem, że żadnemu z nich zaprzysiężonych obowiązków nie dotrzymywała. A byli nawet i tacy, którzy utrzymywali, że bogata wdówka dla tego tylko zamąż chce się wydać, aby mieć sposobność spożywania zakazanych owoców, których bez sakramentu nie ma!
Mówiono, że ten szczególniejszy apetyt do zakazanych owoców wpędziły w grób pierwszego męża, który w żaden sposób nie mógł zgodzić się na jéj teoryę serca, która szczęściu małżeńskiemu nic szkodzić nie powinna.
Pozbywszy się niezdarnego hreczkosieja, który nie stał na wysokości jéj wyobrażeń, wybrała sobie człowieka, który sam nabroiwszy wiele, był na stare lata dla innych wielce pobłażliwym. Ta pobłażliwość jednak była dla niéj istną karą, bo odbierała najdrastyczniejszym sytuacjom życia, cały ich urok.
Stary pułkownik bowiem, gdy widział, że jego obecność komuś trzeciemu zawadzać może, spokojnie zapalał fajkę i wychodził na świeże powietrze, lub na arcaby do generała. Wróciwszy o nic nie pytał, i nikomu nic nie wyrzucał.
Ten spokój męża, brak wszelkiéj podejrzliwości i ta nadzwyczaj subtelna wyrozumiałość zabijały żonę. Ona chciała dręczyć się trwogą i obawą, chciała drzeć o każdą wykradzioną chwilkę, wzbronionego szczęścia — chciała okazać innym wielkość swojéj ofiary i gwałtowność porywającego ją uczucia... a na to wszystko nie było żadnéj miary.
Mąż się za nic nic gniewał, o niczem nie chciał wiedzieć, na nic nie chciał patrzyć. Owoc zakazany tracił swój najlepszy przymiot, przez który jedynie powabnym się staje, A tu nikt go nie zakazywał, wolno było zrywać go całemi garściami i jeść co się tylko podoba. Sytuacya drastyczna straciła swoją drastyczność.
W bitwie pod Lipskiem poległ pułkownik, a gdy go po śmierci obaczyła (a była wtedy w towarzystwie porucznika) widziała go tak spokojnym i pobłażliwym, jakim był za życia! Nawet się na nią nie skrzywił!
Uwolniona z ślubów sakramentalnych, przyjechała wdowa do stolicy w widocznym zamiarze, wydania się po raz trzeci. Nawet tego bynajmniéj nic ukrywała i przy każdéj sposobności otwarcie chęć swoją wyjawiała. Różni jednak epuzerowie omijali ją zdaleka, bo na ucho opowiadano sobie jeszcze z czasów apatycznego męża niebezpieczne rzeczy.
Mówiono, kiedy spokój i pobłażliwość nieboszczyka do najwyższego stopnia przyszła, żądna wrażeń i silnych wzruszeń pułkownikowa stworzyła sobie stucznie poza granicami domowemi zbyt drastyczne sytuacye.
I tak, nie mogąc męża do zasłużonéj zazdrości pobudzić, wzbudziła ją między dwoma adoratorami. Prowadziła naumyślnie rzeczy w ten sposób, że jeden drugiego wyzwał i trupem położył. Wtedy miała wyborny powód do płaczu i spazmów, ubrała się w kolor czarny, chodziła co drugi dzień na grób poległego i ubierała go w najpiękniejsze wianki. W téj epoce żalu, kazała nawet portret swój wymalować, na którym figurowała jak Niobe z rozpuszczonemi włosami.
Miały to być najpiękniejsze chwile jéj życia. Od świata oddzielał ją, grób, z poza tego grobu, w którym mieściło się wszystko, co miała najdroższego w życiu (i wierzyła w to) patrzała smutno przez łzy na świat ponętny i ruszała melancholijnie głową, że za jego ponętami nie pójdzie, bo grób ją przedziela...
Znalazł się nowy bohater, który tego grobu się nie uląkł, śmiałą nogą na piersiach nieboszczyka stanął i o serce prosił... Pułkownikowa wskazała na grób, mówiła jak wielką jest ofiara, którąby światu przynieść miała... i wzbiła się wreszcie do wysokości téj ofiary — i upadła w ramiona nowego adoratora!...
Jakże mocno po takiéj ofierze biło jej serce... jakże trwożliwie oglądała się poza siebie, czy nie obaczy cienia zabitego nieboszczyka, któremu wierność do końca życia poprzysięgła... jakże, drogą była każda z takich chwil, zdobytych łzami, rozpaczą, trwogą i wyrzutami sumienia?...
Dzisiaj miała pułkownikowa lat czterdzieści, ale się do nich nie przyznawała. Była wzrostu niskiego i nadzwyczaj żywego temperamentu. Miała oczy piwne które ustawicznie w około biegały. W toalecie używała wiele sztuki i znała doskonale wszystkie jéj tajemnice. Twarz jéj była zawsze mocno wybielona.
Po obu mężach odziedziczyła znaczne fortuny i uważano ją za bogatą. Dotąd jednak nie mogła znaleść trzeciego człowieka, któregoby ręką swoją mogła uszczęśliwić. — Zdaje się, że marzyła o podkomorzycu...


XXV.

Gdy pułkownikowa od wojewodziny do domu przyjechała, wszedł zaraz do jéj buduaru służący i zapowiedział pana podkomorzyca. Uśmiechnęła się, kazała w salonie kandelabry zaświecić i podkomorzyca zaprosić.
Podkomorzyc miał twarz ponurą i wejrzenie niespokojne. Skłonił się spokojnie i sztywnie.
— Byłam pewną, że pan przyjdzie do mnie, rzekła do niego z uśmiechem, wyciągając drobną rączkę.
— Przyznam się pani, odparł podkomorzyc, że na kilka minut przed tą chwilą byłem pewny, że nie przyjdę!
— Cóż tak zachwiało postanowienie pana? zapytała i okazała rząd najpiękniejszych ząbków, czy jakie wspomnienie?...
— Przeciwnie, każde wspomnienie sprawiłoby odmienny skutek, szorstko odparł podkomorzyc.
Pułkownikowa na to nic nie odpowiedziała, tylko utopiła w oczach podkomorzyca długie powłóczyste wejrzenie...
Podkomorzyc stał jak posąg. Spojrzenie głębokie nie sprawiło najmniejszego skutku.
Pułkownikowa w okamgnieniu z kobiety salonowéj, pewnéj siebie przemieniła się w łagodnego, lękliwego baranka. Skubiąc koniec szalu z nieśmiałością jak dziewczynka dziesięcioletnia, ozwała się ze spuszczonemi oczyma:
— Jeźli tak... to może pożegnamy się... Dobranoc panu...
Ostatnie słowa były wymówione po mistrzowsku. Nie żegnały one, ale gwałtem przyciągały...
Ale i na to nieczuły był podkomorzyc. Odgarnął włosy z czoła i odparł:
— Pani wiesz dobrze, że jakkolwiek trudno mi było przyjść do pani, to odejść jest mi jeszcze trudniéj... Pani powinnaś była narodzić się hijeną, a nie kobietą!... Czyż to godziło się powiedzieć mi takie rzeczy bez bliższego wyjaśnienia?
Z lękliwego baranka przeszła pułkownikowa w miłą koteczkę. Przydłużyła swoje piwne oczki słodkim uśmiechem, położyła swoją rączkę na ramieniu podkomorzyca i rzekła bez najmniejszego gniewu:
— Ponieważ pan nie lękałeś się wnijść do jaskini hijeny — a chociaż tylko prosta ciekawość tu cię przywiodła... toś zawsze pan zasłużył, abyś zamiast hijeny obaczył — anioła! Siadaj pan!
Rzekłszy to frunęła jak ptak od niego i znikła w drugim pokoju, oświeconym bladém, różowém światłem.
Podkomorzye odłożył kapelusz i usiadł na fotelu. Był on dzisiaj w wyjątkowem usposobieniu.
Najprzód całe zajście z szambelanową stało mu jeszcze żywo przed oczyma. Widział ją biedną, strasznie biedną. Kto sobie sam na straganie wiktuały kupuje, ten musi być mocno biednym... Ubóstwo jéj nie da się długo ukryć. Jeżeli przed tem coś z sobą nie zrobi, to już nadzieja dla niego stracona!... Do tego powiedziała mu szambelanowa takie słowa, jakich jeszcze sam przed sobą pocichu nie wymówił. Powiedziała mu, że jest biedny, i że dobrze jeszcze, iż ma cały kubrak na grzbiecie. Powiedziała mu daléj, że umrzeć może pod cudzym płotem...
Wszystko to były tylko proste figury mówienia, ale zawsze sens ich był straszny. Rzecz nazwana po nazwisku, sprawia zawsze silne wrażenie. Nigdy jeszcze ubóstwo jego nie było mu tak dotkliwem, tak zastraszającym! Odbierało mu nawet odwagę tam, gdzie przed kilkoma dniami uśmiechało mu się tak łatwe zwycięstwo!...
Przypomniał sobie swoje marzenia o wojewodziance, o marszałkównéj... o jakie niedorzeczne mu się one dzisiaj wydały, gdy świat się dziwi, że on m a jeszcze cały kubrak na grzbiecie? Jakże to sięgnąć wyżéj marzeniem, gdy inni myślą, że podobni ludzie pod cudzym płotem umierają?... Czemże może zrównoważyć ubóstwo swoje? Nazwisko? Z tem nazwiskiem obnosi się już wiele lat, jakiż z tego skutek? Obiadek, kolacyjka i nic więcéj!.
Takie myśli bolesne zdenerwowały go. Z wysokości marzeń i projektów spadł nagle do zupełnego zwątpienia. Z jednéj ostateczności popadł w drugą. Nieszczęście swoje widział nieuleczone, żadnego na nie środka nie znał.
Prócz tego zaszło zdarzenie z tą nieszczęsną marchwią, jakby przez samego szatana wymyślone. Największy jego nieprzyjaciel nie byłby nic gorszego dla niego wymyślił. To ostatecznie groziło go zgubić...
Aby się jakoś wyratować, wymyślił wiadomość o milionie. Na razie był to nie zły środek. Odwrócił on wszyskich i odciągnął od marchwi. Milion przykrył marchew i futrzaną czapkę szambelanowéj, bo milion zwykł wiele, bardzo wiele przykrywać. Ale czy to na długo? Czy nie wyjdzie na wierzch całe jego kłamstwo w największéj ohydzie?...
Gdy podkomorzyc o skutkach tego kłamstwa pomyślał, robiło mu się zimno. Świat wielki nie tylko śmiesznością go okryje, ale nawet uważać będzie za straconego. Jakaż więc przyszłość jego najbliższa?...
Gdyby podkomorzyc wiedział o skrytych marzeniach Aliny lub Adelaidy, to jeszcze wszystko dałoby się jakoś naprawić, ale marzenia o wojewodziance i jéj podobnych, przeszkodziły mu widzieć sygnały z téj strony!
Podkomorzyc tylko jednę drogę miał przed sobą. Potrzeba było zniknąć na niejakiś czas ze stolicy, aby ludzie tymczasem o marchwi, a może i o szambelanowéj z milionem zapomnieli. W tym celu nawet rzucił już myśl na wieczorze o pojechaniu do Londynu w interesie tego miliona... ale na to trzeba także pieniędzy!
Kiedy podkomorzyc temi smutnemi myślami się karmił, wyszła do niego pułkownikowa.
Obiecała okazać mu się aniołem, i w istocie dotrzymała słowa!
Była ubrana w prześlicznym negliżyku. Biały z miękkiéj wełny szlafroczek związany grubym wełnianym sznurem, czynił ją podobną do westalki, strzegącéj wieczny ogień. Na głowie zatrzymała dawną fryzurę.
Tylko na drobnych nóżkach zamiast trzewiczków z czerwonemi korkami, błyszczały teraz złotem haftowane pantofelki.
— Ach te suknie nasze są nieznośne, rzekła do podkomorzyca, nie weźmiesz mi pan za złe, że się wygodniéj przebrałam?
— Pani jesteś panią w swoim domu, odparł krótko podkomorzyc.
— Nie zapominaj więc pan, żeś mi winien we wszyskiem posłuszeństwo!
Mówiąc to podeszła zgrabnie do niego, wzięła go za rękę i pociągnęła do kanapy, na któréj oboje usiedli.
— Czy pan jeszcze ciekawym jesteś, zapytała pieszczonym głosikiem, czy jeszcze myślisz o tém, czem pana zaciekawiłam u wojewodziny?... Nie, nie wierzę, aby ciekawość pana silniejszą była od obecności...
— Może to zmartwi panią, odparł chłodno podkomorzyc, jednak słowa, któreś pani wyrzekła do mnie u wojewodziny...
— Budzą w panu tyle ciekawości, przerwała żywo pułkownikowa, że gotów jesteś wyrządzić mi największe zmartwienie...
— Wszak to od pani zależy dokończyć, choć kilkoma słowy przerwaną rozmowę...
— Nie panie. Mnie zależy obecnie na tém, aby pana niczém a niczém nie martwić. W tym względzie jestem lepszą od pana...
— Więc sądzi pani, żeby mnie to zmartwiło, smutno odparł podkomorzyc, i to jest już niejako dokończeniem.
— Czy pan sądzisz, że mogłoby być inaczéj?... Zazdroszczę panu téj naiwnéj wiary w świat i ludzi. Ta wiara może być dobrą, gdy się ma lat kilkanaście, gdy wszystko w koło nas oddycha wonią kwiatów, gdy serce rusza się i marzy...
Tu cofnęła się pułkownikowa w kąt kanapy i białą rączką zakryła oczy. Jéj pierś podnosiła się i spadała jak fala.
Podkomorzyc spojrzał smutno przed siebie. Słowa szambelanowéj splątały się jakoś dziwnie z tém, co pułkownikowa w półsłówkach mówiła. Mógł to być jeden z gorzkich jego zawodów. Westchnął i posunął ręką po czole.
Pułkownikowa tymczasem odsłoniła twarz, na któréj malowało się rozrzewnienie. Z tém rozrzewnieniem wyglądała bardzo ponętnie. Nie była to idealna twarz naszéj dziewicy, ale była to twarz kobiety, która przeszła najwyższe rozkosze i boleść życia, i umie jedno i drugie dobrze ocenić i uczuć. Jéj piwne oczy gorzały żarem roznamiętnionéj duszy, która chciwie chwytała za każdy szał i bez różnicy czy on roździera i boli, czy otwiera rozkosz nieba... byle tylko sprzedać drogo każdą chwilę, każdą cząstkę tego, tak prędko ubiegającego życia... ostatnich wybłysków młodości!...
— Wierzaj mi pan, ozwała się, ściskając konwulsyjnie jego rękę, umiem ja pojąć i zrozumieć to, czego świat powszedni nie widzi, ani się domyśla! Dla niego potrzeba dopiero łez i spazmów, aby poznał boleść, potrzeba dopiero najętéj muzyki weselnéj, aby się dowiedział że ci ludzie się weselą!... Tragedye i dramata jakie przebywamy wewnątrz siebie, w licznem, obojętnym towarzystwie, a częstokroć nawet z uśmiechem na ustach, tego świat powszedni nigdy nie widzi!...
Słowa te dziwnie stosowały się do obecnego usposobienia podkomorzyca. Wygłoszone w formach ogólnych, rozkładały się w jego duszy na odpowiednie jego myślom szczególiki. Widział w nich prawdę, wielką prawdę. Pułkownikowa szczebiotała daléj:
— Wy lubicie zazwyczaj młode dziewczątka o naiwnem spojrzeniu, które dopiero zaczynają się uczyć abecadła życia. Nie rozumiem co w téj nauce jest ponętnego. Każda nauka nudzi, chociażby pedagogowie co innego twierdzili!... Wierzaj mi pan, ta nauka nie jest dla tego, który uczy, ale dla innych! Gdy kobieta całą pełnią życia żyć zaczyna, może mieć wprawdzie jakąś wdzięczność dla byłego nauczyciela swego, ale nie będzie miała dla niego tego porywu uczucia, jaki zazwyczaj ma się ku temu, który w téj pełni życia w drodze jéj stanie... Cóż ona wtedy temu winna, że jéj serce wybiega z granic przyzwolonych. Wierzaj mi pan to uczucie jest najprawdziwsze i najmocniejsze! Pierwszy bowiem przyszedł do niéj, a drugiego sama sobie znalazła!... To co przychodzi do nas przyjmujemy, bo tak zwyczaj każe, ale co sami sobie wyszukamy, znajdziemy...
Podkomorzyc spojrzał na mówiącą i spotkał się z jéj piwnemi, rozmarzonemi oczyma. Oczy te wyraźnie spoczywały na nim z namiętnością bez granic i zdawały się mu mówić, że jest owym wyszukanym, znalezionym...
Uśmiechnął się dosyć obojętnie. Widać że ani spojrzenia ani słowa nie sprawiły pożądanego skutku.
— Teorya życia, ozwał się po chwili, jaką pani wygłaszasz, jest zawsze trochę kłopotliwa!
— Wiem co pan chcesz tem powiedzieć, żywo przerwała pułkownikowa, sądzisz pan, że teorya ta pozwala na zmiany bez końca. Ale w tym względzie wyrządzasz pan niesłuszność téj teoryi. Zważ pan tylko, że kobiecie dano bierne stanowisko w towarzystwie. Jéj wzbroniona jest wszelka inicyatywa pod zagrożeniem klątwy! Więc siedzi cierpliwie z rękoma w małdrzyk złożonemi i czeka na tego, kto się do niéj zbliżyć raczy... A przyznasz pan, że są ludzie źli i przewrotni. Zbliżają się oni do kobiety z myślą naprzód powziętą. Mówią jednak jak aniołowie, udają świętych, dobrych, i poczciwych, okazują rany zadane, które tylko wzajemnością zgoić się mogą... i cóż dziwnego, że kobieta, która zazwyczaj więcéj ma serca niżeli głowy, uwierzy tym słowom?
Podkomorzyc patrzał na dywan turecki. Pułkownikowa mówiła prawdę, bo i on nie raz używał słów, z których śmiał się skrycie i zwyciężał. Liczył nawet w duchu ofiary i kto wie kto był z nich lepszym... on czy ona?
Ale te myśli były myślami oderwanemi. Nie odnosiły się one w téj chwili do jego przyszłości.
— Pani rzucasz nam rękawicę! rzekł dosyć spokojnie idąc oczyma za arabeskiem na dywanie.
— Nie panie, przerwała pułkownikowa, rękawicy panom nie rzucam, bo jesteście w prawie swojem. Jeżeli wam we wszystkiem dana jest inicyatywa, to nasza bierność powinna mieć gloryę bohaterskiego męczeństwa! Tem jesteśmy wyższe od was, i tem zawsze was zwyciężamy, chociaż wy tego nie widzicie nawet!
Podkomorzyc spojrzał ciekawie na pułkownikowę. Taką jéj jeszcze nie znał. Po za jéj płochością i lekkomyślnością odsłaniała się jakaś poważniejsza strona życia, jakiéj pierwéj nie widział. Zaczęło go to intrygować.
— Męczeństwo kobiet, ozwał się po chwili, mogłoby być dobrem wtedy, gdyby kobiety zmartwychwstawać umiały!
Rozśmiała się szydersko pułkownikowa, położyła jedną rękę na stoliku a drugą wzniosła do góry i rzekła:
— To jest wasz przesąd tylko i nic więcéj: Wierzaj mi pan, kobieta po swoim upadku, spowodowanym przez zbieg różnych okoliczności, może się podnieść tak wysoko, jak żadna bohaterka wyniosłą postacią swoją nie sięga! Ręczę panu, gdyby aniołowie w niebie rekrutowali się z kobiet na ziemi, to takie kobiety pomnażałyby najprędzéj ich zastępy!
I w téj chwili rzeczywiście była pułkownikowa mimo bielidła i różu więcéj podobna do anioła, niżeli ziemskiéj istoty, która przed godziną była na wieczorku u pani wojewodziny. Jéj oczy iskrzyły się jak dwa wielkie ogniska, twarz nabrała tak pięknego wyrazu, że bielidło i róż wyglądał na niéj niepotrzebną plamą, a jéj łabędzia szyja, po któréj drgały sine prążki, jaśniała tak świetlaną aureolą, jakby gdzieś za nią było zachodzące słońce. Te wdzięki anielskie podnosiła jeszcze biała szata o wielkich fałdach, przyczem także i złotem haftowany pantofelek miał kształt sandałów, używanych zazwyczaj przez mieszkańców nieba. Niczego więc nie brakowało, jak tych kilku złotych piórek u ramion, które mają stanowić cechę anioła!
Twarz podkomorzyca ożywiła się na tę metamorfozę pułkownikowéj. Był to zawsze obraz ładny i ponętny. W konwencyonalnym salonie, z rogówką i trzewiczkami na korkach trudno o taki piękny widok.
Podkomorzyc długi czas patrzał na pułkownikowę. Zdawało się, że chciał się przekonać, czy słowa jéj o zmartwychwstających kobietach, są prawdziwe... I w saméj rzeczy pułkownikowa była w téj chwili ideałem kobiety!
Złożyła ręce jakby do modlitwy, podniosła duże, łzami błyszczące oczy do nieba i zawołała:
— Bóg, który patrzy na walkę biednéj kobiety, walkę o ten ideał, którego przeczucie wlał w jéj serce. Bóg inaczéj będzie ją sądzić, niżeli sądzi świat powszedni! On wie sam jeden, z jaką ofiarą przychodzi jéj szukać tego ideału na ziemi, ile razy potrzeba nie raz szukać w błocie jak konchy z perłą, a jeżeli ludzie na jéj rękach błoto obaczą, wydają zaraz wyrok nielitościwy!... Oni myślą, że kobieta tylko dla błota tam poszła... Ileż to zaparcia się potrzeba w takim razie, jakiéj potęgi pragnienia tego ideału, aby odwagi nie stracić! A jeśli złudzona fałszywym blaskiem kobieta, zamiast perły na dnie mętnéj wody pochwyci jaki płaz podły, który się jéj ręki uczepi, czyż wtedy odrzucając go i sięgając powtórnie, ma być skazaną na wieczne milczenie dla tego, że się dała fałszywym blaskiem złudzić. Czyż przeto utraciła prawo już do szukania i pragnienia ideału którego jeszcze nie znalazła?...
Podkomorzyc słuchał pułkownikowę z pewnem zadowoleniem. Była to mowa kobiety, która wychodzi po za konwencyonalne granice salonu. Jakiekolwiek ono było, ale było życie, była namiętność. Ozwał się z uśmiechem.
— Ze słów pani mogę wnosić, że w tych pięknych obrazach o życiu i walce kobiety, mam niejaką rolę. Nie wiem tylko, czy sięgając do mętnéj wody wyjęłaś pani perłę, czy jaki płaz pospolity...
Pułkownikowa wstała, stanęła przed podkomorzycem z założonemi rękoma i rzekła:
— Ponieważ pan sam rzecz wypowiedziałeś, to muszę ją tylko uzupełnić. Prawda, że byłeś pan celem długich moich marzeń... prawda, że widziałam w panu ten ideał, za który kobieta życie poświęcić może... prawda, że marzenia moje kosztowały mi wiele łez i nocy bezsennych... ale pan nielitościwie zdzierasz mi moją ułudę, odbierasz mi na zawsze wiarę w świat i ludzi... a wtedy z boleścią serca wołam: to nie perła!
Rzekłszy to błysnęła łzami, wykręciła się jak błyskawica i głośno szlochając, wpadła do drugiego pokoju.
Podkomorzyca zaniepokoiła ta scena, obawiał się o pułkownikowę. Wszedł za nią do pokoju.
Pokój ten był urządzony z luksusem wschodnim. Perski kobierzec zakrywał całą podłogę. Pod ścianą stała duża otomana z miękkiéj, jedwabnéj materyi. U pułapu wisiała różowa lampka, misternéj roboty, z któréj na cały pokój płynęło słabe, czerwonawe światełko, jakby brzask różowéj jutrzenki...
Na otomanę z miękkiego jedwabiu rzuciła się nieszczęśliwa kobieta i ukryła twarz w puchowe poduszki... Jéj biała szata rozpostarła się szeroko po otomanie i odsłoniła nader malowniczo jedną nóżkę, która dziwnie różowym blaskiem świeciła przez przezroczystą, ażurową tkaninę...
Podkomorzyc zaczął coś mówić... błagać... pułkownikowa nie słyszała... miękkie poduszki zasłoniły jéj uszy... pochylił się nad nią, podwoił swoje prośby, aby go słuchała... wreszcie ukląkł, aby jéj do samego ucha powiedzieć...
I zdawało mu się, że w téj chwili zapomniał o swojem nieznośnem ubóstwie, tak rażąco przez szambelanowę wypowiedzianem... zapomniał o wszystkich swoich zawodach w życiu... i chciał aby ich już żadnych nie było!...
W téj chwili właśnie, przechodził ulicę Miodową okryty czarnym płaszczem mężczyzna, a widząc światło w salonie i w pokoju przybocznym, wyjął z kieszeni zegarek i przycisnął sprężynę.
Zegarek wybił godzinę drugą. Mężczyzna zatarł ręce i z pewnem zadowoleniem poszedł daléj.


XXVI.

Nazajutrz wstał podczaszyc dosyć wcześnie, chód bardzo późno wczoraj z wieczora powrócił. Ubrał się szybko, wypił śniadanie i zaczął zamyślony chodzić po pokoju. Chodził godzinę, dwie... wreszcie spojrzał na zegarek. Otworzył biurko, wyjął kilka rulonów dukatów i włożył do sakiewki. Potém rzucił płaszcz na siebie i wyszedł.
Było już koło godziny jedynastéj. Po drodze spotykał różnych znajomych, którzy z ciekawością wypytywali go, czy to prawda że stara szambelanowa na poddaszu ma milion gotówką, i czy podkomorzyc już się zaręczył ze swoją kuzynką...
Zapytania te nie miłe sprawiały wrażenie na podczaszycu. Jednym przytakiwał krótko, drugim wprost przeczył, trzecim mówił, że o niczém nie wie. Znajomi widzieli go jakoś zniecierpliwionym, w kwaśnym humorze i nie pytali więcéj.
Podczaszyc przeszedł spory kawał Krakowskiego Przedmieścia, wreszcie wszedł do mieszkania podkomorzyca.
Podkomorzyc pił właśnie śniadanie. Na twarzy jego widać było zamyślenie.
— Jakże spałeś po wczorajszym wieczorze u wojewodziny, zapytał podczaszyc i usiadł przy nim.
Podkomorzyc machnął ręką i pił daléj czekoladę. Podczaszyc milczał czas niejaki.
— Chciałem wczoraj mówić z tobą, rzekł po chwili, ale tak jakoś byłeś zawsze przez kogoś zaangażowany...
— Przyznasz przecież, ozwał się z uśmiechem Podkomorzyc, że milion sprawia efekt! Cóż tam mówiono o tym milionie? Ty więcéj udzielałeś się gościom, bo do mnie miała pułkownikowa pewien interes.
— Milion sprawił to, co każdy milion sprawić powinien. Zapomniano przy nim o Napoleonie na św. Helenie!
Podkomorzyc rozśmiał się z ironią. Patrzał przed siebie z roziskrzonem okiem.
— A cóż tam mówili o mojéj marchwi czy cebuli? zapytał po chwili z pewną goryczą.
— Wszyscy uważali to za bardzo naturalne. Były zdania, że w takim razie możnaby nie tylko marchew i ebulę...
— A gdyby szambelanowa była ubogą, i gdyby ten co za nią niósł cebulę był także ubogim, a salonowy ubiór miał na sobie... to by w niebogłosy krzyczeli wszyscy i po nim salony wykadzać kazali!.. Ale że szambelanowa ma milion i że niejako pewien odblask tego miliona spadł i na tego, co niósł marchew i cebulę... to nie jest to nie tylko nic dziwnego, ale nawet charakteryzuje trochę z angielska jako wybryk arystokratyczny, pewną wyższość po nad gmin uliczny, który pojąć nie może, jak można w paryzkich rękawiczkach nieść marchew i cebulę?...
Podkomorzyc był dziwnie rozdrażniony. Każde jego słowo wymówione było akcentem gorżkiego sarkazmu. Przebijał się w tym sarkazmie żal do tego świata, który jego marzeń nie uwzględnił i jako drogocenny klejnot porzucił go, nie chcąc się nawet schylać po niego!... Zdawało się, że w téj chwili chciał zostać demagogiem...
— Wspomniałeś wczoraj, mówił podczaszyc, że właśnie chcesz się wybrać za granicę na czas niejaki.
— Któż ci o tem powiedział? przerwał mu nagle podkomorzyc i badawczo spojrzał na niego.
— Mówiłeś że w interesie szambelanowéj, czy właściwie jéj kapitałów chcesz się udać do Londynu...
— A prawda, prawda! odparł spokojniéj nieco podkomorzyc, mówiłem to wczoraj na wieczorze.
— I czy rzeczywiście myślisz to uczynić?... Może interesa inny obrot wzięły...
Podkomorzyc ciekawie spojrzał na podczaszyca. Zdawało mu się, że w jego słowach jest coś utajonego.
— Dla czegóż mię o to tak dziwnie pytasz? Czy masz w tem jaki powód ukryty? zapytał.
— Żadnego ukrytego powodu nie mam. Jestem tylko twoim przyjacielem, a to już wystarcza, abym się pytał!
Podkomorzyc pomyślał chwilę. Przyjaźń podczaszyca, który niedawno odmówił mu pożyczki, była mu w téj chwili podejrzaną. Przypomniał sobie o milionie i uśmiechnął się na myśl, że milion zaraz taki procent w afektach przynosi...
— A z zapytania mego, mówił podczaszyc, winienem ci się wytłómaczyć. Sądzę, że do każdéj podróży potrzeba pieniędzy. Jakkolwiek w takim razie szambelanowa dałaby ci jakąś sumkę na expens, jednak zawsze wobec podobnych ludzi, jak stara dziwaczka, lepiéj i korzystniéj jest zrzec się takiego zasiłku naprzód. Potem można to z honorem odebrać. Wiem o tém, że w ostatnich dniach potrzebowałeś... ja dać ci nie mogłem, bo nie miałem... dzisiaj dopiero przysłał mi mecenas... więc spieszę do ciebie, jeżeli ci jeszcze potrzeba jednego lub dwóch rulonów dukacików...
Twarz podkomorzyca wypogodziła się. Wczoraj wieczór stanął już wprawdzie plan gotowy do wyjechał a za granicę, aby ludziom trochę zejść z oczu... jak kolwiek o pieniądze nie kazano mu się turbować, jednak było to zawsze nieocenioną korzyścią dla niego, gdyby miał w kieszeni własnych kilka ruloników...
Podczaszyc przyszedł z rulonami jakby zawołany... Podkomorzyc tylko uśmiechał się sarkastycznie jak prawdziwy szatan, odgadując myśli przyjaciela do czego te rulony zmierzają... Ale bądź co bądź, postanowił z sytuacyi takiéj, którą sam ratując się wywołał, korzystać i cieszył się naprzód zasłużoną karą, która dotknie podczaszyca!
— Jeżeli jesteś tak dobrym przyjacielem, rzekł do niego, to i owszem będę ci bardzo wdzięczny. Słusznie bowiem mówisz, że brać od szambelanowéj naprzód pieniądze, to jakoś wygląda na palestranta, któremu daje się strawne...
— Wiele?... Czy sto?
— Daj... dwieście! Być może, że ci się za to sowicie kiedy odwdzięczę!
Podczaszyc położył na stole dwa rulony, które podkomorzyc na bok odsunął nie licząc wcale.
Przyjaciele mówili jeszcze niejakiś czas o rzeczach powszednich, potem pożegnali się.
Jeszcze tego samego dnia wyjechał podkomorzyc, odprowadzony przez podczaszyca. Inni przyjaciele nie mieli już czasu. Wyprawiwszy podkomorzyca, pospieszył podczaszyc na miodową ulicę, aby widzieć na własne oczy wypakowany powóz pułkownikowéj. Wkrótce pojawiła się w bramie domu pułkownikowa. Była świeża, rozpromieniona i młodszą o dziesięć lat.
Nazajutrz opowiadano na salonach warszawskich, że pułkownikowa znudziwszy się spokojem tych salonów, ułożyła sobie nową awanturkę i kazała się z własnego domu jakiemuś majorowi francuzkiemu wykraść, aby mieć jaką taką emocyę!... Podczaszyc się na to uśmiechał, ale temu nie przeczył.


XXVII.

Poczciwéj staréj szambelanowéj ani przez myśl nie przeszło, że jedna wiązka marchwi mogła tyle wielkich rzeczy dokazać! I jak to się zazwyczaj w świecie dzieje, nie przyznano nawet téj marchwi rzetelnéj jéj zasługi. Nikt nie wiedział, że to ona właściwie była powodem zbliżenia się kilku serc ku sobie, że ona uszczęśliwiła excentryczną pułkownikowę, dała Hektorowi Troję a Achilowi Adelaidę, że ona właściwie uszczęśliwiła Lesia otyłą Bińcią, a Kubusiowi pozwoliła w jesieni życia poić się rozkosznem, lipcowem ciepłem!...
Taki to już ten świat niewdzięczny! Prawdziwéj zasługi nikt nie widzi, a korzyści odbierają inni!
Wiązka historycznéj marchwi zjedzoną została bez litości na ubogiem poddaszu. Jadła ją szambelanowa, opowiadając przy tém wiele o podkomorzycu i jego familii, jadła ją Terenia mówiąc z pewnym przekąsem, że nie jest ani słodszą ani lepszą, choć ją niosła ręka samego podkomorzyca, jadł ją wreszcie Bernard, któremu ona wydała się nawet gorzką i słupiastą. A wszyscy zgodzili się na to, że była tylko prostą, zwyczajną marchwią, jaką Anusia przynosi!
Biedna marchew! Ona tak wielkich rzeczy dokazała, a nikt tego uznać nie chciał. Resztki jéj zmieciono na małą skorupkę i wystawiono na okienko na poddasze, dla jakiego wędrownego kota, jeżeliby miał na nią apetyt! I wkrótce się zjawiło szpetne, bure kocisko, porozrzucał kawałki marchwi po dachu, wypił tylko sos omaszczony i poszedł daléj!... Po nim przyleciało kilka wróbli, każdy wziął po kawałku, poświerkał i odleciał!
Taki był los owéj biednéj marchwi. Wkrótce mieszkańcy na poddaszu zapomnieli o niéj!
Życie tych mieszkańców upływało spokojnie bez żadnych głośniejszych wydarzeń. Tylko zaraz po zjedzonéj owéj marchwi historycznéj przyszła znowu szambelanowéj myśl do głowy, aby z pracy i nauki swojéj wnuczki skorzystać. Terenia wyjęła z teki znowu bardzo ładną akwarelę, przedstawiającą coś z dziejów ojczystych, patrzała na nią długo okiem macierzyńskiem i z cichem przytlumionem westchnieniem oddała babuni. Szambelanowa także trochę patrzała na ten obrazek, a potém podsunęła go Bernardowi i rzekła do niego:
— Jeżeliś waćpan na tamten obrazek znalazłeś tak prędko amatora, to spodziewam się, że znajdziesz i na ten. Jeźli się nie mylę, jest na nim daleko więcéj farby niżeli na tamtym! Sto złotych można dać za niego na ślepo!
Bernard zbladł znowu na te słowa. Obrazek był pracowicie wyrobiony i kosztował parę tygodni pracy. Ale czyjaż to była praca? Praca drobnéj rączki Tereni, którą on chciałby zamiast obrazka za ramki oprawić!...
— Coś aspan na to nic nie odpowiadasz! zawołała szambelanowa, ukrywając uśmiech nie zrozumiały, zapewne już aspanu sprzykrzyło się targowanie z żydkami. W takim razie zawołam sama żydka, bo jużci dla biednych lepsze sto złotych, niżeli ten obrazek w tece. A biedni powinni się przyzwyczajać do pracy i powinni wierzyć, że ta praca ich nie plami i że im jakąś korzyść przynieść może! Ludzie, którzy się wstydzą korzyści pracy swojéj, są źli i poniżają tych, którzy dla korzyści pracować muszą!...
Po tych słowach przysunął Bernard obrazek do siebie i przyrzekł, że go sprzeda.
W duchu jednak nie myślał on wcale o sprzedaniu. Obrazka, w którym było część duszy Tereni nie mógł oddać w ręce żydowskie. Nie oddałby go nawet mieszkańcom najwytworniejszego salonu, choćby temu obrazkowi było tam bardzo dobrze! Czuł jakąś zazdrość, aby tego skarbu nikt nie posiadał prócz niego.
Ale smutek ogarnął go nowy! Rodzinne pamiątki, które wykupił u żyda, dawszy mu odstępnego trzydzieści złotych, musiały znowu wrócić na ulicę Franciszkańską! Musiał się znowu z niemi żegnać, całować je i płakać!
Innego ratunku nie było. Wprawdzie wybór był trudny. I to sercu drogie i to miłe. Sprzedać pamiątki rodzinne to grzech, ale jeszcze większym grzechem będzie, jeźli ten obraz sprzeda, który robiła rączka Tereni!...
Krótka była walka, obraz zwyciężył. Pierścionek ślubny matki i sygnet ojca poszły na ulicę Franciszkańską z tym tylko warunkiem, że zawarował sobie ich zwrot za nagrodą dziesięciu złotych.
I Pan Bóg był jakoś litościwy i nagrodził poczciwego człowieka za jego szlachetne uczucia. Za kilka dni przyszedł znowu na poddasze listowy i wręczył mu list zawierający sto piędziesiąt złotych z dopiskiem jak dawniéj.
— Dawny dług już waćpan oddałeś, rzekła do niego szambelanowa, teraz możesz sobie co ciepłego sprawić.
— Mnie nie jest zimno w moim płaszczu, odparł i poczerwieniał cały na twarzy.
Terenia patrzała na niego wzrokiem sympatycznym, potem także zarumieniła się.
Od tego dnia nic nie zaszło na poddaszu umyślnego. Pamiątki rodzinne wróciły znowu do schowka, a do pierwszego obrazu przyszedł drugi, starannie w szufladzie stołu dużego schowany i na klucz zamknięty. Aby jednak nagabywaniu szambelanowéj zadość uczynić, kazał sobie Bernard za zostające trzydzieści złotych stary swój płaszczyk podbić nową ciepłą podszewką i na tem sprawę zimna zakończył.
Dzień ubiegał mu jednostajnie jak w zegarku. Pięć godzin pracował w biurze, a resztę przebywał na poddaszu albo u szambelanowéj, która z nim rozmawiać lubiła, albo w swoim pokoiku czytając i ucząc się, czego mu jeszcze brakowało. Dopiero gdy wszyscy się spać pokładli, otwierał cicho szufladę ze stołu i długiemi godzinami wpatrywał się w dwa obrazy, które mu żywo piękną duszę téj przypomniały, którą tak gorąco kochał!...
Bywało o szaréj godzinie usiadła Terenia do klawikordu i grała jakieś smutne i rzewne molodye. Wtedy siedział Bernard rozmarzony w dużem krześle babuni i śnił o tak cudnych rzeczach, na przyszłość!...
A ta przyszłość jakoś bardzo powoli zbliżała się do niego. Dotąd nie miał dostatecznéj pensyi, a miłość i ślub przed ołtarzem były u niego synonimami. Terenię kochał całą duszą, ale nie pojmował tego, jak można komu tę miłość wyznać ceremonialnie, nie mając natychmiast środków, uwić sobie ciepłe gniazdeczko.
Chował więc tę miłość, czy raczéj słowa w sobie, aż przyjdzie ten czas szczęśliwy, że będzie dekret i pensya. Tymczasem tylko jak zapobiegliwy sadownik, pilnował niedojrzałego owocu w sadzie swoich marzeń, i obliczał naprzód wszelkie rozkosze, jakie będzie miał gdy ten owoc dojrzeje!
Romansu z panną w pospolitem znaczeniu tego słowa nie pojmował, a nawet kilkakrotnie mówiła w tym samym duchu szambelanowa, w którą on wierzył, jak w książkę.
Już mu to wystarczyło, że mógł patrzeć na Terenię całemi godzinami, mógł z nią rozmawiać, być niéj tak blisko, że słyszał nieraz bijące to serduszko, w którém rodziło się tyle pięknych myśli, tak dźwięcznie wypowiedzianych!
O Tereni był także przekonany, że nie jest mu obojętną. Jakkolwiek tego nigdy mu nie powiedziała, jakkolwiek czarne jéj oczka nie umiały téj zwodniczéj sztuki mówienia bez słów i pisania hieroglifami na sercu mężczyzny, jednak tyle się w nich mieściło dla niego, że Bernard był z nich i właścicielki dosyć zadowolony.
A jeźli czasem jakaś myśl smutna, lub tęsknota go ogarnęła, to patrzał na rozpięte dwa kartony na ścianie swojéj izdebki, które mu wyraźnie mówiły, że świątobliwy patryarcha, który przecież więcéj miał zasługi przed Bogiem od niego, siedm lat wysługiwać się musiał o swoją Rebekę!...
Szambelanowa lubiła go, jakby należał do familii. Opowiadał jéj często o generale Kwaśniewskim, który dla tego po francuzku nie chciał się uczyć, bo nie chciał Pana Boga poprawiać... a ona nawzajem mówiła mu o czasach Stanisława Augusta i wyciągała z nich różne zdania moralne. Osobliwie z wielką goryczą opowiadała o zgorszeniu, jakie podówczas całemu krajowi dawali bogatsi panowie i o skutkach tego zgorszenia, które kraj na dno przepaści powaliły!...
Tak stały rzeczy na poddaszu, gdy z przyległéj cukierni zjawił się mały chłopczyk w białym fartuchu i zadyszany oznajmił Bernardowi, że jakiś pan z bardzo pilnym interesem, czeka na niego w cukierni.
— Co by to być mogło? rzekł Bernard półgłosem szukając czapki.
— Co by to być mogło? powtórzyła machinalnie Terenia, a serce jéj uderzyło niespokojnie.
Mieszkańcy poddasza tak byli przyzwyczajeni do regularnego przebiegu dnia, że taki nadzwyczajny posłaniec wydał się im osobliwszém zdarzeniem. Mimowoli byli ciekawi rozwiązania tego zdarzenia.
Bernard również wyszedł z dosyć niespokojném biciem serca.


XXVIII.

Po wyjściu Bernarda panowało na poddaszu niejaki czas głębokie milczenie. Szambelanowa niby czytała w Żywotach świętych, Terenia jednak spostrzegła, że jéj oczy ciągle na jedném słowie spoczywają. Oczy zaś Tereni nie mogły w téj chwili na niczém dłużéj spocząć. Przerzucała je z jednego przedmiotu na drugi, z drugiego na trzeci, na czwarty i piąty, ale wszystko to nie pomogało. Jakiś widoczny niepokój trapił jéj serduszko.
— Ciekawa jestem, wyszepnęła cichym głosem, od kogo był ten posłaniec!
Szambelanowa spojrzała na nią z ukosa po za okulary, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Przecież ludzie tysiączne mają interesa! Może jaki kolega, może dawny przyjaciel...
— Przecież taki przyszedłby do niego na poddasze! Jakże to można wywoływać sobie kogoś na miejsce neutralne... tak zwołują się tylko nieprzyjaciele!... A ja wątpię, dodała jeszcze ciszéj, aby pan Bernard miał nieprzyjaciół!...
Szambelanowa spojrzała z uwagą na Terenię. Pomyślała chwilkę, a potem rzekła:
— Ja także sądzę, że pan Bernard nie powinien mieć nieprzyjaciół. Pracowity, prawy człowiek, a co największa, umie być ubogim. A to znaczy więcéj, niżeli bogactwo! Ojciec miał fortunę, a syn jéj nie ma, ale ma cnoty ubogich.
Po tych słowach nastąpiło znowu milczenie. Szambelanowa czytała daléj w żywotach świętych, a Terenia rysowała.
Po niejakim czasie dały się słyszeć szybkie kroki Bernarda po schodach. Szambelanowa zatrzymała się w czytaniu, Terenia sparła ołówek na papierze i obydwie niespokojnie na drzwi spojrzały.
Otworzyły się drzwi, wszedł Bernard. Miał twarz nadzwyczaj ożywioną. Była ona rozpromieniona jakby dobrą jaką nowiną, a równocześnie przebijał się na niéj jakiś smutek głęboki.
Długo stał na środku pokoju i nie wiedział, czy ma się zdecydować na radość, czy na smutek. Patrzał na Terenię a smutek przeważał, patrzał na szambelanowę, a jakaś dziwna radość opromieniła mu lica.
Po niejakiéj walce wewnętrznéj, rzucił na Terenię błagalne spojrzenie, jakby prosił przebaczenia, i ozwał się:
— Przychodzę z bardzo dobrą... to jest korzystną nowiną. Jakkolwiek ona nie obejdzie się bez ofiary z mojéj strony...
Mówiąc to patrzał rzewnie na Terenię. Zdawało mu się, że przy tych słowach Terenia trochę przybladła...
— Ale biedni, mówił daléj, powinni przyzwyczajać się do ofiar, chociażby te ofiary kosztowały ich wiele, bardzo wiele...
Trafił tém bardzo do przekonania szambelanowéj, która uśmiechnęła się z widoczném zadowoleniem, ale jakoś Terenia nie najlepiéj przyjęła te słowa, bo główkę spuściła i ołówkiem po papierze kreślić zaczęła.
— Jakaż to jest ta dobra nowina? zapytała po chwili szambelanowa z widoczną niecierpliwością.
Bernard odetchnął, spojrzał jeszcze raz na Terenię, która coś niespokojną była i zaczął:
— W cukierni przedstawił mi się jakiś młody jegomość, jak się zdaje człowiek bogaty. Zapytał mnie czy to ja jestem lokatorem tego pokoiku na poddaszu, którego okno wychodzi ukośnie na Leszno. Gdy to przyznałem, powiedział mi, że jakkolwiek jest zamożny i na chleb pracować nie potrzebuje, jednak dla rozrywki oddaje się malarstwu, a osobliwie zbiera widoki architektoniczne. Widok na Leszno wraz z kościołem Frańciszkanów ma być z tego okienka najlepszy. Otóż zaproponował mi, abym mu ten pokoik na czas niejaki odstąpił, póki nie zdejmie sobie szkicu z Leszna i kościoła. Ponieważ mu na tym widoku wiele zależy, to zaproponował mi za ten pokoik dawać miesięcznie sto złotych!
— Sto złotych! zawołała szambelanowa z zadziwieniem, sto złotych! To waryat jakiś!
— Lękam się, aby to nie był rzeczywisty waryat! szepnęła Terenia i spojrzała z jakimś wyrzutem na Bernarda.
Nie zrozumiał tego spojrzenia Bernard, i z widoczném radosném uniesieniem odparł:
— Bynajmniej waryatem nie jest! Mówi rozsądnie i jest zdrowym człowiekiem. Ma tylko fantazyą artysty — podobał mu się widok Leszna z tego punktu, więc wyrzuca sto złotych, tak samo jak inni w karty je przegrywają. Za granicą znałem ja takich ludzi, a byli to najczęściéj ludzie bardzo zacni i poczciwi... A zresztą może ma ochotę potém obraz ten sprzedać i odebrać wyłożone pieniądze, mając zabawkę za darmo!
Szambelanowa pomyślała chwilkę. Spojrzała na Bernarda, który był tak wesół, jakby do dobrego uczynku się gotował, spojrzała na Terenię, która kreśląc bezmyślne kreski po papierze, mocno się zamyśliła.
— Czy niedowiedziałeś się aspan o nazwisku tego szczególnego amatora naszego poddasza? zapytała po chwili.
— Cukiernik mi mówił, że to ma być pan podczaszyc... odpowiedział Bernard spokojnie.
— Pan podczaszyc? powtórzyła szambelanowa i rozumiała się, jakby nagle wszystko odgadła — pan podczaszyc! Znałam dobrze jego ojca! Widać syn nie wyrodził się! Artysta!... Ojciec także lubił incognito pokoiki na poddaszach najmować! Było to w modzie bardzo w modzie wtedy... sielanki i poezya! Świat wielki często przesycał się, a wtedy na poddaszu jest świeższe... powietrze! O znam, znam ja te... kaprysiki ludzi bogatych!
— Cóż biednym do kaprysów tych ludzi, jeżeli oni za to płacą! Przecież grzechem nie jest, nająć komuś pokoik za sto złotych, jeźli jemu tak się podobało. Nikt się przecież z nim nie targował! mówił Bernard.
— Masz aspan słuszność, odparła po niejakim namyśle szambelanowa, jeżeli bogaci pieniądze wyrzucają, dla czegóż by biedni nie brali w sposób godziwy?... Waćpan możesz podczaszycowi odstąpić ten pokoik! a sam tymczasem gdzie w pobliżu najmiesz sobie za kilkanaście złotych. Zawsze zyskasz na tém. Codziennie i tak przyjdziesz do nas!
— Uchowaj Boże, zawołał z indygnacyą Bernard, ja przecież dla siebie z tego pokoiku nie chcę żadnego zysku. Pokoik należy do pani szambelanowéj, więc sądziłem, że i te sto złotych...
— A! poczciwym aspan jesteś, panie Bernardzie! Toś aspan do mnie z tą wesołą nowiną spieszył? Sądzisz, że dla mnie biednéj sto złotych wiele znaczy!... Dla tych stu złotych ponosisz nawet, jak mówisz, ofiarę, że się z naszego sąsiedztwa chcesz wyprowadzić!... O poczciwy człowieku! Pójdźże, niech cię w głowę pocałuję!
Wzruszony Bernard i w duszy, zadowolony że ofiarą ze swojéj strony przysporzy biednéj rodzinie tak znaczną sumkę, zbliżył się do staruszki, która go przeżegnała i na jego czole macierzyński pocałunek wycisnęła.
— Tereniu, mówiła daléj szambelanowa, a ty nie podziękujesz panu Bernardowi za tak szlachetną rezygnacyę z własnéj przyjemności, aby nam dobrze uczynić? To się rzadko, bardzo rzadko trafia w świecie!
Terenia była w téj chwili mocno roztargniona. Nie mogła tak prędko pozbierać myśli swoich. A te myśli były dziwne, bardzo dziwne... Przyzwyczajonéj do spokojnego przebiegu życia, wydało się dzisiejsze zdarzenie czémś nadzwyczajném, czego jeszcze dobrze objąć nie mogła. Słowa szambelanowéj przywiodły ją trochę do przytomności.
— Przyznam się babuni, mówiła ze spuszczonemi oczyma, że zrazu przykro mi było, że pan Bernard z taką radością opowiadał o stu złotych, które mu ktoś daje za jego pokoik. Zdawało mi się, że ten pokoik... jeżeli się do niego ktoś już przyzwyczaił... więcéj wart niżeli sto złotych! Teraz jednak, gdy pan Bernard nie o sobie, ale o nas myślał, to mu już daruję tą radość, z jaką stanął przed nami z tą nowiną!
Rzekłszy to podała Bernardowi małą rączkę, którą tenże według ówczesnego zwyczaju stokrotnie ucałował.
— Więc każ się aspan podczaszycowi sprowadzić ze swemi stalugami, rzekła szambelanowa, ale rób tak jakbyś ty sam jemu ten pokoik odstępował. Ja o tém nic nie chcę wiedzieć! Rozumiesz aspan?
— Rozumiem — sto złotych oddam potém pani szambelanowéj, odparł na to uszczęśliwiony Bernard i wyszedł.
Po jego wyjściu była szambelanowa czas niejaki zamyślona. Uśmiechała się do swoich myśli.
Pan Bernard jest zacnym człowiekiem, rzekła do również zamyślonéj Tereni, ręczę ci, że go to wiele kosztuje, że od nas musi się wyprowadzić. Gdyby był bogaty, to dałby sam sto złotych za ten pokoik... Ale jak wielkie jest przywiązanie jego do nas, jeźli taką ofiarę czyni!... Czy ty pojmujesz to Tereniu?
Terenia na to nic nie odpowiedziała, tylko rzuciła się z jakimś dziwnym niepokojem na szyję babuni i zaczęła ją ściskać i całować... Twarzy jednak nie okazała.


XXIX.

Za kilka dni wyprowadzał się Bernard z poddasza, które dla niego całym światem się stało. Wyprowadzał się nie bez wielkiéj boleści, że o kilkadziesiąt kroków będzie teraz oddalony od téj, którą nad życie ukochał. Jedyną pociechą dla niego było, że ofiarą swoją wypełnił tak dobroczynny uczynek, który biednym na poddaszu przysporzy nie małego zasiłku.
Jedna rzecz tylko martwiła go sromotnie. Obrazy Tereni, sekretnie przez niego kupione spoczywały w tym pokoiku bardzo wygodnie w głębokiéj szufladzie stołu, starannie papierem wyłożonéj. Na ten skarb w ubogiéj swojéj izdebce, którą teraz najął, nie miał ani miejsca, ani schowku. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko rozstać się na czas niejaki z tym skarbem. Wolał się zrzec przyjemności częstego oglądania, niżeli miał go narażać na poniewierkę i pył uliczny. W tym celu zastrzegł sobie u nowego lokatora, że szuflada w tym stole, gdzie ma niektóre swoje rupiecia, pozostanie zamknięta, a kluczyk od niéj będzie w jego rękach.
Nowy lokator chętnie zgodził się na tak drobny warunek, i zajął odstąpiony pokoik.
Na drugi dzień przyniósł Bernard szambelanowéj sto złotych. Szambelanowa schowała pieniądze i rzekła
— Niech ci Bóg wynagrodzi twoje poczciwe serce, mości Bernardzie!
Jakoż nie długo czekał Bernard na tą nagrodę. Na trzeci dzień wszedł znowu listowy na poddasze właśnie w téj godzinie, gdy Bernard był u szambelanowéj i oddał mu list z pieniędzmi. W liście było jak zazwyczaj sto piędziesiąt złotych z dopiskiem: od przyjaciół generała Kwaśniewskiego.
Bernardowi łzy w oczach stanęły, a szambelanowa rozprawiała długo o sprawiedliwości boskiéj już na ziemi, która zawsze dobre nagradza a złe karze. Opowiadała przytém różne wypadki z własnego życia, w których zawsze okazał się palec sprawiedliwości boskiéj. Bernard i Terenia słuchali z namaszczeniem opowiadania babuni.
Tymczasem rozgospodarował się w odstąpionym pokoiku nowy lokator. Ponieważ właściwe mieszkanie miał gdzie indziej, a tu tylko kilka godzin dziennie miał przepędzić dla zdjęcia widoku z Leszna, ograniczył się więc tylko na niezbędnych akcesoryach życia. Aby jednak i te drobne akcesorya, już o jego pozycyi towarzyskiéj świadczyć mogły, postarał się o to, aby na ludzi z poddasza sprawiały pewien efekt.
Najprzód ustawił elegancką stalugę wykładaną drzewem hebanowém. Potém palisandrowe pudełko z farbami. Do umywania rąk po pracy stała na stoliku srebrna miednica, wewnątrz złocona. Do niïéj należał srebrny kubek bogato złocony, nader misternéj roboty. Wykwintna toaletka z różnemi przyborami, zajęła miejsce pod oknem.
Anusia, która pierwsza była przypuszczona do oglądania tego tajemniczego pokoiku, opowiadała dziwy o tych prześlicznych rzeczach szambelanowéj i Tereni. Widziała tam także drogi perski dywan, który nakrywał skromną dreliszkową sofkę.
Gdy nowy lokator już się zupełnie urządził i kilka dachów z kominami na płótnie narysował, ubrał się nader wykwintnie i przyszedł z pierwszą wizytą do swoich sąsiadek.
Szambelanowa miała twarz poważną i czytała w jakiejś grubej księdze. Terenia przy niéj bawiła się robótką kobiecą.
— Bardzo jestem wdzięczny przypadkowi, ozwał się nowy lokator, który mnie natchnął zachcianką artytyczną a przytém dał mi poznać wielce szanowną matronę naszą, panią szambelanowę!
— A kto waćpan jesteś! zawołała od książki szambelanowa, czy jesteś artystą?
— Właściwie... amatorem tylko! Jestem podczaszyc*** —
— A! podczaszyc!... ojca znałam!... Był także amatorem różnych sztuk pięknych!... Widać że ten talent jest dziedziczny!
Podczaszyc mimo wszelkiéj swobody jaką miał w obejściu się z ludźmi, zarumienił się trochę. Była to rola, która mogłaby go skompromitować, gdyby się nieudała. Spojrzał na Terenię i spotkał się z jéj ciekawie patrzącemi oczkami.
Zdaje się, że nie tylko ciekawość, ale pewien niepokój spostrzegł w oczach Tereni. To dodało mu odwagi.
Podczaszyc był człowiekiem, jakto mówią, niebezpiecznym dla kobiet. Można powiedzieć, że był nadzwyczaj przystojny. Twarz miał smagławą z pewnym namiętnym wyrazem. Oko ciemno-niebieskie duże, do połowy ciemną rzęsą przykryte, wyglądało, jakby rozmarzone, za ideałem stęsknione. Włos bujny, ciemny, podnosił się od skroni po nad wypukłe czoło w duży czub, lekko na prawą stronę pochylony. Dodajmy do tego ubiór świeży, wykwintny, ruchy piękne i swobodne i umysł encyklopedycznie wykształcony, a będziemy mieli wzór młodego człowieka, o jakim marzą panny i nieszczęśliwe kobiety. Największą zaś jego bronią, którą zawsze zwyciężał, była śmiałość i pewność siebie.
Do téj powierzchowności stósowne miał wykształcenie, to jest takie, które błyszczy i olśniewa. Mówił kilkoma językami, grał na cytrze i klawikorcie, śpiewał hiszpańskie piosnki, składał nawet nie złe szarady i umiał kilka godzin mówić o wszystkiém. Rysował nie źle, malował trochę a mianowicie umiał wybornie z kawałków materyi wykrawywać różne ubiory, przyłepiać je na karton i domalowywać twarz i ręce. Była to ulubiona zabawka ówczesnych salonów, a bardzo wiele robót takich widzimy dziś jeszcze po zbiorach familijnych.
Przy takiém uposażeniu wcale się dziwić nie można, że podczaszyc był w pewnych kółkach swego świata tak zwanych Lowelasem. Osobliwie mężatki, niezrozumiane od mężów, przepadały za nim. Był on bohaterem buduarów na Krakowskiem Przedmieściu i Nowym Świecie, a na jego stoliczku leżały zawsze stosy kopert z tajemniczych listów. Tylko excentryczne dewizki na pieczątkach mogły czasem naprowadzić na ślad rączek, które te liściki pisały, z czém się on nawet bardzo nie taił...
Zepsuty takiém powodzeniem był tego przekonania, że dla niego niema nic niepodobnego. Znał wszelkie słabości serca kobiecego i umiał grad na niém, jak na klawikorcie. Jednéj mu rzeczy tylko do zupełnego szczęścia brakowało — znaczniejszéj fortuny. Miał wprawdzie jakąś fortunkę nie wielką, miał także bogatego stryja, który od czasu do czasu coś do Warszawy przysłał, ale wszystko to było tylko obliczone na życie od dzisiaj do jutra. Tymczasem lata biegły, a sukcesa buduarowe nie dawały fortuny.
Myśl o bogatém ożenieniu się trapiła często podczaszyca, ale tutaj stawały zawsze jakieś zawady na drodze. Albo panna nie miała znaczniejszego posagu, albo przeszkodziła temu jaka intryga buduarowa.
Milion na poddaszu zwracał często jego marzenia ku sobie. Mówiono coś o tym milionie po mieście, mówiono, że nawet panna jest ładna, do tego dziwnie romantyczna sytuacya — poddasze i stara dziwaczka — miała w sobie wiele ponęty. Nic bowiem łatwiejszego, jak taką sielankową bohaterkę oczarować, olśnić i zbałamucić.
Budując więc na swoją szczęśliwą gwiazdę, i dowiedziawszy się na owym wieczorze, że na poddaszu rzeczywiście jest milion, skorzystał z wyjechania podkomorzyca za granicę, gdzie go pułkownikowa prawdopodobnie dłuższy czas przytrzymać będzie umiała i ułożył sobie planik romantyczny, jaki właśnie teraz rozwijać zaczął.
Z pierwszą wizytą u pani szambelanowéj był bardzo krótko. Było w tém wyrachowanie, aby tylko na chwilę, swoją osobą olśnić kobiety, rzucić im kilka ogników bengalskich i zniknąć!... W ciemności, która następuje zawsze po spaleniu meteoru, mogły wtedy śnić i marzyć o nim i w wyobraźni uzupełniać sobie to, czego mu w rzeczywistości brakło. A wyobraźnia jest w takim razie nadzwyczaj sprzyjającą tym, którymi się zajmuje...
Po kilku minutach rozmowy z szambelanową i Terenią wstał i pożegnał się. Szambelanowa miała dziwny uśmiech na twarzy, gdy mu mówiła przy pożegnaniu: Niech aspan czasem do nas zagości.
Podczaszyc nie widział tego uśmiechu, bo patrzał w téj chwili na Terenię. Wyszedł nader zadowolony.
Po jego odejściu długie milczenie panowało w pokoju. Szambelanowa uśmiechała się do swoich myśli i z boku patrzała na Terenię. Terenia czuła to oko babuni na swojéj twarzy i dla tego w kłopocie była nie małym.
Dla czego Terenia w kłopocie była, trudno odgadnąć. Nie chcemy biednéj dziewczyny posądzać bez powodu. Tyle tylko powiemy, że długi czas nie wiedziała, czém się zatrudnić, brała to książkę, to ołówek, a gdy Bernard wieczorem przyszedł, pospieszyła do niego aż do progu, czego dawniéj nie bywało, i tak go gorąco za rękę ścisnęła, jakby jéj kto chciał wydrzeć tę rękę... Bernard sam zadziwił się takiém przywitaniem, ale wkrótce wytłomaczył je sobie. Miało to być podziękowanie za jego bolesną ofiarę, która babuni sto złotych przyniosła...
I jakoś ciepléj i serdeczniéj przeszedł ten wieczór na poddaszu. Terenia była tak serdeczna dla Bernarda, tak długo wpatrywała się w niego, gdy mówił, z taką uwagą słuchała rozumnych słów jego, że Bernard czuł się stokrotnie wynagrodzony za ofiarę którą poniósł dla biednych.
— Mój Boże! pomyślał sobie, jakto roskosznie jest zrobić dobry uczynek! I Bóg wynagradza i ludzie wynagradzają... czemuż to tak mało jest tych dobrych uczynków między ludźmi?...


XXX.

Od czasu nowego lokatora, zmienił się porządek życia na poddaszu. Szambelanowa, jakby się oszczędzać chciała, powiedziała nauczycielom chodzącym do Tereni, że jest trochę słaba i że potrzebuje odpoczynku.
Natomiast przychodził bardzo często podczaszyc. Grał na klawikorcie najnowsze melodye, przyniósł elegancką cytrę i przy świetle księżyca budził w niéj jakieś dziwne smętne tony, których Terenia przez całą noc zapomnieć nie mogła...
Raz nawet namówił ją aby z nim mały i łatwy duet zaśpiewała, i duet udał się tak wybornie, że nawet szambelanowa i Bernard byli z tego kontenci. Nawet w rysunkach dawał jéj niektóre rady i okazywał jéj swoje szkice.
Mimo to wszystko, szambelanowa była nieubłagana co do porządku domowego. O zmierzchu zawsze był śpiew nabożny „O matko Boża, lilio niebieska.“ Obecność podczaszyca nie przeszkadzała temu porządkowi. Wszyscy śpiewali tę pieśń, Elżbieta i Anuśka, do których również i podczaszyc przyłączyć się musiał.
Dziwnem a nawet śmiesznem wydało się podczaszycowi to stękanie kościelne, ale wszedłszy raz na poddasze nie mógł wyłamać się z pod powszechnéj reguły. Tylko czasami przychodziło mu do głowy, coby to na to wielki świat powiedział, gdyby go ujrzał śpiewającego pieśni kościelne ze staremi babuniami, sługami!... Wtedy krew uderzała mu do twarzy i tylko nadzieja miliona trzymała go w tym arcyniewygodnym pokoiku!...
Do tego jeszcze były inne umartwienia. Szambelanowa zapraszała go często na obiadek i na kołduny. Po takim traktamencie wypadał podczaszyc jak szalony z poddasza i szukał czem prędzéj oddziaływaczy na to co jadł i co widział!
Wszystko to jednak nie zbiło go z toru, którym postępywać do celu zamyślał. Śpiewał pieśni kościelne jak dziad szpitalny, jadł tłuste kołduny bez serwety, krajał łykowate mięso jakimś kozikiem — słowem robił wszystko, co tylko świątobliwy patryarcha mógł robić, gdyby się o swoją niebogę starał, a którego historya wisiała w jego pokoiku!...
Wiedział bowiem dobrze, że tylko przez takie męczarnie można dostać się do miliona, który stara szambelanowa, zdziwaczała przez różne niepowodzenia w życiu, ogrodziła cierniami i ostrokołem.
Nie były to wprawdzie różane dni jego życia, ale po za niemi był milion... tylko milion i nie więcéj!
Zrazu był Bernard kontent z takiego ożywienia poddasza. Jakkolwiek żadnych przyrzeczeń ani przysiąg ze strony Tereni nie miał, czuł jednak sercem, że ona już do niego należy. Nie przypuszczał więc, aby nowy lokator pierwszą lepszą piosenką, udatną fryzurą lub relacyą Anusi o złotéj miednicy, mógł mu skarb jego odebrać.
Tymczasem coś się widocznie działo na jego niekorzyść. Czy powodem tego była piosenka, czy udatna czupryna, czy złota miednica, trudno odgadnąć. Czuł nadchodzące nieszczęście więcéj sercem, niżeli mógł je oczyma widzieć.
Nieopatrzny dotąd na wszystko, jak każdy szczęśliwy i poczciwy człowiek niechciał Tereni najmniejszem podejrzeniem krzywdy wyrządzić. Dzisiaj zaczął się bacznié`j rzeczom na poddaszu przypatrywać. Spostrzegł, że nowy lokator widocznie ma jakieś zamiary, i że nawet przed biednym aplikantem wcale się nie ukrywa. Aplikanta nie uważał nawet za rywala! Był to u niego po prostu biedny człowiek, którym się szambelanowa posługuje i za to czasami kołdunami karmi. Innego znaczenia nie miał on dla niego.
To spostrzeżenie podrażniło w nim całą jego duszę. Postanowił zmierzyć się z podczaszycem i był pewny że go pokona.
Pierwéj na wieczorkach u szambelanowéj był prawie biernym spektatorem. Słuchał co podczaszyc opowiadał, i cieszył się z jego konceptów wraz z innemi. Słuchał go gdy grał lub śpiewał, lub patrzał na jego obrazki. Teraz spostrzegł, że nowy lokator zaczął go oskrzydlać. Terenia tylko jego słuchała i nim się bawiła.
Postanowił więc wyprzeć go z zajętego stanowiska. W rozmowach potrzebujących nauki i rozległych a gruntownych wiadomości, nie było to trudnem. Podczaszyc mógł wprawdzie o wszystkiem mówić, ale wiadomości jego były powierzchowne, a często nawet fantazyą sztukowane. Bernard był tutaj wyższym. To téż na tem polu rozpoczął nielitościwą walkę. Walka udawała mu się wybornie. Podczaszyc pobity często kapitulował, a szambelanowa wtedy z tak dziwnym uśmiechem patrzała na Bernarda, jakby myśli i zamiary jego odgadła.
Pobity jednak na tem polu, miał podczaszyc kryjówkę, na któréj Bernard już mu nic zrobić nie mógł. Siadał bowiem do klawikordu i grał lub śpiewał. Wtedy Bernard biedny kapitulował i widział na swoje udręczenie, jak muzykalne uszko Tereni chwytało z roskoszą tę szeroką mowę dwojga dusz...
Najstraszniejszą była dla niego cytra. Był tego przekonania, że ten instrument wynaleziony jest przez samego szatana, aby nim serca kobiece zdobywać!... Metalowy bowiem dźwięk tych strun, drżący i skarżący się, szedł gdzieś wprost do duszy i cichym szeptem namawiał ją do zakazanych marzeń i rozkoszy...
Tak sobie w téj chwili wyobrażał cytrę Bernard-Terenia jak druga Ewa przepadała za cytrą i zdawało się, że jest w siódmem niebie, gdy podczaszyc po strunach stalowych zakrzywionym palcem brzdąkał!...
Kiedy tak sobie Bernard rozważał, był bliskim rospaczy. Widział, że ani jego nauka, ani poczciwe i zacne serce z takim adwersarzem sprawy nie wygra. Wyższość bowiem adwersarza, chociażby tylko pozorną widział we wszystkiem. On był człowiekiem pracy, tamten człowiekiem wielkiego świata. Człowiek wielkiego świata jest we wszystkiem artystą. On zawsze i wszędzie pozuje, a to kobietom podoba się. On potrafi trochę wiadomości i dowcipu sprzedać dobrze, podczas gdy człowiek żyjący z pracy a rzetelny jest i za mało wprawny, aby to zrobił. Tamten uczy się całe życie prześlizgiwać się gładkim frazesem, ten potrzebuje dziesięć razy więcéj umieć od tego, co wypowie.
Słowem Bernard był zagrożony wielkiem nieszczęściem, i wszystko teraz zawisło tylko od — Tereni.
Jedna myśl pocieszała go. Jakkolwiek sam wilka wpuścił do owczarni, tem jednak pocieszał strapione serce swoje, że uczynił z najszlachetniejszych motywów i że za takie motywa nie powinien go Pan Bóg karać tak srogiem nieszczęściem!... A Terenia miała teraz rozstrzygnąć, czy ta pociecha nie była płonną!...


XXXI.

Bernard zrezygnował z dalszéj walki, bo na cytrze ani na klawikorcie grać nie umiał. Postanowił tylko obserwować Terenię, aby się przekonać, czy jest jeszcze jaka nadzieja dla niego, czy jéj już zupełnie nie ma!
Terenia dziwnie mu się przedstawiała w tych kilku tygodniach. Było to studium nader ciekawe.
Zrazu zdawało mu się, że jéj miłość dopiero z nowym lokatorem zaczęła rość do prawdziwéj potęgi. I wierzył temu Bernard. Tłumaczył sobie ten szczególny objaw tem zwykłem doświadczeniem, że prawdziwe uczucie rośnie w oddaleniu. Dopóki był z nią o ścianę, dopóki mogła go każdéj minuty widzieć lub słyszeć, dopóty może jeszcze nie miał dla niéj tego uroku, jaki zazwyczaj ma osoba nieobecna i oddalona. Wprawdzie oddalenie to ograniczało się zaledwie na kilkadziesiąt kroków, w historyi jednak poddasza było zawsze oddaleniem, a wyciągniona dłużéj nić sympatyi mogła drażnić serce.
Miłość Tereni rosła bowiem teraz widocznie. Ciche spokojne przywiązanie zastąpiła jakaś gorączka. Gdy Bernard przyszedł, Terenia chwytała go za rękę z taką gwałtownością, jakby się o niego lękała. Jéj oczy były takie niespokojne, tak ustawicznie na niego patrzały, taki jakiś przestrach w nich się malował, jakby dni jéj cichego szczęścia już były policzone! Pulsy jéj biły żywiéj, a często przyciskała rękę do piersi, jakby ją serce bolało!...
Bernard tłumaczył to sobie bardzo dobrze. Cieszył się szczęściem swojem i dziękował Bogu, że w jego sieroctwie nie opuścił go, zsyłając mu na przewodnika takiego anioła!
Po niejakim czasie zaczęła ta gorączka Tereni niepokoić go. Mógł to być anormalny stan jéj duszy, wywołany jakąś walką wewnętrzną!... Cóż to miała być za walka? Z czemżeż to walczyła Terenia?...
Gorączka ta chorobliwa zaczęła zwolna opadać. Terenia uspakajała się coraz więcéj i powoli, jak po każdem wysileniu, zaczęła zapadać w jakąś dziwną apatyę. Gdy Bernard wszedł do pokoju, nie biegła z nim się przywitać, tylko spokojnie siedziała na sofie. Podała mu wprawdzie rękę jak dawniéj do ucałowania, ale ta ręka nie miała już dla niego tego sympatycznego uścisku, jakim go dawniéj elektryzowała...
Była spokojną chociaż zawsze serdeczną. Przytem bardzo często wpadała w zamyślenie.
Czasami była tak roztargnioną, że niewiedziała, co do niéj mówią. Bernard spostrzegł, że nie tylko taką jest dla niego, ale także dla podczaszyca. Nawet klawikordu i cytry niechętnie słuchała...
— Cóż to może oznaczać? pytał siebie poraz setny Bernard i nigdy odpowiedzieć nie umiał!
Nareszcie zaczęła Terenia z tego dziwnego uspokojenia, przechodzić w jakiś głęboki smutek. Siedziała po całych dniach zadumana. Często błyszczały jéj oczy łzami. Głos jéj miał dziwną wibrację gdy mówiła. W jéj głosie były łzy, w jéj oczach cheć suchych, były łzy, w jéj wszystkich ruchach były łzy!
I znowu pytał siebie Bernard: Co to znaczy? Zkądże ta melancholia?
Kiedy właśnie jednego dnia nad tem myślał i nic wymyślić nie mógł, spotkał koło cukierni podczaszyca, na którego twarzy malowało się wielkie zadowolenie. Wymachiwał laseczką w powietrzu, jakby ta była berłem, a on królem tego świata! Dosyć głośno, bez względu na przechodzących, nucił sobie jakąś wesołą aryjkę. Głos jego był czysty i pełny, jak głos szczęśliwego człowieka, który w téj chwili niczego więcéj nie pragnie do szczęścia!...
To uderzyło Bernarda tem bardziéj, że przez kilka dni był podczaszyc smutny i osowiały.
Bernard długo myślał nad tem. Serce jego ogarnęło jakieś nieprzyjemne przeczucie...
W końcu jednak przyszedł do tego przekonania, że to co widział, było dopiero połową obrazu, że należy obaczyć drugą połowę... Szybko więc pobiegł na poddasze, choć to nie była godzina zwykłych jego odwiedzin.
Na poddaszu zastał Terenię, gdy stała przed zwierciadłem i z uwagą w nie się wpatrywała. Była dzisiaj daleko staranniéj ubrana, niżeli zwykle. Gdy się do niego obróciła, spostrzegł Bernard, że miała twarz ożywioną jakiemś wielkiem wewnętrznem zadowoleniem. Oczy jéj błyszczały jaśniéj, a głos, gdy do niego przemówiła, był tak pełny i dźwięczny jaki tylko być może przy najwyższem naprężeniu wszystkich sił żywotnych.
Gdy Bernard to, co na ulicy widział i słyszał, z tem porównał, co tu widział i słyszał, westchnął głęboko i głowę zwiesił...
Spojrzał na szambelanowę — szambelanowa miała twarz smutną i jakoś unikała jego wzroku...
Terenia na widok Bernarda nie straciła bynajmniéj na humorze. Owszem z uśmiechem, a nawet z jakąś śpiewką zbliżyła się, podała mu rączkę, uścisnęła go serdecznie. Ale uścisk ten zdawał się mówić:
— Ja cię zawsze kocham, ale jak — brata, lub przyjaciela. Zatrzymam po tobie jak najsłodsze wspomnienie, ale żoną zostanę tego, który tak pięknie gra na cytrze i ma — złotą miednicę! Wierzę, że w życiu może nieraz wrócę wspomnieniem do ciebie, do tych chwil złotych, ale tymczasem bądź mi zdrów, bo na mnie czeka — kareta angielska!
Bernard czul, że go taką zdawkową, nic nie kosztującą monetą odprawić chciano, a uścisk drobnéj rączki wydawał mu się w téj chwili jak ukąszenie zjadliwéj żmijki, która łasząc się, śmierć przynosi...
Terenia nie widziała jego bolu. Śpiewająca, rozpromieniona, w żywych podskokach, jakby była baletnicą, zbliżyła się do klawikordu i grała tak po mistrzowsku, jak nigdy! Żadnych w téj chwili nie było dla niéj trudności!...
Bernard nie mógł dłużéj tutaj pozostać. Dla wezbranéj piersi za ciasno było na poddaszu, skłamał może poraz pierwszy w życiu, jakiś pilny interes i wyszedł.
A za nim po ciemnych schodach szły wesołe akordy które wymykały się jak swawolne, złotoskrzydlne muszki z pod rączki Tereni i brzęczały mu dziwnie w uszach... a z ulicy zachodziła wesoła piosenka podczaszyca...
Tylko jednéj rzeczy zrozumieć nie mógł: Dla czego Pan Bóg za tak szlachetne motywa odstąpienia tego pokoiku, tak srogo go ukarał?


XXXII.

Przed wieczorem, nim jeszcze zmierzchać się zaczęło, wszedł znowu Bernard na poddasze. Wszedł tam, bo nigdzie indziej nie mógł znaleść spokoju, bo wszędzie prześladowały go jakieś widma straszne...
Szambelanowa przyjęła go nadzwyczaj serdecznie, ale jéj twarz była smutna i surowa. Terenia w pierwszéj chwili miała ochotę obsypać go pieszczotami siostry, ale zatrzymała się, tylko z śmiechem powiedziała mu, że była roztargnioną, i że o małoco tak go nie przywitała, iżby go to może zdziwiło!
Potém zaczęła się wykręcać na drobnéj nóżce swojéj i śpiewać, jakby była nader szczęśliwą!
Były to straszne symptomata dla Bernarda! Usiadł w kącie i pogrążył się w myślach.
Do pokoju wszedł teraz podczaszyc. Wszedł wykwintnie wystrojony, z pewną atmosferą ludzi dostatnich, którym nic nie jest niepodobnego na świecie. Jeszcze w progu kończył jakąś aryjkę zaczętą na ulicy.
Przywitanie jego z szambelanową było pełne hołdu i adoracyi dla sędziwéj matrony. Zgiął się na dwoje, całował jéj wyschłą rękę z takim zapałem, jakby to była rączka szesnastoletniéj panny, i znowu się zginał i znowu całował.
Trudno się dziwić takiemu afektowi do téj wyschłéj ręki, bo ta ręka miała wyliczyć... milion!
Z Terenią przywitanie było krótkie, a nawet pobieżne. Tak się witają zazwyczaj ci, co się dopiero widzieli, co sobie już skrajne słowa wzajemnie powiedzieli, których gra była już skończona!
Tak sobie myślał Bernard i targał w rękach jakiś świstek papieru, który leżał na stole...
Przywitanie z Bernardem było może najcharakterystyczniejsze. Przeszedł koło niego i kiwnął trochę głową. Nie był on tutaj już niczém dla niego, a tém mniéj rywalem. Był po prostu biednym aplikantem, któremu z łaski szambelanowa jeść daje, a który nawet za sto złotych odstąpił swój pokoik, który go łączył z mieszkańcami poddasza!...
Wśród rozmowy o rzeczach powszednich, zaczęło się zmierzchać. Elżbieta wstała z pod pieca, aby zaświecić, ale Terenia zaprotestowała przeciw temu, na co szambelanowa zgodziła się.
Księżyc świecił właśnie w pełni na niebie. Siny słup światła wciskał się przez małe okienko na poddasze i oświecał ubogie tam sprzęty w sposób fantastyczny. Z kilku wazoników kwiatów, które stały na oknie, porobił na przeciwległej ścianie prześliczne festony, które malowniczo zwieszały się od pułapu aż do ziemi. Stojący przy drzwiach stary kredensik opasał do koła rzeźbą fantastyczną, w któréj każdy to widział, co sobie życzył. Daléj na podłodze odbił różne skazy i zagięcia szyb, tworząc z nich najpiękniejszy perski dywan, utkany artystycznie w przepyszne arabeski...
Ubogie poddasze przemienił księżyc dzisiaj w bogatą komnatę i pozwolił biednym mieszkańcom śnić o szczęściu i rozkoszy bogactw i dostatków... pozwolił upajać się choć w fantazyi tém, czego w rzeczywistości nie było!...
Pomiędzy mieszkańcami tegoż poddasza był może ktoś, komu właśnie podobne złudne obrazy bardzo się podobały, bo odpowiadały może tajemnym marzeniom... Któż może mieć za złe ludziom biednym, gdy marzą o bogactwach... któż poczyta za grzech łaknącym i pragnącym, jeźli marzą o chlebie i wodzie?...
Na maléj sofie siedziała Terenia i patrzała okiem roziskrzoném na te czarnoksięzkie sztuczki złośliwego księżyca. Czy on był dzisiaj w zmowie z kimś, który również wzbudzał w jéj duszy podobne obrazy?...
Nie obojętnie patrzał także na ten przemysł księżyca Bernard. Marzył on także może o bogactwach w téj chwili, ale na to tylko, aby się zrównoważyć z tymi, którzy go tem bogactwem pokonać chcieli...
Nic dziwnego jeźli Terenia niechciała, aby zapalona świeca odebrała jéj to kunsztowne urządzenie komnaty, te prześliczne festony, draperye i arabeski na perskim dywanie!...
— O szarej godzinie tak miło słuchać cytrę! wyszepnęła z cicha do podczaszyca.
Podczaszyc wziął cytrę do ręki. Pomimo bladego światła księżyca widział Bernard, że oczy Tereni spoczęły z pewną tęsknotą i rozmarzeniem na bladéj twarzy podczaszyca.
Ozwały się drżące, dziwnie wibrujące akordy... Akordy te grały widocznie po sercu Tereni... Szła za niemi duszą i Sercem, jakby je podsłuchać i zrozumieć chciała, co one do niéj mówią?...
A one mówiły takie piękne, słodkie rzeczy! Mówiły o roskoszach miłości, o tęsknocie za lubą... pragnęły jéj uścisku i tego jedynego na całe życie słowa, które z ust gorących odrywa się cichym szeptem, niewyraźne a jednak zrozumiane!...
Akordy cichły, a powoli z metalowych strun zaczęła się wydobywać jakaś skarga, czy prośba...
Terenia słuchała w zachwyceniu. Oczy jéj przystygły do bladej twarzy artysty, który wzajem wzrokiem uzupełniał to, co było w tonach cytry nie zrozumiałém...
Bernard nie mógł dłużéj tutaj pozostać. Przejmował go wskroś ból tak straszny, że łzy cisnęły mu się do oczu. Widział jasno, że serce Tereni odwróciło się od niego...
Niechciał czekać aż zaświecona świeca okaże jego twarz skurczoną z bolu a może i łzy w oczach, niechciał aby tryumf jego przeciwnika był tak widoczny... miał on tyle dumy, aby nie okazać cierpień swoich... W stał z krzesła.
— Czy aspan masz jaką pilną robotę? zapytała szambelanowa, któréj twarz była dzisiaj nadzwyczaj surowa.
— Tak jest, odparł Bernard, popełniając kłamstwo dzisiaj poraz drugi, i biorąc rękę szambelanowéj do pocałowania.
Zdaje się, że szambelanowa zobaczyła przy blasku księżyca łzy w jego oczach, bo długo trzymała jego rękę a potém serdecznie ją uścisnęła. Terenia pożegnała go prawie obojętnie — bo artysta nie przerywał gry na cytrze.
Po wyjściu Bernarda patrzała szambelanowa jakiś czas na Terenię z chmurą na czole, potém rzekła:
— Panno Elżbieto zaświecić świecą! Zmarnowaliśmy trochę czasu na bezużyteczne marzenia, teraz pomyślmy o smutnéj rzeczywistości... Tereniu, wyjmij z teki ten obrazek, o którym wczoraj mówiłam.
Elżbieta właśnie stawiała świecę na stole, gdy rozmarzona Terenia ostatnie słowa babuni usłyszała. Jéj twarz zmieniła się nagle, a oczy zwróciły się z jakąś niemą prośbą do szambelanowéj.
Szambelanowa miała w téj chwili twarz tak surową, że Terenia nie spodziewała się żadnéj łaski. Małe dwie łezki drżały pod jéj jedwabnemi rzęsami, gdy wspomniony obrazek z teki dobywała.
— Widzisz waćpan, ozwała się szambelanowa do podczaszyca, który ciekawie na tę scenę patrzał, Terenia przywiązuje się do prac swoich i za każdym obrazkiem, który wychodzi z jéj teki, płacze. Ale cóż płacz pomoże, gdy ludzie są biedni? Zamiast szycia, kazałam ją uczyć rysunku, bo ten talent więcéj popłaca. Od czasu do czasu sprzeda się jaki obrazek i zarobi się więcéj na życie, niżeli szwaczka zarobić może. Pan Bernard sprzedał już kilka takich obrazków po sto złotych za sztukę. Spodziewam się, że i waćpan w swoim wielkim świecie znajdziesz amatora, który za ten obrazek da przynajmniéj dwieście złotych. Jest on dwa razy większy od tamtych, dwa razy więcéj farby wyszło!
Po grze na cytrze i téj fantasmagoryi księżyca, było to wiadro zimnéj wody dla podczaszyca.
Terenia patrzała na niego wzrokiem błagalnym, aby jéj darował — ubóstwo! Ale podczaszyc nie mógł zrozumieć tego wzroku, bo historya ze sprzedażą obrazka na jutrzejszy kawałek chleba wydała mu się dziwnym dysakordem po harmonijnéj grze na cytrze i tych zamienionych spojrzeniach przy téj grze...
Dalsza rozmowa już nie szła. Machinalnie wziął podczaszyc obrazek do ręki, a przyobiecując jutro szukać na niego kupca, skłonił się i wyszedł.
Przez cały wieczór uśmiechała się babunia do swoich myśli, a Terenia skrycie płakała.


XXXIII.

Wieczór ten był także i dla podczaszyca nader nieprzyjemnym. Nachodziły go różne myśli, których nie mógł się pozbyć. Był wprawdzie przygotowany na różne dziwactwa staréj, milionowéj szambelanowéj, zapoznał się już nieco z jéj ekscentrycznemi zapatrywaniami się na świat i stosunki ludzkie, ale podobnéj rzeczy nigdy się nie spodziewał.
Dane mu polecenie, aby sprzedał obrazek na zaspokojenie najpierwszych, może jutrzejszych potrzeb do życia, odsłaniało mu i tłumaczyło niejedną zagadkę. Dawniéj myślał, że to ubóstwo jest tylko dziwactwem staréj kobiety, która poprzysięgła nienawiść bogatemu światu, ale dzisiaj zbierała go chęć uwierzenia, że to ubóstwo było istotném!
Wiara jednak ta, kazała mu się pożegnać z nadzieją wymarzonego miliona! O tym milionie tyle słodkich chwil przemarzył, tyle rzeczy na nim zbudował, które teraz runąć mają, jak stawiane zamki na lodzie?...
Doświadczenie naucza, że-człowiek pragnący czegoś gorąco, traci zdrowy pogląd i rzeczy widzi w takim świetle, w jakiém je mieć pragnie. Toż i podczaszyc nie mógł się rozstać z milionem i zbyt subtelnie wyrozumował sobie, że i to jest maską szambelanowéj, że pod tą maską ubóstwa kryje się — milion.
Bądź co bądź postanowił jeszcze nie zrywać z tym milionem i obrazek, jeśli się uda, komu sprzedać.
Daleko boleśniejszym był ten wieczór dla Bernarda.
Przez cały dzień nie mógł nic w biurze robić. Aby jednak obowiązkom swoim zadość uczynić, wziął robotę do domu, chcąc w nocy pracować. Przyobiecał nawet naczelnikowi, że jutro rano będzie miał wszystko gotowe.
Nie wiedział biedny, jak trudną będzie mu ta praca!
Wróciwszy od szambelanowéj, usiadł w swoim pokoiku i gorżko nad sobą zapłakał.
Obrazy młodości przesunęły się przed nim, jak złudne fata morgana!... Wszędzie zawód, wszędzie tylko łzy!... W domu ojczystym zawód, na polu walki zawód, w walce o życie zawód, i w sercu zawód!...
Zbliżył się do pracy, która na stole przed nim leżała, ale pióro było ciężkie jak ołów, papier oddalał się od niego gdzieś na sto mil, ręka nie mogła go dosięgnąć!... Jego myśli były na poddaszu, tam została dusza jego, a tu przyniósł tylko tułów, w którym na to serce biło, aby ten tułów mógł cierpieć, gorzko cierpieć!...
— I za cóż Bóg mnie tak karze! pytał siebie, czy dla tego, że pragnąłem zbyt wielkiego szczęścia?
I znowu brał za pióro i znowu nie mógł ręką dosięgnąć papieru, która bezwładnie upadała!...
Ale w końcu po długiéj walce zwyciężył sam siebie, aby obowiązkom swoim zadość uczynić. Praca przed nim leżąca, była jego obowiązkiem. Dotąd kładł zawsze na pierwszém miejscu obowiązek przed wszelkiemi osobistemi uczuciami. I ten obowiązek stanął mu w téj chwili żywo przed oczyma, pióro samo przyszło do ręki, papier się zbliżył...
Późno już w noc rozpoczął pracę swoją, a praca wywdzięczając się, uspokoiła go nieco. Ale na dworze już dniało!...
Otworzył okno, powitał dzień nowy, którego się lękał, aby mu nie przyniósł strasznego wyroku i wyszedł do biura. Tam pracował za trzech i jakoś dobrze mu z tém było.
Po pięciogodzinnéj pracy wyszedł, bo już drzwi zamykać zaczynano. Wszedł w tłumy ludzi na ulicy i patrzał na prawo i lewo, bo to było dla niego rozrywką. Choć na chwilę oddalało od niego myśl straszną, która rwała się na poddasze. A tam nie widział dla siebie żadnéj pociechy, żadnéj nadziei...
Przy oknie u kupca na Krakowskiem Przedmieściu stała grupa ludzi i przypatrywała się jakiemuś obrazkowi. Bernard przystanął także, spojrzał i zmieszał się. Na obrazku obaczył monogram Tereni.
— Kto przyniósł ten obrazek tutaj? zapytał zadziwionego kupca impetycznie.
— Przyniósł go do sprzedania pan podczaszyc... zapewnie na jaki cel dobroczynny! odparł kupiec.
— Co za niego?
— Może kto da... piędziesiąt złotych!
Bernard rzucił na stół pięćdziesiąt złotych i wyszedł szybko z magazynu, aby go kto nie widział. Zdawało mu się, że jest złodziejem, że przywłaszczył sobie cudzą własność... że oszukał tych, których był ten obraz...
Obraz Tereni, dany na sprzedaż, nie dziwił go wcale. Bolało go tylko, że on już dawną rolę swoją utracił. Zajął ją podczaszyc, ale jakże inaczéj wywiązał się z téj roli?... Obraz malowany przez Terenię dla marnych kilkudziesięciu złotych, dał kupcowi!... Czémże był dla niego ten obraz?
Bernard wyprostował się, bo na tym punkcie zwyciężył przeciwnika. On z takiemi ofiarami nabywał te obrazki i byłby jeszcze do większych ofiar zdolnym, aby tylko tych skarbów z rąk nie wypuszczać!...
Ale zwycięztwo jego nad przeciwnikiem odniesione widzi tylko Bóg, a ludzie nigdy go oglądać nie będą! Jakże bowiem stanąć przed ludźmi i powiedzieć im: oto ja to i to, tak i tak zrobiłem!... Czyż byłoby to, szlachetnie, czy nie byłoby to podobném do owych słów Faryzeusza, który mówił do Boga; Dziękuję ci Boże, że nie jestem takim jak ów celnik!...
To zwycięztwo miało pozostać w ukryciu, tylko dało mu powód udania się na poddasze. Tam bowiem miał schowek w szufladzie dla obrazków nabytych tajemnie, do nich chciał również tajemnie i ten dołączyć. Zawinął go więc starannie, schował w zanadrze i wyszedł na poddasze.
Mieszkańcy poddasza byli przyzwyczajeni, że Bernard często do swego stolika chodził. Więc i tym razem otworzyła Anusia pokoik, w którym podczaszyca nie było, a co Bernardowi było na rękę.
Ukrywszy starannie obrazek w szufladzie, zamknął pokoik i wszedł do szambelanowéj.
Szambelanowa była ubrana jakby wyjść miała. Na stole leżało dwieście złotych.
— Dobrze żeś waćpan przyszedł, rzekła do niego, zaprowadzisz mnie do domu ubogich, bo tam ślisko na drodze. Podczaszyc był tak dobry i gdzieś między swymi sprzedał obrazek jeden za dwieście złotych. Ponieważ jeszcze dzięki Bogu tak bardzo pieniędzy nam nie trzeba, to przeznaczyłam te dwieście złotych dla ubogich, jako w rocznicę śmierci mego męża dla uproszenia Boga, o miłosierdzie dla jego grzesznéj duszy!... A ponieważ w tym czasie w roku poświęcam tydzień cały egzercycyom nabożnym, to uwiadamiam cię, abyś przez cały tydzień do nas nie przychodził! Rozumiesz waćpan?...
— Rozumiem, odparł Bernard ze smutném wejrzeniem na Terenię.
— To podaj mi rękę! rzekła szambelanowa i oboje wyszli z pokoju.


XXXIV.

Pierwszych kilka dni zapowiedzianego tygodnia egzercycyi nabożnych przeminęły bez żadnego ważniejszego wydarzenia dla Bernarda. Chwycił się oburącz pracy, aby przytłumić w sobie ból duszy, który go rozdzierał. Pracował za kilku, a gdy do swojéj samotnéj izdebki powrócił, obłożył się książkami, aby się czegoś nauczyć.
Tydzień egzercycyi nabożnych wydawał mu się bardzo naturalnym. Odpowiadał on zupełnie usposobieniu szambelanowéj, która przeszedłszy smutne doświadczenia życia, szukała w Bogu pociechy.
Czasami tylko przychodziły mu do głowy jakieś dziwne podejrzenia. Czy nie może być w tem wszystkiem jaka myśl ukryta, jakiś zamiar ze strony szambelanowéj, aby go na ten czas zdała trzymać od poddasza?
Może wreszcie zgodziła się na oddanie Tereni podczaszycowi, a w takim razie niechce, aby on jak cień złowieszczy wsuwał się między dwoje szczęśliwych ludzi?... Może ci ludzie mają tymczasem połączyć się węzłem nie rozdzielnym na zawsze, a jemu chce poczciwa szambelanowa przynajmniéj tyle ulżyć, aby o tem dopiero wtedy się dowiedział, gdy już wszystko będzie faktem niecofnionym!...
Przy tych myślach zrywał się zazwyczaj Bernard od biurka lub z łóżka i szybkiemi krokami chodził po izdebce. Serce biło mu w piersi gwałtownie, a często łzy obfite wypłynęły z oczu...
A ponieważ człowiek nieszczęśliwy, nigdy zupełnie w nieszczęście swoje wierzyć niechce, tylko zawsze gdzieś jakąś nadzeję widzi, to i Bernard wynajdywał zawsze w takim razie jakie słabe argumenta, któremi ostatecznie się pocieszał, że to tak być nie może!
Podejrzenia te jednak sprawiły, że często wychodził na Leszno i zdala przypatrywał się domowi, na którego poddasze miał teraz wstęp wzbroniony. Patrzał na nieme, białe ściany, aby z ich martwéj fizyonomii coś odgadnąć!... Ale fizyonomia ta wapienna, jak twarz kobiety narzucona bielidłem nic nie mówiła!...
Bernard patrzał na znane mu dobrze okienka na poddaszu. Kilkanaście wróbli ćwierkało tam wesoło, jakby o czémś wiedziały, ale Bernard nie mógł zrozumieć ich ćwierkania!... Jakiś bury kot przesunął się zwolna samym brzegiem rynny, zaglądnął do okienka, najeżył sierść i mruknął kilka razy... ale Bernard nie zrozumiał tego mruczenia!... Wreszcie kilka wron usiadło na kominie i zaczęły krakać prześlicznie, ale coby to krakanie znaczyć miało, także Bernard nie wiedział...
Jedna rzecz tylko zaniepokoiła go mocno. Około południa ujrzał raz doróżkę, szczelnie zamkniętą, stojącą przed domem. Za chwilę wyszła z bramy sama szambelanowa, wsiadła do doróżki i gdzieś odjechała...
Co to mogło znaczyć? Gdzie mogła szambelanowa sama pojechać?... Wszak to był jéj tydzień dla egzercycyi nabożnych, w którym miała cały czas w domu pozostać? Mszy już o tym czasie w kościele nie było...
Piątego dnia wreszcie, gdy wyszedł na Leszno, obaczył pod domem stojących żydów z różnemi łachmanami na rękach. Jedni wchodzili do kamienicy, drudzy wychodzili. Mówili między sobą, spierali się i kłócili. Pokazywali na coś rękami i kijami i rzeczy trzęśli swoje tandetne!...
Jakkolwiek to wszystko może nie tyczyło się poddasza, jednak widok tych ludzi, którzy jak wrony kupią się zazwyczaj przy jakiemś nieszczęściu, aby z tego nieszczęścia skorzystać, sprawiło na Bernardzie jakieś dziwne wrażenie. Lękał jednak zbliżyć się i zapytać, i wytłómaczył sobie stado tych czarnych ptaków jak mógł najlepiéj dla swojéj zbolałéj duszy!...
............
Nazajutrz przyszedł Bernard do biura blady i strasznie znękany. Usta miał spalone gorączką.
W nocy trapiły go jakieś sny okropne. Zdawało mu się, że widzi szambelanowę na marach śmiertelnych, z twarzą trupią, lecz zachmurzoną i otwartemi oczyma!... Oczy te strasznie, strasznie na świat patrzyły!...
A gdy się bliżéj w tę twarz wpatrywał, poznawał powoli w téj twarzy drobne rysy Tereni... Z boleśnym uśmiechem leżała uśpiona, jak leży kwiat białéj róży, gdy go wiatr nielitościwy od gałązki oderwie...
Bernard zerwał się z łóżka cały drżący — był już dzień jasny. Ubrał się i wybiegł na Leszno, spojrzał z przestrachem na dom biały... ale przy tym domu nie widział zwykłych oznak śmierci...
W biurze powitał go naczelnik jakimś zagadkowym uśmiechem. Kazał mu usiąść w swoim pokoju i rozmawiał z nim bardzo łaskawie. Potem wydobył jakiś duży papier, a wręczając mu go rzekł do niego:
— Mości panie Bernardzie! Ostatniemi czasy byłeś pan tak pilnym, że postanowiłem przyśpieszyć wniosek mój, podania pana do rangi i pensyi wyższéj. Wczoraj na sesyi uchwalono to dla pana.
Bernard rozwinął papier, był to dekret na wyższą rangę i pensyą kilku tysięcy...
Zadrżały mu łzy pod powieką... Przed kilkoma tygodniami było by to niebem dla niego, dzisiaj... kto wie, czy mu się to na co przyda?...
Mimo tych smutnych, myśli, podziękował Bernard naczelnikowi. Naczelnik niechcąc prawdopodobnie długich podziękowań ze strony uszczęśliwionego, jak mniemał, Bernarda, zapytał go od niechcenia:
— Pan mieszkałeś u staréj szambelanowéj na Lesznie... Czy jest co może z meblów starożytnych do nabycia?
— Z meblów starożytnych do nabycia? powtórzył machinalnie Bernard.
— Sądzę, że tam nie będzie coś arcykosztownego jeźli dłużnik licytuje ją dzisiaj za tysiąc złotych?
— Dłużnik licytuje ją dzisiaj za tysiąc złotych?
Daléj już nie słuchał Bernard, tylko wypadł z biura jak szalony.
Po drodze wpadł do znanego mu lichwiarza.
— Słuchaj! zawołał drżącym głosem, to jest dekret na cztery tysiące złotych — daj tysiąc, dam go w zastaw!
Lichwiarz założył okulary, spojrzał na drżącego z niecierpliwości Bernarda, przeczytał dekret i rzekł:
— Z taką pożyczką zawsze bieda!... Tyle nie dam! Tysiąc to wiele!
— Daj tysiąc, a podpiszę skrypt na dwa!
Lichwiarz dał się ubłagać. Za chwilę biegł Bernard z tysiącem złotych w kieszeni na poddasze.


XXXV.

Na poddaszu tymczasem dziwne działy się rzeczy. Podczaszyc jak dawniéj grał na cytrze przy świetle księżyca, a Terenia słuchała go całą duszą, snując sobie przytem jak najroskoszniejsze marzenia...
Aż tu jednego dnia zaczęły się pokoiki napełniać różnemi ludźmi dziwnych fizyonomii...
Przemijały między nimi starozakonni handlarze starzyzną i tandetą.
Wszyscy ci wchodzili do pokojów w czapkach, opatrywali meble, pukali po stołach, macali zwierciadła...
— Cóż to jest takiego? zapytał podczaszyc szambelanowę, która z twarzą surową siedziała na krześle.
— Czy aspan nie widzisz? odpowiedziała krótko, jest to, co zwykle spotyka ludzi biednych — licytacya
— Licytacya! krzyknął podczaszyc i zbladł cały bo to słowo było grobem miliona...
Terenia załamała ręce, krzyknęła z boleści i zaczęła rzewnie płakać.
Płacz dziecię moje, płacz, mówiła spokojnie szambelanowa, może zasłużyłaś u Boga na te łzy!... Bóg nigdy na darmo nie wymaga łez od człowieka... tylko łzami radości wolno szafować człowiekowi, łzy boleści należą się Bogu, jako expiacya grzechów naszych!... Płacz dziecię, może Bóg nam przebaczy!...
Podczaszyc nie chciał dłużéj słuchać moralnego obroku... odszedł do swego pokoiku, aby rozmyśleć co tu robić. Groziło mu wielkie nieszczęście, stał się śmiesznym... Może to jeszcze wszystko nie prawda?
Wyszedł do sieni, zapytał jakiegoś piegowatego człowieka, który zdawał się mieć jakiś interes w téj licytacyi... I dowiedział się, że licytacya odbędzie się rzeczywiście, że tylko czekają na rejenta... że szambeanowa winna tysiąc złotych i nie ma czém zapłacić...
W téj chwili przecisnął się listowy i oddał podczaszycowi list opieczętowany.
List był z Paryża i adresowany do niego na poddaszu.
Podczaszyc zadziwił się i prędko rozdarł pieczątkę.
W liście czytał:
— „Drogi przyjacielu! Za pożyczone dwieście dukatów winienem ci wdzięczność. Piszą mi z Warszawy, że wybrałeś się na romantyczną wyprawę, aby na poddaszu ułowić milion!... Otóż oznajmiam ci, że wiadomość, jakoby szambelanowa posiadała milion gotówką, była moim wymysłem, aby złośliwe dowcipy oddalić od siebie z powodu owéj nieszczęśliwéj marchwi! Pamiętaj więc, abyś się nie zgubił, bo tam prócz obroku moralnego, nie znajdziesz ani złamanego szeląga!... P. S. Zapomniałem donieść ci, że wziąłem w kościele św. Magdaleny w „chapelle de mariage“ ślub z pułkownikową... i tobie radzę coś podobnego zrobić, bo życie krótkie, czas uchodzi, a im późniéj, tem trudniéj o pieniądze... tout à vous: Podkomorzyc.“
Gdy podczaszyc ten list przeczytał zbladł cały i zatrząsł się, jakby miał febrę. List wypadł mu na ziemię.
Ale namysłu nie było... Obok płakała Terenia... w sieniach czekali żydki z łachmanami na rękach... Za godzinę mógł przyjść rejent... Świat cały dowie się o jego nieszczęsnéj wyprawie po milion...
Podczaszyc wymknął się cicho z pokoiku i pędem do swego mieszkania na Nowy Świat pobiegł. Z tamtąd wysłał prędko służącego na Leszno po złotą miednicę, złoty kubek i inne drobiazgi kosztowne...
Szambelanowéj kazał powiedzieć, że ważne rzeczy muszają go do opuszczenia pokoiku...
Gdy służący z tem zleceniem do szambelanowéj przyszedł, zastał już tam urzędnika sądowego. Szambelanowa rozśmiała się złośliwie i odpowiedziała służącemu, że tych rzeczy wydać nie może, bo na wszystko w domu położony jest areszt. Potrzeba więc, aby podczaszyc osobiście się stawił, i swoją własność w obec sądu reklamował.
Służący odszedł z tą smutną wiadomością do podczaszyca.
Podczaszyc zbladł znowu ze złości, że tak srogo prześladuje go dzisiaj gwiazda jego. Pozostawione na poddaszu rzeczy były kosztownym zbytkiem, obliczonym właśnie na efekt dla świata. Była tam część jego fortuny, któréj tak prędko nie mógł się wyrzec!...
Ale cóż począć w takim razie? Jakże tam stanąć w obec urzędnika sądu, w obec Tereni i Szambelanowéj i być świadkiem smutnego aktu egzekucyi sądowéj, dopełniającego się na ubogich?
Podczaszyc walczył niejaki czas, ale szlachetny kruszec przemógł...
Wszedł na poddasze z czołem zimnem, miedzianem i w obec urzędnika sądowego zareklamował pozostawione w pokoiku rzeczy.
Po długiéj rozprawie, przy któréj musiał opowiedzieć całą historyą swego wybryku artystycznego i zajęcia tego pokoiku, zezwolił wreszcie urzędnik na oddzielenie jego rzeczy pod warunkiem, że w sądzie zaprzysięże swoje tutejsze zeznania...
Podczasyc stał blady i zimny jak posąg... Wkoło niego odbywała się licytacya... Szambelanowa z najwyższą pogardą patrzała na niego... Nawet żydzi potrącali go...
Terenia zapłakane oczy odwróciła teraz od niego... Jedna miednica mogła zaspokoić nielitościwego lichwiarza... On patrzał na jéj łzy i rozpacz i stał zimny, jak bryła kamienia...
Jakże brzydką wydała jéj się teraz ta twarz blada, bez życia, zużyta i zniszczona!...


XXXVI.

Ubogie poddasze stawało się z każdą chwilą jeszcze uboższém. Wychodził z niego jeden sprzęt po drugim. Krzesła, kanapa, szafki, stoły, lustra wszystko wędrowało po schodach, aby spokojniejsze miejsce zająć w tandecie...
Wreszcie niepozostało nic... nic prócz smutku i rozpaczy w gołych ścianach... i prócz jednego stołu, który nabył jakiś tandetnik i właśnie usiłował go ruszyć z miejsca, gdy Terenia nagle krzyknęła.
Przypomniała sobie, że w szufladzie tego stołu miał Bernard jakieś papiery. Przystąpiła więc do tandeciarza i zabroniła mu brać tego stołu nie otworzywszy wprzódy szuflady.
Szuflada jednak była zamknięta, a klucz u Bernarda.
Za długo było tandeciarzowi czekać — wstrząs! kilka razy stołem, a zamek puścił...
Terenia schyliła się, aby wybrać papiery... w tém nagle krzyknęła!
Zbliżyła się szambelanowa i złożyła ręce jakby modlić się chciała...
— Poczciwy Bernard, zawołała, zkąd on wziął pieniędzy na twoje obrazki!
Terenia wyjęła swoje obrazki, a łzy rzęsiste puściły się z jéj oczu...
— Patrz Tereniu... nawet ten ostatni obrazek!...
W téj chwili, zadyszany i cały czerwony od wzruszenia wpadł Bernard.
— Systuję subhastę! krzyknął śród gołych ścian i na stół rzucił tysiąc złotych.
Szambelanowa rozśmiała się i rzekła:
— A cóż acpan chcesz ratować, czy te gołe ściany?
Tandeciarz prędko wyniósł się ze stołem, który tanio nabył. Szambelanowa zaledwie zdołała tysiąc złotych wziąść z niego...
Gdy już nikogo i nic na poddaszu nie było, uściskała szambelanowa Bernarda i na głowę jego kilka łez wylała. Terenia stała zapłakana, z obrazkami w rękach...
— Tereniu, zawołała szambelanowa, czy teraz wiesz, kto cię kochał?... Czyś ostatecznie sama przekonała się, kogóś ty kochać powinna i jak kochać?
Terenia spuściła oczy, serce jéj biło gwałtownie. Przed chwilą rozżalona i zrozpaczona, czuła teraz, że jéj dusza zbłąkana na chwilę wraca teraz do dawnego uczucia...
Bernard przystąpił teraz ku niéj; łzy puściły mu się z oczu, przykląkł, i nic nie mógł mówić. Terenia pochyliła się nad nim, dwie perłowe łezki spadły z jéj oczu na jego głowę...
— Podajcie sobie ręce, rzekła szambelanowa, bo Bóg was stworzył dla siebie. Ty Bernardzie mężnie i poczciwie przebijałeś się przez życie i zasłużyłeś u Boga na szczęście... A ty Tereniu nauczyłaś się być ubogą, a teraz miéj naukę, że nie zawsze to dobre, co dobrocią świeci! Nauka ta potrzebna ci nawet była, bo kobieta bez podobnych doświadczeń, nie może kochać całą duszą! Zawsze majaczyć jéj będą przed oczyma jakieś widziadła zdala barwami nęcące, póki się ich ręką nie dotknie i nie poczuje, że to brzydkie mgły, wyziewy błota i zgnilizny...
Bernard okrywał pocałunkami rękę Tereni i płakał... Terenia także płakała...
— Mam dekret na rangę i cztery tysiące złotych! zawołał nagle Bernard, bo teraz dopiero o nim sobie przypomniał — mam dekret... ale zastawiłem go za tysiąc złotych!
— Szambelanowa patrzała kilka chwil z rozrzewnieniem na Bernarda, który dziwił się, że jego dekret tak mało wrażenia sprawił u biednych...
— Schowajmy to wszystko na późniéj, rzekła w końcu szambelanowa, a teraz chodźmy na obiad, bo jestem głodna!
Zeszli na dół. Na dole czekała doróżka.
— Państwo młodzi naprzód! zawołała z uśmiechem szambelanowa i kazała doróżce jechać na Nowy Świat.
Na Nowym Świecie stanęła doróżka. Szambelanowa wysiadła i szła naprzód. Weszli na piętro.
Minęli jeden pokój i drugi. Urządzenie było wykwintne chociaż nie zbytkowe. W trzecim pokoju nakryte było do stołu, a panna Elżbieta właśnie stawiała wazę.
— Moje dzieci, ozwała się szambelanowa, oto jest wasze pomieszkanie!... Macie sześć pokoi, dla mnie siódmy. Tymczasem to wam wystarczy, a gdy będzie potrzeba więcéj, to pomyślimy!... Teraz odmówmy modlitwę, podziękujmy Bogu za wszystko i siadajmy do obiadu, bo jestem głodna!...


∗                ∗

Czyż na tem koniec?... A koniec!
Ale milion?... Gdzież milion?
Miliona nie liczyłem, to o nim nic bliższego powiedzieć nie mogę. Opowiadali mi tylko współcześni tego wydarzenia, że po wszystkich salonach Warszawy rozeszła się wieść, że szambelanowa w istocie dała milion gotówką Bernardowi. Byli nawet tacy, którzy to widzieli...
Mimo tego milionu jednak pozostał Bernard przy pracy, doszedł najwyższych w kraju urzędów, a jeźli kiedy jaki przyjaciel poufnie pytał go, czy rzeczywiście dostał milion od szambelanowéj, wtedy Bernard zbliżał się do Tereni, a całując ją w różowe paluszki odpowiadał:
— Czy nie wierzysz, że to milion, mój bracie?
— Ba, replikował na to ciekawy przyjaciel — ja wiem, że to milion, ale ja pytałem o pieniądze!...
— To w takim razie pytaj, czy dostałem dwa miliony, a ja ci wtedy odpowiem!
Do kategorycznéj odpowiedzi jednak nigdy nie przyszło, ale przyjaciele Bernarda wierzyli po tém jak żył i co drugim świadczył, że miał rzeczywiście — dwa miliony!

Radymno, 28 listopada 1869.

KONIEC.












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.