Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A! poczciwym aspan jesteś, panie Bernardzie! Toś aspan do mnie z tą wesołą nowiną spieszył? Sądzisz, że dla mnie biednéj sto złotych wiele znaczy!... Dla tych stu złotych ponosisz nawet, jak mówisz, ofiarę, że się z naszego sąsiedztwa chcesz wyprowadzić!... O poczciwy człowieku! Pójdźże, niech cię w głowę pocałuję!
Wzruszony Bernard i w duszy, zadowolony że ofiarą ze swojéj strony przysporzy biednéj rodzinie tak znaczną sumkę, zbliżył się do staruszki, która go przeżegnała i na jego czole macierzyński pocałunek wycisnęła.
— Tereniu, mówiła daléj szambelanowa, a ty nie podziękujesz panu Bernardowi za tak szlachetną rezygnacyę z własnéj przyjemności, aby nam dobrze uczynić? To się rzadko, bardzo rzadko trafia w świecie!
Terenia była w téj chwili mocno roztargniona. Nie mogła tak prędko pozbierać myśli swoich. A te myśli były dziwne, bardzo dziwne... Przyzwyczajonéj do spokojnego przebiegu życia, wydało się dzisiejsze zdarzenie czémś nadzwyczajném, czego jeszcze dobrze objąć nie mogła. Słowa szambelanowéj przywiodły ją trochę do przytomności.
— Przyznam się babuni, mówiła ze spuszczonemi oczyma, że zrazu przykro mi było, że pan Bernard z taką radością opowiadał o stu złotych, które mu ktoś daje za jego pokoik. Zdawało mi się, że ten pokoik... jeżeli się do niego ktoś już przyzwyczaił... więcéj wart