Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego. Pamiątki rodzinne wróciły znowu do schowka, a do pierwszego obrazu przyszedł drugi, starannie w szufladzie stołu dużego schowany i na klucz zamknięty. Aby jednak nagabywaniu szambelanowéj zadość uczynić, kazał sobie Bernard za zostające trzydzieści złotych stary swój płaszczyk podbić nową ciepłą podszewką i na tem sprawę zimna zakończył.
Dzień ubiegał mu jednostajnie jak w zegarku. Pięć godzin pracował w biurze, a resztę przebywał na poddaszu albo u szambelanowéj, która z nim rozmawiać lubiła, albo w swoim pokoiku czytając i ucząc się, czego mu jeszcze brakowało. Dopiero gdy wszyscy się spać pokładli, otwierał cicho szufladę ze stołu i długiemi godzinami wpatrywał się w dwa obrazy, które mu żywo piękną duszę téj przypomniały, którą tak gorąco kochał!...
Bywało o szaréj godzinie usiadła Terenia do klawikordu i grała jakieś smutne i rzewne molodye. Wtedy siedział Bernard rozmarzony w dużem krześle babuni i śnił o tak cudnych rzeczach, na przyszłość!...
A ta przyszłość jakoś bardzo powoli zbliżała się do niego. Dotąd nie miał dostatecznéj pensyi, a miłość i ślub przed ołtarzem były u niego synonimami. Terenię kochał całą duszą, ale nie pojmował tego, jak można komu tę miłość wyznać ceremonialnie, nie mając natychmiast środków, uwić sobie ciepłe gniazdeczko.
Chował więc tę miłość, czy raczéj słowa w sobie,