Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aż przyjdzie ten czas szczęśliwy, że będzie dekret i pensya. Tymczasem tylko jak zapobiegliwy sadownik, pilnował niedojrzałego owocu w sadzie swoich marzeń, i obliczał naprzód wszelkie rozkosze, jakie będzie miał gdy ten owoc dojrzeje!
Romansu z panną w pospolitem znaczeniu tego słowa nie pojmował, a nawet kilkakrotnie mówiła w tym samym duchu szambelanowa, w którą on wierzył, jak w książkę.
Już mu to wystarczyło, że mógł patrzeć na Terenię całemi godzinami, mógł z nią rozmawiać, być niéj tak blisko, że słyszał nieraz bijące to serduszko, w którém rodziło się tyle pięknych myśli, tak dźwięcznie wypowiedzianych!
O Tereni był także przekonany, że nie jest mu obojętną. Jakkolwiek tego nigdy mu nie powiedziała, jakkolwiek czarne jéj oczka nie umiały téj zwodniczéj sztuki mówienia bez słów i pisania hieroglifami na sercu mężczyzny, jednak tyle się w nich mieściło dla niego, że Bernard był z nich i właścicielki dosyć zadowolony.
A jeźli czasem jakaś myśl smutna, lub tęsknota go ogarnęła, to patrzał na rozpięte dwa kartony na ścianie swojéj izdebki, które mu wyraźnie mówiły, że świątobliwy patryarcha, który przecież więcéj miał zasługi przed Bogiem od niego, siedm lat wysługiwać się musiał o swoją Rebekę!...