Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mości wyszły z domu jakimś nadzwyczajnym wypadkiem, bo nie było przykładu, aby jaki sługa lub jaka służąca, która raz do tego zaklętego dworu się dostała, opuściła służbę i sąsiadom tajemnicę dworu zdradziła.
Osamotnienie takie jak również i przyzwyczajenie do wydawania codziennie różnych rozkazów gospodarskich, odbiło się widocznie na jéj twarzy. Była to twarz carowa, na czole zawsze zmarszczona. W jéj spojrzeniu był rozkaz, jéj głos rozkazywał, a nawet w uśmiechu, który rzadko gościł na jéj ustach, było coś rozkazującego.
W ostatnich latach skarżąc się na długi, biedę i nędzę, sprzedała szambelanowa majątek, i skromną bryką z wnuczką swoją jedyną, któréj matka umarła a ojciec gdzieś zginął w legionach, przyjechała do Warszawy.
Tyle mniéj więcéj wiedziano o szambelanowéj. Dzisiaj w Warszawie prawie nikt jéj nie znał.
Wnuczka szambelanowéj, która w téj chwili na papierze kredą rysowała, było to dziewcze cudnéj piękności. Mogła mieć lat dziewiętnaście. Twarz miała białą, owalną. Oczy duże, czarne, patrzały na świat z jakąś ustawiczną bojaźnią, jakby przeczuwały, że ten świat nie może im dać tego wszystkiego, co tam po za niemi marząca dusza sobie roiła!... Usta różowe jak pączek nierozkwitłéj róży chciały się widocznie składać do uśmiechu, ale coś płoszyło zawsze ten uśmiech, coś mu