Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samego podkomorzyca, jadł ją wreszcie Bernard, któremu ona wydała się nawet gorzką i słupiastą. A wszyscy zgodzili się na to, że była tylko prostą, zwyczajną marchwią, jaką Anusia przynosi!
Biedna marchew! Ona tak wielkich rzeczy dokazała, a nikt tego uznać nie chciał. Resztki jéj zmieciono na małą skorupkę i wystawiono na okienko na poddasze, dla jakiego wędrownego kota, jeżeliby miał na nią apetyt! I wkrótce się zjawiło szpetne, bure kocisko, porozrzucał kawałki marchwi po dachu, wypił tylko sos omaszczony i poszedł daléj!... Po nim przyleciało kilka wróbli, każdy wziął po kawałku, poświerkał i odleciał!
Taki był los owéj biednéj marchwi. Wkrótce mieszkańcy na poddaszu zapomnieli o niéj!
Życie tych mieszkańców upływało spokojnie bez żadnych głośniejszych wydarzeń. Tylko zaraz po zjedzonéj owéj marchwi historycznéj przyszła znowu szambelanowéj myśl do głowy, aby z pracy i nauki swojéj wnuczki skorzystać. Terenia wyjęła z teki znowu bardzo ładną akwarelę, przedstawiającą coś z dziejów ojczystych, patrzała na nią długo okiem macierzyńskiem i z cichem przytlumionem westchnieniem oddała babuni. Szambelanowa także trochę patrzała na ten obrazek, a potém podsunęła go Bernardowi i rzekła do niego:
— Jeżeliś waćpan na tamten obrazek znalazłeś tak