Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byłem porucznikiem! odpowiedział skromnie Bernard, a teraz aplikuję w komisyi skarbu.
Szambelanowa widocznie była zadowolona z lokatora. Terenia kreśliła bezmyślnie na papierze. Żal jéj było tego eleganta z laseczką, ale nowy lokator był już lepszym od jegomościa w lisiéj czapce z nosem czerwonym...
Szambelanowa długi czas gładziła palcem po nosie, co oznaczało, że się na coś nie może zdecydować.
— Waszmość mówiłeś, że jesteś biedny. Czy ci ubóstwo nie bardzo dopieka? rzekła po chwili.
— Zrazu, gdy byłem jeszcze młodym, odpowiedział Bernard, to nie bardzo przykro było. Rodzice byli dosyć majętni. Ojciec zginął w legionach, matka umarła a wuj generał jest tak poczciwym, że nigdy grosza utrzymać nie może!
— Otóż widzisz waćpan, mówiła z pewném wysileniem szambelanowa, że trafiłeś również do ludzi, którzy niegdyś mieli znaczną fortunę, ale przez różne domowe i publiczne klęski zbiednieli i podupadli!... Więc nie będziesz się waćpan gniewał na nas, jeśli mimo znajomości poczciwego generała, zażądamy za ten pokoik... dwadzieścia złotych!
— Dwadzieścia złotych? powtórzył Bernard i bez namysłu dodał: Dobrze!