Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdy wszystko w koło nas oddycha wonią kwiatów, gdy serce rusza się i marzy...
Tu cofnęła się pułkownikowa w kąt kanapy i białą rączką zakryła oczy. Jéj pierś podnosiła się i spadała jak fala.
Podkomorzyc spojrzał smutno przed siebie. Słowa szambelanowéj splątały się jakoś dziwnie z tém, co pułkownikowa w półsłówkach mówiła. Mógł to być jeden z gorzkich jego zawodów. Westchnął i posunął ręką po czole.
Pułkownikowa tymczasem odsłoniła twarz, na któréj malowało się rozrzewnienie. Z tém rozrzewnieniem wyglądała bardzo ponętnie. Nie była to idealna twarz naszéj dziewicy, ale była to twarz kobiety, która przeszła najwyższe rozkosze i boleść życia, i umie jedno i drugie dobrze ocenić i uczuć. Jéj piwne oczy gorzały żarem roznamiętnionéj duszy, która chciwie chwytała za każdy szał i bez różnicy czy on roździera i boli, czy otwiera rozkosz nieba... byle tylko sprzedać drogo każdą chwilę, każdą cząstkę tego, tak prędko ubiegającego życia... ostatnich wybłysków młodości!...
— Wierzaj mi pan, ozwała się, ściskając konwulsyjnie jego rękę, umiem ja pojąć i zrozumieć to, czego świat powszedni nie widzi, ani się domyśla! Dla niego potrzeba dopiero łez i spazmów, aby poznał boleść, potrzeba dopiero najętéj muzyki weselnéj, aby się dowie-