Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie zapominaj więc pan, żeś mi winien we wszyskiem posłuszeństwo!
Mówiąc to podeszła zgrabnie do niego, wzięła go za rękę i pociągnęła do kanapy, na któréj oboje usiedli.
— Czy pan jeszcze ciekawym jesteś, zapytała pieszczonym głosikiem, czy jeszcze myślisz o tém, czem pana zaciekawiłam u wojewodziny?... Nie, nie wierzę, aby ciekawość pana silniejszą była od obecności...
— Może to zmartwi panią, odparł chłodno podkomorzyc, jednak słowa, któreś pani wyrzekła do mnie u wojewodziny...
— Budzą w panu tyle ciekawości, przerwała żywo pułkownikowa, że gotów jesteś wyrządzić mi największe zmartwienie...
— Wszak to od pani zależy dokończyć, choć kilkoma słowy przerwaną rozmowę...
— Nie panie. Mnie zależy obecnie na tém, aby pana niczém a niczém nie martwić. W tym względzie jestem lepszą od pana...
— Więc sądzi pani, żeby mnie to zmartwiło, smutno odparł podkomorzyc, i to jest już niejako dokończeniem.
— Czy pan sądzisz, że mogłoby być inaczéj?... Zazdroszczę panu téj naiwnéj wiary w świat i ludzi. Ta wiara może być dobrą, gdy się ma lat kilkanaście,