Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nosi ratunek dla człowieka, byle tylko człowiek umiał ten ratunek dojrzeć i go pochwycić.
Zdawało się podkomorzycowi, że ten ratunek dojrzał, i że należy natychmiast wziąć się do niego.
Z tą myślą wróciły zaraz i siły jego. W stał, ubrał się we frak, wziął białe rękawiczki i wyszedł.
Ratunek ten był heroiczny, ale innego sposobu nie było. Naśladował on w téj chwili wygłodniałą i do rozpaczy przywiedzioną załogę fortecy, która chcąc omylić oblężeńców, wylewa poza mur ostatki wody i wyrzuca wiktuały. Chodziło tylko o to, czy oblegający nieprzyjaciel da się omylić i korzystną kapitulacyą ofiaruje!...
Podkomorzyc siadł do doróżki i kazał się zawieść na Nowy świat, do wojewodziny.
Sędziwa wojewodzina jak zazwyczaj, miała dzisiaj u siebie większe zebranie. Był to dom bardzo gościnny a osobliwie słynął z pewnego przymiotu bardzo chwalebnego. Wojewodzina była rodu starożytnego, nie obawiała się więc przyjmować u siebie towarzystwa, które jeszcze nie miało kwalifikacyi do innych salonów nowszego pochodzenia. Wojewodzina bowiem, kogokolwiek w domu swoim przyjmowała, była zawsze wojewodziną, podczas gdy dom nowo powstały starał się o towarzystwo nieposzlakowanych rodów, które niejako nowemu domowi brakującego mu blasku dodawały. — Wojewodzina miała ten blask starego klejnotu, nie oba-