Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie obojętnie patrzał także na ten przemysł księżyca Bernard. Marzył on także może o bogactwach w téj chwili, ale na to tylko, aby się zrównoważyć z tymi, którzy go tem bogactwem pokonać chcieli...
Nic dziwnego jeźli Terenia niechciała, aby zapalona świeca odebrała jéj to kunsztowne urządzenie komnaty, te prześliczne festony, draperye i arabeski na perskim dywanie!...
— O szarej godzinie tak miło słuchać cytrę! wyszepnęła z cicha do podczaszyca.
Podczaszyc wziął cytrę do ręki. Pomimo bladego światła księżyca widział Bernard, że oczy Tereni spoczęły z pewną tęsknotą i rozmarzeniem na bladéj twarzy podczaszyca.
Ozwały się drżące, dziwnie wibrujące akordy... Akordy te grały widocznie po sercu Tereni... Szła za niemi duszą i Sercem, jakby je podsłuchać i zrozumieć chciała, co one do niéj mówią?...
A one mówiły takie piękne, słodkie rzeczy! Mówiły o roskoszach miłości, o tęsknocie za lubą... pragnęły jéj uścisku i tego jedynego na całe życie słowa, które z ust gorących odrywa się cichym szeptem, niewyraźne a jednak zrozumiane!...
Akordy cichły, a powoli z metalowych strun zaczęła się wydobywać jakaś skarga, czy prośba...
Terenia słuchała w zachwyceniu. Oczy jéj przysty-