Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nazajutrz przyszedł Bernard do biura blady i strasznie znękany. Usta miał spalone gorączką.
W nocy trapiły go jakieś sny okropne. Zdawało mu się, że widzi szambelanowę na marach śmiertelnych, z twarzą trupią, lecz zachmurzoną i otwartemi oczyma!... Oczy te strasznie, strasznie na świat patrzyły!...
A gdy się bliżéj w tę twarz wpatrywał, poznawał powoli w téj twarzy drobne rysy Tereni... Z boleśnym uśmiechem leżała uśpiona, jak leży kwiat białéj róży, gdy go wiatr nielitościwy od gałązki oderwie...
Bernard zerwał się z łóżka cały drżący — był już dzień jasny. Ubrał się i wybiegł na Leszno, spojrzał z przestrachem na dom biały... ale przy tym domu nie widział zwykłych oznak śmierci...
W biurze powitał go naczelnik jakimś zagadkowym uśmiechem. Kazał mu usiąść w swoim pokoju i rozmawiał z nim bardzo łaskawie. Potem wydobył jakiś duży papier, a wręczając mu go rzekł do niego:
— Mości panie Bernardzie! Ostatniemi czasy byłeś pan tak pilnym, że postanowiłem przyśpieszyć wniosek mój, podania pana do rangi i pensyi wyższéj. Wczoraj na sesyi uchwalono to dla pana.
Bernard rozwinął papier, był to dekret na wyższą rangę i pensyą kilku tysięcy...
Zadrżały mu łzy pod powieką... Przed kilkoma ty-