Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najeżył sierść i mruknął kilka razy... ale Bernard nie zrozumiał tego mruczenia!... Wreszcie kilka wron usiadło na kominie i zaczęły krakać prześlicznie, ale coby to krakanie znaczyć miało, także Bernard nie wiedział...
Jedna rzecz tylko zaniepokoiła go mocno. Około południa ujrzał raz doróżkę, szczelnie zamkniętą, stojącą przed domem. Za chwilę wyszła z bramy sama szambelanowa, wsiadła do doróżki i gdzieś odjechała...
Co to mogło znaczyć? Gdzie mogła szambelanowa sama pojechać?... Wszak to był jéj tydzień dla egzercycyi nabożnych, w którym miała cały czas w domu pozostać? Mszy już o tym czasie w kościele nie było...
Piątego dnia wreszcie, gdy wyszedł na Leszno, obaczył pod domem stojących żydów z różnemi łachmanami na rękach. Jedni wchodzili do kamienicy, drudzy wychodzili. Mówili między sobą, spierali się i kłócili. Pokazywali na coś rękami i kijami i rzeczy trzęśli swoje tandetne!...
Jakkolwiek to wszystko może nie tyczyło się poddasza, jednak widok tych ludzi, którzy jak wrony kupią się zazwyczaj przy jakiemś nieszczęściu, aby z tego nieszczęścia skorzystać, sprawiło na Bernardzie jakieś dziwne wrażenie. Lękał jednak zbliżyć się i zapytać, i wytłómaczył sobie stado tych czarnych ptaków jak mógł najlepiéj dla swojéj zbolałéj duszy!...
............