Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale ta ręka nie miała już dla niego tego sympatycznego uścisku, jakim go dawniéj elektryzowała...
Była spokojną chociaż zawsze serdeczną. Przytem bardzo często wpadała w zamyślenie.
Czasami była tak roztargnioną, że niewiedziała, co do niéj mówią. Bernard spostrzegł, że nie tylko taką jest dla niego, ale także dla podczaszyca. Nawet klawikordu i cytry niechętnie słuchała...
— Cóż to może oznaczać? pytał siebie poraz setny Bernard i nigdy odpowiedzieć nie umiał!
Nareszcie zaczęła Terenia z tego dziwnego uspokojenia, przechodzić w jakiś głęboki smutek. Siedziała po całych dniach zadumana. Często błyszczały jéj oczy łzami. Głos jéj miał dziwną wibrację gdy mówiła. W jéj głosie były łzy, w jéj oczach cheć suchych, były łzy, w jéj wszystkich ruchach były łzy!
I znowu pytał siebie Bernard: Co to znaczy? Zkądże ta melancholia?
Kiedy właśnie jednego dnia nad tem myślał i nic wymyślić nie mógł, spotkał koło cukierni podczaszyca, na którego twarzy malowało się wielkie zadowolenie. Wymachiwał laseczką w powietrzu, jakby ta była berłem, a on królem tego świata! Dosyć głośno, bez względu na przechodzących, nucił sobie jakąś wesołą aryjkę. Głos jego był czysty i pełny, jak głos szczę-