Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

leniem, a wyciągniona dłużéj nić sympatyi mogła drażnić serce.
Miłość Tereni rosła bowiem teraz widocznie. Ciche spokojne przywiązanie zastąpiła jakaś gorączka. Gdy Bernard przyszedł, Terenia chwytała go za rękę z taką gwałtownością, jakby się o niego lękała. Jéj oczy były takie niespokojne, tak ustawicznie na niego patrzały, taki jakiś przestrach w nich się malował, jakby dni jéj cichego szczęścia już były policzone! Pulsy jéj biły żywiéj, a często przyciskała rękę do piersi, jakby ją serce bolało!...
Bernard tłumaczył to sobie bardzo dobrze. Cieszył się szczęściem swojem i dziękował Bogu, że w jego sieroctwie nie opuścił go, zsyłając mu na przewodnika takiego anioła!
Po niejakim czasie zaczęła ta gorączka Tereni niepokoić go. Mógł to być anormalny stan jéj duszy, wywołany jakąś walką wewnętrzną!... Cóż to miała być za walka? Z czemżeż to walczyła Terenia?...
Gorączka ta chorobliwa zaczęła zwolna opadać. Terenia uspakajała się coraz więcéj i powoli, jak po każdem wysileniu, zaczęła zapadać w jakąś dziwną apatyę. Gdy Bernard wszedł do pokoju, nie biegła z nim się przywitać, tylko spokojnie siedziała na sofie. Podała mu wprawdzie rękę jak dawniéj do ucałowania,