Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XI.

Razu jednego, gdy właśnie w wielką śnieżnicę za jakimś sprawunkiem szambelanowéj (prawdopodobnie po łój do kałdunów) na drugi koniec Leszna biegał, zaziębił się, dostał kaszlu i kazano mu do łóżka się położyć.
Zrazu cieszyła go macierzyńska prawie pieczołowitość poczciwéj szambelanowéj, z jaką koło niego się krzątała. Przynosiła mu ziółka, siedziała przy nim cały wieczór, opowiadała mu o generale wuju Kwaśniewskim. Terenia także była dla niego bardzo przyjacielską. Kazała pannie Elżbiecie kilka razy dowiadywać się o jego zdrowie. A gdy się zmierzchło, usiadła do klawikordu i grała najsmutniejsze melodye, które przez szpary we drzwiach w całości dostawały się do jego ucha. Zanuciła nawet jakąś rzewną piosenkę półgłosem, czego dawniéj nie bywało!
Bernard podziękował Bogu, że go raczył nabawić