Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nowéj wcale się temu nie sprzeciwiał. Były to bowiem czasy przewrotu wszelkich dawnych stósunków społecznych. Tramy i słupy które dźwigały zeszłowieczną budowę, leżały teraz bezczynnie i próchniały. Wiele rodów znakomitych w dziejach podupadło i zbiedniało, a tylko męty najczęściej dostały się na wierzch!
Nieraz wydarzyło się Bernardowi, że dawnych dygnitarzy, weteranów armii, widział teraz mieszkających na ubogich poddaszach, zagryzających suchy kawałek chleba. Nieraz nawet i on jadł z nimi ten chleb suchy...
To téż nie dziwiło go wcale, że i szambelanowa była teraz ubogą. Słyszał, że św. pamięci szambelan hulał sobie za dobrych czasów i przehulał nie tylko swoją, ale i żony fortunę. Terenia była sierotą i także nie miała fortuny.
Jakkolwiek to wszystko bynajmniéj nie ujmowało czci podupadłéj familii, ale nie mogło go także popchnąć do śmielszych marzeń względem téj złotowłoséj główki, która od pierwszego snu w najętym pokoju już mu spokoju nie dawała! On biednym aplikantem, nie mógł żonie dać utrzymania... co innego, gdyby był bogatym!...
Postanowił więc czekać cierpliwie, dopóki szczęśliwsza gwiazda nad nim nie zaświeci, a tymczasem stósownie do rozwieszonych na jego ścianie kartonów miał wysługiwać się chociażby i lat siedm!