Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mości te były częstokroć tak fantastyczne, że tylko rozdarte serce matki, bolejąca dusza ojca lub szalona rozpacz żony, mogła im uwierzyć...
Od czasu bitwy pod Lipskiem widziano przez pięć lat wysokiego, chudego człowieka, w dużéj, rogatéj czapce, chodzącego po Krakowskiem Przedmieściu i Nowym Świecie, od kolumny Zygmunta aż do „trzech krzyży.“ Przed każdym przechodzącym stawał, witał go i pytał, czy znał nie i nie widział gdzie jego syna...
Przez dziesięć lat widywano staruszkę codziennie na wszystkich pryncypalnych ulicach, która jedynaka swego szukała. Zaglądała do wszystkich zajazdów, podsłuchiwała rozmów przechodzących, płakała i modliła się, wierząc sercem macierzyńskiém, że jéj syn nie zginął, że wróci! A kiedy w celi szpitalnej potrzeba było rozstać się z tym światem, nieszczczęśliwa staruszka płakała rzewnie, że Bóg nie dozwolił jéj jeszcze trzech dni życia, gdyż w tych dniach niezawodnie syn jéj nadciągnie do Warszawy i nie będzie nawet miał z kim się serdecznie przywitać!..
A takich jak ten ojciec, szukający w końcu już tylko z nałogu syna swego, jak ta matka, wierząca w powrót jedynaka, były tysiące, tylko ich boleść i nadzieje nie objawiały się w formie tak ekscentrycznéj. Siedzieli oni smutno i cicho, na poddaszach i pierwszych piętrach, ścierali łzę gołą ręką lub chustką batystową...