Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiodła... toś zawsze pan zasłużył, abyś zamiast hijeny obaczył — anioła! Siadaj pan!
Rzekłszy to frunęła jak ptak od niego i znikła w drugim pokoju, oświeconym bladém, różowém światłem.
Podkomorzye odłożył kapelusz i usiadł na fotelu. Był on dzisiaj w wyjątkowem usposobieniu.
Najprzód całe zajście z szambelanową stało mu jeszcze żywo przed oczyma. Widział ją biedną, strasznie biedną. Kto sobie sam na straganie wiktuały kupuje, ten musi być mocno biednym... Ubóstwo jéj nie da się długo ukryć. Jeżeli przed tem coś z sobą nie zrobi, to już nadzieja dla niego stracona!... Do tego powiedziała mu szambelanowa takie słowa, jakich jeszcze sam przed sobą pocichu nie wymówił. Powiedziała mu, że jest biedny, i że dobrze jeszcze, iż ma cały kubrak na grzbiecie. Powiedziała mu daléj, że umrzeć może pod cudzym płotem...
Wszystko to były tylko proste figury mówienia, ale zawsze sens ich był straszny. Rzecz nazwana po nazwisku, sprawia zawsze silne wrażenie. Nigdy jeszcze ubóstwo jego nie było mu tak dotkliwem, tak zastraszającym! Odbierało mu nawet odwagę tam, gdzie przed kilkoma dniami uśmiechało mu się tak łatwe zwycięstwo!...
Przypomniał sobie swoje marzenia o wojewodziance, o marszałkównéj... o jakie niedorzeczne mu się one dzisiaj wydały, gdy świat się dziwi, że on m a jeszcze