Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

utopiła w oczach podkomorzyca długie powłóczyste wejrzenie...
Podkomorzyc stał jak posąg. Spojrzenie głębokie nie sprawiło najmniejszego skutku.
Pułkownikowa w okamgnieniu z kobiety salonowéj, pewnéj siebie przemieniła się w łagodnego, lękliwego baranka. Skubiąc koniec szalu z nieśmiałością jak dziewczynka dziesięcioletnia, ozwała się ze spuszczonemi oczyma:
— Jeźli tak... to może pożegnamy się... Dobranoc panu...
Ostatnie słowa były wymówione po mistrzowsku. Nie żegnały one, ale gwałtem przyciągały...
Ale i na to nieczuły był podkomorzyc. Odgarnął włosy z czoła i odparł:
— Pani wiesz dobrze, że jakkolwiek trudno mi było przyjść do pani, to odejść jest mi jeszcze trudniéj... Pani powinnaś była narodzić się hijeną, a nie kobietą!... Czyż to godziło się powiedzieć mi takie rzeczy bez bliższego wyjaśnienia?
Z lękliwego baranka przeszła pułkownikowa w miłą koteczkę. Przydłużyła swoje piwne oczki słodkim uśmiechem, położyła swoją rączkę na ramieniu podkomorzyca i rzekła bez najmniejszego gniewu:
— Ponieważ pan nie lękałeś się wnijść do jaskini hijeny — a chociaż tylko prosta ciekawość tu cię przy-