Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rego ujrzała w przechodzie Napoleona do Moskwy, i wysoką czapką swoją nie dał się rzęsom zamknąć. Drugi raz usiłował w te czarne oczka zaględnąć jakiś wcale nieznajomy człowiek, którego nigdy w życiu nie widziała i śmiałą ręką otwierał zawsze znużone powieki... To znowu coś jak błędny ognik, strzelało po tych oczkach, a gdy przed siebie spojrzała, obaczyła jakiegoś małego psotnika ze skrzydełkami motylemi u ramion, a łukiem naprężonym w drobnych rękach...
A kiedy wreszcie te jedwabne rzęsy jakoś się razem splątały i powieki na oczach przymknęły, stanęły przed nią znowu jakieś obrazy niepokojące, które ją niemiłosiernie trapiły! A nie mogła się ich pozbyć w żaden sposób!...
Śniło się jéj, że koło téj kartki jéj ręką napisanéj zeszli się różni ludzie na ulicy i zaczęli głośno krytykować jéj pismo. Jednym nie podobał się ogonek tak misternie nad T nakręcony, inni dziwili się, dla czego pokoik jest więcéj od innych słów wycieniowany, a byli znowu i tacy, którzy z twarzą wybladłą, a cynicznym uśmiechem stroili różne żarty nad lękliwie nakreślonym K w słowie „dla kawalera“ i odgadywali, czy to pisała stara panna czy młoda, piękna czy brzydka, bogata czy uboga?... Śmiechy i dowcipy towarzyszyły tym rozmowom i wszyscy patrzeli z ironią w okienko pokoiku...