Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Potem śniło się jéj, że rożni lokatorowie przychodzili oglądać ten pokoik. Jeden powiedział, że ubogi, drugi ganił jéj kartony i śmiał się z cierpliwości nieoszacowanego patryarchy, trzeci krytykował draperye firanek...
Terenia chciała płakać, chciała w rozpaczy pójść do klasztoru, ucieknąć od świata i ludzi... gdy ją nagle babunia wzięła za rękę. Terenia otworzyła oczy, serce jéj biło niespokojnie — w pokoju był już dzień biały.
— Miałaś rybeńko sen niespokojny, rzekła babunia przykładając rękę do jéj czoła, dla tego obudziłam cię, płakałaś rzewnie, jakby cię kto zabijał!... Cóż to ci się śniło tak strasznego? Czy wczorajsi złodzieje?
Terenia przeżegnała się i wstała z łóżeczka. Ubrawszy się na prędce pobiegła do okna, aby się przekonać, czy to może być prawdą, co się jéj śniło o kartce. Zresztą ta kartka miała dzisiaj sprowadzić lokatora... jaki to będzie ten lokator?
Z bijącém sercem otworzyła okienko i wychyliła jasną główką na ulicę, po któréj roiły się już tłumy...
Z pomiędzy tłumu; zatrzymał się jakiś jegomość i zaczął czytać... Jegomość miał siwą głowę, starannie okryty lisią czapką, która mu zachodziła aż na uszy. Na ramionach wisiał płaszcz granatowy z wytartym manszestrowym kołnierzem. W ręku miał trzcinę hiszpańską