Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja cię zawsze kocham, ale jak — brata, lub przyjaciela. Zatrzymam po tobie jak najsłodsze wspomnienie, ale żoną zostanę tego, który tak pięknie gra na cytrze i ma — złotą miednicę! Wierzę, że w życiu może nieraz wrócę wspomnieniem do ciebie, do tych chwil złotych, ale tymczasem bądź mi zdrów, bo na mnie czeka — kareta angielska!
Bernard czul, że go taką zdawkową, nic nie kosztującą monetą odprawić chciano, a uścisk drobnéj rączki wydawał mu się w téj chwili jak ukąszenie zjadliwéj żmijki, która łasząc się, śmierć przynosi...
Terenia nie widziała jego bolu. Śpiewająca, rozpromieniona, w żywych podskokach, jakby była baletnicą, zbliżyła się do klawikordu i grała tak po mistrzowsku, jak nigdy! Żadnych w téj chwili nie było dla niéj trudności!...
Bernard nie mógł dłużéj tutaj pozostać. Dla wezbranéj piersi za ciasno było na poddaszu, skłamał może poraz pierwszy w życiu, jakiś pilny interes i wyszedł.
A za nim po ciemnych schodach szły wesołe akordy które wymykały się jak swawolne, złotoskrzydlne muszki z pod rączki Tereni i brzęczały mu dziwnie w uszach... a z ulicy zachodziła wesoła piosenka podczaszyca...
Tylko jednéj rzeczy zrozumieć nie mógł: Dla czego Pan Bóg za tak szlachetne motywa odstąpienia tego pokoiku, tak srogo go ukarał?