Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przychodzę z bardzo dobrą... to jest korzystną nowiną. Jakkolwiek ona nie obejdzie się bez ofiary z mojéj strony...
Mówiąc to patrzał rzewnie na Terenię. Zdawało mu się, że przy tych słowach Terenia trochę przybladła...
— Ale biedni, mówił daléj, powinni przyzwyczajać się do ofiar, chociażby te ofiary kosztowały ich wiele, bardzo wiele...
Trafił tém bardzo do przekonania szambelanowéj, która uśmiechnęła się z widoczném zadowoleniem, ale jakoś Terenia nie najlepiéj przyjęła te słowa, bo główkę spuściła i ołówkiem po papierze kreślić zaczęła.
— Jakaż to jest ta dobra nowina? zapytała po chwili szambelanowa z widoczną niecierpliwością.
Bernard odetchnął, spojrzał jeszcze raz na Terenię, która coś niespokojną była i zaczął:
— W cukierni przedstawił mi się jakiś młody jegomość, jak się zdaje człowiek bogaty. Zapytał mnie czy to ja jestem lokatorem tego pokoiku na poddaszu, którego okno wychodzi ukośnie na Leszno. Gdy to przyznałem, powiedział mi, że jakkolwiek jest zamożny i na chleb pracować nie potrzebuje, jednak dla rozrywki oddaje się malarstwu, a osobliwie zbiera widoki architektoniczne. Widok na Leszno wraz z kościołem Frańciszkanów ma być z tego okienka najlepszy. Otóż zaproponował mi, abym mu ten pokoik na czas niejaki