Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z jéj piwnemi, rozmarzonemi oczyma. Oczy te wyraźnie spoczywały na nim z namiętnością bez granic i zdawały się mu mówić, że jest owym wyszukanym, znalezionym...
Uśmiechnął się dosyć obojętnie. Widać że ani spojrzenia ani słowa nie sprawiły pożądanego skutku.
— Teorya życia, ozwał się po chwili, jaką pani wygłaszasz, jest zawsze trochę kłopotliwa!
— Wiem co pan chcesz tem powiedzieć, żywo przerwała pułkownikowa, sądzisz pan, że teorya ta pozwala na zmiany bez końca. Ale w tym względzie wyrządzasz pan niesłuszność téj teoryi. Zważ pan tylko, że kobiecie dano bierne stanowisko w towarzystwie. Jéj wzbroniona jest wszelka inicyatywa pod zagrożeniem klątwy! Więc siedzi cierpliwie z rękoma w małdrzyk złożonemi i czeka na tego, kto się do niéj zbliżyć raczy... A przyznasz pan, że są ludzie źli i przewrotni. Zbliżają się oni do kobiety z myślą naprzód powziętą. Mówią jednak jak aniołowie, udają świętych, dobrych, i poczciwych, okazują rany zadane, które tylko wzajemnością zgoić się mogą... i cóż dziwnego, że kobieta, która zazwyczaj więcéj ma serca niżeli głowy, uwierzy tym słowom?
Podkomorzyc patrzał na dywan turecki. Pułkownikowa mówiła prawdę, bo i on nie raz używał słów, z których śmiał się skrycie i zwyciężał. Liczył nawet