Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dobrze. Jeżeli kto drugiemu pomódz nie może, to nie trzeba nawet dać mu to uczuć! Zbiednieliśmy!...
Podkomorzyc zaczynał przytomność tracić. Tak przykrych słów jeszcze nigdy nie słyszał! Wprawdzie nie miał żadnéj fortuny, ule umiał jakoś zawsze to pokryć i nikt mu tego na głos nie powiedział, że jest biedny. Nawet w tym celu starannie unikał wszelkiéj pracy, aby go o ubóstwo nie posądzono. Zawsze jeszcze liczył na bogate ożenienie się...
— Ale koniec końców, mój kochany kuzynie, prawila daléj szambelanowa, choć jesteś goły jak turecki święty, to przecież nie trzeba rąk opuszczać. Trzeba coś sobie wyszukać, znaleść miejsce w jakim biurze, lub się czegoś nauczyć... bo inaczéj przyjdzie ci umrzeć pod cudzym płotem o kiju żebraczym!... Wasze salony nie znoszą ubóstwa!...
— Szambelanowo, dajesz mi arcyzbawienne rady i zgrzytał zębami podkomorzyc.
— Bo ja znam dobrze ten świat wielki! Dopókąd będziesz miał białe rękawiczki, to ci jeszcze dadzą jaki ci łap z półmiska, ale gdy ci na to już grosza nie stanie, to flakarka na Starem mieście nie da ci nawet porcyi flaków!
Podkomorzyc gryzł wargi ze złości. Nigdy jeszcze nie był w podobnéj sytuacyi. Wprawdzie czysto odmawiali mu ludzie pożyczki pieniędzy, ale odmowę swoją