Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łodzili tak słodkiemi wyrazami, że po takiéj odmowie jeszcze wyżéj głowę nosił. Tutaj słysząc wprost słowa, o których nawet nigdy nie pomyślał, a co najgorsza, że podobne słowa słucha Terenia...
Przy téj rozmowie nie wiedział nawet, że wyszli już na plac koło kolumny Zygmunta. Było to miejsce nader niebezpieczne. Powietrze było wprawdzie zimne, ale mnóstwo ludzi wyszło na przechadzkę po Krakowskim Przedmieściu.
Podkomorzyc chciał tutaj pożegnać szambelanowę ale ta przycisnęła się do niego i rzekła:
— Przecież tu mię aćpan nie opuścisz! Tu jeżdżą doróżki jak szalone! Prowadź mnie na Stare miasto, nie spotkasz nikogo. Z rezygnacyą więc zeszedł na dół i weszli w ulicę Świętojańską.
Przy ulicy Świętojańskiéj są sklepy gospodarzy. Szambelanowa spojrzała na skórę rozpiętą na okienicy i rzekła z uśmiechem:
— Patrz kuzynku, jaka to pyszna skóra! Jeźli się nie mylę, siedzi tam za ladą jakaś panienka. Garbarze to zazwyczaj ludzie majętni. Śmierdzi bo u nich, śmierdzi — ale najgorzéj śmierdzi ubóstwo! Wierzaj mi!... Czasami to można taką garbarkę porwać z milionem... wy to na wielkim świecie umiecie i jakoś nawet garbarski biszof wtedy wam nie śmierdzi!...