Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Szambelanowa jest dzisiaj w fatalnym humorze zauważył zgryźliwie podkomorzyc...
— Ależ rybeńko, nie pojmujesz mnie! Gdybym była bogata, to byś mógł słowa moje wziąść za ironią, ale oboje biedni jesteśmy, dla czegóż nie mamy z sobą otwarcie mówić i rzeczy po nazwisku nazywać?...
Tutaj zbliżyli się wszyscy do Rynku. Szambelanowa stanęła pod straganem z marchwią.
— Otóż widzisz kuzynku, mówiła szambelanowa, jesteśmy u celu naszej wędrówki. Terenia i ja lubimy nadzwyczaj żółtą marchew. Służąca nigdy tak dobréj nie przynosi. Dla tego powiedziałam dzisiaj do Tereni wyjdziemy, przejdziemy się i same marchew kupiemy!... Biedni nie powinni niczego się wstydzić!
Rzekłszy to wzięła dwa pęki marchwi. Jeden zostawiła sobie, drugi dała Tereni...
Podkomorzyc patrzył na to wystraszony. Obejrzał się szybko, czy kto go nie widzi. A niebezpieczeństwo było wielkie, bo od Fukiera wychodzili właśnie palestranci... Tymczasem wiąska marchwi nie chciała się jakoś dobrze trzymać w małéj rączce Tereni. Szambelanowa patrzała na usuwającą się marchew z uśmiechem a potém rzekła:
— Patrz kuzynku, jak to dzisiaj młode panienki nie umieją marchwi trzymać... może byś jéj pomógł?...