Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podkomorzyc poczerwieniał jak pąs. Rzucił okiem w koło... ale ratunku żadnego nie było.
— Oddaj Tereniu podkomorzycowi, jeźli ci niewygodnie! rzekła szambelanowa.
Terenia z dowcipnym uśmiechem zwróciła się do podkomorzyca... podkomorzyc machinalnie wziął marchew. W głowie mu zaszumiało... i odtąd już nie wiedział co się z nim daléj działo!...
Kubaś tylko opowiadał po salonach, że widział podkomorzyca, jak niósł dwa paki marchwi i szedł z szambelanową przez całe Krakowskie Przedmieście aż do Kopernika... tam i napowrót!
Podkomorzyc przyszedł dopiero do siebie, gdy pod kamienicą na Lesznie zapraszała go szambelanowa na odgrzewane kołduny. Terenia miała na ustach zabijający, ironiczny uśmiech... podkomorzyc tyle jeszcze miał przytomności, że kilkoma słowy za kołduny podziękował, skłonił się i odszedł.
Szambelanowa patrzała czas niejaki zanim z uśmiechem boleśnym, a potém rzekła do Tereni:
— Patrz Tereniu! Ten człowiek nie ma złamanego szeląga — ale umrze pierwéj z głodu, niżeli weźmie się do jakiéj pracy, bo jest tego przekonania, że każda praca człowieka w salonie poniża!