Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jasnowłosa panienka to słucha, było albo chwalebném bohaterstwem, albo niedolężnością w stósunkach światowych!
Niejakiś czas myślała nad temi słowami szambelanowa. Terenia trochę się zasępiła, a twarz jéj przybrała wyraz obojętności. Panna Elżbieta najwyraźniéj w świecie rzuciła na nieznajomego wejrzenie pogardliwe.
— Jakże się waćpan nazywasz i czém na kawałek chleba zarabiasz? zapytała po chwili szambelanowa.
— Nazywam się Bernard... zaczął nieznajomy, a twarz jego ożywiała się coraz więcéj.
— Bernard... Bernard... przerwała szambelanowa — niechże waćpana Bóg ma w swojéj opiece! Wymówiłeś słowo, które zawsze wzrusza mnie do żywego!... Nieboszczyk mój mąż nazywał się także Bernard! Wprawdzie trzydzieści lat jak stanął przed sądem pana Boga, a serce człowieka ma już taką naturę, że im daléj pamięcią sięga, tém więcéj widzi tam dobrego, bo złe samo przez się zaciera się!... Więc pan nazywasz się Bernard!
— Teraz jestem aplikantem przy komisyi skarbu, prawił daléj młody człowiek, chociaż dawniéj byłem wojskowym...
— Byłeś waćpan wojskowym w tak młodym wieku!... A dla czego porzuciłeś to rzemiosło?