Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przed chwilą rozżalona i zrozpaczona, czuła teraz, że jéj dusza zbłąkana na chwilę wraca teraz do dawnego uczucia...
Bernard przystąpił teraz ku niéj; łzy puściły mu się z oczu, przykląkł, i nic nie mógł mówić. Terenia pochyliła się nad nim, dwie perłowe łezki spadły z jéj oczu na jego głowę...
— Podajcie sobie ręce, rzekła szambelanowa, bo Bóg was stworzył dla siebie. Ty Bernardzie mężnie i poczciwie przebijałeś się przez życie i zasłużyłeś u Boga na szczęście... A ty Tereniu nauczyłaś się być ubogą, a teraz miéj naukę, że nie zawsze to dobre, co dobrocią świeci! Nauka ta potrzebna ci nawet była, bo kobieta bez podobnych doświadczeń, nie może kochać całą duszą! Zawsze majaczyć jéj będą przed oczyma jakieś widziadła zdala barwami nęcące, póki się ich ręką nie dotknie i nie poczuje, że to brzydkie mgły, wyziewy błota i zgnilizny...
Bernard okrywał pocałunkami rękę Tereni i płakał... Terenia także płakała...
— Mam dekret na rangę i cztery tysiące złotych! zawołał nagle Bernard, bo teraz dopiero o nim sobie przypomniał — mam dekret... ale zastawiłem go za tysiąc złotych!
— Szambelanowa patrzała kilka chwil z rozrze-