Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wet mógł pomódz szambelanowéj, przyznaniem się do pokrewieństwa? Sam nie miał majątku, tylko tradycyą dawnego rodu utrzymywał się jakoś bardzo sprytnie na widowni wielkiego świata. Tę tradycyą możnaby może kiedy dobrze sprzedać jakiéj złotéj gąsce, która gwałtem chciałaby mieć koronę hrabiowską na karecie, a wszedłszy raz w zażyłość z szambelanową, która wkrótce do towarzystwa dobroczynności rękę wyciągnie, potrzeba było pożegnać się z tą jedyną nadzieją, która jeszcze czasami świeciła mu przed oczyma!...
Do takiego hazardu nie miał podkomorzyc odwagi. Tu miał przynajmniej coś, a tam mógł wszystko stracić.
Ponieważ jednak szatan kusiciel do wszystkich spraw ludzkich się mięsza, to i podkomorzycowi podsuwał czasami tabliczkę pod oczy, na któréj jak najwyraźniéj napisany był milion!... W takich chwilach słabości ludzkiéj nasuwał podkomorzyc kapelusz na oczy, zarzucał płaszcz szeroki na lewe ramie tak wysoko, że twarzy widać nie było, i wychodził na Leszno przez ulicę Rymarską. Tam długo krążył wkoło narożnéj kamienicy, wpatrując się ciekawie w jéj wszystkie plamy od szarug północnych.
Szare jednak ściany nieubłaganéj kamienicy milczały, nie dając mu odpowiedzi, czy jest tam na poddaszu milion czy go niema? Nawet okna poddasza tak